Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Strzeżcie się fałszywych proroków
(Mt 7, 15)
Latem 1933 roku Benjamin Murnau popełnia samobójstwo. Skazuje tym samym swą duszę na wieczne potępienie, żonę zaś, Penelope, na społeczny ostracyzm i ponure, samotne życie w małej mieścinie na prowincji Luizjany.
Pogrążona w rozpaczy i żałobie wdowa powoli stacza się w otchłań szaleństwa, odwracając się od bliskich i Boga, szukając szczęścia w alkoholu i lekach.
Nieoczekiwanie pomocną dłoń wyciągają ku niej kapłanki mrocznej religii, obiecując spełnienie marzeń - twierdzą, że są w stanie zwrócić jej męża. W zamian żądają niewiele, przynajmniej tak sądzi Penelope, na wpół przytomna od żalu, alkoholu i narkotyków. Czy miłość zwycięży śmierć?
Czy może śmierć jest ostateczna?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 377
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
RADOSŁAW BUDKIEWICZ
SZEPT UMARŁYCH
© Copyright by Radosław Budkiewicz & e-bookowo
Korekta: Marta Bluszcz
Skład: Katarzyna Krzan
Projekt okładki: Radosław Budkiewicz
Grafika na okładce: pixabay/Enrique Meseguer
ISBN e-book: 978-83-8166-452-3
Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo
www.e-bookowo.pl
Kontakt: [email protected]
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości
bez zgody wydawcy zabronione.
Wydanie I 2025
Jak zawsze, dla mojego taty.
Nie mógł znaleźć rewolweru.
Zawsze chował go w tym samym miejscu, w szafie na górnej półce. Tuż za pudłem, w którym Penny trzymała swój wyjściowy kapelusz. Teraz, choć okrągły karton leżał tu, gdzie zawsze, szkatułki z rewolwerem brakowało. W pierwszym odruchu Benjamin Murnau chciał nawet zawołać żonę, zapytać, gdzie, do licha, jest broń, ale powstrzymał się. Nie mógł jej tego zrobić. Dość już wycierpiała z jego winy, a i sam nie miał odwagi poprosić kobiety o pomoc. Nie w takiej sytuacji.
Westchnął więc i kontynuował poszukiwania. Potrzebował rewolweru. Nie miał siły na nic więcej, jak tylko sięgnąć po spluwę i pociągnąć za spust. Nie mógł dłużej walczyć, a utrata pracy była kroplą przelewającą czarę goryczy. Zawiódł jako małżonek i jako mężczyzna.
Nie potrafił dołączyć do Ku Klux Klanu! Nie chcieli go tam! Co z niego za facet?!
Z tą pełną wstydu myślą Murnau sprawdził całą szafę, zajrzał pod łóżko, ba, przeszukał nawet toaletkę Penny. Po kilkunastu minutach, gdy pot spływał mu strużkami po czole i plecach, a koszula lepiła się do ciała, zrozumiał, gdzie popełnił błąd. Był tak rozkojarzony i zmęczony, że najbardziej oczywiste rozwiązania mu umykały.
Przecież wczoraj wieczorem czyścił broń, odwlekając sen dopóty, dopóki miał siły.
Rewolwer, poczciwa trzydziestka ósemka produkcji Smith & Wesson, wraz ze szmatką, olejem i wyciorem czekał w pamiątkowej szkatułce na niskim stołku w salonie. Przy popielniczce, przy paczce papierosów.
Benjamin zgarnął paczkę cameli i broń, czując dziwną ulgę i spokój – pierwszy raz od dłuższego czasu tak po prawdzie. Uśmiechnął się do żony zmywającej po skromnym śniadaniu. Podszedł od tyłu, odgarnął jej włosy od zawsze przypominające mu rdzę, pocałował w policzek – na pożegnanie, o czym jednak Penny nie wiedziała – i wrócił do sypialni. Tam otworzył szkatułkę i uderzyły go wspomnienia.
To pamiątka ze ślubu. Niemal dekadę temu eleganckie, wiśniowo-hebanowe drewno kryło w sobie tuzin przednich cygar, ale teraz, po tylu latach, nie zostało już żadne. Ich miejsce zajął sześciostrzałowy rewolwer, poręczny i doskonale wyważony. Wypolerowana stal błyszczała w czerwcowym, porannym słońcu. Matowa barwa orzechowego drewna rękojeści zdawała się jarzyć ciepłym blaskiem.
Na broni produkowanej przez S&W można było polegać. Nigdy nie zawodziła, a nawet jeśli, to byle laik mógł ją naprawić i doprowadzić do stanu niemal fabrycznego. Benjamin dbał o ten kawałek żelastwa, czyścił go regularnie i zawsze powtarzał żonie, gdzie jest broń, amunicja, co ma robić, gdyby zaszła potrzeba użycia rewolweru albo gdyby czarnoskórzy zaczęli sobie pozwalać za dużo.
Nie spodziewał się jednak, że to on będzie zmuszony pierwszy strzelić.
Usiadł. Wsłuchiwał się w odgłosy płynące z kuchni; Penny nuciła jakąś piosenkę, kontynuując zmywanie. Przez chwilę siedział bez ruchu, słuchając głosu żony. Nuciła chyba „In a Shanty in Old Shanty Town” Teda Lewisa.
Zapalił papierosa. Siedział, rozkoszując się jego aromatem. Powoli odchylił dobrze naoliwiony bębenek, wsunął jeden jedyny pocisk. Więcej nie potrzebował. Pudełko, tę piękną szkatułkę, którą ciągle czuć było mocnym aromatem tytoniu, odłożył na właściwe miejsce do szafy. Zasłonił nawet pudłem z kapeluszem Penny, a sam znów usiadł na brzegu łóżka, z dala od zasłon, które sama przecież uszyła, i poduszek, których poszwy też wyszły spod jej ręki. Nie chciał, by żona miała dużo do sprzątania. Nie chciał, by cierpiała bardziej niż on. Dość się napatrzył na jej ból, tak na jawie, jak i podczas sennych koszmarów.
