Szkarłatna litera (ekskluzywna edycja) - Nathaniel Hawthorne - ebook

Szkarłatna litera (ekskluzywna edycja) ebook

Nathaniel Hawthorne

0,0
72,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Ekskluzywna edycja oprawiona w delikatną gładką tkaninę o właściwościach jedwabiu.

Szkarłatna litera to jedna z najważniejszych powieści literatury amerykańskiej, opowiadająca o życiu w purytańskiej Nowej Anglii.

Historia napiętnowanej kobiety, która do końca życia będzie musiała nosić symbol swojej hańby: wyszytą na piersi szkarłatną literę A.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 214

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Rozdział I. Brama więzienna

Roz­dział I

Brama wię­zienna

Przed drew­nia­nym budyn­kiem zebrał się tłum męż­czyzn i kobiet. Męż­czyźni nosili ciemne ubra­nia i wyso­kie szare kape­lu­sze, więk­szość zaś kobiet – kap­tury. Brama budynku zro­biona była z gru­bego dębu i okuta żela­zem.

Pomimo dąże­nia do róż­nych uto­pii zało­ży­ciele nowych kolo­nii nie­zmien­nie trzy­mali się jed­nej zasady: przede wszyst­kim wydzie­lali jedną cząstkę dzie­wi­czej gleby na cmen­tarz, drugą zaś – na wię­zie­nie. Możemy więc przy­jąć za pew­nik, że zgod­nie z tą zasadą i ante­naci bostoń­scy posta­wili pierw­sze wię­zie­nie gdzieś w sąsiedz­twie Corn­hill mniej wię­cej w tym samym cza­sie, kiedy wyzna­czyli pierw­szy cmen­tarz na działce nie­bosz­czyka Iza­aka John­stona. Gro­bo­wiec tego ostat­niego stał się w ten spo­sób zawiąz­kiem sta­rego cmen­tarza King’s Cha­pel. Pew­nym jest też, że już w jakieś pięt­na­ście lub dwa­dzie­ścia lat po zało­że­niu kolo­nii, drew­niane wię­zie­nie nosiło ślady znisz­cze­nia i sta­ro­ści. Zardze­wiałe żela­stwo na dębo­wej bra­mie ude­rzało swą sta­ro­świec­ko­ścią w tym osie­dlu Nowego Świata. Widocz­nie wię­zie­nie, jak i wszystko co ma jaką­kol­wiek stycz­ność ze zbrod­nią, nie zna mło­do­ści

Przed tym ponu­rym budyn­kiem znaj­do­wał się traw­nik zaro­sły łopia­nem i innym ziel­skiem. Czuło ono widocz­nie pociąg do gruntu, na któ­rym wyrósł ponury kwiat cywi­li­za­cji – wię­zie­nie.

Ale po jed­nej stro­nie bramy, pra­wie na samym progu rósł krzak dzi­kiej róży, pokryty owego czerwca deli­kat­nymi pąkami. Zda­wało się, że pąki ofia­ro­wują swą woń i sub­telne piękno więź­niom, wpro­wa­dza­nym do ciem­nicy, oraz ska­zań­com, uda­ją­cym się na miej­sce stra­ce­nia – jako dowód, że lito­ściwa Przy­roda współ­czuje im i darzy przy­jaź­nią

Dziw­nym zrzą­dze­niem losu krzak dzi­kiej róży prze­szedł do histo­rii. Czy był tylko pozo­sta­ło­ścią daw­nej pier­wot­nej dzi­ko­ści po wycię­ciu olbrzy­mich sosen i dębów, które udzie­lały mu cie­nia – czy też, jak można sądzić na pod­sta­wie poważ­nych danych, wytry­snął z pod stóp świę­to­bli­wej Anny Hut­chin­son, gdy wcho­dziła do wię­zie­nia – nie podej­mu­jemy się usta­lić. Skoro jed­nakże znaj­du­jemy go tak bez­po­śred­nio u progu naszego opo­wia­da­nia, nie pozo­staje nic innego, jak zerwać jeden z jego pącz­ków i ofia­ro­wać czy­tel­ni­kowi. Miejmy nadzieję, że będzie słu­żył jako sym­bol won­nego pąka ducho­wego, który znaj­dziemy po dro­dze, lub też zła­go­dzi ponurą treść opo­wia­da­nia o ludz­kich ułom­no­ściach i cier­pie­niach.

Rozdział II. Rynek

Roz­dział II

Rynek

Otóż owego let­niego poranka nie­mniej niż dwie­ście lat temu na traw­niku przed wię­zie­niem na Pri­son-lave stała dość liczna grupa miesz­kań­ców Bostonu. Wszy­scy utkwili wzrok w dębową bramę, okutą żela­zem. W innym śro­do­wi­sku lub też w póź­niej­szym okre­sie Nowej Anglii ponura bez­względ­ność, jaka malo­wała się na twa­rzach tych zacnych ludzi, nasu­wa­łaby przy­pusz­cze­nie, że przy­go­to­wuje się coś strasz­nego. Można by mnie­mać, że odbę­dzie się stra­ce­nie noto­rycz­nego zło­czyńcy i że wyrok sądowy potwier­dził tylko uczu­cia, żywione dla niego przez ogół lud­no­ści. Lecz w owym wcze­snym okre­sie pury­tań­skiej suro­wo­ści nie można było wycią­gać tak sta­now­czego wnio­sku. Może opie­szały sługa lub nie­po­słuszne dziecko, prze­ka­zane przez rodzi­ców wła­dzom cywil­nym, mieli być sta­wieni pod prę­gierz w celu poprawy. Może jakiś anty­no­miusz, kwa­kier lub inny fana­tyczny sek­ciarz miał być wyda­lony poza gra­nice mia­sta, lub też włó­częga India­nin, który napił się „ogni­stej wody” bia­łych i wypra­wiał awan­tury na uli­cach, miał być wypę­dzony biczami z powro­tem w głąb lasów. Może też cza­row­nica w rodzaju mistress Hib­bins, zło­śli­wej wdowy po sędzim, miała umrzeć na szu­bie­nicy.

