Szarlotka pachnąca marzeniami - Iwona Czarkowska - ebook + książka

Szarlotka pachnąca marzeniami ebook

Iwona Czarkowska

4,1

Opis

Tuśka naprawdę ma na imię Karolina, a kiedy przyjeżdża na wakacje do Domu Pod Czterema Zegarami, pensjonatu, w którym pracują jej rodzice, zostaje Szarlotką. Nazywa ją tak malowniczy i roztargniony Kucharz Bazyli. Dziewczyna ma tak niezwykły węch, że potrafi rozpoznac składniki gotowanych potraw, czym natychmiast zaskarbia sobie przyjaźń Bazylego. Wspólnie próbują odnaleźć niezawodny przepis dziadka Bazylego na potrawę, która kucharzowi z Domu Pod Czterema Zegarami zapewni zwycięstwo w konkursie kulinarnym. Pojawia się też Patryk, który darzy Tuśkę sympatią. Mnóstwo zwariowanych przygód, rozwiązywanie tajemnic i ciekawostki kulinarne oraz przepisy na wspaniałe potrawy, m.in. pyszną szarlotkę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 140

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (18 ocen)
6
8
3
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Miroska561

Dobrze spędzony czas

super książka ....
00

Popularność




Projekt okładki i ilustracje: Katarzyna Sadowska

Copyright © Iwona Czarkowska

Copyright © Wydawnictwo BIS 2013

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując jej część, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo.

Więcej na www.legalnakultura.pl

Polska Izba Książki

ISBN 978-83-7551-396-7

Wydawnictwo BIS ul. Lędzka 44a

01-446 Warszawa

tel. 22 877-27-05, 22 877-40-33; fax 22 837-10-84

e-mail: [email protected]

www.wydawnictwobis.com.pl

Plik ePub przygotowała firma eLib.pl

al. Szucha 8, 00-582 Warszawa

e-mail: [email protected]

www.eLib.pl

Rozdział I Szarlotka, która nie jest jabłecznikiem, i gorąca czekolada z tajnym składnikiem...

Jedni mają sny kolorowe, inni czarno-białe. Komuś śnią się latające nad miastem niebieskie tramwaje, innemu wielkie białe pająki grające na gitarze. A Karolinie, przez dziadków nazywanej Tuśką, odkąd pamiętała, zawsze śniły się smaki i zapachy. Czasami jej sny pachniały jak świeżo skoszona trawa, innym razem jak parasol, z którym ktoś wrócił ze spaceru w ciepły deszczowy dzień, to znowu jak wyciągnięta właśnie z pieca ogromna blacha ciasta. Takie sny jak ten ostatni Tuśka lubiła najbardziej – słodkie i smaczne. Skąd one się brały? Ciocia Marta, która była przyjaciółką babci i lekarką, powiedziała kiedyś dziadkom, że to pewnie dlatego, że Tuśka słabo widzi, a właściwie bez okularów o szkłach grubych jak denka butelek albo specjalnych soczewek kontaktowych nie widzi prawie wcale. Musi więc świat poznawać innymi zmysłami.

– I nasza mała Tuśka robi to węchem – zakończyła ciocia Marta. – To niezwykła zdolność. Może w przyszłości będzie wymyślać nowe zapachy perfum i zarobi na tym miliony? Albo zostanie światowej sławy kucharką i poprowadzi własny program w telewizji?

Tuśka nie czuła się wcale niezwykła i nie była pewna, czy kiedyś chciałaby wymyślać perfumy albo być światowej sławy kucharką. Na razie po prostu lubiła smakować i wąchać świat wokół siebie. Zapamiętywała smaki i zapachy, i każdego dnia jej kolekcja wzbogacała się o nowe cenne eksponaty. Bardzo jej się to przydawało, gdy przenosiła się z rodzicami co kilka-kilkanaście miesięcy z jednego pensjonatu, w którym pracowali, do kolejnego. Gdy była jeszcze mała, zawsze woziła ze sobą kocyk od dziadków. Pachniał nimi i ich domem, gdzie spędzała ferie i wakacje – jedynym prawdziwym, jaki znała. Ale potem wyrosła z kocyka, więc nauczyła się zapamiętywać zapachy, żeby móc je w każdej chwili przywołać i chociaż przez chwilę poczuć się jak w domu.