Nie zapewnił jej tego, co obiecał. Zamiast zamieszkać w Nowym Orleanie, w okolicach French Quarter czy Treme, trafili tutaj. Marzenia o własnym mieszkaniu – albo nawet i domu – z widokiem na Rue Bourbon zamienili na cywilną parafię na krańcu stanu, gdzie urodziła i wychowała się Penny. Trafili do domu jej rodziców, bo na nic innego nie było ich stać. Jego rodzinny dom leżał w zapomnianej przez Boga wsi między Nowym Orleanem a Cameron. Wybór był oczywisty.
Klan, jedyna nadzieja na poprawę statusu, odrzucił go. Został wyśmiany. Był w rezydencji starego Levasseure’a, prosząc o pomoc, o pracę, bo stracił posady na wyspie i w jej sąsiedztwie. Cóż więc mu pozostało? Honorowe zejście z tego świata, ot co! Śmierć na własnych warunkach!
Zaciągnął się znowu papierosem. Ostatnim, tak metaforycznie i dosłownie. To był ostatni camel w paczce i ostatni w jego życiu.
Budowa kanału Calcasieu Ship Channel dobiegła końca już dawno, zanim przyjechali do Cameron, więc nie mógł liczyć na nic dobrego. Każdy sensowny wakat był zajęty, zaś prace przy Monkey Island musiały zostać przerwane z powodów finansowych. Nie wiadomo, kiedy – i czy w ogóle – zostaną wznowione. Ludzie tacy jak on, pracujący fizycznie, nie byli już potrzebni. Dostali garść dolarów w postaci ostatniej wypłaty i tyle, żadnego „do widzenia” czy „odezwiemy się”.
Nie zamierzał jednak, wzorem innych, topić smutków w alkoholu. Jakoś wątpił, czy księżycówka by pomogła. Zresztą, nie było go na nią stać, a w speakeasy przesiadywali członkowie Klanu. Nie chciał im patrzeć w oczy.
Spojrzał na rewolwer. Uśmiechnął się nawet. W końcu zazna spokoju, za ogromną cenę co prawda, ale wreszcie odetchnie z ulgą. Nie będzie cierpiał. Jego życie to ostatnia rzecz, nad którą jeszcze panuje, z którą może zrobić, co tylko zechce…
Benjamin westchnął. Zamknął oczy i delektował się papierosem.
Kilka minut później drgnął, czując kojące zimno rewolweru dotykającego podbródka. Odetchnął głęboko, wdychając zapach smaru i oliwy. Skrzywił się, czując tłusty posmak na języku. Nie wahał się jednak, wiedział, co chce zrobić.
Nie był potrzebny. Co z niego za mąż, skoro nie potrafił zachować pracy, by utrzymać żonę, dom? Co z niego za mężczyzna, jeśli Klan traktuje go niemal jak czarnoskórego?
Z oczu pociekły mu łzy, gdy nacisnął spust, kończąc swe męki i niestety zrzucając je wszystkie na żonę. Penny, chudziutka i niewysoka kobieta w modnie upiętej fryzurze sięgającej trochę poniżej linii szczęki skuliła się, słysząc nagły huk. Przerwała natychmiast nucenie piosenki. Bała się ruszyć. Stała w kuchni przy zlewie, spocona i zmęczona; jasna sukienka w kwiatki, sięgająca trochę poniżej kolan, lepiła się do jej pokrytego potem ciała, a dłonie i przedramiona, pełne mydlin, zamarły zaciśnięte mocno na brzegu talerza.
– Benjamin? – zapytała drżącym głosem. – Ben? – powtórzyła, przeczuwając najgorsze. Nie otrzymawszy odpowiedzi, rzuciła talerzem, nie bacząc na to, że tania ceramika roztrzaskała się na drobne kawałki. Pobiegła do sypialni, mając wrażenie, że serce zaraz wyrwie się z jej piersi. Sznur pereł, prezent od męża, z którym nie rozstawała się od dnia ślubu, grzechotał nerwowo. Wytarła pospiesznie mokre od wody i potu dłonie o sukienkę. Krzyknęła, widząc martwego ukochanego.
Krzyk ten – wrzask po prawdzie, pełen bólu i zgrozy – słyszeli wszyscy wokoło. Domy w tej części Cameron nie były duże, ot, parterowe, małe budynki z drewna, z szeroką werandą i spadzistym dachem pokrytym drewnianym gontem, z szeroko otwartymi oknami umożliwiającymi zwabienie słabego podmuchu wiatru. Niósł się więc daleko, wprost do sąsiadów.
Paniczny krzyk młodej kobiety, a także poprzedzający go huk wystrzału zaalarmowały wszystkich dokoła. Z domów wyszło kilka zaniepokojonych osób. Tu stał stary Watkins, czerwony na twarzy, bo mimo lejącego się z nieba żaru nie zamierzał rozstawać się ze swoim grubym, żeglarskim swetrem. Tam przerażona Linda tuliła do siebie zapłakane niemowlę. Tutaj wyleciał spanikowany Broussard ze swoim synem nerwowo poprawiającym okulary, a dom dalej młoda Tédard zatrzaskiwała właśnie okna i drzwi, nie chcąc mieć nic wspólnego z zamieszaniem.
Starszy z Broussardów od razu zrozumiał, co się mogło stać – mało to było wypadków podczas czyszczenia broni? Przecież nawet i Elijah, choć myśliwy, stracił w ten sposób palec nie dalej jak pod koniec wiosny, pomyślał przejęty lękiem.
Czym prędzej nakazał więc synowi gnać po lekarza, samemu zaś pomknął do domu sąsiadów. Był niepozornym człowiekiem, chudzielcem w masywnych okularach wiszących na garbatym nosie, o twarzy nieodznaczającej się w tłumie. Ale zareagował jako pierwszy. Wyróżniał się nie wyglądem, lecz zachowaniem. Pogonił gapiów, krzycząc, że to nie przedstawienie, rzucił francuskim przekleństwem i pobiegł do domu Benjamina i Penny, obawiając się najgorszego.