W każ­dym razie nastrój więk­szo­ści widzów był nie­zmier­nie uro­czy­sty, jak przy­stało ludowi, dla któ­rego reli­gia i prawo były pra­wie iden­tyczne. Oby­dwa te pier­wiastki były tak nie­ro­ze­rwal­nie złą­czone ze sobą, że wszelka kara publiczna, naj­ła­god­niej­sza czy naj­su­row­sza, wzbu­dzały zara­zem cześć i grozę. Dla­tego też ska­za­niec, sto­jący na sza­fo­cie, nie mógł liczyć na współ­czu­cie publicz­no­ści. Z dru­giej jed­nak strony karę, obec­nie uwa­żaną za poni­ża­jącą i hań­biącą, wtedy wymie­rzano z taką samą surową god­no­ścią, jak i karę śmierci.

Owego let­niego poranka, kiedy roz­po­czyna się wątek naszego opo­wia­da­nia, kobiety, któ­rych dość dużo znaj­do­wało się wśród tłumu, szcze­gól­nie inte­re­so­wały się rodza­jem kary, jaki ma być wymie­rzony tym razem. Ówcze­sny wiek nie był jesz­cze tak wysub­tel­niony jak nasz, i poczu­cie taktu nie powstrzy­my­wało przed­sta­wi­cie­lek płci pięk­nej od zbie­ra­nia się na publicz­nych dro­gach i wci­ska­nia swych kor­pu­lent­nych postaci w tłum, asy­stu­jący przy egze­ku­cjach. Dziew­częta te i kobiety, uro­dzone w Sta­rej Anglii i tamże wycho­wane, były fizycz­nie i moral­nie bar­dziej surowe niż ich piękne następ­czy­nie, prze­dzie­lone sze­re­giem sze­ściu lub sied­miu poko­leń. Poprzez łań­cuch nastę­pu­ją­cych po sobie gene­ra­cji każda matka prze­ka­zy­wała swej córce bled­szy rumie­niec na twa­rzy, deli­kat­niej­szą urodę i słab­szą budowę, a może też i mniej solidny cha­rak­ter. Kobiety, zgro­ma­dzone przed bramą wię­zienną, oddzie­lone były mniej niż pół wie­kiem od okresu, w któ­rym Elż­bieta, kró­lowa o męskim cha­rak­terze, była odpo­wied­nią przed­sta­wi­cielką tej płci. Kobiety te były jej rodacz­kami. Dla­tego też jasne słonko poranne oświe­cało sze­ro­kie barki i dobrze roz­wi­nięte biu­sty oraz okrą­głe i rumiane policzki, które nie zdą­żyły jesz­cze zbled­nąć i wyszczu­pleć na grun­cie Nowej Anglii. Ponadto mowa tych matron, pewna sie­bie i wyra­zi­sta, zdzi­wi­łaby nas obec­nie zarówno tre­ścią jak i tonem.

– Gospo­sie – rze­kła pewna pięć­dzie­się­cio­let­nia nie­wia­sta o ostrych rysach twa­rzy – powiem, co myślę. Dla ogółu byłoby lepiej, gdy­by­śmy, kobiety w doj­rza­łym wieku, gor­liwe sługi kościoła, cie­szące się dobrą opi­nią, wzięły w ręce taką zbrod­niarkę, jak ta Hester Prynne. Co myśli­cie o tym, kumoszki? Gdyby ta nie­rząd­nica sta­nęła na sąd przed nami pię­cioma, jak tu jeste­śmy w kupie, czy wyszłaby z takim wyro­kiem, jaki wydali czci­godni sędzio­wie? Nie myślę!

– Mówią – powie­działa inna – że wie­lebny mistrz Dim­mes­dale, jej bogo­bojny pasterz, bar­dzo bie­rze do serca, że taki skan­dal zda­rzył się w jego kon­gre­ga­cji!

– Sędzio­wie to bogo­bojni ludzie, ale zbyt już lito­ściwi, to prawda! – dodała trze­cia leciwa matrona. – Co naj­mniej powinni byli napięt­no­wać czoło Hester Prynne gorą­cem żela­zem. Pani Prynne ska­ka­łaby przy tym, gwa­ran­tuję! Ale ona, ta ladacz­nica, nie­wiele będzie sobie robiła z tego, co umiesz­czą na jej sta­niku. Oho, słu­chaj­cie, ona zakryje to sobie broszką lub inną pogań­ską ozdobą i dalej będzie sobie cho­dziła po uli­cach mia­sta tak śmiało, jak dotych­czas!

– Ależ – wtrą­ciła łagod­niej młoda kobieta, pro­wa­dząca dziecko za rękę – niech sobie zakrywa znak, jak jej się podoba, udręka z tego powodu ni­gdy nie znik­nie z jej serca.

– Co będziemy roz­pra­wiały o zna­kach i pięt­nach na jej sta­niku lub na czole? – zawo­łała inna jesz­cze kobieta, naj­brzyd­sza i naj­okrut­niej­sza z pośród tego samo­zwań­czego sądu. – Ta kobieta okryła hańbą nas wszyst­kie i powinna umrzeć. Czyż prawo tak nie naka­zuje? Tak prze­cież stoi w piśmie i w usta­wach. Sędzio­wie, któ­rzy z tego nie sko­rzy­stali, powinni pomy­śleć o tym, że ich wła­sne żony i córki mogą zbłą­dzić!

– Niech Bóg zli­tuje się nad nami! – zawo­łał pewien męż­czy­zna z tłumu. – Czyż cnota kobiet pły­nie tylko ze stra­chu przed szu­bie­nicą? Ale cyt, kumoszki! Bo prze­krę­cają klucz w bra­mie, i zaraz wyj­dzie sama pani Prynne.