Pewnego lipcowego poranka przyśnił jej się kubek gorącej czekolady z wanilią i cynamonem. Takiej, jaką często w niedzielę robił jej na śniadanie dziadek. Zamruczała, przeciągnęła się, przeturlała po łóżku razem z kołdrą i... spadła. Siedziała przez dłuższą chwilę na podłodze, usiłując wyplątać się ze zwojów kołdry.

– Gdzie ja jestem? – zdumiona pociągnęła kilka razy nosem.

Wszystko tu pachniało inaczej niż w domu dziadków. Gdzie podział się jej pokój? Nerwowo przysunęła do oczu zegarek, który miała na ręce. Była prawie dziewiąta! Dlaczego babcia jeszcze jej nie budziła? Przecież nawet w wakacje nie tolerowała zbyt długiego wylegiwania się w łóżku i nazywała to marnowaniem pięknego dnia (nawet gdy akurat lało jak z cebra).

Przecież babcię przedwczoraj dziadek odwiózł do szpitala na badania, przypomniała sobie, a wraz z tą myślą wróciły do Tuśki wszystkie wydarzenia ostatnich dni.

Mieszkanie dziadków na przedmieściach Wrocławia, razem z zapachem mięty wysianej w skrzynkach na balkonie i smakiem niedzielnej czekolady z pianką, zostało kilkaset kilometrów stąd. Z powodu choroby babci nie mogła w tym roku spędzić u nich wakacji i razem z rodzicami przyjechała do pensjonatu, który nazywał się dziwacznie Błękitny Struś, i gdzie pachniało...

No właśnie! Czym? Pociągnęła spiczastym cienkim nosem (babcia zawsze mówiła, że ma nos jak fretka), żeby sprawdzić, czym też pachnie nowe miejsce. Wyczuła pastę do podłogi, proszek do prania, farbę (chyba ktoś niedawno pomalował ściany), płyn do mycia okien. Wszystkie te zapachy sprawiły, że zakręciło jej się w nosie i kichnęła. Wyciągnęła z kieszeni piżamy chusteczkę i wysmarkała nos tak głośno, że nawet nie usłyszała, jak ktoś wchodzi do pokoju.

– Dzień dobry, śpiochu – przywitała ją mama. – Nie uważasz, że czas najwyższy wyleźć z łóżka? To znaczy wstać z podłogi – roześmiała się, widząc córkę, która bezskutecznie usiłuje wyplątać się ze zwojów kołdry. Sięgnęła na półeczkę nad łóżkiem i podała jej okulary.

– No i jak? – zapytała. – Podoba ci się tutaj?

– Tak, chyba tak, ale... – Tuśka się zawahała.

– Ale? – zachęciła ją mama.

– Tęsknię za mieszkaniem dziadków – westchnęła. – Za jego zapachem. Zawsze spędzałam u nich wakacje...

– Ten pensjonat też na pewno polubisz – stwierdziła mama. – A teraz ubierz się i zejdziemy do kuchni. Poczekam na ciebie, bo sama nie trafisz... To duży budynek. No, pospiesz się, bo poprosiłam tatę, żeby mnie zastąpił, a on musi jeszcze pojechać po żarówki do miasteczka. Masz tu ubranie. Przyniosłam ci dżinsy i nową bluzkę. To prezent na urodziny.

– Ale ja mam urodziny w lutym – zdziwiła się Tuśka.

– No tak, ale wtedy zapomniałam. Przecież wiesz, że ciągle o czymś zapominam – westchnęła mama. – Zresztą to letnia bluzka, więc w zimie na nic by ci się nie przydała. No jak, podoba się?

Mama rozłożyła na łóżku bluzkę, wygładziła fałdki i spojrzała z zadowoleniem.