Ledwo przekroczył próg, a usłyszał żałosne zawodzenie kobiety. Nie mylił się.
Nie zawracał sobie głowy konwenansami, tylko biegł przed siebie. Kątem oka dostrzegł rozbity w kuchni talerz, leżącą luzem ścierkę, wysychające już plamy po wodzie i mydlinach na podłodze. Zamarł jednak, gdy wszedł do sypialni. Tam bowiem, na łóżku, zastał swoją sąsiadkę tulącą martwego męża.
Ben nigdy nie był szczególnie przystojnym mężczyzną. Średniego wzrostu chuchro z krzaczastymi brwiami i ciemnymi włosami pociągniętymi najtańszą pomadą, w zwykłych, roboczych spodniach i koszuli z wiecznie podwiniętymi rękawami. Normalny, porządny Amerykanin, tak jak on.
Teraz jednak wyglądał znacznie gorzej. Oczy, niegdyś jasne i pełne życia, były blade, przywodziły na myśl rybie, bezduszne ślepia. Z ust i nosa sączyła się posoka, podobnie zresztą było z potylicą. Ciemne włosy miał mokre, jucha spływała gęsto, brudząc wszystko. Broussard bał się spojrzeć dalej – na pościel i poduszki brudne od tego, co kryło się wewnątrz czaszki sąsiada.
Penny płakała. Wyła w rozpaczy, tuląc do piersi nieruchome ciało. Nie przejmowała się krwią brudzącą jej sukienkę, ręce, a nawet twarz i włosy, których ruda barwa zdawała się odzwierciedlać paskudzącą wszystko posokę. Raz za razem całowała czoło Bena, błagając go, by się obudził, by przestał udawać. Nie patrzyła na gościa. Być może nie wiedziała, że w ogóle do niej przyszedł.
Nathaniel Broussard ze zgrozą powiódł jednak wzrokiem po łóżku. Pościel, zwykle nieskazitelnie biała i czysta, teraz upstrzona została szkarłatnymi plamami niczym płatkami róż. Poduszki i ścianę znaczyły fragmenty kości i mózgu. Narzędzie zbrodni Benjamin ciągle trzymał w dłoni. Rewolwer lśnił czystością. Nawet z daleka Broussard czuł zapach smaru, przebijający się przez swąd kordytu, i smród krwi.
– Pani Murnau? Penny? – zaczął cicho, nie wiedząc, jak się zachować. Nie miał chęci ni odwagi podejść do zrozpaczonej kobiety, by oderwać ją od ciała męża. Musiał czekać, aż syn wróci z doktorem Mitchellem. Jego gabinet nie był daleko. Sam nic tu nie zdziała.
Penelope raz jeszcze złożyła pocałunek na czole samobójcy, wyszeptała jego imię i zaczęła kołysać męża, tak jak kołysałaby niemowlę. Nie zwracała w ogóle uwagi na stojącego obok mężczyznę. Płakała, prosiła, a w końcu i krzyczała, by Benjamin na nią spojrzał.
Gdy kilka minut później – wieczność, zdawać się mogło – usłyszeli warkot automobilu, tylko Nathaniel zareagował. Odstąpił od zrozpaczonej kobiety i wyszedł na werandę. Odetchnął z ulgą. Nic tu po nim, wszystkim musi się zająć doktor Mitchell. Ebenezer będzie wiedział, co powiedzieć i…
Broussard uśmiechnął się, widząc, jak z forda wysiada nie tylko lekarz, ale i sam szeryf Liam Bruckner. Pospieszył do obu mężczyzn, rozglądając się w międzyczasie, czy gdzieś jest jego syn. Młodzik musi pewnie sam odreagować. Może nawet poleciał do baru Fontenota?
Rozmowa była krótka, acz treściwa, choć po prawdzie Nathaniel później nie potrafił sobie jej przypomnieć. Stres go zjadał, pamiętał jedynie, że streścił, co się stało, i załamał ręce, mówiąc o Penelope.
Szeryf, człek wysoki i żylasty, ze szpakowatymi włosami, w mocno wykrochmalonym mundurze, milczał. Kiwnął lekko głową. Zdjął kapelusz, zaciągnął się mocniej ostatkiem papierosa i wszedł do środka jako pierwszy. Lekarz wlókł się z tyłu, a że był chudy i drobny, o ziemistej cerze i przetłuszczonych włosach, wydawał się chory i słabowity. Upał mu nie służył, widać było od razu.
Otarł twarz z potu jedwabną chustką. Sapnął, narzekając na skwar. Skromny garnitur z cienkiej wełny wisiał na nim jak na wieszaku. To wszystko tworzyło mylące wrażenie, bo Mitchell był fachowcem, doświadczonym i uzdolnionym, choć cynik był z niego okrutny.
Na powitanie wspomniał, że młoda panna Nelson czuje się coraz gorzej.
– Panna Nelson pożegna się z tym światem prędzej niż później, osieroci dziecko i zostawi męża, jakby mało nam było problemów – mówił, a mężczyźni rozmawiali chwilę o kobiecie tak, jakby była rzeczą; bardziej liczyło się dla nich dobro dziecka. Szybko jednak musieli porzucić ten temat.
Teraz liczyła się bowiem Penelope. Szeryf poprosił zapłakaną kobietę do siebie. Raz, drugi, aż w końcu zwróciła na niego uwagę. I tym razem Nathaniel nie był w stanie przypomnieć sobie dokładnych słów; krótka wzmianka o pannie Nelson wbiła mu się w umysł, tak jak widok Penny i trupa jej małżonka.
Mitchell nie musiał długo nalegać. Wiedział, że była w szoku, wystarczyło więc odpowiednio poprowadzić rozmowę, by zwrócić jej uwagę. Potem tylko szarpnął szczuplutką kobietą, odrywając ją od męża. Nie oponowała. Nie miała sił. Lekarz, mimo słabowitej postury, dopadł ciała, choć nie musiał tego robić. Widział aż za dobrze, że Ben jest martwy. Dla formalności sprawdził puls, przyłożył ucho do ust, uszczypnął w policzek. Z szacunkiem zamknął mu oczy, mamrocząc coś pod nosem.