Brama wię­zienna gwał­tow­nie otwarła się od wewnątrz. Naj­pierw niby czarny cień wynu­rzyła się na świa­tło sło­neczne ponura i szka­radna postać woź­nego sądu z mie­czem u boku i urzę­dową laską w ręce. Wycią­gnąw­szy naprzód rękę z laską, drugą cią­gnął za ramię młodą kobietę. Lecz na progu bramy kobieta ode­pchnęła go ruchem, peł­nym natu­ral­nej god­no­ści, i z wła­snej woli wyszła na ulicę. Na ręku nio­sła dziecko, nie­mowlę, mające około trzech mie­sięcy, które mru­żyło oczy i odwra­cało twa­rzyczkę od rażą­cego je świa­tła dzien­nego. Dotych­czas życie zapo­znało je tylko z sza­rym pół­mro­kiem ciem­nicy i innych ponu­rych pomiesz­czeń wię­zie­nia.

Gdy młoda kobieta – matka tego dziecka – sta­nęła przed zgro­ma­dzo­nym tłu­mem, jej pierw­szym odru­chem było mocno przy­ci­snąć dziecko do piersi. Nie był to odruch macie­rzyń­skiego uczu­cia, lecz chęć ukry­cia w ten spo­sób pew­nego znaku, przy­mo­co­wa­nego do ubra­nia. Po chwili jed­nak zro­zu­miała, że nie można jed­nym dowo­dem hańby zasło­nić dru­giego. Wzięła więc nie­mowlę na rękę i mocno zaru­mie­niona, z dum­nym uśmie­chem obrzu­ciła spoj­rze­niem zgro­ma­dzo­nych miesz­kań­ców kolo­nii i przy­by­szów z sąsied­nich osie­dli. Na przo­dzie jej sta­nika wid­niała litera A, zro­biona z cien­kiego czer­wo­nego sukna i oto­czona wykwint­nym haftem i fan­ta­stycz­nymi flo­re­sami ze zło­tych nici. Była wyko­nana z wielką fan­ta­zją i tak arty­stycz­nie, że zdo­biła młodą kobietę. Świet­ność roboty odpo­wia­dała gustowi owych cza­sów, ale znacz­nie prze­kra­czała gra­nice zbytku, na jakie pozwa­lały prze­pisy kolo­nii.

Młoda kobieta była wysmu­kła i wytworna. Miała bujne czarne włosy, tak lśniące, że w bla­sku ich odbi­jały się pro­mie­nie sło­neczne. Twarz jej była nie tylko piękna dzięki regu­lar­nym rysom i wspa­nia­łej cerze, ale posia­dała wyra­zi­stość, którą nada­wały jej gęste brwi i głę­bo­kie czarne oczy. Młoda kobieta miała dużo dys­tynk­cji, według ówcze­snych pojęć. Dys­tynk­cja ta pole­gała raczej na pew­nej oka­za­ło­ści i god­no­ści niż na sub­tel­nej i nie­uchwyt­nej gra­cji którą teraz uwa­żamy za jej wykład­nik. I ni­gdy Hester Prynne nie wyglą­dała wytwor­niej niż wtedy, gdy wyszła z wię­zie­nia.

Ci, któ­rzy znali ją przed­tem i przy­pusz­czali, że pasmo nie­szczęść ją zła­mie, byli zdzi­wieni, a nawet zatrwo­żeni pięk­nem, które od niej biło. Zda­wało się, że pomimo nie­szczę­ścia i hańby, w jakiej była pogrą­żona, ota­czała ją aure­ola wyż­szo­ści. Lecz cała uwaga tłumu skie­ro­wana była na jedno miej­sce jej sta­nika: fan­ta­zyj­nie wyha­fto­waną literę A. Męż­czyźni i kobiety, któ­rzy dosko­nale znali Hester Prynne, dozna­wali wra­że­nia, jak gdyby ujrzeli ją po raz pierw­szy. Litera jakby w cza­ro­dziej­ski spo­sób sta­wiała ją poza nawias spo­łe­czeń­stwa i zamy­kała w odręb­nej sfe­rze.

– Potrafi zręcz­nie pra­co­wać igłą, to prawda – zauwa­żyła jedna z przy­pa­tru­ją­cych się kobiet. – Ale czy kie­dy­kol­wiek jakaś kobieta obie­rała taką drogę do popi­sy­wa­nia się swoją zręcz­no­ścią? Kumoszki, prze­cież ta bez­czelna ladacz­nica wysi­liła się tylko po to, aby kpić sobie z dobro­tli­wych sędziów i cheł­pić się swoją karą!

– Nale­ża­łoby – mruk­nęła stara dama o naj­bar­dziej zacię­tej twa­rzy – ścią­gnąć tę ozdobną suk­nię z jej deli­kat­nych ramion. Co zaś do czer­wo­nej litery, tak wspa­niale wyha­fto­wa­nej, ofia­ruję kawał fla­neli, któ­rej uży­wam do lecze­nia reu­ma­ty­zmu, aby uszyć inną, odpo­wied­niej­szą!

– Ciszej, sąsiadki, ciszej! – szep­nęła naj­młod­sza towa­rzyszka – nie­chaj nie usły­szy tego, co mówi­cie. Nie ma w tej hafto­wa­nej lite­rze jed­nego ściegu, który by nie prze­szył na wskroś jej serca.

Wtem woźny dał znak laską.

– Z drogi, zacni ludzie, z drogi, w imię króla! – zawo­łał. – Zrób­cie przej­ście! Zapew­niam was, że umiesz­czę panią Prynne tak, aby każdy męż­czy­zna, każda kobieta, nawet dziecko mogli wygod­nie oglą­dać jej piękny strój od teraz aż do pierw­szej po połu­dniu. Nie­chaj będzie bło­go­sła­wiona spra­wie­dliwa kolo­nia Mas­sa­chu­setts, w któ­rej nie­go­dzi­wość wyciąga się na świa­tło dzienne! Chodź za mną, madame Hester, i wystaw swą szkar­łatną literę na rynku!

Tłum natych­miast utwo­rzył przej­ście. Poprze­dzona przez woź­nego, Hester Prynne szła na miej­sce kary. Towa­rzy­szyła jej bez­ładna pro­ce­sja męż­czyzn o zachmu­rzo­nych czo­łach, oraz kobiet, rzu­ca­ją­cych nie­przy­ja­zne spoj­rze­nia. Gro­mada cie­ka­wych ucznia­ków, nie­ro­zu­mie­ją­cych z całej histo­rii nic ponad to, że zwol­niono ich na pół dnia ze szkoły, bie­gła przed nią. Chłopcy obra­cali nie­ustan­nie głowy, aby zaglą­dać jej w twarz, przy­pa­try­wać się nie­mow­lę­ciu, które nio­sła na ręku, i hań­bią­cej lite­rze na pier­siach.