– Lubię ten kolor. Taki żywy czerwony – powiedziała.

– Ja też lubię zapach i smak wszystkiego, co czerwone – powiedziała Tuśka, wkładając pospiesznie spodnie.

Mama już przywykła, że świat jej córki jest zbudowany z zapachów, a każdemu z nich towarzyszy jakiś smak.

– Pachnie malinami? – zgadywała z uśmiechem. – A może truskawkami?

– Nieee, no skąd! – Tuśka potrząsnęła energicznie głową. – Kolor czerwony pachnie i smakuje poziomkami.

Mama pokręciła głową. Dziwna była ta jej trzynastoletnia córka. Kobiecie zdarzało się myśleć, że chyba wolałaby nastolatkę, której światem są ciuchy, kosmetyki, koleżanki. Łatwiej by ją może zrozumiała.

– Poziomki... – Mama wygładziła wyjątkowo upartą fałdkę na rękawie bluzki. – Chodźmy, bo jak tata nie zdąży do sklepu i nie wymieni żarówek, to w całym pensjonacie będzie czarno. Pamiętam, jak raz wysiadło światło w hotelu w Łomży, to zrobiło się tak czarno, że...

– Raczej szaro – sprostowała Tuśka.

– No tak, chyba szaro. – Mama już otwierała drzwi, gdy nagle zatrzymała się, bo coś przyszło jej do głowy. – Jak pachnie i smakuje kolor szary?

– Jak dym – odpowiedziała Tuśka. – Albo przypalone naleśniki i zwęglona pieczeń pani Halinki z drugiego piętra.

– No faktycznie – roześmiała się mama na wspomnienie sąsiadki rodziców i upiornej woni przypalonych potraw, która przynajmniej raz w tygodniu rozchodziła się przez kuchenny wywietrznik po wszystkich piętrach kamienicy.

Zeszły na dół. Tuśka rozglądała się uważnie i swoim zwyczajem co jakiś czas pociągała nosem. Zadziwiające! Ten pensjonat pachniał jak dom dziadków w niedzielne wakacyjne poranki – gorącą czekoladą z cynamonem i wanilią. Już miała zapytać mamę, skąd dochodzi ten znajomy zapach, gdy sprawa sama się wyjaśniła. Na końcu korytarza, którym szły, były drzwi, a za nimi kuchnia.

Mama spojrzała na zegarek.

– Ale już późno! – krzyknęła. – Tata będzie zły! Lecę, a ty zjedz śniadanie i przyjdź do mnie do recepcji.

Po tych słowach wybiegła tak szybko, że Tuśka nie zdążyła jej zapytać, jak ma trafić do tej recepcji! Została zupełnie sama w wielkiej, obcej kuchni. Rozejrzała się. W garnku na kuchence bulgotało coś brązowego, gęstego i bardzo aromatycznego, co za wszelką cenę chciało się wydostać na zewnątrz. Podeszła i zajrzała do środka. Potrąciła przy tym stojący obok rondelek, z którego z głośnym brzękiem zsunęła się pokrywka.

– Czekolada – wciągnęła nosem ulubiony zapach. – Moja ulubiona. Z cynamonem, wanilią, czerwonym pieprzem i...

– Leon! Tyle razy ci mówiłem, żebyś nie zaglądał mi do garów! – rozległ się nagle tubalny głos.

Równocześnie trzasnęły drzwi w głębi kuchni, rozległy się ciężkie kroki, a okno przesłonił cień – wielki i chudy. Istny Longinus Podbipięta!

– A ty, co tu robisz? – rozległ się surowy głos.

– Myślałem, że to Leon, a widzę obce dziewuszysko, co mi po garach myszkuje! Skąd się tu wzięłaś?

Przestraszona Tuśka cofnęła się od kuchenki.