Potem zajął się wdową.
Poddała się badaniu, wykonując polecenia niby automat. W tym samym czasie Bruckner, wspierany przez Broussarda, oglądał zwłoki Benjamina. Nie było wątpliwości, że to samobójcza śmierć. Straszliwa, to prawda, ale bez udziału osób trzecich. Szeryf kucnął przy łóżku. Patrzył to na dłoń denata, ciągle zaciśniętą na rewolwerze, to na jego ciało, to na plamy krwi, to na ostatniego wypalonego przezeń papierosa. Było jasne, co tu się stało. Jak? Nikt nie miał wątpliwości. Dlaczego? To już inna kwestia.
– Pauvre, tite bête... – odrzekł cicho Mitchell, zwracając się do szeryfa. – Szok. Fizycznie jest zdrowa, ale psychicznie trudno rzec. Ryan był w podobnym stanie, bał się zasnąć, trwał w katatonii, aż po prostu stracił przytomność z wyczerpania – porównał stan Penny do innego pacjenta.
Murnau nie reagowała, zapłakana siedziała na krześle w kuchni. Dławiła się własnymi łzami, cały czas patrzyła na złotą obrączkę na palcu, drugą dłonią zaś dotykała sznura pereł wiszącego u szyi. Nie wydawała się przejmować krwią na dłoniach, twarzy i na kilku perłach.
Krwią należącą do jej męża.
– Ona nie jest Ryanem. To kobieta, a nie zahartowany rybak.
– Ryan Cook? – dopytywał Broussard, nie wierząc swoim uszom. Znał go, słyszał plotki, nie do końca im jednak ufał. Mitchell skinął głową w odpowiedzi. Mnóstwo ludzi miało mniejsze bądź większe problemy jeszcze przed kryzysem sprzed czterech lat, a teraz… lawina ruszyła.
– Samobójstwo zaskakuje każdego, a Ben najpewniej zachlał się i palnął sobie w łeb, ewentualnie podpadł Lesterowi albo Miltonowi. Nigdy nie ufałem tym sukinsynom, ale też nigdy ich na niczym nie przyłapałem – stwierdził ponuro Bruckner, nie zdając sobie sprawy, co powiedział.
– Nie pił – odparł lekarz, kręcąc głową. – Nie czuć alkoholu.
– Lester? Milton? Chryste panie, szeryfie, pan nie mówi chyba… ale że niby… oni mieliby Bena…
– Nie, nic nie sugeruję. Głośno myślę. Panie Broussard, czy wie pan może… – zwrócił się do stojącego opodal mężczyzny, nie zdołał jednak dokończyć. Wdowa poderwała się gwałtownie i pobiegła do męża, mając w pamięci słowa o pijaństwie.
– Pani Murnau, non! – zawołał Mitchell. – Proszę tam nie wchodzić!
Mógł jednak tylko krzyczeć. To szeryf rzucił się za kobietą, złapał ją w pasie i uniósł nieznacznie, sapiąc przy tym jak parowóz, i wycofał się na powrót do kuchni. Penny płakała, krzyczała niezrozumiałe słowa i próbowała się wyrwać z jego objęć, chciała być przy mężu, tam było jej miejsce. Machała w powietrzu nogami, piszczała. W końcu uderzyła gliniarza, wbiła mu łokieć w żebra.
Liam skrzywił się z bólu, ale zignorował to. Dopiero gdy Penny w napadzie furii próbowała się odwrócić i przeorać mu twarz paznokciami, by ją puścił, musiał jakoś zareagować. Rzucił szybkie spojrzenie w stronę Mitchella i Broussarda, prosząc ich o pomoc. Lekarz skinął głową, postępując do przodu.
Szeryf odstawił oszalałą kobietę, ryzykując wiele. Cofnął się też o krok. Ebenezer od razu ją spoliczkował, a choć dłoni nie miał ciężkiej czy twardej, skutek był wystarczający. Penelope zachwiała się, tyleż pod wpływem bólu, co po prostu zaskoczona tak nagłym gestem. Chwilę później osunęła się na kolana, wyjąc jak małe dziecko.
– Szlag by to – rzucił szeryf. – Nie trzepnąłeś jej za mocno? Panie Broussard, pan widział, jak się rzuciła. Jest pan świadkiem, że trzeba to było zrobić.
– Tak – szepnął Nathaniel, czując, jak się poci ze strachu i gorąca.
– Czasami tak trzeba, szeryfie. Podobnych do niej zapinałem w pasy swego czasu, ale ona… drobna jest. Chuda. Furia i wściekłość swoje robią, ale nie ma masy, by bardziej kogoś skrzywdzić. Lepiej nie spuszczać z niej oka przez parę dni, dla spokoju.
– Boże jedyny – mruknął Broussard. – Jak sobie przypomnę, co się z moją Anne stało… Liam, ja też tak zawodziłem?
– Tak. Kląłeś na cały świat, z łapami do księdza nawet startowałeś. Szczęście, że Dupré to dobry człowiek i w zgodzie z Pismem drugi policzek nadstawiał od razu.
– Chryste – zmieszał się. W listopadzie minie równe pół dekady od śmierci jego żony.
– Nie wniosę oskarżenia ze względu na obecną sytuację – mówił dalej szeryf – ale dla jej własnego dobra weź ją do siebie, Ebenezer. Daj jakieś proszki, nie wiem, co tam masz, a potem przyślij tu Wyatta, rozumiesz? Nie chcę cię dręczyć, ale podobno Ben próbował się do was zapisać, a wy żeście mu odmówili czy coś…
– Zapisać? – zapytał cicho Broussard, nim zrozumiał, o czym mowa. Ku Klux Klan nie stanowił żadnego sekretnego klubu, po prostu to była paranoiczna organizacja.