W owych cza­sach rynek znaj­do­wał się nie­da­leko bramy wię­zien­nej. Dla mło­dej kobiety jed­nak była to długa droga. Cho­ciaż trzy­mała się wynio­śle, każdy krok tłumu, cisną­cego się wokół niej, przy­pra­wiał ją o śmier­telne męki. Zda­wało jej się, że serce jej rzu­cono na ulicę na oplu­wa­nie i pode­pta­nie przez tłum, posu­wa­jący się wraz z nią. Jed­nakże natura w swym miło­sier­dziu tak cudow­nie urzą­dziła czło­wieka, że ni­gdy nie odczu­wamy całej męki tor­tur pod­czas ich trwa­nia. Naj­więk­szy ból wystę­puje dopiero póź­niej. Dla­tego też Hester Prynne prze­była pra­wie pogod­nie tę część swej próby i doszła do sza­fotu, znaj­du­ją­cego się na zachod­nim krańcu rynku. Stał pra­wie pod dachem naj­daw­niej­szego kościoła bostoń­skiego i wyda­wał się jak gdyby jego czę­ścią.

Sza­fot ten sta­no­wił część przy­rządu, mają­cego obec­nie, od dwóch lub trzech poko­leń, zna­cze­nie wyłącz­nie histo­ryczne. Przod­ko­wie nasi jed­nak uwa­żali ten przy­rząd za wysoce sku­teczny czyn­nik kształ­ce­nia dobrych oby­wa­teli, podob­nie jak ter­ro­ry­ści fran­cu­scy – gilo­tynę. Krótko mówiąc, był to prę­gierz. Ponad sza­fo­tem uno­siła się żela­zna obręcz, urzą­dzona w ten spo­sób, aby mocno chwy­tać głowę ludzką i trzy­mać ją przed oczyma publicz­no­ści. To połą­cze­nie drzewa i żelaza two­rzyło ide­alne hań­biące narzę­dzie kary. Zdaje mi się, że nie może być więk­szego gwałtu, zada­nego natu­rze ludz­kiej, jak unie­moż­li­wie­nie prze­stępcy ukry­cia twa­rzy ze wstydu. Zresztą wyrok w spra­wie Hester Prynne jak i w wielu innych gło­sił, że powinna stać przez pewien czas na sza­fo­cie, nie pod­le­ga­jąc uwię­zie­niu głowy i szyi.

Młoda kobieta weszła po drew­nia­nych schod­kach i sta­nęła na sza­fo­cie ponad tłu­mem. Gdyby wśród obec­nych pury­ta­nów zna­lazł się papi­sta, piękna kobieta w malow­ni­czym stroju i w wzru­sza­ją­cej posta­wie, z nie­mow­lę­ciem na ręku, przy­po­mnia­łaby mu Matkę Boską, o odtwo­rze­nie któ­rej kusiło się tak wielu słyn­nych mala­rzy. Przy­po­mniałby mu, oczy­wi­ście przez kon­trast, święty obraz Nie­po­ka­la­nej Matki, któ­rej Dzie­ciątko zba­wiło świat. Tutaj zaś piętno naj­więk­szego grze­chu zasło­niło świat pięk­nej kobie­cie i zgu­biło jej dziecko.

Scena ta nie była pozba­wiona grozy, jaka wzbu­dza widok hań­bią­cej kary w nie­zep­su­tych spo­łe­czeń­stwach. Świad­ko­wie poni­że­nia Hester Prynne zacho­wali jesz­cze pro­stotę uczuć. Byli dosta­tecz­nie surowi, aby nie wzru­szać się okrop­no­ścią kary śmierci, nie utra­cili jed­nak jesz­cze na tyle wraż­li­wo­ści serca, aby wysta­wie­nie grzesz­nicy na widok publiczny pobu­dzało ich do drwin. Zresztą, gdyby się nawet zro­dziła chęć nada­nia temu wido­wi­sku cha­rak­teru komicz­nego, poskro­mi­łaby ją obec­ność dostoj­ni­ków: guber­na­tora, jego dorad­ców przy­bocz­nych, sędziego, gene­rała oraz kilku pasto­rów. Wszy­scy stali lub sie­dzieli na bal­ko­nie domu ludo­wego i spo­glą­dali na dół na sza­fot. Skoro tak dostojne osoby mogły przyj­mo­wać udział w wido­wi­sku, nie nara­ża­jąc god­no­ści swych sta­no­wisk ani urzę­dów, pewne było, że wyrok zosta­nie wyko­nany w spo­sób poważny i rze­czowy. Dla tych wszyst­kich powo­dów nastrój tłumu był mil­czący i uro­czy­sty. Nie­szczę­sna wino­waj­czyni trzy­mała się z całą moż­liwą dla kobiety god­no­ścią pod cię­ża­rem tysiąca wytę­żo­nych spoj­rzeń, skie­ro­wa­nych na nią i sku­pio­nych na jej piersi. Był to cię­żar nie do znie­sie­nia. Popę­dliwa i zapal­czywa z natury, była przy­go­to­wana do publicz­nego znie­sie­nia obelg i znie­wag, gdyż naj­su­row­szy widok wydała już na sie­bie sama. Gdyby tłum wybuch­nął śmie­chem, w któ­rym przy­ję­liby udział męż­czyźni, kobiety i nawet dzieci swymi piskli­wymi gło­si­kami – Hester Prynne odpo­wie­dzia­łaby wynio­słym i pogar­dli­wym uśmie­chem. Lecz teraz, pod wpły­wem uro­czy­stego mil­cze­nia, jakie zapa­no­wało w zgro­ma­dze­niu, odczu­wała chwi­lami żywio­łową potrzebę wyła­do­wa­nia swego bólu w gło­śnym krzyku i rzu­ce­niu się na zie­mię z sza­fotu. Oba­wiała się, że w prze­ciw­nym razie osza­leje.