– Ciebie pytam, ty, ty... Ty dziewczyno – Cień oderwał się od okna, zrobił kilka kroków w jej stronę i zagrodził jedyną drogę ucieczki. – Co robisz w mojej kuchni? Pewnie to kolejny dowcip Leona. Albo przysłała cię na przeszpiegi ta stara zołza, Płocharska! Ja jej dam! Dzieci na mnie nasyłać. I do tego małe dziewczynki! Przecież wie, że ja się boję małych dziewczynek. One tak strasznie głośno piszczą. Mów zaraz, czego kazała ci szukać. Tylko nie piszcz, bo się zdenerwuję, a wtedy uduszę cię i zakopię w ogródku za pensjonatem na grządce z marchwią.

Tuśka chciała zaprotestować, że nie jest wcale małą dziewczynką, ale ze strachu nie mogła wykrztusić ani słowa. O piszczeniu w ogóle nie mogło być mowy. Nagle miejsce, które jeszcze przed chwilą pachniało gorącą czekoladą, wypełniło się okropną wonią spalenizny. A z garnka zaczął się wydobywać gęsty czarny dym. Zacietrzewiony kucharz nie zwrócił uwagi na mały pożar w swojej kuchni.

– Ale proszę pana! – Tuśka pokazała na płonący garnek. – Tam... Czekolada... Przypala się panu czekolada z czerwonym pieprzem!

– Skąd wiesz o moim tajnym składniku w przepisie na czekoladę? – Kucharz zbliżył twarz do jej twarzy i zrobił groźną minę. Nagle wyprostował się i rozejrzał... – Zaraz, zaraz... Tu coś się pali!

Rzucił się w kierunku kuchenki, żeby ugasić płonący rondelek. Gdy skończył, odwrócił się i ze zdziwieniem spostrzegł, że dziewczynka, którą nasłała na niego ta okropna Płocharska, ciągle jeszcze siedzi w jego kuchni. Nie skorzystała z okazji i nie uciekła? Nie piszczy? Dziwna jakaś...

– Co ty tutaj jeszcze robisz? Zmykaj szybko i powiedz Płocharskiej, że nigdy się nie dowie, jaki jest ostatni składnik mojej czekolady. Nigdy! Ten składnik to część mojej tajnej receptury.

Tuśka swoim zwyczajem pociągnęła spiczastym nosem.

– Ale ja wiem – powiedziała stanowczo. – I mogę panu zaraz powiedzieć. Ten składnik to chili.

Kucharz najpierw przez dłuższą chwilę milczał, przypatrując się dziwnej dziewczynce z ogromnymi, odrobinę załzawionymi oczami. Pewnie zaraz zacznie piszczeć... Dzieci zawsze piszczały ze strachu na jego widok. A jedno nawet kiedyś zwymiotowało. Zrobiło mu się głupio.

– Napijesz się czekolady? – zaproponował.

Tuśka spojrzała na niego zdziwiona.

– Przecież się spaliła – odpowiedziała, wskazując ręką na dymiący jeszcze garnek.

– Zrobię nową. Tylko wyjdź na chwilę. Nie, właściwie to możesz zostać. W końcu i tak znasz recepturę... – Kucharz otworzył szafkę i sięgnął po czerwoną puszkę. – A ty... Jak ty właściwie masz na imię? Ja jestem Bazyli. Kumple w szkole mówili na mnie Bazylia.

– Karolina, ale dziadkowie mówią na mnie Tuśka – odpowiedziała dziewczyna.

– Karolina, Tuśka... Ale dlaczego Tuśka? – zdziwił się kucharz.

– Bo babcia chciała, żebym miała na imię Natalia, ale mama wolała Karolinę. Babcia do dzisiaj ma o to do niej pretensje. I jak mama nie słyszy, to mówi do mnie: Natalia, Natula, Natuśka a najczęściej po prostu Tuśka – wyjaśniła dziewczyna.

– Aha! – Bazyli pokiwał głową i zamieszał w rondlu. – Mnie się podoba Karolina, po francusku Charlotte. Wiesz co, Tuśka, ty dziewczyno? Będę do ciebie mówił Szarlotka.

– Przecież szarlotka to ciasto, taki placek z jabłkami – zaprotestowała dziewczyna. – No, jabłecznik zwyczajny. Nie chcę, żeby ktoś mówił do mnie Jabłecznik. To chyba nawet gorsze od Okularnicy, Anakondy i Świruski.

– Prawdziwa szarlotka nie ma nic wspólnego z jabłecznikiem – oburzył się Bazyli. – To arystokratka wśród ciast. Wymyślił ją słynny francuski kucharz dla cara Aleksandra. I nadał jej nazwę na cześć przyszłej carycy księżnej Charlotty. Słuchaj, Szarlotka, ty dziewczyno... Skąd znałaś sekretne składniki mojej czekolady? Nikomu ich do tej pory nie zdradziłem.

Tuśka wzięła od niego ostrożnie gorący kubek i podsunęła sobie pod nos.

– Wyczułam – odpowiedziała. – Moja ciocia mówi, że to dlatego, że słabo widzę. Właściwie to bez okularów prawie nic nie widzę. Dlatego muszę to sobie kompen... kompen... kompensować innymi zmysłami.

Kucharz spojrzał na nią, jakby podejrzewał, że sobie z niego kpi.

– Tak mówi moja ciocia, a ona jest lekarką, no to chyba wie – wyjaśniła Tuśka. – Dlatego mam taki doskonały węch.

– Jak pies? – zdziwił się kucharz.

– Nie, babcia mówi, że jak fretka. I nos mam jak fretka, taki długi i spiczasty – przyznała Tuśka. – Jak kiedyś w pensjonacie w Krynicy mamie wpadła za kanapę ulubiona apaszka, to od razu ją znalazłam.

– Eee tam! – roześmiał się Bazyli. – Kawałek ugotowanego kalafiora, który wpadł za lodówkę, to sam wyczuję góra po dwóch dniach, ale żeby apaszkę? Gotowanym kalafiorem chyba nie śmierdziała?

Tuśka roześmiała się tak, że aż sobie bluzkę opluła czekoladą.

– Nie, no skąd! Pachniała ulubionymi perfumami mamy – odpowiedziała, wycierając plamy chusteczką. – Ale ja wszystko wyczuję. Jak w tej czekoladzie.

Kucharz przestał się uśmiechać.

– No właśnie! Czekolada! – warknął. – Przecież ty jesteś szpiegiem Płocharskiej. Precz z mojej kuchni, ty, ty... Ty dziewczyno!

W tym samym momencie otworzyły się drzwi i stanęła w nich mama.

– Jeszcze tu jesteś? Miałaś przecież zaraz po śniadaniu przyjść do recepcji. Tłumaczyłam ci, jak tam dojść... Tłumaczyłam? – zapytała.

– Nie – pokręciła głową Tuśka. – Ale ten pan był dla mnie bardzo miły. Poczęstował mnie czekoladą z tajnym składnikiem.

Mama zrobiła zdziwioną minę.

– Z tajnym składnikiem? – zapytała szeptem i puściła oko do córki. – A możesz mi powiedzieć, jaki to składnik?

– No co ty, mama! – oburzyła się Tuśka. – Przecież nie mogę, bo jest tajny.

– Trudno. – Mama znowu puściła oko, a Bazylemu przyszło do głowy, że nowa recepcjonistka ma chyba jakiś nerwowy tik. – W takim razie chodź ze mną.

Tuśka zeskoczyła z krzesła i ruszyła w stronę drzwi, które przytrzymywała mama.

– Zaraz, zaraz...! – krzyknął Bazyli. – Przecież mówiła pani, że córka miała u mnie zjeść śniadanie.

– Tak, umówiłam się z właścicielem pensjonatu, że będzie się tu mogła się stołować. Dzień dobry. – Mama podała rękę kucharzowi. – Jestem tu nową recepcjonistką, a mój mąż jest elektrykiem.

– I wynalazcą – dodała z dumą Tuśka. – Chce skonstruować perpetuum mobile. Takie urządzenie, co jak się je raz uruchomi, to już zawsze działa.

– Wynalazca mi się nie przyda, ale elektryk bardzo! – ucieszył się kucharz. – Właśnie przepaliła mi się żarówka w piekarniku, a nie mam zapasowej. Z nieba mi pani spadła!

– Raczej mój mąż. Powiem, żeby kupił dla pana tę żarówkę. Karolina, idziemy... – machnęła ręką na córkę.

Bazyli postukał umazaną czekoladą łyżką w blat stołu.

– Ale ja jej jeszcze nie dałem nic do jedzenia! – krzyknął, a potem uśmiechnął się do Tuśki. – Szarlotka, posiedź jeszcze trochę, zaraz ci zrobię śniadanie. U Płocharskiej takich nie dostaniesz. Belgijskie gofry z musem truskawkowym!

– Szarlotka, u Płocharskiej? Nic z tego nie rozumiem – zdziwiła się mama i chciała o coś jeszcze zapytać, ale nagle spojrzała na zegarek. – O rany! Muszę już biec, bo zaraz przyjedzie wycieczka wegetarian z Krakowa i trzeba ich zameldować. Karolina, zjedz wreszcie śniadanie i przyjdź do recepcji.

Wybiegła w pośpiechu, a drzwi głośno trzasnęły.

– No i znowu mi nie powiedziała, jak dojść do tej całej recepcji – westchnęła Tuśka. – Moja mama jest okropnie roztargniona. Raz, jak byłam w pierwszej klasie, miała mnie zawieźć do szkoły, ale zapomniała, że jestem w łazience i myję zęby. Wyszła z domu, zamknęła drzwi, pojechała autobusem i dopiero, jak wysiadła pod szkołą, zorientowała się, że ja zostałam w domu.

– No to przynajmniej dokładnie umyłaś zęby, Szarlotka, ty dziewczyno – roześmiał się Bazyli.

– Nie martw się, zaprowadzę cię do recepcji. Oczywiście, jak już zjesz gofry. Pomożesz mi?

– No pewnie. Ja bardzo lubię gotować. No i uwielbiam smaczne zapachy – uśmiechnęła się Tuśka. – Tylko że nie umiem robić gofrów. Żadnych, nie tylko belgijskich. Pokaże mi pan?

– Jasne! Ale miałaś mówić do mnie: Bazyli – przypomniał kucharz. – Zaraz, gdzieś tu miałem zapasowy fartuch... Bez fartucha nie możesz pracować w kuchni. No, gdzie on jest? Już mam! – Wyciągnął fartuch z wielkiego wiklinowego kosza z pokrywką, który stał w kącie kuchni.

Razem mieszali, ubijali, a potem Bazyli wlał gotowe ciasto do gofrownicy.

– No to teraz musimy poczekać – powiedział, a potem ku zaskoczeniu Tuśki zerwał się jak oparzony: – Zaraz, zaraz... Zaraz cię złapię, ty szpiegulcu jeden! – Podbiegł do drzwi, otworzył je znienacka i wyjrzał na zewnątrz.

Ale pod drzwiami nie było nikogo poza czarnym kotem, który na widok kucharza odwrócił się i z godnością oraz wysoko zadartym ogonem pomaszerował korytarzem.

– Dlaczego pan się tak boi szpiegów tej pani... Płaszyńskiej? – zapytała Tuśka.

– Płocharskiej – poprawił ją Bazyli. – Ona prowadzi agroturystykę we wsi po drugiej stronie rzeki, ale marzy jej się wielki pensjonat. Wszystko zaczęło się od tego teleturnieju, co go telewizja ma kręcić jesienią w naszym miasteczku. Dla kucharzy, zawodowych i amatorów. Kto wygra, dostanie pieniądze, bardzo dużo pieniędzy. Mógłbym kupić ten pensjonat. Właściciele od dawna chcą się go pozbyć. Ale jak wygra Płocharska, to ona kupi i nazwie go Zielony Krasnal. A wtedy wszystko zejdzie na psy. Tylko co mam przygotować?

Dlaczego niby Zielony Krasnal? – chciała zapytać Tuśka, ale zamiast tego krzyknęła:

– Belgijskie gofry!

– Nie, gofry nie – skrzywił się kucharz. – To by musiało być coś specjalnego. Ile razy coś wymyślę, okazuje się, że wiedzą o tym u Płocharskiej.

– Ale ja nie o tym! Gofry się zaraz przypalą! – Tuśka pokazała na gofrownicy. – Czuję to!

Po chwili Bazyli podał jej porcję uratowanych przed zwęgleniem gofrów z musem truskawkowym.

– Faktycznie! Masz nosa, dziewczyno – powiedział, kiwając z uznaniem głową. – Byłabyś dobrą kucharką. A ja ciągle nie mam tego przepisu na konkurs. Gdyby się o tym dowiedział mój nieboszczyk dziadek, to dopiero miałbym za swoje. Bo ja pochodzę ze starej rodziny kucharzy i wszyscy pracowali w pensjonacie. Przed wojną specjalnie tutaj przyjeżdżali bardzo ważni goście aż z Lwowa i Warszawy. Dziadek był wtedy kuchcikiem i miał za szefa prawdziwego Chińczyka. Jak wygram i kupię ten pensjonat, to chciałbym, żeby znowu się nazywał jak przed wojną: Dom pod Czterema Zegarami.

– Aż pod czterema? – zdziwiła się Tuśka.

– No tak... Poczekaj, jak to było? – Bazyli zmarszczył brwi, usiłując sobie coś przypomnieć. Postukiwał przy tym o blat rączką trzepaczki do piany. – Aha, już wiem! Jeden zegar jest do tej pory nad wejściem, tylko zakryty przez nowy szyld, bo teraz to jest Błękitny Struś. Kompletna głupota! Widziałaś kiedyś błękitnego strusia?

– Nigdy w życiu. Ale co dalej z tymi zegarami, bo to ciekawe? – zapytała Tuśka.

– Drugi wisiał w recepcji, ale w zeszłym roku spadł, bo się gwóźdź obluzował. Po tym zdarzeniu przestał chodzić. Trzeci, taka wielka oszklona szafa, stoi zakurzony na strychu – wymieniał dalej Bazyli. – Szyba mu pękła i żaden zegarmistrz nie potrafił jej wymienić. – Kucharz zamilkł i zajął się wkładaniem naczyń do zmywarki.

– A czwarty? – zapytała Tuśka.

– Co: czwarty? – nie zrozumiał Bazyli.

– No, czwarty zegar. Gdzie on jest? – chciała wiedzieć dziewczyna.

Bazyli spojrzał na nią zdziwiony.

– Faktycznie, powinien być jeszcze czwarty. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Wiesz co? Może spróbuj go odszukać? Nie wiem tylko, czy zegar czymś pachnie albo jakoś smakuje – roześmiał się.

– Też nie wiem – odpowiedziała Tuśka. – Nigdy jeszcze żadnego nie wąchałam, ani nie jadłam. A kornikom chyba smakuje, jeśli jest z drewna. Czy ten czwarty zegar był z drewna?

– Nie wiem, dziadek nic nie mówił – pokręcił głową Bazyli.

Tuśce nagle coś przyszło do głowy...

– Bazyli! To może na ten konkurs powinieneś przygotować jakąś potrawę dziadka?! – krzyknęła.

Kucharz postukał drewnianą łopatką w brzeg gofrownicy.

– Wstyd się przyznać, ale nie znam żadnych receptur... – powiedział z rezygnacją. – Dziadek bardzo pilnował, żeby nikt nie podglądał, jak gotuje. Ty to pewnie zapamiętałabyś chociaż zapachy. Nic z tego nie będzie. Po prostu klops! – machnął ręką.

– Fakt! Zapach ważny! – Tuśka i spojrzała na zegarek. – Ojej, chyba muszę już pędzić, bo mama się będzie denerwować. Tylko jak trafię do tej całej recepcji?

– Kot cię zaprowadzi – powiedział spokojnie Bazyli.

– Kot? – zdziwiła się dziewczyna i spojrzała podejrzliwie na kucharza.

– No kot, kot. On tu zna każdy kąt... – Bazyli ściszył głos, podkradł się pod drzwi, nasłuchiwał przez chwilę, a potem znienacka szarpnął klamkę i wyjrzał na korytarz. – Dobra, nie ma go... Gdzieś poszedł, to mogę ci powiedzieć. Tylko nie myśl, że zwariowałem.

– Nie pomyślę – zapewniła go Tuśka. – Mnie też często mówią, że jestem dziwna. Niektórzy w szkole nazywali mnie Zakręconą Tuśką.

– Czasami mam wrażenie, że ten kot mieszkał tu jeszcze w czasach dziadka albo co gorsza, że to... – Kucharz rozejrzał się i ściszył glos: – Że to sam dziadek, który po śmierci zamienił się w kota. Tym bardziej, że pojawił się nie wiadomo skąd parę tygodni po jego śmierci. Dlatego dałem mu na imię Dziadek. Jak coś mi w kuchni nie wyjdzie, to siada o tam, na progu, i tak patrzy, tak patrzy, jakby chciał powiedzieć: Bazyli, ja już nie mam do ciebie cierpliwości... Jak dziadek żył, to bez przerwy tak marudził.

– Bazyli, ja już nie mam do ciebie cierpliwości – rozległo się nagle.

Tuśka i kucharz odwrócili głowy w stronę drzwi, odruchowo szukając tam gadającego kota. Kota jednak nie było, zamiast niego w drzwiach stał niski okrągły człowieczek, który tak przypominał zabawkę zwaną wańka-wstańka, że chyba każdy, kto go widział, miał ochotę lekko go popchnąć, żeby sprawdzić, czy się przewróci.

– Przecież prosiłem, żebyś przyniósł kawę do mojego gabinetu, bo mam gościa. A w ogóle to co tu robi jakieś dziecko? – zapytał człowieczek i pokazał palcem na Tuśkę.

– To córka nowej recepcjonistki – wyjaśnił Bazyli, w pośpiechu wyciągając z kredensu filiżanki. – Podobno zgodził się pan, żeby jadała tutaj posiłki.

– Faktycznie, faktycznie... – Człowieczek zamachał rękami, a potem odwrócił się i wybiegł, śmiesznie kołysząc się na boki.

Tuśka chciała coś powiedzieć do Bazylego, gdy nagle zauważyła siedzącego w kącie kuchni kota.

– On tu jest – wyszeptała. – Musiał się wślizgnąć, jak rozmawiałeś z tym panem.

– Kto? – zdziwił się kucharz.

– Dziadek, to znaczy ten kot. Chciałam powiedzieć, że duży czarny kot, który zamienił się w twojego dziadka. A może twój dziadek, który zamienił się w kota? O rany! Wszystko mi się pomyliło. Ale chyba nie tylko mnie – pociągnęła nosem. – Bo ta kawa jakoś dziwnie pachnie...

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Rozdział II Totalnie odjechane bułeczki drożdżowo-maślane

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział III Słoneczny krem z cukinii – idealny na deszczowe dni

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział IV Słynny w całym mieście makaron we francuskim cieście

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział V Chłodnik ogórkowy chińskiej cesarzowej i tajemnica zupy pokrzywowej

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział VI Pieczone jabłka na sposób naukowy i suflet brzoskwiniowy

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział VII Koktajl z pomidorów (najzdrowszy na świecie) i brokuły w zielonym cieście

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział VIII Zimny Pies i naleśniki z jagodami, które najlepiej jeść rękami

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział I Indyk Song i ziemniaki z pomarańczową pastą

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział Paszteciki z oscypkiem, żurawiną, grzybkiem i cynamonowe serdeczniki od serca

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział I Melba z waniliowymi lodami, poziomkami, marzeniami...

Dostępne w wersji pełnej