– Oui. Chciał zostać członkiem Klanu – uściślił lekarz. – Wielki Cyklop nie wyraził zgody, jakkolwiek by to okrutnie brzmiało. Benjamina nie było stać na płacenie składek. To wszystko.
– Boże – jęknął sąsiad.
– Nate, wybacz, żeś musiał to wszystko widzieć, słyszeć.
– Rozumiem, Liam, rozumiem – odparł tamten, blady, spocony.
– Pani Murnau, słyszy mnie pani? Penny? Proszę za mną.
Penelope niechętnie wstała z klęczek. Rzuciła pełne rozpaczy spojrzenie w stronę sypialni. Łzy znów puściły się z jej oczu, lecz tym razem nie biegła do ukochanego. Poddała się ramionom lekarza. Pozwoliła zaprowadzić się do zaparkowanego nieopodal automobilu. Ford w modelu T nie grzeszył nowością, ale nie był też starociem, mógł mieć góra siedem lat. Dla wielu i tak był szczytem możliwości. Dla innych nieosiągalnym luksusem.
Siadając na tylnej kanapie, Penny zauważyła, że wnętrze pojazdu śmierdzi nie tylko jodyną, ale także i alkoholem. Lekarze mieli jednak pełne prawo korzystać z tychże substancji. Prohibicja czy nie, alkohol doskonale sprawdzał się w przypadku dezynfekcji ran i narzędzi. Gdy silnik zaryczał, Murnau przez łzy dostrzegła kilku sąsiadów przyglądających się zajściu.
– Cholera by to wzięła, Liam – żalił się Broussard. – Taka porządna rodzina…
– Ben był na skraju, co zrobisz. Robotę stracił, próbował łapać się Klanu… Nie wyszło mu, a teraz pochówek trzeba zorganizować.
– Przecież ojciec Dupré nie zgodzi się pogrzebać samobójcy!
– Ale trzeba biedaka szybko pochować, Nate. W takiej spiekocie ciało nie wytrzyma długo. Póki nie przyjedzie Wyatt, przypilnuj, by nikt tu nie łaził, dobrze? Zwłaszcza dzieciaki, dość tragedii jak na jeden dzień. – Zapalił kolejnego papierosa, nałożył kapelusz na czerep i wrócił do sypialni. Tam przygotował ciało do transportu. Wątpił, by Penny chciała zachować zakrwawioną pościel, więc owinął Bena tanią bawełną, a rewolwer odłożył na bok. Później się nim zajmie.
Były rzeczy ważne i ważniejsze.
Jedną z nich stanowiły rozmowy z sąsiadami, czy widzieli coś podejrzanego, słyszeli jakieś kłótnie, cokolwiek, co mogłoby wykluczyć samobójstwo. Drugą był problem, jak słusznie zauważył Broussard, tyczący się księdza.
Ostatnich parę dni Penelope spędziła półprzytomna, to leżąc w gabinecie lekarza, to kursując od jego domu do siebie dzięki wsparciu sąsiada. Wizyty te, pod czujnym okiem i opieką Ebenezera i pracującej u niego pielęgniarki Amelii, zlewały się w jeden ciąg pełen lęków, łez i lekarstw.
Wdowa znalazła się pod wpływem silnych środków i chociaż Mitchell był jedynym lekarzem w okolicy (a Cameron jedynym większym miasteczkiem w promieniu wielu mil), to nie zamierzał oszczędzać. Dzięki powiązaniom z Klanem mógł sobie na to pozwolić. Amelia Thibodeaux natomiast raczyła świeżą wdowę ploteczkami, by choć na moment zająć jej umysł czymś innym niż żałoba.
Niestety, Penny ignorowała plotki, oszołomiona lekami i bólem po stracie męża.
Niby słyszała coś o jej siostrze, o Klanie, o innych pacjentach, o czarnoskórych zza kanału, ale nie miało to dla kobiety znaczenia. Dla niej liczył się tylko Ben, zwłaszcza że szeryf Bruckner zakwalifikował jego śmierć jako samobójstwo.
Wszystko na to wskazywało, świadkowie też nie mieli żadnych „ale”. Ciało przewieziono do chłodni Clarka Fontenota, na tyły baru Crawdads, gdzie czekało na pochówek. Ten jednakże, jak słusznie zauważył Broussard, nieprędko mógł się odbyć, a czerwcowa pogoda nikogo nie rozpieszczała.
Było parno. Słońce niepodzielnie rządziło na bezchmurnym niebie, zalewając żarem Luizjanę od wczesnych godzin porannych aż do późnego wieczora. Wiatr, jeśli już wiał znad Zatoki Meksykańskiej, nie miał dość siły i był tylko trochę chłodniejszy niż temperatura powietrza. Co gorsza, niósł ze sobą wilgoć, potęgując okrutne wrażenie spiekoty i gorąca.
Murnau, gdy wróciła do domu, nie opuszczała sypialni. Opiekę nad nią przejęli jej przyjaciele – żona i córka Clarka przygotowały posiłki, Nate z synem ogarnął dom, odciążając wdowę. Pozostali sąsiedzi pojawili się raz, przynosząc słowa pociechy i trochę jedzenia oraz kwiaty.
Mimo to Penelope miała wrażenie, że wszyscy się od niej odwrócili, co przecież prawdą nie było.
Nie mogła jednak spędzić reszty życia w łóżku. Musiała zająć się pochówkiem męża, dlatego, wysłuchawszy jednym uchem tyrady Nate’a, zmusiła się do opuszczenia domu. Ledwo przekroczyła próg, a uderzył w nią gorąc. Poczuła się tak, jakby została spoliczkowana. Zachwiała się, przed oczyma jej pociemniało, lecz jedyne, co zrobiła, to zdołała wyszeptać imię męża.
Chwiejnym krokiem ruszyła do kościoła Holy Apostles, leżącego praktycznie na północnych obrzeżach miasta, w tym szczególnym miejscu, gdzie zabudowania Cameron były coraz rzadsze, ale lasy i bayou jeszcze nie dominowały.
Cmentarz, gdzie spocząć miał Benjamin, był na wyciągnięcie ręki.
Penny nie chciała wybierać miejsca pochówku, ale nie miała wyjścia. Musiała zająć się wszystkim teraz, już. Jej rodzice zmarli dawno temu, innej rodziny nie miała, podobnie jak Benjamin. Zresztą, nie stać jej było na transport do rodzimej wsi męża i pochówek tamże.
Szła więc przez miasto niespiesznie, starając się odwlec nieuniknione – wiedziała, co musi zrobić, ale bała się przekroczyć próg kościoła. Co kilka chwil przystawała, spoglądając na liczne zamknięte sklepy i miejsca pracy. Nieczynne biznesy, okna zabite deskami, drzwi owinięte łańcuchami z kłódkami i tablice pełne ogłoszeń w rodzaju: „Sprzedam automobil buick ‘24 za 50 dolarów”, „Szukam pracy za jedzenie”, „To wina Levasseura i jemu podobnych” czy „Co piątek darmowa zupa i kawa przy kościele dla potrzebujących u oj. Micah” były przykrą przypominajką o kryzysie, jaki dotknął kraj w dwudziestym dziewiątym. Jedną z ofiar krachu na giełdzie, choć po latach, stał się mąż Penny. Inne widziała na ulicy, snujące się bez celu niby żywe trupy.
Kobieta westchnęła ciężko. Czekała, aż ulicą przejadą dwa fordy i furmanka, i przeszła na drugą stronę ulicy, zbliżając się do kościoła. W przeciwnym kierunku, niedaleko, było centrum Cameron ze szkołą, biblioteką i urzędami, przy których kłębiły się tłumy ludzi zarówno strajkujących, jak i poszukujących pracy i pomocy.
Uliczkę dalej na wschód dostrzegła biuro szeryfa. Nawet stąd widziała flagi stanu i kraju wiszące smętnie na wysokich słupach przed budynkiem. Wiatr nie był silny, nie łopotały więc z dumą. Zadrżała, gdy z budynku wyszedł jeden z zastępców i wsiadł do automobilu. Zacisnęła powieki, gdyż przypomniało jej to pierwszą wizytę Brucknera. Spojrzała w innym kierunku, odwlekając nieuniknione.
Na północnym wschodzie, za kilkoma domami i sklepami, znajdował się bar Crawdads oraz kilka pustych domostw, opuszczonych, gdy rozpoczął się kryzys. Na południu mieściła się przychodnia doktora Mitchella, poczta i przystanek autobusowy, z którego Cameron opuściło kilkanaście czy kilkadziesiąt osób zmuszonych szukać szczęścia w innych miejscach, a także przystań wychodząca na Atlantyk. Zachód miasteczka dominowały coraz biedniejsze zakłady fabryczne, przystań dla promów oraz wszystko, co wiązało się z kanałem i pracami na wyspie. Dalej, po drugiej stronie kanału, znajdowała się dzielnica zamieszkana przez uciśnioną mniejszość. Segregacja w pełni. A jeszcze niedawno życie wydawało się tak piękne…
Penny, w obszernej czarnej sukni z długimi rękawami, ze sznurem pereł na szyi, nie zwracała uwagi na mijane budynki, na dzieci, na sąsiadów czy nawet na tych paru murzynów, którzy przyszli sprzedać złowione ryby i krewetki, i chyłkiem przemykali ulicami, nie chcąc się nikomu narażać.
Ci, którzy ją znali (lub znali jej męża), pochylali czoła w wyrazie szacunku i współczucia, inni odwracali po prostu wzrok – samobójstwo dla wielu było grzechem, błędem, którego nie da się wybaczyć. Murnau nie zwracała jednak na nich uwagi. Nie słuchała szeptów.
Szła do kościoła smutna i rozbita, pokonana. Gdyby nie leki doktora Mitchella, pewnie by dalej leżała u niego w gabinecie na kozetce, na przemian płacząc i przeklinając. Musiała zająć się mężem. Była mu to winna. I choć parę lat temu przekroczyła trzydziesty rok życia, to w ciągu tych ostatnich dni, tygodni postarzała się o dobrych kilkanaście lat.
– Proszę ojca? – zapytała cichym, zachrypniętym od płaczu głosem, przekraczając próg kościoła. Holy Apostles był solidnym, murowanym budynkiem, pamiętającym początek zeszłego wieku. Grube ściany i wąskie okna pełne kolorowych witraży skutecznie blokowały mordercze promienie słońca, dając tak wyczekiwany chłód. Przyjemny półmrok rozświetlały jedynie świece, przy których stał ksiądz, szykując świątynię do najbliższej mszy.
Usłyszał ją ojciec Micah Dupré. Ten mężczyzna słusznej postury, w sile wieku, ale z delikatnymi zmarszczkami i pierwszymi siwymi pasmami w kruczoczarnych niemal włosach, uśmiechnął się łagodnie, rozumiejąc jej ból. Nosił się skromnie, bo oprócz sutanny można było spotkać go tylko w tanich tweedowych lub wełnianych garniturach i prostych koszulach. Jego twarz, choć z sumiastym wąsem rodem z początku wieku, wyrażała życzliwość i ciepło, a jasne, bystre oczy zdradzały sporą inteligencję.
Zgasił zapałkę, przerywając zapalanie świec.
Wiedział, jaka tragedia dotknęła tę kobietę. Wiedział też, z czym do niego przyszła, nim jeszcze otworzyła usta. Ubolewał z tego powodu, był bowiem człowiekiem wierzącym. Żył w zgodzie z Pismem i naukami Pana. Podszedł do wdowy, ujął jej dłonie i złożył szczere kondolencje. Współczuł jej i jednocześnie cierpiał, będąc zmuszonym zadać jej kolejne rany.
– Pani Murnau – zaczął równie cicho, jak ona. – Współczuję pani straty i liczę, że znajdzie pani pociechę w modlitwie i Bogu, Panu naszym. Drzwi kościoła są zawsze otwarte, gdyby czuła pani potrzebę rozmowy.