Jed­nakże nastę­po­wały chwile, gdy cała ta scena, któ­rej Hester Prynne była boha­terką, zda­wała się zni­kać sprzed jej oczu lub co naj­mniej prze­su­wała się jak sze­reg nie­ja­snych i upior­nych maja­czeń. Umysł jej, a w szcze­gól­no­ści pamięć, pra­co­wały z nad­przy­ro­dzoną siłą i odtwa­rzały inne obrazy niż nędzna uliczka osie­dla na gra­nicy dzi­kiego Zachodu; inni ludzie zda­wali się spo­glą­dać na nią spod rond wyso­kich kape­lu­szy. Naj­drob­niej­sze i naj­sub­tel­niej­sze remi­ni­scen­cje, wypadki lat dzie­cię­cych, szkol­nych, zabawy, kłót­nie dzie­cięce, lata dzie­wi­cze w domu – nawie­dzały ją i prze­pla­tały się ze wspo­mnie­niami póź­niej­szych lat. Wszyst­kie obrazy prze­ma­wiały do niej jed­na­kowo żywo, jak gdyby były jed­na­kowo ważne w życiu, lub też tylko ist­niały w jej pod­nie­co­nej wyobraźni. Moż­liwe, że zagłę­bia­nie się w tych bez­ład­nych obra­zach było instynk­towną próbą umy­słu szu­ka­nia ucieczki przed okrutną rze­czy­wi­sto­ścią.

Z wyso­ko­ści sza­fotu przed Hester Prynne prze­wi­nęło się całe jej życie, poczy­na­jąc od szczę­śli­wych lat dzie­cię­cych. Sto­jąc na wznie­sie­niu, ujrzała znowu rodzinną wio­skę w Sta­rej Anglii i dom ojca, znisz­czony dom z sza­rego kamie­nia, bijący w oczy swą nędzą, lecz z wytartą tar­czą nad bramą na dowód rodo­wego szla­chec­twa. Ujrzała twarz ojca z poważną siwą brodą, spły­wa­jącą na kryzę z cza­sów Elż­biety; twarz matki z wyra­zem gorą­cej miło­ści. Twarz tę miała zawsze w pamięci. Nie­kiedy już po śmierci matki obli­cze jej uka­zy­wało się jako łagodna prze­stroga na dro­dze życio­wej Hester. Ujrzała wła­sną twarz, tak jaśnie­jącą dzie­wi­czą pięk­no­ścią, że rzu­cała blask na zaku­rzone zwier­cia­dło, w któ­rym Hester zwy­kła się prze­glą­dać. Potem ujrzała inną jesz­cze postać – star­szego męż­czy­znę; blade, chude obli­cze uczo­nego, z oczyma, zamglo­nymi i łza­wią­cymi od świa­tła lampy, przy któ­rym wer­to­wał grube księgi. Jed­nakże te zamglone oczy nabie­rały dziw­nej prze­ni­kli­wo­ści, gdy uczony zapra­gnął czy­tać w duszach ludz­kich. We wspo­mnie­niach jej wyobraźni postać uczo­nego i zara­zem mni­cha była z lekka znie­kształ­cona: lewe ramię miał nieco wyż­sze od pra­wego. Następ­nie prze­su­nęły się przed nią – w sze­regu dal­szych wspo­mnień – wąskie i kręte uliczki pew­nej sto­licy na kon­ty­nen­cie, wyso­kie, szare domy, potężne kościoły i stare, oso­bli­wej archi­tek­tury gma­chy publiczne. Tam cze­kało Hester nowe życie – nowe, ale na kru­chych oparte pod­sta­wach i podobne do kępki zie­lo­nego mchu na walą­cym się murze.

W końcu obrazy, prze­su­wa­jące się przed jej oczyma, ustą­piły, i na ich miej­sce powró­cił nędzny rynek osie­dla pury­tań­skiego z całą zgro­ma­dzoną na nim lud­no­ścią, surowo wpa­tru­jącą się w Hester Prynne – tak jest, w nią, sto­jącą na sza­fo­cie prę­gie­rza z nie­mow­lę­ciem na ręku, ze szkar­łatną literą A, fan­ta­zyj­nie wyha­fto­waną zło­tymi nićmi na pier­siach!

Czy to była naprawdę rze­czy­wi­stość? Przy­ci­snęła dziecko do piersi tak mocno, że krzyk­nęło; spu­ściła wzrok na szkar­łatną literę, nawet dotknęła jej pal­cami, aby prze­ko­nać się, że zarówno nie­mowlę jak i hańba były rze­czy­wi­sto­ścią. Tak – to była jej rze­czy­wi­stość – wszystko inne znik­nęło!

Rozdział III. Poznanie

Roz­dział III

Pozna­nie

Po pew­nym cza­sie młoda kobieta, sto­jąc wciąż na sza­fo­cie, zauwa­żyła wśród tłumu postać, która cał­ko­wi­cie przy­kuła jej uwagę. Dzięki temu zapo­mniała na chwilę o tym, że sama jest przed­mio­tem wytę­żo­nej obser­wa­cji wielu par oczu. W tyl­nych rzę­dach tłumu stał India­nin, a obok niego, widocz­nie dotrzy­mu­jąc mu towa­rzy­stwa, biały w dzi­wacz­nym ubra­niu, będą­cym mie­sza­niną róż­nych stro­jów.

Był niskiego wzro­stu, o pomarsz­czo­nej twa­rzy, która nie pozwa­lała okre­ślić jego wieku. Rysy jego zdra­dzały czło­wieka, w któ­rym umysł domi­nuje nad stroną fizyczną. Cho­ciaż pozorną nie­dba­ło­ścią stroju sta­rał się osło­nić pewne znie­kształ­ce­nie ciała, Hester Prynne zauwa­żyła, że ma jedno ramię wyż­sze od dru­giego.

