Symfonia złoczyńcy - Doina Lungu - ebook + książka

Symfonia złoczyńcy ebook

Doina Lungu

2,8

Opis

Straumatyzowany kompozytor Adam godzinami ślęczy nad swoim opus magnum. Kiedy pisanie mu nie wychodzi, poszukuje inspiracji w dokonywaniu morderstw grzeszników. Morderstwa to tylko doraźne środki – dopiero ukończona krwią ofiar symfonia ma zniszczyć wszelkie zło tego świata, a przynajmniej tak uważa jej autor. W życiu Adama, religijnego fanatyka, pojawiają się dwie socjopatyczne, kłótliwe lesbijki. Brzmi jak artystyczny światek Krakowa? To dobrze. Rzecz się dzieje w Krakowie.

 

Jednak autorka Symfonii złoczyńcy, dziewiętnastoletnia Mołdawianka Doina Lungu, nigdy w Krakowie nie była. Poczytała coś na Wikipedii, włączyła Google Street View i uznała, że to najwłaściwsze miejsce dla jej debiutanckiej powieści. Stworzyła krwisty, szalony i kiczowaty świat, w którym stary topos związku talentu i szaleństwa wiąże się z ironicznym komentarzem na temat życia nocnego w Europie Wschodniej. Krainie równie straumatyzowanej, fanatycznej i kompulsywnej, co Adam. Krainie trupów pod dywanami.

 

Sukces, jaki odniosła Doina Lungu w Mołdawii, można porównać w Polsce do historii Doroty Masłowskiej. Obie autorki debiutowały jako dziewiętnastolatki, wybiły się dzięki – mówiąc językiem Pierre’a Bourdieu – konsekracji przez starszego, uznanego pisarza (w przypadku Lungu był to Vladimir Beșleagă) i weszły w świat literatury jako ambasadorki nowego języka.


Symfonia złoczyńcy to więcej niż proza reagująca na przemiany języka potocznego. Autorka jest równolatką rozpadu Związku Radzieckiego, należy do pierwszego pokolenia, dla którego język rosyjski nie był językiem nauki. W okresie ZSRR literatura mołdawska stała się narzędziem w walce o zerwanie związków kultury mołdawskiej z rumuńską, pisano po „mołdawsku” w uproszczonej cyrylicy. Po 1991 za język zabrali się nacjonaliści, którzy próbowali „oczyścić” kulturę Mołdawii z wpływów zarówno radzieckich, jak i rumuńskich.


Entuzjazm mołdawskich krytyków po wydaniu Symfonii dotyczył więc przede wszystkim językowej dojrzałości autorki, sprawności, z jaką żongluje konwencjami i przelewa na papier współczesny język potoczny, ale również narodzin wolnej od politycznych sporów mołdawskiej literatury.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 191

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,8 (4 oceny)
1
1
0
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Doina Lungu, Symfonia złoczyńcy, tłumaczenie Olga Bartosiewicz, Kraków 2016
Redakcja serii Kaja Puto
RedakcjaFilip Fierek
KorektaKaja Puto
Projekt okładki Michał Krenz, Anina Takeff
Projekt serii Michał Krenz, Anina Takeff
Skład i łamanie Małgorzata Chyc | www.bymouse.pl
Podziękowania Agnieszka Wiśniewska
Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
Wydanie I
Copyright © by Editura Prut Internațional, 2014 Copyright © by Doina Lungu, 2014 Copyright © for this edition by Korporacja Ha!art, 2016 Copyright © for Polish translation by Olga Bartosiewicz, 2016
ISBN 978-83-65739-04-9
Wydawnictwo i księgarnia Korporacja Ha!art pl. Szczepański 3a, 31-011 Kraków tel. 12 426 46 03 (księgarnia), 12 422 25 28 (biuro) e-mail:[email protected] Księgarnia internetowa:www.ha.art.pl
Fundacja Korporacja Ha!art prowadzi księgarnię w Bunkrze Sztuki
Konwersja:eLitera s.c.

CZYLI NIGDZIE pod redakcją Kai Puto

Alfred Jarry powiedział ponoć na premierze absurdalnej sztuki Ubu Król: „Rzecz dzieje się w Polsce, czyli nigdzie”. Wydarzyło się to w 1896 roku. Od tamtej pory Polska wróciła na mapę, a o jej właściwości spierały się mniej lub bardziej emocjonalnie kolejne pokolenia twórców. W cieniu nierozwiązanego do dziś konfliktu Sienkiewicz kontra Gombrowicz Polskę odwiedzali – w najróżniejszych okolicznościach – pisarze z całego świata. Za nic mieli odwieczny spór o polskość, a czasem nawet o nim nie słyszeli. Pisali o Polsce z własnych, nierzadko zaskakujących perspektyw. Właśnie dlatego w serii wydawniczej Czyli Nigdzie prezentujemy książki o Polsce widzianej oczami obcokrajowców.

1. Ołeksij Czupa, Dziesięć słów o Ojczyźnie

2. Doina Lungu, Symfonia złoczyńcy

Najważniejszym osobom w moim życiu:Lidii, Danielowi i Leonidowi

A wreszcie rzekł Bóg: „Uczyńmy człowieka na Nasz obraz, podobnego Nam. Niech panuje nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym, nad bydłem, nad ziemią i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi!”.

Księga Rodzaju 1,26

I. Początek

Na początku był on... Muzyka wprawiała go w obłęd... Układał z gracją kościste palce na klawiaturze fortepianu i wylewał gniew na instrument. Zgrzytał zębami przy każdym uderzeniu w klawisze, a muzyka zdawała się zalewać najgłębsze zakamarki jego duszy, sprawiając mu tym samym niewysłowioną rozkosz. Podobnie jak Zeus, który chcąc zachować stary porządek, ukarał Prometeusza za kradzież ognia, Adam poświęcał cały swój czas i energię muzyce, by za jej pośrednictwem stworzyć czysty, pozbawiony grzechów świat. Uczynił z niej swoją kochankę, u boku której pragnął spędzić całe życie... Męczył go tylko potwornie brak inspiracji! Zamykał okna, żeby nie rozpraszały go promienie słoneczne obficie zalewające ściany pokoju, i pogrążał się w milczeniu... Pochylał pobożnie głowę, żegnał się, wypowiadał w myślach „Boże, dopomóż!” i pisał... Pisał zawzięcie, po czym wstawał, przechadzał się nerwowo po pokoju i gestykulował w poczuciu, że akompaniuje mu cała orkiestra. Kiedy tracił zapał, siadał w kącie – dokładnie tak, jak to robił w dzieciństwie – chował głowę w ramionach i pogrążał się w myślach...

Matka szczerze go kochała, może tylko odrobinę mniej niż Boga... Wspomnienie jej łagodnego uśmiechu sprawiało mu ból. Nie mógł jej wybaczyć przeszłości – całą miłość, którą do niej żywił, równoważyła jednocześnie nienawiść zalewająca każdą komórkę jego ciała.

„Pan Bóg cię kocha, Adamie” – powtarzała wielokrotnie. „I ześle ci lepszy los...”

„I gdzie się podziało to moje przeznaczenie?” – zastanawiał się często Adam, jakby chciał znaleźć wyjście ze swojego świata. By uniknąć wyrzutów sumienia, obwarował się murem i prowadził życie samotnika. Przekonywał sam siebie, że wszystkie nieszczęścia tylko go wzmacniają, czynią większym marzycielem...

Jego ojciec był robotnikiem i spędził całe życie w sidłach bachusowego trunku... Pamiętał go jak przez mgłę: zamazane rysy i masywne ciało. Tylko ogromne, pokryte odciskami dłonie pozostawiły znaczący ślad w jego pamięci i na prawym policzku... W rzadkich chwilach trzeźwości ojciec potrafił go wziąć na ręce, pogłaskać i powiedzieć: „Mój kochany synek”. Matka akceptowała nałóg męża, wierzyła bowiem, że alkoholizm jest próbą zesłaną przez Boga, zaś ona musi mu pomóc pokonać tę przeszkodę. „Kobieta nie jest panią własnego ciała, to mężczyzna nim włada” – stwierdzała, po czym przyjmowała z pokorą kolejne ciosy...

Adam siedział w kącie pokoju, a przed oczami przesuwały mu się obrazy z dzieciństwa. „Muszę pisać, muszę pisać...” – powtórzył kilkakrotnie i ponownie wpadł w trans.

* * *

– Adam, do swojego pokoju! – krzyknęła matka.

Strach przygwoździł go do miejsca. Skulił się za drzwiami i zakrył uszy rękami. Nastąpiło kilka gwałtownych uderzeń, po czym drzwi wejściowe otworzyły się z ogłuszającym skrzypieniem i do domu wszedł pijany w sztok ojciec.

– Daj mi jeść, kobieto – krzyknął i położył na stole obłocone gumiaki.

Czekała na niego po drugiej stronie stołu z ciepłą mamałygą, wyglądała jak dziecko, które coś przeskrobało i czuje się winne.

– Gdzie ten gnojek??? – zapytał i splunął na podłogę.

– Jest w swoim pokoju, ćwiczy na pianinie. Myślę, że mógłby studiować muzykę...

– Jaką muzykę?! – zdziwił się ojciec. – Chcę z niego zrobić mężczyznę, a nie kupę łajna.

Miał szorstki głos, a podczas mówienia pluł śliną, która ściekała mu po splątanej brodzie. Brakowało mu paru zębów i kiedy jego wąskie usta układały się w głupkowatym uśmiechu, odsłaniały dziąsła i wyglądał jak niemowlak. Dodatkowo oszpecał go okaleczony nos, pewnie pamiątka po jakimś młodzieńczym wyskoku. Rzucał wokół lodowate spojrzenia, a głębokie cienie pod małymi oczami sprawiały, że jego twarz wyglądała ponuro.

– Zawołaj no tu Adama...

– Janie, zostaw to dziecko w spokoju, zjedz lepiej – odważyła się odezwać żona.

Te słowa doprowadziły go do wściekłości. Wstał od stołu i uderzył ją w twarz.

– Nie będziesz mi mówić, co mam robić, dziwko... Nie wiem nawet, czy to moje dziecko, bo spałaś z połową facetów w tym mieście, a w końcu to ja wziąłem sobie ciebie za żonę. Ale swoim zachowaniem przekroczyłaś wszelkie granice i cię rozgryzłem, a teraz nie dam się już więcej wodzić za nos, słyszysz?!

I znowu ją uderzył, tym razem tak mocno, że upadła na ziemię.

– O czym ty mówisz, Janie, przecież kochałam tylko ciebie...

– Milcz, kurwo! – krzyknął i kopnął ją ze złością.

Zasłoniła głowę ramionami i zwinęła się w kłębek. Nawet nie jęknęła z bólu... Z nosa buchnęła jej krew... Pogrążyła się w modlitwie, Bóg zapewne przebaczy mężowi jego głupotę, jednak teraz ona musi cierpliwie ją znosić...

– Powiedz mi, kobieto, kto dba o to, żebyś miała co jeść?

– Ty, Janie... – odpowiedziała pokornie.

– Zobacz, tymi rękami pracuję na jedzenie dla was. – Podłożył jej pod twarz ręce w groźnym geście. – A wy, nieroby, czym mi się odwdzięczacie? – Kopnął ją jeszcze raz, tym razem w brzuch. – Cały dzień haruję, żeby wam przynieść pieniądze, a ty robisz z mojego dziecka ladaco z zadbanymi paznokciami? Chcę widzieć, jak całujesz mnie po stopach, słyszysz?