– Dziękuję – pociągnęła nosem, gotowa się rozpłakać. – Chciałabym…
– Niestety, nie mogę, pani Murnau. Mam związane ręce – wszedł jej w słowo, kręcąc głową. – Samobójstwo to obraza Boga, odrzucenie daru życia, jakim nas obdarował. Choćbym chciał – a chcę, niech mi pani wierzy, klnę się na Matkę Bożą – to nie mogę pochować grzesznika pośród ciał porządnych katolików, cnotliwych chrześcijan. Obraziłbym ich dusze, ich rodziny, naszego Pana.
– Słucham?
– Pani mąż zachował się jak Judasz, aczkolwiek on najpierw zdradził Pana Jezusa, potem dopiero targnął się na swoje życie. Benjamin po prostu…
– Jak pan śmie!
– Takie są fakty, proszę pani. Nie mogę z nimi dyskutować.
– On był dobrym człowiekiem! W czym jest gorszy od pijaka, który zachlał się na śmierć? Albo od zwyrodnialca, który zawisł na sznurze, bo dokonał jakiejś zbrodni? Albo…
– Oni grzeszyli, nie przeczę, lecz to Ben odebrał sobie życie, a to grzech najgorszy.
– Nie. Nie! Ojciec nic nie rozumie. To nie tak. Benjamin… On się męczył. Stracił pracę. Miał koszmary!
– Nie on jeden. Mnóstwo osób dręczą nocne mary, jeszcze więcej zostało bez pracy.
– Ale nie tak, ksiądz nie rozumie, Benjamin naprawdę cierpiał. Boże, co ze mnie za żona, że nie mogłam mu pomóc, że nie widziałam, jak się męczy i…
– Benjamin Murnau był dorosłym, świadomym mężczyzną, Penny. Sam o sobie decydował i wybrał... cóż, najgorszą możliwą ścieżkę. Inni również cierpią, a jednak dzielnie niosą swój krzyż i…
– Nie! Co z pana za ksiądz? Co to za Bóg, który odtrąca ludzi w potrzebie?
– Penny, nie wiesz, co mówisz. Rozmawiałem z szeryfem. Liam… szeryf Bruckner wszystko mi wyjaśnił. Benjamin mógł pić. Mógł być alkoholikiem, mógł szukać szczęścia w tym śmiertelnym trunku, aż w końcu obraził Boga, roszcząc sobie prawo do władania nad życiem i śmiercią.
– To kłamstwo! Ben nie pił! Gardził alkoholem!
– Wiem, że chcesz tak myśleć, ale szeryf…
– On kłamie!
– Penelope, nie ma dla twojego męża miejsca w niebie. Jeśli zabił się z powodu bólu czy strachu, to spędzi wieczność w czyśćcu, nie w piekle, jeśli to może być pocieszeniem.
– Pocieszeniem? Przecież to brednie! Jak pan śmie! Jak śmiesz mówić takie rzeczy! – krzyknęła, wymierzając księdzu policzek. Zreflektowała się zbyt późno. Wolną dłonią przykryła usta, zawstydzona i przerażona nagłym wybuchem. Z jej oczu popłynęły łzy. Zaczęła płakać, tracąc nad sobą panowanie. Byłaby upadła, gdyby nie Dupré; duchowny pochwycił kobietę i posadził na najbliższej ławie, oferując ramię do wypłakania. Nie zwracał uwagi na pieczenie policzka. Wiedział, że zasłużył na taką karę za te ostre, acz prawdziwe słowa. Gdyby zaszła potrzeba, w myśl Pisma nadstawi i drugi policzek.
Kilka długich chwil Penelope spędziła, łkając w rękaw księdza. Potem zaczęła go okładać pięściami, zrozpaczona i załamana. Wyła, domagając się odpowiedzi, czemu Bóg dopuścił do takiej tragedii.
Słysząc jednak w odpowiedzi: „Niezbadane są ścieżki Pana”, wpadła w jeszcze większą rozpacz i na powrót wymierzyła kapłanowi policzek. A gdy do świątyni wszedł jeden z wiernych, chcąc się po prostu pomodlić czy też skorzystać z chłodu, Dupré gestem nakazał mu usiąść i nie angażować się. Nie wiedział jednak, kto to był. Hershley? Watkins? Baudelaire? Nie miało to zresztą znaczenia. Musiał zająć się Penny.
Niech wdowa wyładuje swoją furię na nim, nie na sobie czy na innych wiernych. Od tego w końcu jest pasterz, pomyślał. Wysłuchał więc pełnej bólu i wyrzutów wobec religii, jego samego, Boga i świata spowiedzi kobiety. Tyle tylko mógł zrobić. Opowiedział, że nie tylko jej męża dręczyły koszmary, że wielu mieszkańców Cameron miało podobne problemy i troski, lecz w przeciwieństwie do niego szukali pocieszenia w Bogu. I, ku rozpaczy wdowy, znaleźli je.
***
Dni zlewały się w jeden przepełniony płaczem i cierpieniem ciąg godzin. Wkrótce zaś – gdy doktor Mitchell podał jej kolejne proszki mające na celu uspokojenie nerwów i lekceważenie bólu – odwiedził ją Clark Fontenot. Obaj mężczyźni minęli się w progu, wymieniając krótkie uprzejmości. Chwilę dyskutowali na temat wdowy, jej stanu. Penny niezbyt pamiętała jego wizytę. Nie miała pojęcia, o czym rozmawiali, zdawała sobie jednak sprawę, że Clark był dla niej miły. To wszystko dlatego, że jego zachowanie kontrastowało z wyglądem.
Ten ponuro wyglądający dryblas z lokalnego baru kajał się, przepraszał i tłumaczył, że doskonale rozumie jej sytuację, ale nie może dłużej zwlekać. Że coś trzeba zrobić z ciałem Bena, bo gdzieś musi chować zarżnięte kurczaki, ryby, inne mięso... czy coś takiego. Po raz kolejny umykał jej sens słów.
Penny nie wiedziała, co uczynić z mężem. Z płaczem wyrzuciła z siebie, że Dupré nie zgodził się na pochówek, że kończą się jej pieniądze, że nie wie, co ma robić i że rozważa dołączenie do męża.
– Penny! – Clark przeraził się, słysząc jej słowa, a że był właścicielem baru i słyszał to i tamto, o tym czy owym, to czym prędzej spróbował jej pomóc. – Skoro nasz ksiądz dobrodziej powiedział „nie”, to może pastor od murzynów powie „tak”?
– Co?
– Regularnie bywam u kolorowych. Czemu byśmy mieli nie spróbować?
– Ben miałby spocząć obok czarnuchów?
– To poświęcona ziemia, mimo wszystko.
Wydawało się to szaleństwem, ale czasami w szaleństwie jest właśnie metoda. Fontenot dotrzymał kobiecie towarzystwa i pod pretekstem chęci wypicia kawy wygonił ją do kuchni, by zająć czymś jej umysł.
Rankiem zaś, tak jak obiecał, poprowadził ją do bezczelnie nazwanego Colored Town, do skupiska kilkunastu, może kilkudziesięciu chałup przycupniętych tuż za Cameron, za zachodnim brzegiem kanału. Znał ich dobrze, bo kupował od nich po kosztach krewetki i ryby, i kurczaki. Czym prędzej też nawiązał kontakt z pastorem.
Ambrose Rivers był początkowo nieprzychylnie nastawiony względem białej kobiety. Jego tłusta żona tylko fuknęła i odeszła. Gdyby nie obecność Clarka, to z pewnością by wygonił wdowę. Penny, ciągle pod wpływem leków, nie kontaktowała zbytnio, co się dzieje. Chemia, jaką faszerował ją lekarz, tłumiła nie tylko ból, ale też jej świadomość.
Kościół Ambrose’a, skromny, drewniany budynek na planie krzyża pod wezwaniem Świętego Petera Clavera, nijak nie mógł się równać z kościołem w miasteczku. W środku panowała duchota, czuć było stęchliznę, gnijące drewno i tytoń. Ławy były niewygodne, a i sam pastor zachowywał się znacznie gorzej niż Dupré. Był jego wzrostu, lecz młodszy i tęższy, z ciemnymi, pełnymi niechęci oczyma. Pot perlił się na jego skórze jak oliwa na lokomotywie, nie zamierzał jednak rezygnować z garnituru i ciasnej koloratki.
Clark, stojąc obok i obejmując wdowę jak siostrę, wszystko opowiedział. Wyjaśnił, że Penny jest w potrzebie, że to nie po chrześcijańsku zostawiać wdowę; tłumaczył, że Dupré odmówił pochówku, zasłaniając się wiarą. Kobieta łkała cichutko, wspierając się na ramieniu przyjaciela, nie chcąc słyszeć nic więcej. Chciała spać. Zasnąć i się nie obudzić.
Ambrose również nie był skory do grzebania samobójcy, bo pod tym względem miał podobne poglądy co Dupré, nie zamierzał jednak być gorszy od białego człowieka, choć nie chciał pochować nieboszczyka, obawiając się reperkusji ze strony Ku Klux Klanu.
– Murnau chciał wleźć w szeregi Klanu! – warknął. – Wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one, panie Fontenot.
– Klan się wypiął na Benjamina, pastorze.
– I ty naprawdę myślisz, że to wystarczy? – Rivers nie wydawał się przekonany. – Dobrze, wyjdź, porozmawiam z panią Murnau sam na sam, na wzór katolickiej spowiedzi, chociaż nie aprobuję tej papistycznej bzdury… – Pogonił Clarka na zewnątrz, samemu przysiadając obok półprzytomnej z żalu wdowy.
Czego dotyczyła ta rozmowa i jak przebiegała, Clark nie wiedział. Nie potrafił też wyciągnąć od kobiety szczegółów, gdyż Penelope Murnau sama ich nie pamiętała. Zmartwił się okrutnie, bo tego tylko brakowało, by wdowa przepisała swój dom na kościół, ale cóż, nie mógł z tym nic zrobić.
Dowiedział się jedynie, że Rivers zgodził się pogrzebać Bena na starej nekropolii przy drodze stanowej numer dwadzieścia siedem, gdzie grzebano czarnoskórych. Miał spocząć pod płotem, najdalej jak się tylko da od reszty nieboszczyków. Ale lepsze to niż nic.
Ta krótka wizyta odbiła się echem po mieścinie. Część ludzi po prostu odwróciła się od Murnau; nie rozumieli, czego mogła szukać w tamtych rejonach. Od razu pojawiły się plotki, mniej bądź bardziej nieprzychylne. Doktor Mitchell też traktował kobietę gorzej.
Pogrzeb – odbywający się w piątek – był krótki, bardzo skromny, bez czuwania (bo i sklecona z najtańszych desek trumna została zamknięta), ale dla większości mieszkańców Cameron stanowił skandal i obrazę wszelkich praw. Bo jakże to – białego grzebać na starym cmentarzu, w sąsiedztwie czarnych? Nic więc dziwnego, że w pochówku uczestniczyła tylko Penny, pastor Ambrose, Clark z żoną, Nathaniel z synem i szeryf Bruckner oraz jego zastępca Bridges – jej najbliżsi, jej przyjaciele – a także czarnoskóry, pyskaty grabarz Jules, lekceważąco wsparty na łopacie i palący papierosa. Miał tyle przyzwoitości, by siedzieć cicho, nie spuszczał jednak wzroku z wdowy.
Za cmentarzem, przy drodze, stało kilku mężczyzn w białych, powłóczystych szatach, w kapturach, z wysokim drewnianym krzyżem. Obecność szeryfa i jego zastępcy powstrzymała ich od zrobienia czegoś więcej. Czegoś gorszego.
Część pierwsza Żałoba
Rozdział 1 Jeden strzał
Rozdział 2 Na dnie
Cover