Na widok tej chu­dej twa­rzy i znie­kształ­co­nej postaci Hester Prynne ponow­nie przy­ci­snęła dziecko do piersi – tak mocno, że krzyk­nęło. Ale matka zda­wała się tego nie sły­szeć.

Nie­zna­jomy skie­ro­wał wzrok na Hester Prynne zaraz po swym przyj­ściu na rynek, jesz­cze zanim młoda kobieta go zauwa­żyła. Z początku patrzył bez zain­te­re­so­wa­nia jak czło­wiek, przy­zwy­cza­jony do zagłę­bia­nia się we wła­sną duszę, któ­rego świat zewnętrzny obcho­dzi tylko wtedy, gdy jest bez­po­śred­nio zwią­zany z jego myślami. Po chwili jed­nak spoj­rze­nie jego stało się ostre i przej­mu­jące. Zgroza jak wijący się wąż prze­śli­zgnęła się po twa­rzy. Odbiło się na niej potężne wzru­sze­nie, opa­no­wał je jed­nak natych­miast wysił­kiem woli. Po chwili twarz nie­zna­jo­mego prze­stała drgać i pozor­nie przy­brała dawny, obo­jętny wyraz. Gdy zauwa­żył, że Hester Prynne patrzy w jego stronę i zdaje się go pozna­wać, spo­koj­nie i powoli pod­niósł palec w górę, zakre­ślił nim znak w powie­trzu i przy­ło­żył go do ust.

Następ­nie, dotknąw­szy ramie­nia miesz­kańca kolo­nii, sto­ją­cego naj­bli­żej, zwró­cił się do niego z uprzej­mym zapy­ta­niem:

– Pro­szę pana, kim jest ta kobieta? I dla­czego wysta­wiono ją na publiczną hańbę?

– Przy­ja­cielu, musisz być obcy w tej oko­licy – odpo­wie­dział męż­czy­zna, z zacie­ka­wie­niem spo­glą­da­jąc na pyta­ją­cego i jego czer­wo­no­skó­rego towa­rzy­sza – ina­czej na pewno byś sły­szał o pani Hester Prynne i jej nie­god­nych czy­nach. Wywo­łała wielki skan­dal w kon­gre­ga­cji bogo­boj­nego pastora Dim­mes­dala.

– Zgadł pan – odpo­wie­dział nie­zna­jomy. – Jestem obcy i długo wędro­wa­łem, nie­stety wbrew wła­snej woli. Zazna­łem przy­krych przy­gód na lądzie i morzu i długo byłem w nie­woli u pogan, miesz­ka­ją­cych na połu­dniu. Teraz przy­pro­wa­dził mnie tutaj ten oto India­nin, u któ­rego wyku­pi­łem się z nie­woli. Zechciej więc opo­wie­dzieć mi histo­rię Hester Prynne – czy dobrze wyma­wiam nazwi­sko? – jakie popeł­niła prze­stęp­stwa, co dopro­wa­dziło ją do prę­gie­rza?

– Rze­czy­wi­ście, przy­ja­cielu, powi­nie­neś się cie­szyć – powie­dział osad­nik – żeś po tylu przy­go­dach i poby­cie w nie­woli zna­lazł się naresz­cie w kraju, gdzie występki sądzi się i pięt­nuje w obec­no­ści władz i ludu. Tak wła­śnie jest w naszej bogo­boj­nej Nowej Anglii. Ta kobieta, musi pan wie­dzieć, była żoną pew­nego uczo­nego, Anglika z pocho­dze­nia, który jed­nak długo miesz­kał w Amster­da­mie. Dość dawno temu posta­no­wił prze­pra­wić się przez ocean, by podzie­lić los z nami tutaj w Mas­sa­chu­setts. W tym celu wysłał naj­pierw żonę, a sam pozo­stał, żeby dopil­no­wać kilku waż­nych spraw. Otóż, przy­ja­cielu, pod­czas dwóch lat, przez które ta kobieta miesz­kała w Bosto­nie, nie było od tego uczo­nego, pana Prynne’a, żad­nych wia­do­mo­ści i, uwa­żasz, ta młoda żona, nie mając żad­nej opieki…

– Aha – aha – rozu­miem – rzekł przy­bysz z gorz­kim uśmie­chem. – Czło­wiek tak uczony, jak pan mówi, powi­nien był i tego nauczyć się z ksią­żek. A któż, pro­szę pana, jest ojcem nie­mow­lę­cia, które pani Prynne trzyma na ręku, mają­cego, jak sądzę, od trzech do czte­rech mie­sięcy?

– Prawdę powie­dziaw­szy, ta sprawa pozo­staje zagadką. Ocze­ku­jemy wciąż nowego Daniela, który by ją roz­wią­zał – odpo­wie­dział męż­czy­zna. – Pani Hester abso­lut­nie odma­wia wyja­śnień, i sędzio­wie na próżno łamią sobie głowę. Może wino­wajca stoi tutaj i przy­gląda się temu smut­nemu wido­wi­sku, nie­po­znany przez ludzi i zapo­mi­na­jąc, że jed­nak Bóg go widzi.

– Uczony – zauwa­żył obcy z ponow­nym uśmie­chem – powi­nien sam się zja­wić, aby wyświe­tlić tajem­nicę.

– Przy­da­łoby się to, o ile jesz­cze żyje – odpo­wie­dział miej­scowy. – Otóż, pro­szę pana, nasi sędzio­wie z Mas­sa­chu­setts, uwzględ­nia­jąc, że kobieta jest młoda i piękna, i pokusa nie­wąt­pli­wie była silna – i że poza tym mąż jej naj­praw­do­po­dob­niej leży gdzieś na dnie morza – nie zasto­so­wali do niej całej suro­wo­ści prawa. Prze­wi­duje ono w tym wypadku karę śmierci. Mając lito­ściwe serca, sędzio­wie ska­zali ją tylko na sta­nie na tym sza­fo­cie przez trzy godziny i na nosze­nie – teraz i potem, aż do końca życia ziem­skiego – znaku hańby na pier­siach.