Kobieta uklękła tak, jak robiła to tylko przed obliczem Boga, i zaczęła całować go po stopach, a on skamlał z rozkoszy, oparty o krzesło.

Adam przyglądał się całej scenie zza drzwi... Ogarnęła go nienawiść? Obojętność? Możliwe... Nie pospieszył na pomoc matce, wiedział, że i on może oberwać... Mimo wszystko cała scena wzbudzała w nim swego rodzaju satysfakcję. Nie myślał o Bogu, do którego modliła się nieustannie jego matka, nie obchodziła go wściekłość ojca. Delektował się spektaklem z bestią kopiącą z impetem brzuch, z którego wyszedł na świat. W jego głowie mieszały się w oszołomieniu muzyka, modlitwa mamy, skrzypienie otwierających się drzwi, zgrzytanie zębów ojca, chłód, jaki panował w domu, wrząca woda, krew, która spływała po ustach matki... Wszystko to przyprawiło go o pulsujący ból w skroniach...

* * *

Wspomnienie tamtej szarpaniny wywołało chytry uśmieszek na jego twarzy...

Adam Nowak był przystojnym mężczyzną po czterdziestce, miał czarne włosy z kilkoma siwymi pasemkami, które podkreślały jego męskie rysy. Na pokrytej głębokimi zmarszczkami twarzy zachowały się ślady po młodzieńczym trądziku. Jego cera była tak biała, jakby nigdy nie została nawet muśnięta przez promienie słoneczne. Adam był nauczycielem muzyki w Wieliczce.

Rankiem siadał zwykle na ukwieconym trawniku na tyłach domu i przeglądał lokalną gazetę, która była jego jedynym łącznikiem ze światem. Nigdy bowiem nie miał w domu telewizora, „źródła rozpusty i zepsucia”, jak zwykł mawiać. W niedzielę chodził do kościoła, a połowę sumy zarabianej na indywidualnych lekcjach muzyki, których udzielał w domu, przeznaczał na cele charytatywne.

W małym miasteczku na południu Polski, gdzie wszyscy się znali, trudno było umknąć spojrzeniom ciekawskich. Mieszkańcy Wieliczki zaakceptowali jednak dziwactwa Adama i nie zadawali już żadnych pytań... Były dni, kiedy przechodził na drugą stronę ulicy, nie mówiąc nawet „dzień dobry”, a zdarzało się, że zatrzymywał się i dyskutował bez pośpiechu o tym, jak paskudne jest dzisiejsze pokolenie, rozmawiał o muzyce i życiu miasteczka... Wydawał się takim samym człowiekiem jak inni, zajętym codziennymi sprawami i martwiącym się perspektywą podniesienia podatków. Tylko ci najbardziej ciekawscy, kiedy przechodzili ulicą Górską, omiatali wzrokiem podwórze domu, w którym mieszkał, by mieć co opowiadać sąsiadom...

Mieszkał w domu rodzinnym na obrzeżach miasteczka, w domu, który niczym się nie wyróżniał: wyblakła od słońca i deszczu ceglasta fasada, nadgryzione zębem czasu i otoczone krzewami ogrodzenie. Adam jednak nie przejmował się starym wyglądem budynku – trochę tak, jakby był gotów jak najszybciej go opuścić.

* * *

W przerwach między awanturami rozpętywanymi przez ojca i spektaklami w domu kultury Adam spędzał czas w szkole, na lekcjach gry na fortepianie i na spacerach z psem – była to jedyna przyjemność, na którą mu pozwalano. Adam zwykł naśladować ojca Jana, jak sam go nazywał, i kiedy nikt go nie pilnował, bił niemiłosiernie psa, wsłuchując się z entuzjazmem w jego skowyt. Innymi razy ranił się specjalnie w rękę, żeby zobaczyć cieknącą krew – krzyczał wtedy bardziej z przyjemności niż z bólu i biegł do matki, żeby zabandażowała mu ranę, w obawie, że odkryje jego pasję. Siniaki matki, oczywiście te, których nie udało jej się ukryć przed światem, przyprawiały go o ekstazę – specjalnie dotykał tych obolałych miejsc i śledził jej reakcję...

Rankiem i wieczorem klęczeli z mamą przed obrazkami świętych, bo w ten sposób ojciec Jan odpokutowywał swoje grzechy.

W szkole nie miał przyjaciół, wolał trzymać wszystkich na dystans, ponieważ uważał się za pomazańca Bożego i uznawał, że pozostali nie są godni, by z nim rozmawiać. Kiedyś zdarzyło się, że któryś z kolegów zadrwił z niego, ale w ramach odwetu Adam zaczął wtedy okładać go pięściami i bił tak długo, aż chłopakowi trysnęła krew z nosa... Rodzice zostali wezwani do szkoły. Kiedy dowiedzieli się już, co się stało, ojciec poklepał chłopca po ramieniu i pogratulował mu sukcesu: „Nie pozwalaj nikomu się z siebie naśmiewać. Brawo, mój synu!”. Matka zaś trzymała go całe popołudnie na werandzie bez jedzenia i prosiła Boga o przebaczenie: „Hartuj swego ducha, Adamie, Jezus przebywał bez jedzenia czterdzieści dni na pustyni”. W ten sposób Adam otrzymał to, czego chciał – dali mu święty spokój. Mógł sobie w końcu posłuchać muzyki, która rozbrzmiewała mu przez cały ten czas w uszach, wyostrzając jego zmysły.

Najbardziej kochał deszczowe dni, kiedy krople dźwięcznie pląsały, ziemia skrzypiała pod wpływem zimnej kąpieli, a na jej powierzchni tworzyły się bańki. Adam stawał wówczas przy oknie i podążał palcem za kroplami deszczu, które uderzały mocno w szybę, tak jakby chciały się dostać prosto do niego. Od czasu do czasu zdarzało mu się zadrżeć na dźwięk pioruna – wyobrażał sobie wtedy, jak Wszechmogący, siedząc w ognistej karecie, biczuje nieposłusznych wiernych. A potem siadał przy fortepianie i próbował odtworzyć symfonię letniego deszczu...

* * *

Adam przechadzał się nerwowo po pokoju, nie udawało mu się odtworzyć na kartce muzyki, która wytrysnęła gwałtownie i płynęła teraz strumieniami w jego żyłach. Miał gęsią skórkę, nie mógł pochwycić melodii, nie mógł dać jej światu... Potarł w zamyśleniu dłonią o dłoń, po czym zamknął notatnik – dziś już nie będzie zapisywał muzyki, po prostu posłucha tego, co dzieje się w jego głowie... Poszedł w pośpiechu do sypialni, obłożył zeszyt w kawałek skóry i umieścił go w sejfie. To tam spoczywały bezpiecznie jego myśli i początek symfonii... Poczeka na deszcz, by zacząć od początku, poczeka na cud, który przywróci mu wewnętrzny spokój, ilekroć muzyka przytłoczy jego sumienie.

Lubił budzić się wcześnie rano, zanurzać ciało w wannie z zimną wodą i delektować się herbatą. Kiedy miasto było jeszcze pogrążone we śnie, on mógł być sam na sam z własnymi myślami. Będzie pisał bez ustanku, bo to właśnie po nim zostanie. Nikt nie wspomni przecież dobroci jego serca albo uprzejmości, nikt nie uczci jego pamięci – będzie jednym z tych, którzy przeżyli swoje dni nieświadomie, którzy wypowiedzieli swoje zdanie, ale nie zrobili niczego, by cokolwiek zmienić. Jedynie muzyka przyniesie mu chwałę... Bowiem to on jest posłańcem Boga, nie może odejść z tego świata, nie pokazawszy wpierw swojej prawdziwej twarzy, to on wytrzebi bezprawie i grzech, a ludzie uwiecznią jego oblicze...

Miłość do bliźnich nigdy nie była jego mocną stroną. Służyli mu oni raczej za środek do osiągnięcia celu. Gdyby się od nich oddalił, domyśliliby się, co jest jego prawdziwą namiętnością, ich ciekawskie oczy przejrzałyby go na wylot. On zaś potrzebował spokoju, dlatego poświęcał im kilka minut swojego istnienia, by potem móc cieszyć się wiecznością chwili.

Ludzie go szanowali, bo udało mu się zostać kimś więcej niż jego ojciec. Ale Adam nie odczuwał w stosunku do ojca Jana nienawiści, a raczej swego rodzaju współczucie połączone z aprobatą. Czasem próbował ukrywać swoje podobieństwo do niego, by znów innym razem całkowicie je negować, a nawet przeklinać chwilę, w której się urodził... A kiedy dochodził do siebie, klepał się po prawym ramieniu, naśladując gest ojca, i mówił: „Nie pozwalaj nikomu się z siebie naśmiewać. Brawo, mój synu!”.

* * *

– Ojcze Janie...? – zawołał Adam.

Była zwyczajna niedziela, Adam pakował właśnie walizki – wyjeżdżał do Akademii Muzycznej w stolicy. W domu panowała grobowa cisza.

– Ojcze Janie...? – zawołał ponownie.

Przeszukał cały dom – ani śladu życia. Wyszedł na podwórze, gdzie wpadł na psa, który leżał w trawie. Od jakiegoś czasu zwierzę dość mocno kuśtykało. Pogłaskał je po łbie, rozejrzał się wokół, spojrzał za ogrodzenie – ani śladu żywej duszy.

Adam był zdenerwowany. Od miesiąca nie mógł niczego napisać, doskwierały mu straszne bóle głowy, muzyka pulsowała wściekle w skroniach. Kopnął lekko psa, ten warknął, ale się nie ruszył. Przez parę sekund Adam poczuł się lepiej... Ponownie rozejrzał się wokół, by upewnić się, że nikt na niego nie patrzy, i znowu go kopnął, tym razem dużo mocniej. Pies nie ruszył się z miejsca, jakby opuścił go instynkt... Adam nie odczuwał współczucia, uderzył raz jeszcze, potem znowu, kopał dopóty, dopóki nie usłyszał jego rzężenia. Zwierzę wyzionęło ducha...

Adam oddychał nierówno, a na jego twarzy pojawił się zgaszony uśmiech. Muzyka przestała rozbrzmiewać mu w uszach. Pochylił się nad psem i wziął go na ręce... Po policzku spłynęła mu łza... Jak mógł zabić swojego najlepszego przyjaciela? Znowu ogarnęła go wściekłość, a muzyka rozbrzmiała z jeszcze większą mocą...

– Coś ty zrobił, kundlu śmierdzący? – krzyczał ojciec, który całą scenę obserwował z domu. – Zwariowałeś?

Adam zamarł, zaparło mu dech w piersiach. Ojciec się zbliżył, złapał go za kark i pociągnął za sobą.

– Coś ty zrobił? Zabiję cię własnymi rękami... Niczego cię nie nauczyły słowa matki o dobroci Pana Boga? Chcę widzieć, jak mu kopiesz dół, morderco...

Idąc jak przez mgłę, popychany, ocknął się na tyłach domu.

– Kop, powiedziałem!

Obudziło go głośne dudnienie. Niespodziewanie znalazł się w piwnicy. Pewnie zemdlał... Pijany ojciec przywiązał go do rury tak mocno, że już prawie nie czuł nadgarstków... Z góry dochodził go hałas i odgłos ciężkich kroków, wiedział, że nie opuści tego miejsca w jednym kawałku... Matka zanosiła się szlochem...

Muzyka! Marzenia! Aplauz sali... Każda nuta była uderzeniem, każdy dźwięk – trzaskiem kości... To było coś wspaniałego! Wszyscy delektowali się jego symfonią letniego deszczu. Wszyscy zerwali się na równe nogi i zaczęli bić mu pokłony, już nigdy go nie zapomną, będą słuchać jego muzyki, nowej przewodniczki ich dusz... Jego sukces pozostanie niezapomniany...

Bezgraniczny ból sprawił, że radość na jego twarzy zgasła... Wszyscy, którzy bili mu brawo, zniknęli jeden po drugim, aż w końcu w sali zapanowała przytłaczająca cisza...

– Nieeeee! – wykrzyknął Adam.

Obudził się w mękach, był w łóżku, nie czuł swojego ciała, nie mógł nawet otworzyć oczu. Spojrzał na swoje ręce – były spuchnięte i pokryte bliznami. Jęknął... Matka stała obok i opatrywała mu rany.

– Coś ty narobił, Adamie? – westchnęła. – Już nigdy nie zaznamy spokoju, jesteśmy straceni...

Ktokolwiek obcuje cieleśnie z mężczyzną, tak jak się obcuje z kobietą, popełnia obrzydliwość. Obaj będą ukarani śmiercią, sami tę śmierć na siebie ściągnęli.

Księga Kapłańska 20,13

II. Grzech

– Anno, podejdź tutaj, proszę!

Anna pognała do łazienki. Miała na sobie przezroczysty szlafrok, który odkrywał jej jędrne piersi i wąską talię. Rozwiane blond włosy sprawiały, że przypominała syrenę, która kusi i odbiera zmysły. Miała białą, aksamitną skórę, niebieskie oczy i mięsiste usta.

– Biegnę, kochanie!

Eliza myła pod prysznicem swoje gęste, długie włosy, jej ruchy były pełne wdzięku i seksu. Anna podeszła bliżej i pocałowała ją czule.

– Mogłabyś podać mi ręcznik? – kusiła Eliza.

Anna okryła ją ręcznikiem. Była wyraźnie podniecona, jej oddech stał się cięższy.

– Będziesz cała mokra, skarbeńku – zachichotała z zadowoleniem Eliza.

Anna chwyciła ją wpół i zatopiły się w namiętnym pocałunku. Woda koiła ich rozpaloną jak lawa skórę, uwodzicielski zapach róż zachęcał do demonicznej gry. Anna obejmowała dłonią jedną pierś Elizy, drugą zmysłowo kąsając. Obie kobiety wydawały z siebie pomruki ekstazy.

– Pragnę cię – szepnęła Anna, wabiąc Elizę do miłosnego łoża.

* * *

Eliza była typową wyemancypowaną kobietą XX wieku. Studiowała sztuki piękne, była nonkonformistką i spędzała czas z kolegami po fachu. Niczego sobie nie odmawiała, odnosiła sukcesy, miała pieniądze, dobrze rozpoczętą karierę i nietradycyjną orientację seksualną. Jak na swoje dwadzieścia pięć lat, cieszyła się bogatym doświadczeniem, własną galerią, tuzinem cierpiących kochanków i ukochaną, która czekała na nią w domu. Wydawało się, że jej orientacja jest tylko jakimś kaprysem, co zresztą wyrzucało jej wielu przyjaciół. Lekkoduszna na swój sposób, uwielbiała przygody i alkohol. Często można ją było zobaczyć w towarzystwie wielu mężczyzn, zawsze jednak przepełniała ją duma, że żadnemu z nich nie uda się zwabić jej do łóżka. Nie miała cech, które szczególnie by ją wyróżniały, ale zachowywała wdzięk femme fatale