– Mądry wyrok! – zauwa­żył obcy, poważ­nie kiwa­jąc głową. – W ten spo­sób będzie ona żywym przy­ka­za­niem prze­ciwko grze­chowi tak długo, aż hań­biącą literę wyryją jej na nagrobku. Gniewa mnie jed­nak, że wspól­nik tego występku nie stoi na sza­fo­cie wraz z nią. Ale on będzie znany! Będzie znany! Będzie znany!

Skło­nił się uprzej­mie roz­mówcy i szep­nął coś towa­rzy­szą­cemu mu India­ni­nowi, po czym obaj zaczęli toro­wać sobie drogę wśród tłumu.

W innych oko­licz­no­ściach spo­tka­nie to wyda­łoby się Hester Prynne jesz­cze okrop­niej­sze. Teraz zaś, sto­jąc na sza­fo­cie pod jasnymi pro­mie­niami słońca, przy­świe­ca­ją­cego jej hań­bie, z czer­wo­nym zna­kiem na pier­siach, z dziec­kiem, owo­cem grze­chu, na ręce – była jakby pod opieką tłumu, bacz­nie śle­dzą­cego każde jej poru­sze­nie. Obec­ność tysiąca świad­ków była dla niej ponie­kąd ochroną. Wolała też stać tak dalej na sza­fo­cie, oto­czona widzami, niż zna­leźć się z nim sam na sam i być zmu­szona do patrze­nia mu z bli­ska w oczy. Ze zgrozą myślała o chwili, gdy po odby­tej karze bez­bronna sta­nie przed nim.

Pogrą­żona w tych myślach, nie sły­szała uro­czy­stego głosu, który roz­legł się ponad nią i kil­ka­krot­nie wymó­wił jej imię.

– Posłu­chaj mnie, Hester Prynne – powie­dział głos.

Wspo­mi­na­li­śmy już o tym, że ponad sza­fo­tem, na któ­rym stała Hester Prynne, znaj­do­wał się rodzaj bal­konu lub otwar­tej gale­rii, nale­żą­cej do domu ludo­wego. Z tego miej­sca wła­dze wygła­szały prze­mó­wie­nia do ludu z całą uro­czy­sto­ścią, wła­ściwą publicz­nym zgro­ma­dze­niom owych cza­sów. Tutaj też sie­dział teraz guber­na­tor Bel­lin­gham, oto­czony hono­rową strażą, zło­żoną z czte­rech sier­żan­tów z hala­bar­dami. Czarne pióro powie­wało na jego kape­lu­szu; płaszcz był obszyty koron­kami, a spod niego wysta­wała czarna wel­we­towa tunika.

Był to czło­wiek star­szy. Głę­bo­kie zmarszczki na twa­rzy świad­czyły o wiel­kim doświad­cze­niu życio­wym. Osoby ota­cza­jące dostoj­nika, zacho­wy­wały nader uro­czy­stą postawę. W owym cza­sie wie­rzono, że wszelka wła­dza pocho­dzi od Boga. Byli to wszystko nie­wąt­pli­wie ludzie zacni, spra­wie­dliwi i mądrzy. Ale spo­śród całej ludz­ko­ści trudno by było dobrać kom­plet, mniej nada­jący się do sądze­nia zbłą­ka­nego kobie­cego serca i roz­plą­ty­wa­nia jego zawi­ło­ści niż ci uczeni o suro­wym wyglą­dzie, ku któ­rym Hester Prynne zwró­ciła teraz twarz.

Rozdział IV. Rozmowa

Roz­dział IV

Roz­mowa

Po powro­cie do wię­zie­nia Hester Prynne wpa­dła w stan tak sil­nego pod­nie­ce­nia ner­wo­wego, że trzeba było jej pil­no­wać, by nie popeł­niła samo­bój­stwa lub też w przy­stę­pie szału nie wyrzą­dziła krzywdy nie­mow­lę­ciu. Na próżno dozorca wię­zienny, pan Bra­chet pró­bo­wał poskro­mić ją napo­mnie­niami i groź­bami. Wresz­cie wie­czo­rem posta­no­wił przy­wo­łać leka­rza. Wychwa­lał go jako czło­wieka, posia­da­ją­cego nie tylko wie­dzę medyczną świata chrze­ści­jań­skiego, ale obe­zna­nego rów­nież ze sztuką pogan lecze­nia zio­łami i korze­niami leśnymi. Pomoc lekar­ska rze­czy­wi­ście była konieczna, nie tylko dla Hester, ale jesz­cze bar­dziej dla dziecka. Zda­wało się, że wyssało z piersi matki wraz z mle­kiem całą jej udrękę i roz­pacz. Teraz kon­wul­syj­nie wiło się z bólu i ujaw­niało całą mękę, jaką Hester Prynne prze­żyła w ciągu dnia

Do mrocz­nej izby wię­zien­nej wraz z dozorcą wszedł ów osob­nik w dzi­wacz­nym stroju, który nie­dawno zwró­cił na sie­bie uwagę Hester Prynne. Umiesz­czono go chwi­lowo w wię­zie­niu – nie dla­tego by popeł­nił jakąś zbrod­nię, lecz ponie­waż był to naj­do­god­niej­szy spo­sób komu­ni­ko­wa­nia się z nim aż do czasu, gdy wła­dze zała­twią z India­ni­nem sprawę okupu. Podał się za Rogera Chi­ling­swor­tha. Po wpro­wa­dze­niu gościa dozorca pozo­stał jesz­cze przez chwilę w izbie, podzi­wia­jąc względny spo­kój, jaki nie­zwłocz­nie zapa­no­wał. Choć dzie­cię jęczało dalej Hester Prynne nagle zamil­kła.

– Pro­szę cię, przy­ja­cielu, pozo­staw mnie samego z pacjentką. Wierz mi, zacny dozorco, wkrótce będziesz miał spo­kój w zakła­dzie. Przy­rze­kam ci też, że pani Prynne okaże się posłusz­niej­sza, niż zapewne była dotych­czas.

– Jeżeli Wasza Wiel­moż­ność potrafi tego doko­nać – odpo­wie­dział pan Bra­chet – będę uwa­żał pana za praw­dzi­wego mistrza. Rze­czy­wi­ście ta kobieta była jakby opę­tana. Już nawet chcia­łem wypę­dzić z niej sza­tana biczem.

Nie­zna­jomy wszedł do izby ze spo­ko­jem, wła­ści­wym zawo­dowi, do któ­rego się przy­zna­wał. Nie utra­cił spo­koju i wtedy, gdy dozorca wyszedł, pozo­sta­wia­jąc go sam na sam z młodą kobietą. Uprzed­nie zain­te­re­so­wa­nie się jej nie­zna­jo­mym zda­wało się wska­zy­wać na to, że łączą ich jakieś więzy.

Przede wszyst­kim zajął się dziec­kiem, które wciąż wiło się na tap­cza­nie i pła­kało. Zba­dał je sta­ran­nie, a potem wycią­gnął skó­rzaną torbę, którą nosił pod ubra­niem. Zawie­rała widocz­nie zioła lecz­ni­cze, gdyż wyjął z niej coś i wrzu­cił do kubka z wodą.

– Dawne stu­dia alche­miczne i prze­szło roczny pobyt wśród ludzi, dosko­nale zaznaj­mio­nych z cudow­nym dzia­ła­niem ziół lecz­ni­czych, zro­biły ze mnie leka­rza lep­szego od tych, co chlu­bią się stop­niem nauko­wym. Słu­chaj, kobieto! Dziecko jest twoje – ze mną nie ma nic wspól­nego – ani mój głos, ani twarz nie prze­mó­wią do niego. Podaj mu więc ten napój wła­sną ręką!

Hester ode­pchnęła podane lekar­stwo, patrząc mu w oczy z nie­ukry­wa­nym podej­rze­niem.

– Czy chcesz się zemścić na nie­win­nym dziecku? – wyszep­tała.

– Głu­pia kobieto! – odrzekł lekarz, a głos jego brzmiał nieco łagod­niej. – Cóż za cel miał­bym krzyw­dzić biedne nie­prawe dzie­cię? Lekar­stwo ma moc uzdra­wia­jącą, i gdyby to było moje wła­sne dziecko, nie mógł­bym dać lep­szego.

Ponie­waż jed­nak młoda kobieta wciąż jesz­cze wahała się, nie będąc w sta­nie sku­pić myśli, wziął dzie­cię na rękę i wła­sno­ręcz­nie wlał mu napój do ust.

Zgod­nie z zapew­nie­niem leka­rza napój wkrótce wywarł zba­wienny sku­tek. Dziecko prze­stało krzy­czeć; kon­wul­syjne podrygi stop­niowo zni­kły, i jak to bywa z małymi dziećmi po ustą­pie­niu sil­nego bólu natych­miast wpa­dło w głę­boki i orzeź­wia­jący sen. Lekarz, który obec­nie już w zupeł­no­ści zasłu­żył na ten tytuł, następ­nie zajął się matką. Ze spo­ko­jem i wytę­żoną uwagą zba­dał jej puls, zaj­rzał w oczy – spoj­rze­nie jego, tak znane, a zara­zem tak obo­jętne i obce, przy­pra­wiło ją o gwał­towne bicie serca – w końcu zado­wo­lony z wyni­ków bada­nia zabrał się do przy­rzą­dze­nia nowego napoju.

– Pozna­łem wiele tajem­nic pod­czas nie­woli – zauwa­żył – i oto jedna z nich: prze­pis, który odkrył mi pewien India­nin w zamian za mój, datu­jący się z cza­sów Para­cel­sju­sza. Wypij! Nie da ci to takiej ulgi, jak czy­ste sumie­nie. Tego nie mogę ci ofia­ro­wać. Ale zła­go­dzi twe cier­pie­nia, jak oliwa łago­dzi fale wzbu­rzo­nego morza.

Podał kubek Hester, która wzięła go powoli badaw­czo patrząc w twarz leka­rza. W spoj­rze­niu jej nie było prze­stra­chu, tylko nie­pew­ność co do zamia­rów poda­ją­cego. Obrzu­ciła rów­nież spoj­rze­niem śpiące dziecko.

– Myśla­łam o śmierci – powie­działa – pra­gnę­łam jej – pro­si­ła­bym nawet o nią Boga, gdyby mi wolno było jesz­cze o coś pro­sić. Ale jeżeli ten kubek zawiera śmierć, pro­szę cię, pomyśl jesz­cze raz, zanim każesz mi go wypić. Patrz! Trzy­mam go przy ustach!

– Pij – odpo­wie­dział z daw­nym chło­dem. – Czy znasz mnie tak mało, Hester Prynne? Czy sta­wia­łem sobie kie­dyś drobne cele? Gdy­bym nawet chciał się zemścić, co by mi bar­dziej odpo­wia­dało jak utrzy­mać cię przy życiu, aby ten znak hańby jak naj­dłu­żej świe­cił na twej piersi? Tru­ci­zna uwol­ni­łaby cię tylko od bólu i nędzy życia.

Mówiąc to, dotknął wska­zu­ją­cym pal­cem czer­wo­nej litery, która zda­wała się prze­ni­kać pierś Hester jak roz­pa­lone żelazo. Zauwa­żył dreszcz, jaki wstrzą­snął młodą kobietą, i dodał z uśmie­chem:

– Żyj więc i noś swój krzyż na oczach męż­czyzn i kobiet – na oczach tego, kogo nie­gdyś nazy­wa­łaś mężem – na oczach nie­win­nego dziecka! I abyś mogła żyć, wypij to lekar­stwo!

Hester Prynne w mil­cze­niu wychy­liła kubek i na znak leka­rza usia­dła na tap­cza­nie, na któ­rym spało dziecko. On zaś przy­su­nął jedyny sto­łek, jaki znaj­do­wał się w celi, i usiadł na nim. Hester Prynne zadrżała. Zro­zu­miała bowiem, że speł­niw­szy to, co naka­zy­wało mu poczu­cie ludz­ko­ści, obo­wią­zek zawo­dowy czy też wyra­fi­no­wane okru­cień­stwo, teraz prze­mówi do niej jako mąż, któ­remu zadała bole­sny i nie­po­we­to­wany cios.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki