Szyty na miarę Tom 1 - Marta Kuchcińska - ebook

Szyty na miarę Tom 1 ebook

Kuchcińska Marta

0,0
49,99 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Szyty na miarę” historia miłości, która miała się nigdy nie przydarzyć. Sophie Berg, singielka pochodząca z Polski. Osierocona zaraz po przeprowadzce na Wyspy Brytyjskie, trafia do rodziny zastępczej, u której odkrywa pasję, jaką jest projektowanie ubrań. Marzy o wielkiej karierze w blasku fleszy, lecz kiedy z biegiem lat osiąga sukces i błyszczy na salonach, dociera do niej, że nie chce być częścią tego sztucznego świata. Pragnie zostać matką, dlatego postanawia zrobić wszystko, żeby mieć dziecko. Sam Hemsworth, przystojny i bogaty biznesmen, mieszkający w malowniczej wiosce w dolinie Cotswolds. Wdowiec i ojciec niesfornych bliźniaków, dorywczo pracujący jako strażak ochotnik. Po stracie ukochanej żony, próbuje wypełnić pustkę przelotnym seksem. Można powiedzieć, że kochanki mijają się w drzwiach jego zabytkowej rezydencji. W skutek tragicznego wydarzenia i uknutej intrygi, drogi Sophie i Sama się łączą, a ich życie wywraca do góry nogami. Ich relacja od początku jest budowana na kłamstwie i obawie, że prawda może wyjść na jaw. Szyty na miarę jest to historia o pasji, przyjaźni, wielkiej miłości i równie wielkiej manipulacji, o bańce mydlanej, która może pęknąć w każdej chwili, rujnując życie głównych bohaterów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB

Liczba stron: 451

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Szyty na miarę

Marta Kuchcińska

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Redakcja: Catherine Levchenko

Korekta: Catherine Levchenko, Katarzyna Seremet

Projekt okładki: Marta Kuchcińska

Zdjęcie z tyłu okładki: Marta Kuchcińska

Opracowanie graficzne: Marta Kuchcińska

Skład: Marta Kuchcińska

Łamanie tekstu: Marta Kuchcińska

 

ISBN: 9788396758927

 

 

Copyright for text © 2023 Marta Kuchcińska

Wydanie pierwsze, Leszno 2023

 

Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kodowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych w całości lub w części tylko z wyłącznym zezwoleniem autorki.

 

All rights reserved.

 

www.instagram.com/corazonfashion.eu

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Szyty na miarę

Marta Kuchcińska

 

„Jeśli urodziłeś się bez skrzydeł, nie rób niczego, co przeszkodzi im wyrosnąć.”

- Coco Chanel

 

 

 

 

 

 

 

 

PROLOG

 

„Świat jest teatrem, aktorami ludzie...”

- William Shakespeare, Jak wam się podoba

 

 

SOPHIE

2006

 

- Weź monetę i rzuć. Zobaczymy, gdzie upadnie - powiedział tata, rozkładając na podłodze mapę Wielkiej Brytanii. - Oby tylko nie wpadła do morza - zaśmiał się.

Nie wpadła.

Wylądowała na północ od Londynu, przy czarnej kropce, nad którą grubą czcionką było napisane Luton.

Wyjechaliśmy z kraju zaledwie po kilku dniach, kiedy było już pewne, że rodzice dostaną pracę. Tatazatrudnił się wfirmie transportowej, a mama wszpitalu. Mieszkając w Polsce, żyliśmy dośćskromnie, ale mimo to, rodzice zawsze dbali o moją edukację. Od szóstego roku życia,pięć razy w tygodniu pobierałam prywatne lekcje języka angielskiego, dzięki czemu po przyjeździe na Wyspy, nie miałam bariery językowej ispokojnie mogłamrozpocząć naukę w angielskiej szkole.

- No to odwaliłaś, koleżanko - powiedziałam do siebie, spoglądającniepewnie na lewą stopę.

Od najmłodszych latbyłam bardzo przesądna, dlatego zawsze po przebudzeniu skrupulatnie pilnowałam, żeby wstać z łóżka prawą nogą. Głęboko wierzyłam, że w ten sposób zapewnię sobie udany dzień. Niestety miałam spory problem z rozróżnianiem kierunków, a w tym momencie słyszałam, jak mama krzyczy z dołu, że jesteśmy spóźnieni, przez co nie mogłam się w pełni skupić.Dziś miał być mój pierwszy dzień w szkole, a ja już wiedziałam, że będzie on porażką.

- Dziecko drogie, co ty na siebie włożyłaś? - zapytała mama, przyglądając się mojejluźnej zielonej tunice z wyciętymi dziurami, gdy weszłam do holu, gdzie czekali na mnie rodzice. - Sophie, przecież powinnaś mieć mundurek. Nie możesz tak wyjść. Wezwą nas do szkoły.

- Ale mamusiu, Albert Einstein radziłnie podążać za tłumem. Ten, kto idzie sam, dojdzie w miejsca, do których nikt jeszcze nie dotarł.1Nie mogę nosić tego, co wszyscy - powiedziałamz nadzieją w głosie, wierząc, że rodzice pozwolą mi wyjść w mojej stylizacji.

- Niech ci będzie, tylko chociaż zwiąż włosy - poprosiła, krzyżując ręce na piersi.

Wydęłam wargi i zacisnęłam dłonie w pięści. Nie mogłam tak łatwo skapitulować. To nie byłoby w moim stylu. Nie należałam do osób, które się szybko poddają.

- Tatusiu, proszę, powiedz, że nie muszę ich wiązać. Dziś obudziłam się z takimi ładnymi falami - zwróciłam się do ojca, przerzucając przy tym włosy na jeden bok. - Rozpuszczone będą pięknie wyglądały, kiedy rozwieje je wiatr - dodałam, wpatrując się wniego błagalnym wzrokiem,niczym kot ze Shreka.

- No dobrze. - Machnął ręką z bezradności, dając tym gestem do zrozumienia, że już mu wszystko jedno.

Odebrałam od mamy pudełko ze śniadaniem i zadowolona wyszłam na zewnątrz. Rodzicejedyniegłośno westchnęli.

Chwilę później siedzieliśmy w naszym niedawno zakupionym białym fordziemondeo w sedanie, rocznik 1997.

- Zapnijcie pasy, moje Iskierki - powiedział tata, gdy ruszyliśmy w drogę.

Spojrzałyśmy z mamą na siebie, puszczając przy tym oczko i uśmiechnęłyśmy się porozumiewawczo.

Moja mama pięknie się uśmiechała i choć dobiegała czterdziestki, miała tylko delikatne zmarszczki pod oczami. Wszyscy znajomidziwili się, kiedy mówiła, ile ma lat, bowciąż wyglądała bardzo młodo.

- Niedługo będziemy na miejscu. Dziś poznasz nowe koleżanki, cieszysz się? - zapytała z zaciekawieniem.

- Trochę się stresuję, ale jak wy to mówiliście…? - Przyłożyłampalce wskazujące do skroni, przymknęłampowiekii zaczęłam przypominać sobie ichsłowa.

- Głowa do góry i pierś do przodu - powiedzieliśmy razem, po czym zaczęliśmy się głośno śmiać.

Nagle naszśmiech przeistoczył się w przeraźliwy krzyk, szum oraz ciemność.

Po kilku godzinach obudziłam się w szpitalu, obolała, podpiętado różnych dziwnych maszyn. Przy moim łóżku, na niezbyt wygodnym krześle, siedziała nasza sąsiadka,pani Sowa. Kobieta była Polką i pracowała  z moją mamą na tym samym oddziale. Podobnie jak my, przyjechała do Angliirazem zrodziną, półtora roku po wstąpieniu Polski doUE i otwarciu granic.Wiele razy żartowałam z rodzicami, że pani Sowa na pewno potrafi obrócić głowę o trzysta sześćdziesiąt stopni, gdyż żadne wydarzenie nigdy jej nie umyka, a do tego zna wszystkie pikantne szczegóły z życia znajomych oraz sąsiadów.

- Co ja tutaj robię? Co się stało? Gdzie jest mama i tata? - pytałam, gwałtownie podnosząc się na łóżku.

- Uspokój się, Zosiu - poprosiłasąsiadka, delikatnie gładząc moją dłoń.

W jej głosie było słychać ogromny smutek. Miała opuchnięte, a przy tymmocno zaczerwienione oczy. Patrzyłam na nią i wiedziałam, że wydarzyło się coś złego.

- Ja nie jestem żadną Zosią! Rodzice nigdy tak na mnie nie mówią! - Zaczęłam krzyczeć. - Gdzie oni są?!

- Kochanie, był wypadek - powiedziała, próbującpowstrzymać łzy. - To wina tego drugiego kierowcy.

Kobieta starała się spokojnie dobierać słowa, choć było po niej widać, że w środku cała krzyczała z rozpaczy, a przede wszystkim z niemocy.

- Czy oni nie żyją? - zapytałam głosem przepełnionym bólem, po czymbezwładnie opadłam na łóżko.

Nie potrzebowałam odpowiedzi na zadane przeze mnie pytanie, bo mogłam wyczytać ją z jej twarzy. Mówiła więcej niż tysiąc słów. Patrzyłam na nią i wiedziałam, że straciłam najbliższe mi osoby. Stałam się sierotą w obcym kraju i to przez jedną głupią stopę.

Wojczyźniemiałamtylkobabkę od strony taty - to właśnie po niej otrzymałam imię Zofia. Niestety niebyłam zniąw bliskiej relacji, ponieważrodzice nie pozwalali mi się z nią spotykać. Kobieta nie miała jakiejś wyjątkowej więzi ze swoim jedynymsynem, a tym bardziej zemną - swoją imienniczką. Po jego śmierci nie zamierzała odgrywać roli zatroskanej babci inie zabrała mnie do siebie. Niechciałanawet sprowadzić ciała syna i synowej do kraju, bo twierdziła, że to zbędny wydatek, na który nie może sobie pozwolić.Odmówiła również przylotu na pogrzeb, który odbył się, gdyjeszcze przebywałam w szpitalu. Ze względu na mój stan zdrowia, ja także nie uczestniczyłam w ceremonii. Zostałam wyłączniepoinformowana, że ciała moich rodziców skremowano, a ich prochyrozsypanow pobliżu kredowych klifów Seven Sisters; wszystkie kosztypokrylipaństwo Sowa,  u którychpóźniej tymczasowo znalazłam schronienie.Małżeństwo miałotrójkę własnych dzieci i niestety nie mogło sobie pozwolić na kolejne, dlatego też po kilku tygodniach mieszkania u sąsiadów, trafiłam do rodziny zastępczej.

 

Dom Państwa Evansów znajdował się w mieście Milton Keynes, na osiedlu Eaglestone, blisko parku.Byłpiętrowy, z czerwonej cegły, az tyłu miał mały ogródekotoczony wysokim płotem.Wbudynkumieściły siętrzy sypialnie, niewielka łazienka, salon połączony z jadalnią oraz kuchnia z wyjściem na zewnątrz. Nic nadzwyczajnego,typowy brytyjski dom.

UEvansów mieszkało czworo dzieci. Ich ośmioletnia biologiczna córka Charlotte, dziewięcioletniaMadeline, porzucona przez matkę zaraz po porodzieoraz  dziesięcioletniMatthew, osierocony przez rodziców narkomanów. Wśród tych maluchów byłam także ja, próbująca ułożyć sobie życie na nowo i wierząca, że już nic mnie nie złamie.

Od najmłodszych lat mama z tatą mówili na mnie Czarna Hańcza, ponieważ miałam ciemne włosy i jak rzeka płynęłam do przodu, mimo wszelkim przeciwnościom; teraz też tak było. Ogromnie tęskniłam za moimi rodzicami, alenigdy nie dawałam po sobie tego poznać. Starałam się być silna izawsze, kiedybyło mi smutno, wysuwałam podbródek, zaciskałam szczęki, jednocześnie tłumiąc w gardle łkanie, po czym przyklejałam uśmiechi udawałam, żejestem pogodna. Granie szło mi bardzo dobrze; spokojnie mogłabym zostać aktorką inie zdziwiłabym się, gdybym dostała Oscara. Moja udawana radość wszystkim mydliła oczy, również rodzicom zastępczym, wujkowi Jacobowii cioci Heather, którzy odpoczątku starali się mnie wspierać;z niesamowitą wrażliwością reagowali namoje potrzeby.Byli wyrozumiali,cierpliwi oraz opiekuńczy;troszczyli się o całąnaszą czwórkę.

Ciociaprzez wiele lat nauczała w szkole projektowania i sztuki, jednak z czasem zrezygnowała z pracy, aby w pełni móc poświęcić się rodzinie. Była cudowną, pomocną, a przede wszystkimbardzo ciepłą kobietą, którazawsze chodziła w pięknych sukienkach;większośćz nich powstawała w zaciszu jej sypialni. Często z błyskiem w oku obserwowałam ją, siedzącą przy maszynie i marzyłam o tym, by też kiedyś nauczyć się szyć.

- Przecież to nowe zasłonki! - krzyknęła Heather, wchodząc do salonu, kiedy paradowałamz nożyczkami  w ręku, w kreacji, którą stworzyłam moment wcześniej.

- Przepraszam ciociu, ale na oknie nie było widać ich uroku. Tylko spójrz jaki ten materiał jest cudowny. I jak się układa. On był idealny na suknię z trenem. Wyobraź sobie jakąś gwiazdę, która idzie w niej po czerwonym dywanie - rozmarzyłam się.

- Dopieroco wczoraj je kupiłam. - Popatrzyła na mnie z niedowierzaniem, kręcąc głową.

Chciałam coś powiedzieć, lecz za bardzo nie wiedziałam co, więc przełykając ślinę, czekałam na jej dalszą reakcję jak na ścięcie.

- Proszę za mną - powiedziała po dłuższej chwili oficjalnym tonem i wyszła z pokoju.

Nie protestowałam, jedynie grzecznie maszerowałam za nią, co kilka kroków potykając się o mój zasłonkowy tren. Miałam pewność, że zaraz dostanę pierwsze w życiu lanie ijuż na myśl o nim piekł mnie tyłek.Jednak ku mojemu zaskoczeniu, ciocia zaprosiła mnie do swojej sypialni, akiedy weszłyśmy do środka,poprosiła, bym usiadła na krześle i włączyła maszynę do szycia.

- Spójrz, Sophie. Musiszzawsze nawlekać dokładnie w ten sposób. Rób to precyzyjnie oraz powoli, bonitka będzie się plątać - poinstruowała mnie Heather,  a ja słuchałam i obserwowałam każdy jej ruch.

Byłam podekscytowana, bo wyszło na to, że nie tylko nie dostanę kary, ale jeszcze będę mogła nauczyć się szyć.

- Sprawdź teraz, czy masz nić w bębenku - poprosiła,więc szybko zajrzałam we wskazane przez nią miejsce. - Możesz jużpodłożyć materiał.Proszę. - Heather podała mi skrawek chabrowej tkaniny, zatem położyłam go równiutko w wyznaczonym przez nią miejscu. - Bardzo ładnie, kochanie - pochwaliła mnie, przy czym delikatnie poklepała po ramieniu, a ja myślałam, że pęknę  z dumy. - A teraz opuść stopkę. - Wskazała na niewielką dźwignię z tyłu maszyny. - Tozaczynamy... Połóż nóżkę na pedał. Najpierw ostrożnie. Będziesz mogła mocniej przycisnąć, jak już ją wyczujesz.

Zrobiłam wszystko tak, jak kazała, a gdy po kwadransie skończyłyśmy i trzymałam w ręku moją pierwszą, prawie samodzielnie uszytą opaskę, ciocia zaparzyła dla nas przepyszną londyńską mgłę i usiadłyśmy razem w kuchni przy stole.

- Wiedziałam, że szybko nauczysz się szyć. Twoje imię wywodzi się z greki i oznacza słowo mądrość. Twoi rodzice dokonali doskonałego wyboru, nadając ci je, bo jesteś bardzo mądrą dziewczynką, Sophie. - Położyła dłoń na moim barku i delikatnie mnie pogłaskała.

Upiłam łyk herbaty, przy czym uśmiechnęłam się szczerze, bo jej słowa, gesty i towarzysząca nam atmosfera sprawiły, żepoczułam, iż znowu mam dom, rodzinę, a do tego pasję. Myślałam, że mi serce eksploduje z radości.

Od tej pory każdą wolną chwilę spędzałam na projektowaniu strojów dla siebie, jak również dziewczynek, z którymi mieszkałam. Firany, obrusy, pościel, niemal we wszystkimwidziałam doskonałą bazę mojej następnej kreacji, ale starałam się hamować zapędy i szyłam wyłącznie z tych rzeczy, które pozwoliła mi wykorzystać ciocia.

Heather szybko zauważyła, że to, co robię, nie jestwyłącznie zabawą idostrzegła wemnietalent, dlategoczym prędzej przeprowadziła rozmowę z wujkiem, po którejpostanowili kupić mi pierwszą maszynę doszycia.

 

SAM

 

Byłem trzecim z czworga dzieci Michaela i Emmy Hemsworthów. Moi rodzice uchodzili za osoby majętne, prowadzili spore gospodarstwo i zaopatrywali lokalne sklepy w warzywa oraz owoce. W okolicznych miejscowościach byli bardzo dobrze znani i szanowani.

Mój najstarszy brat Theo zawsze był dumąrodziców. Dzieliła nas spora różnica wieku, która wynosiła sześć lat, lecz nie przeszkadzało nam to w dogadywaniu się. Brat byłpilny, przykładny, a przede wszystkim zawsze gotowy do pomocy. Studiował medycynę na Imperial College London. Marzył o tym, by zostać lekarzem, więc już jako dziecko przeprowadzał pierwsze badania orazzabiegi na owadach ipłazach.Potrafił zranionemu motylowi przykleić skrzydło na taśmę klejącą lub zszyć zdechłą żabę, wierząc, że po wykonanej przez niego operacji, ożyje. Wiedzieliśmy, że ma powołanie.

Drugi w kolejności był Leo.Spokojnie można powiedzieć, że był całkowitym przeciwieństwemTheo.Od zawsze płynął na jednym wielkim farcie. Nie poświęcał  zbytnio czasu na naukę, często wdawał się w bójkii już w podstawówce zaczął chodzić na wagary ze starszymi kumplami. Rodzice nieustannie straszyli go, że jeżeli nie zmieni swojego postępowania, to skończy w więzieniu, więcLeo wymyślił sobie, że zostanie policjantem, dzięki czemu ze wszystkiego się wykręci.

Najmłodsza z nas była Lily, oczko w głowie rodziców. Spełniali dosłownie wszystkie jej zachcianki, lecz nie była rozpieszczona.Tak jak moi starsi bracia, miała pomysł na siebie. Pragnęła zostać słynną restauratorką niczym Gordon Ramsay. Od najmłodszych lat przesiadywała w kuchni, tworząc własne, autorskie dania, których na jej nieszczęście każdy obawiał się spróbować.

Jeśli chodzi o mnie, to w odróżnieniu odmojego rodzeństwa,nie miałem na siebie żadnego planu. Chodziłem do szkoły i uczyłem się, ponieważ tego ode mnie wymagano. Uprawiałem sporty, uczęszczałem na różne dodatkowe zajęcia, ale żadne z nich nie wzbudzało we mnie jakiegoś wyjątkowego zainteresowania. Byłem dobrym synem, uczniem i obywatelem. Nigdy nikomu nie sprawiałem problemów.

- Chodź, zapalimy papierosa - zaproponował mój kolega ze szkoły, Jack Lavender.

- Zwariowałeś!? Przecież nas wyczują - odparłemzaskoczony jego propozycją.

- Nie wyczują,przesadzasz. Chodźmy. Schowamy się w stodole.

Jack nie musiał mnie szczególnie długo namawiać. Zaledwie chwilę potem znaleźliśmy siękilka metrów za domem jego dziadków, w wielkim drewnianymbudynku, w którym przechowywano słomę, worki z pasząoraz skrzynki z warzywami i owocami.

Chłopak wyjął papierosa,dał mi go potrzymać, po czymzaczął szukać w kieszeni zapalniczki.

- Skąd go masz? - zapytałem podekscytowany, bo pierwszy raz robiłem coś wbrew moim rodzicom.

- Podkradłem mamie. Ale miała prawie całą paczkę, zatemna pewno się nie zorientuje - wyjaśnił, przy czym wyciągnął w moją stronę rękę, chcąc, żebym oddał mu papierosa. Następnie próbował go podpalić.

- Chyba musisz go włożyć do ust i się zaciągnąć - doradziłem, choć kompletnie nie znałem się na paleniu.

Jack zrobił to, co mu zasugerowałem i raptowniezaczął się krztusić dymem.

- Ohyda. Jak można to palić? - ocenił zdziwiony faktem, że palenie nie jest wcale takie fajne, jak mu się wydawało.

- Daj, teraz moja kolej. - Mimo wszystko chciałem się przekonać na własnej skórze, jak smakuje, i czy rzeczywiście jest aż tak źle.

W ogromnym skupieniu przykładałem papierosa do ust, gdy nagle usłyszeliśmy zbliżający się głos babci Jacka, która nawoływała kury i kaczki. Pomyślałem, że zaraz wejdzie do stodoły po paszę dla nichi nas nakryje, a następnie powie o wszystkimnaszym rodzicom. Przed moimi oczami błyskawicznie pojawił się obraz, stojącej nade mną wściekłejmatkioraz przyglądającego się z boku zawiedzionego ojca, dlategospanikowałem i odruchowo wyrzuciłem papierosaprzed siebie. Niestety pech chciał, że wpadł prosto w stertę siana, którapo chwili zaczęła się tlić.

- O kurna! Szybko przynieśmy jakieś butelki, żeby to ugasić - powiedziałem przerażony, kierując się w stronę domu dziadków kolegi, lecz on natychmiast złapał mnie za ramię i zatrzymał.

- Nie możemy tam pójść. Jeśli to zrobimy,od razu będą wiedzieli, że mamy z tym coś wspólnego. Lepiej uciekajmy stąd i się schowajmy niedaleko. Z ukrycia będziemy obserwować, co się stanie. Może samo zgaśnie.

Zgodziłem się, choć czułem, że źle robimy.

Biegliśmy, ile sił w nogach, skacząc przez jakieś zarośla, a gdy chwilę po tym obejrzeliśmy się za siebie, stodoła prawie cała stała w płomieniach.

Zatrzymaliśmy się, jak już byliśmy pewni, że nikt nas nie zobaczy. Zdyszani i przerażeni, z daleka obserwowaliśmy unoszący się dym oraz strzelające płomienie. Pożar rozprzestrzeniał się w mgnieniu oka. Nawet kiedy znajdowaliśmysię w bezpiecznej odległości, czuliśmy rosnącą temperaturę, rozgrzewającąnasze policzki. Patrzyłem, jak dziadek z rodzicami Jacka, w panice krzyczą i biegają z wiadrami, próbując w jakiś sposób opanować sytuację, a jego babcia klęczy boso na ziemi ze złożonymi rękami i się modli. Miałem ogromne wyrzuty sumienia. Chciałem iść im pomóc, ale bałem się, że wszystko się wyda; zresztą byłem pewny, że i tak żadne z nich nie pozwoli mi się tam zbliżyć, dlatego biernie siedziałem w ukryciu.

Zaledwie w ciągu kilku minut przybyła straż pożarna. Błyskawicznie rozłożono sprzęt gaśniczy i rozpoczęto walkę z niebezpiecznym, a przy tym niezwykle gwałtownym żywiołem, który łamał konstrukcję budynku jak zapałki. Strażacy z ogromnym zaangażowaniem i poświęceniem walczyli z hulającym ogniem. Próbowaliugasićpożar, ryzykując własne życie. Patrzyłem na nich i nie mogłem sobie wybaczyć, że to ja go wywołałem.

 

Kilka tygodni później

 

Mimo przeprowadzonego śledztwa nikt nie dowiedział się, że mieliśmy coś wspólnego z pożarem;ale to mnie nie pocieszyło. Czułem się jak tchórz i cierpiałem w środku. Nie wiedziałem co zrobić, żeby odpokutować mój czyn. Jednak kiedy doszły mnie słuchy, że dziadkowieJackazostalipozbawieni zapasów na najbliższedwa lata, postanowiłem im pomóc. Zacząłem angażować się w pracew gospodarstwie moich rodziców, w zamian za profity, czyli jajka, mleko, warzywa i owoce, które później zanosiłem do Lavenderów. Staruszkowie początkowo czuli się dość niezręcznie, dlategoniechętnie przyjmowali ode mnie podarunki, ale później byli mi bardzo wdzięczni, a moi rodzice pękali z dumy, że potrafię tak bezinteresownie pomagać. Żadnez nich nie zdawało sobie sprawy z tego, że robię to, żeby zagłuszyć dręczące mnie wyrzuty sumienia.

 

 

ROZDZIAŁ I

 

„Wstawaj wcześnie, pracuj ciężko. To ci nie zaszkodzi, umysł będzie zajęty, a ciało aktywne.”

- Coco Chanel

 

 

SOPHIE

Lato 2013

 

Niedługo po tym, jak trafiłamdoEvansów, u wujka stwierdzono stwardnienie rozsiane, przez co z czasemmusiał zrezygnować z pracy. Przyznano mu świadczenia chorobowe, ale pokrywały one zaledwie znikomą część kosztów leczenia i rehabilitacji. Sytuacja finansowa mojej rodziny zastępczej stała się dość ciężka. Starałam się im pomagać i próbowałam chociaż trochę wesprzeć ich, ze środków, które udało mi się zgromadzić z szycia, jednak ciocia nigdy nie zgodziła się przyjąć ode mnie żadnych pieniędzy. Nie chciałam być dla nich dodatkowym obciążeniem, wobec tegozarazpo moich osiemnastych urodzinach, zdecydowałam się wyprowadzić.

Był ciepły bezchmurny dzień, na zewnątrz świeciło słońce, a ja z ponurą miną skierowałamsię w stronę taksówki, zaparkowanej tuż przed jednym z kilku identycznych szeregowców, znajdujących się przy naszej ulicy.Umieściłammój skromny dobytek na tylnym siedzeniu auta ize łzami w oczach rzuciłam jeszcze jedno ukradkowe spojrzenie w kierunku miejsca, które byłomoim domem. Miałam już wsiąść, by odjechać, kiedy drzwi frontowe uchyliły się, po czymna zewnątrz wybiegła moja rodzina. Najpierw zapłakana ciocia, za nią rodzeństwo,a na samym końcu, wspierającsię nakulach, szedł wujek.

- Sophie, chyba nie pomyślałaś, że wyjedziesz bez ostatniego wspólnego przytulasa - zaśmiała się Heather przez łzy, gdy stanęła przede mną.

- Oczywiście, że nie - odparłam, wydmuchując nos w chusteczkę.

- Pamiętaj, dbaj o siebie i gdybyś potrzebowała pomocy, to od razu do nas dzwoń. Z wujkiem nawet na rowerze po ciebie pojedziemy, jak będzie taka potrzeba - zażartowała, patrząc na mnie z troską.

- W każdej chwili możesz do nas wrócić. Jesteś członkiem naszej rodziny i to się nigdy nie zmieni. Tu już zawsze będzie twój dom - dodał Jacob, a ja słuchając go, spojrzałam na jego drżącenogi. - Nie patrz tak, to nic takiego. Nie przejmuj się, kochanie. Tacy twardziele jak twój wuj,też czasem muszą okazać emocje - rzekł z uśmiechem, myśląc, że mnie uspokoi.

- Wiem, wujku - odparłam i uniosłam kąciki ust, ukrywając swoje prawdziwe uczucia.

Przez te wszystkie lata próbowano nam wmówić, że jego choroba nie jest wcale tak poważna, lecz nigdy się na to nie nabraliśmy. W tym momenciepatrzyłam na niego i myślałam, że serce mi pęknie, ale nie chciałam go smucić, więc nie dałam nic po sobie poznać.

- Koniec z tym płaczem. Nie jedziesz przecież do innego kraju, tylko do Londynu, a to raptem pięćdziesiąt pięć mil stąd - powiedziała Madeline, mocno się do mnie przytulając.

- Święta racja - przytaknęła ciocia. - W każdym razie trzymaj głowę wysoko i pamiętaj, że świat leży u twych stóp! - poinstruowała mnie z powagąi po chwiliwszyscy rzucili się w moją stronę,żeby po raz ostatni mnie uściskać.

 

W wynajmowanym przeze mnie pokoju nie miałam luksusów. Nie był duży, ani zadbany. Znajdowało się w nim kilka podniszczonych mebli oraz stare, niemodne tapety w kwiaty. Zaraz przy wejściu stała duża podwójna szafa, a obok niej niska komoda z telewizorem i rozkładana kanapa dla gości, których zresztą nie miałam. Pod niezbyt szczelnym oknem umieszczone zostało dwuosobowe łóżko, które ku mojemu nieszczęściu było z widokiem na śmietniki, tak, żebym mogła dzień  i noc podziwiać goszczące się w nich szczury. Dysponowałam także własną łazienką, alenie było wniej żadnej wentylacji, ani ogrzewania; gdzieniegdzie pojawiała się wilgoć, a obdrapane kafelki aż prosiły się o wymianę. Mój pokój był perfekcyjnym miejscem dla kogoś, kto chciałby się załamać, czyli zupełnie nie dla mnie. Dzielnica, w której zamieszkałam, również okazała się nieodpowiednia dla samotnie poruszającejsię dziewczyny; wieczorami robiło się dosyć niebezpiecznie.

- Sophie! Jakbym wiedziała, że mieszkasz w takim miejscu, w życiu bym cię z domu nie wypuściła! - krzyczała ciocia, gdy stanęła w progu mojego pokoju. - Czy ty na głowę upadłaś?!

- Nie od razu Rzym zbudowano. Zawsze od czegoś trzeba zacząć - próbowałam się wytłumaczyć, siedząc na łóżku, zerkając w stronę okna.

- Przecież ten blok wygląda gorzej niż po pożarze Nerona. Szybko zbieraj swoje rzeczy. Zaraz znajdziemy ci coś innego - powiedziała zdenerwowana, a ja dobrze wiedziałam, że i tak z nią nie wygram, więc posłusznie wstałam, by zacząć się pakować.

Tego dnia wyprowadziłam się z najbardziej depresyjnej lokalizacji w stolicy i wynajęłam pokój wszeregowcu, w którym zamieszkałam wraz z uroczą gruzińską rodziną.Tym razem wnętrze byłoładne,zadbane,  a przede wszystkimczyste. Miałam więcej przestrzeni na przechowywanie materiałów oraz maszyny do szycia, Znajdujące się w nim duże biurko mogło mi służyć za miejsce do nauki, stół kuchenny i krawiecki. Nigdy nie lubiłam ciszy,dlategozawsze z mojego pokoju dobiegały dźwięki muzyki; co niestety dość częstobyło problememdlamoich współlokatorów. W mojej przestrzeni nieustanniesłuchałam ulubionych piosenek imarzyłam o nowych projektach oraz wielkiej karierze w świecie mody. Niewiedziałam zbytnio jakie kroki podjąć, żeby zrealizować te marzenia, zatem jako punkt wyjścia obrałam sobie założenie profilu w social mediach, gdziezaczęłam wstawiać fotografie,na których prezentowałam uszyte przeze mnie ubrania. Niemal codziennieporuszałam się po Londynie, z torbą pełną ciuchów i statywem  w dłoni w poszukiwaniu lokalizacji, w których mogłabym zrobićciekawezdjęcia.

Samodzielne wykonywanie fotografii i pozowanie nie było ani fajnym, ani prostym zajęciem, choćmusiałamprzyznać, że najwięcej trudu sprawiało mi przygotowanie stylizacji, a później dotarcie w niej w nienagannym stanie na miejsce sesji. O ile w ciepłym okresie mogłam biegać po całej stolicy i swobodnie przebierać się gdzieś w krzakach, czy miejskiej toalecie, to zimą nie było już tak łatwo. Zdarzało się, że jeszcze w mieszkaniu wkładałam sukienkę, na niąluźny dres orazpuchową kurtkę, a potem na miejscu, w moment z siebie wszystko ściągałam. Wciskałam guzik w aparacie,jak błyskawica leciałam przed obiektyw i siadałam na śniegu, szczerząc się niczym kot z Cheshire. Udawałamniezwykle zadowoloną, a w rzeczywistości, odmrażałam sobie tyłek, jednocześnie marząco jak najszybszym wskoczeniu pod koc, z kubkiem gorącej herbaty.

 

SAM

 

Rozpocząłemnaukę na Queen Mary University of Londonna wydziale biologii, dzięki temumogłem lepiej poznać tajniki ekologicznejuprawy roślin oraz pozyskiwania nowych odmian. Na ziemi, którą odziedziczyłem po pradziadkach, stopniowo wdrażałem zdobytą wiedzę irozbudowywałem działalność prowadzoną przez moich rodziców. Byłem pracowity ijeśli miałem jakieś zadanie do wykonania, to potrafiłem nie spać i nie jeść, aby tylko móc sobie powiedzieć, że dałem z siebie wszystko. Poza prowadzeniem własnego biznesu pomagałem także jako strażak ochotnik; ktoś mógłby pomyśleć, że moje życie toczyło się wyłącznie wokół pracy i nauki, ale tak zupełnie nie było.Znalazło sięw nim też miejsce na rozrywkę i kobiety, którezmieniałem jak przysłowiowe rękawiczki. Zaliczałem je, a następnie wymieniałem na inną parę, choć zwykle były to raczej pojedyncze sztuki. Nigdy nie byłem zakochany, to uczucie było mi obce; lecz tylko do dnia, w którym pani Lavender poprosiła mnie o zrobienie zakupów w lokalnym spożywczaku; wtedy zobaczyłem Annę.

Śliczna niebieskooka brunetka i zarazem bratanica właścicielki sklepu stała za ladą, obsługiwała kasę,jednocześnie liżącloda śmietankowego; robiła to w taki sposób, że aż mi tchu zabrakło. Od tego momentu ciągleszukałem pretekstu, żeby choć przez chwilę móc na nią popatrzeć. Zacząłem robić zakupy dla każdego, kto tylko o nie poprosił, dla rodziców, sąsiadów, znajomych i nawet nieznajomych, bo specjalnie dla Annypodjąłem się wolontariatu i pomagałem starszym samotnym ludziom, którzy nie byli w stanie sami opuścić domu.

- Nie stój jak słup i nie patrz tak na piękną panią, tylko weź to piwo i połóż na ladzie - powiedział jeden z moich kumpli ze straży i włożył mi w ręce zgrzewkę browara, po czym lekko popchnął mnie do przodu.

Wracaliśmy z udanej akcji ratowniczej i już przed wejściem do sklepu, chłopaki zapowiedzieli mi, że nie powstrzymają się od uwag; dobrze wiedzieli, co czuję do uroczej ekspedientki.

- Bardzo mi przykro, Sam, ale nie mogę sprzedać ci piwa - zwróciła się do mnie Anna, gdy postawiłem na ladzie zgrzewkę.

Słysząc jej słowa, od razu zrobiło mi się gorąco, bodotarło do mnie, że ona zna moje imię.

- No może tylko pod warunkiem, że pomożesz mi rozładować towar - dodała po chwili i uniosła lekko kąciki ust.

Serce zabiło mi mocniej. Zupełnie nie spodziewałem się takiego obrotu spraw. Już chciałem jej coś odpowiedzieć, ale odezwał się kolejny z moich kumpli.

- Uuuu Sammy, chyba dzisiaj zaliczysz.

- Ty zaraz zaliczysz glebę, ana dodatek dostaniesz w łeb - rzuciłem poirytowany w jego stronę, jednocześnie przesyłając mu spojrzenie, świadczące o tym, że nie żartuję.

- Dobra, dobra. Nie bądź taki nerwowy. Wyluzuj. Tylko żartowałem - wyjaśnił przestraszony i więcej się nie odezwał.

- To kiedy chcesz, żebym ci pomógł? - zapytałem Annę, ciesząc się, że to onapierwsza wyszła z inicjatywą.

- Za chwilę zamykam, więc jeżeli byś miał teraz czas... - odpowiedziała nieśmiało, wsuwając przy tym kosmyk włosów za ucho. - Rano muszę mieć już towar rozłożony na półkach, a trochę tego jest.

- Oczywiście. Żaden problem - odparłem, patrząc w jej piękne błękitne oczy, ciesząc się, że wreszcie będę miał okazję ją bliżej poznać i że moje wyprawy do sklepu nie poszły na marne.

Zaledwie kwadrans później Anna obsłużyłaostatniego klienta i poszliśmy razem na zaplecze, skąd pomogłemjej przenieść wszystkie kartony.

Szybko zorientowałem się, że moja wybranka nie jesttylko bardzo ładna, leczrównież inteligentna i wesoła. Cały czas wyciągała jakieś zabawne historie z rękawa. Dobrze się czułem w jej towarzystwie i miałem pewność, że nie chcę jej zaliczyć; chciałem, żeby była dla mnie kimś więcej, niż wyłącznie dziewczyną na jedną noc. Zależało mi na niej, dlatego, kiedy rozpakowaliśmy ostatnie pudło, zaproponowałem jej randkę.

- Tyle mi dziś pomogłeś, więc jak ja mam ci teraz odmówić? - zaśmiała się. - Nieźle to sobie wymyśliłeś.

- Zwykle wystarczy mój urok osobisty, ale czułem, że z tobą nie pójdzie mi tak gładko i będziesz dla mnie poważniejszym wyzwaniem. Musiałem przez to podejść do sprawy bardziej taktycznie. - Objąłem wzrokiem jej twarz i zatrzymałem się na ustach; miękkich, kuszących.

- Skromniś z ciebie, lecz i tak wychodzi na to, że nie mam wyjścia, dlatego się zgadzam… - zawahała się lekko i spojrzała mi w oczy. - Ale jedyniepod warunkiem, że mnie zaskoczysz. Nie lubię nudy.

- To mogę ci obiecać. - Przygryzłemdolną wargę, już w tym momencie wiedząc, że czekają nas niezapomniane chwile.

 

Trzy dni później

 

ZaprosiłemAnnę nad jezioro Chew Valley, chcąc jej zaimponować i pokazać, jak się łowi ryby. Pogoda nam sprzyjała, wszystko zapowiadało się idealnie,jednak jak na złość nie udało mi się nic złapać.

- Patrz na to! - krzyknęła naglei wyciągnęła swoją wędką największego szczupaka, jakiego w życiu widzia­łem. - Upieczemy go na ognisku!

Spojrzałem na nią, myśląc, że tylko żartuje i zaraz wypuści go z powrotem do wody, lecz onawyjęła z kieszeni duży nóż myśliwski i położyła rybę na molo. Przytrzymała ją mocno kolanem, żeby jej się nie wyrywała, a potem ogłuszyła ją rączką od noża i szybkim ruchem,bez mrugnięcia okiem obcięła jej głowę.Wszystkie te czynności zrobiła w ułamku sekundy, a mi momentalnie zachciało się wymiotować. Stałem jednak sztywno, nie dając nic po sobie poznać, co jakiś czas tylko zerkałem na nią, lekko się uśmiechając i próbując w ten sposób zatuszować moje prawdziwe odczucia.

- Niby nie powinno się zaczynać od głowy, ale jakoś nie lubię, kiedy tak na mnie patrzy tymi maleńkimi oczkami - wyznała i zaczęła rozcinać rybie brzuch.

- Yhy. - Jedynie tyle byłem w stanie z siebie wykrzesać.

- Teraz muszę ostrożnie wyjąć wszystko ze środka, bo jeśli rozleje się żółć, to po upieczeniu będzie gorzka w smaku - oznajmiła, a ja od razu poczułem, że robi mi się słabo.

Patrzyłem, jak moja ukochana, gołymi rękami powoli wyciąga jeszcze ciepłe wnętrzności ryby i cośmówi, ale jej głos już do mnie nie docierał.Zrobiło mi się ciemno przed oczami, usłyszałemszum w uszach i po chwili straciłem przytomność.

Obudziłem się, leżąc na trawie, czując, że głowa mimowolnie latami na boki. Nie wiedziałem, co się dzieje. Otworzyłem oczy i zobaczyłemAnnę, któraklęczała nade mną, energicznie oklepującmoje policzki. Próbowała mnie ocucić. W momencie, gdy zauważyła, że odzyskałem przytomność, zaczęła dokładnie mi się przyglądać.Pomyślałem, że z pewnościązaraz wybuchnie śmiechem i nasz związek zakończy się, jeszcze nim zdążył się rozpocząć,jednakku mojemu zdziwieniu, ona pochyliła się bardziej, powoli przysunęła swoje miękkie usta do moichi mnie pocałowała. Na początku robiła to delikatnie, apóźniej coraz namiętniej, ocierając się przy tym o mnie piersiami.Kiedy tak składała pocałunki na moich wargach, dotarło do mnie, że dla takich chwil mógłbym mdleć bez końca.

 

ROZDZIAŁ II

 

"Czy tragiczniejsze znaliście koleje,Niż smutne Julii i Romea dzieje?"

- William Shakespeare, Romeo i Julia

 

 

SOPHIE

6 grudnia 2014

 

Gdyzdobyłam spore grono obserwatorów i z dnia na dzień dostawałam coraz więcej zamówień,mogłam sobie pozwolićna zatrudnienie profesjonalnych modelek i fotografa. Przeniosłam również pracownię, z mojego wynajmowanego pokoju do niedużego lokalu w dzielnicy Tottenham. Odbierając klucze, zastanawiałam się, czy przypadkiem nie porwałam się z motyką na słońce, ponieważ był w totalnie opłakanym stanie. Jednak mimo początkowych obaw, remont poszedł mi całkiem sprawnie i gdyby nie mój paniczny lęk wysokości oraz strach przed wejściem na drabinę, możliwe, że zakończyłabym go jeszcze szybciej. Dzięki różnym kanałom na YouTube nauczyłam się malować ściany, kłaść tapety, a z pomocą sprzedawcy z sąsiedniej kwiaciarni wymieniłam oświetlenie, drzwi oraz zawiesiłam nowy szyld.

- Przyniosłem kwiatki dla mojej pięknej sąsiadki  - zagadnął z uśmiechem młody mężczyzna, który przez ostatnie tygodnie mi pomagał.

- Dziękuję - rzekłam, udając zaskoczenie miłym gestem, przy czym wyciągnęłam dłoń po śliczny bukiet, zastanawiając się, gdzie mogę go postawić.

Spojrzałam w stronę witryny w pastelowych kolorach, na którejznajdowały się kosze i pudła wypełnione kwiatami,czując, że tam się już nie zmieści.

- Jak miło, że pamiętałeś, że lubię goździki - powiedziałam, rozglądając się po wnętrzu przystrojonym najbardziej wymyślnymi kompozycjami florystycznymi.

Dzięki sąsiadowi moja pracownia także przeistaczała się w kwiaciarnię.

- Sophie, dobrze wiesz, że pamiętam każde twoje słowo i odtwarzam je w głowie po milion razy, lecz to jedno wciąż próbuję wymazać z pamięci, licząc, że jednak zmienisz zdanie i się ze mną umówisz - wyznał, wpatrując się we mnie jak w obrazek, a ja zastanawiałam się, czy nie zacznie się zaraz do mnie modlić.

Nigdy nie byłam szarą myszką, kimś, kogo się nie zauważa i mija obojętnie. Miałam delikatne rysy twarzy, zgrabne nogi, krągłości w miejscach do tego przeznaczonych i zielone oczy, które zawróciły w głowie niejednemu mężczyźnie. Mówiono, że byłam piękna, w dosłownym tego słowa znaczeniu, ale ja tak siebienie postrzegałam. Podobno mogłam mieć każdego, leczmnie nie interesował każdy. Zawiesiłam sobie wysoko poprzeczkęiszukałam tego jedynego, a mężczyzna stojący przede mną nim nie był.Czułam do niego wdzięczność za pomoc i wsparcie, ale to nie był dla mnie wystarczający powód, żeby się z nim spotykać. Był on miły iprzystojny. Niby wszystko z nim było w porządku, lecz nie miał tego czegoś. Sama za bardzo nie wiedziałam czego, choć byłam pewna, że on tego nie ma.

- Widzę, że się zamyśliłaś, więc jednak rozważasz moją propozycję - rzekł z nadzieją w głosie.

- Wiesz, że bardzo cię lubię, ale nie wydaje mi się, żeby w najbliższym czasie coś w tej kwestii się zmieniło… - zaczęłam, a on gestem dłoni mi przerwał.

- Nie ma pośpiechu. Jesteśmy młodzi. Poczekam na ciebie, Sophie, tyle, ile będzie trzeba - obiecał, najwyraźniej nie akceptując odmowy.

- W ogóle nie trzeba - powiedziałam, uśmiechając się z lekkim przerażeniem. Nie chciałam robić mu nadziei, a do tego byłam pewna, że jego upór nie wpłynie na moje uczucia i go nie pokocham. - Josh, nie czekaj na mnie. Na pewno jest gdzieś na świecie kobieta, która marzy o takim mężczyźnie, jak ty - zapewniłam go, po czympowoli skierowałam się w stronę wazonów wypełnionych różnymi bukietami,które niestrudzenie przynosił mi codziennie. Były w nich peonie, mieczyki, margerytki, gerbery, dalie, tulipany i wszelkie kwiatowe nowinki, których nazw nie znałam.  

- Aco jeżeli marzę tylko o tobie i nie chcę żadnej innej kobiety? - zapytał, idąc w moją stronę.

Więc znajdź sobie faceta - pomyślałam, wkładając kwiaty do wody.

- Muszę trochę popracować. Zaraz mam klientkę skłamałam, bez większych wyrzutów sumienia.

- Sophie, powiedz proszę, dlaczego nie chcesz dać mi szansy? Nawet nie wiesz, co tracisz - zachęcał mnie, podchodząc coraz bliżej, a ja z każdym jego krokiem  w przód robiłam jeden w tył. - Jesteś jak płatek róży, taka delikatna i jedwabista.

- Jejku! Kwiaciarnię masz otwartą. Powinieneś już wracać - rzuciłam pospiesznie, wciąż odsuwając się od niego.

Spróbowałam zrobić jeszcze jeden krok wstecz, ale niestety natrafiłam na opór w postaci zimnego muru.

- Możemy trochę pobyć razem. Zostawiłem kartkę w drzwiach z informacją, że jestem obok - wyjaśnił, opierając przy tymręceo ścianę, tak, by znajdowały się nad moją głową.

Byłam osaczona. Górował nade mną, niemal ocierając się ciałem.

- Tonę w twym spojrzeniu - wyznał,patrząc na mnie maślanymi oczami, po czymrozchylił usta, próbując mnie pocałować.

- Dzień dobry - usłyszałam nagle męski głos i poczułam, że to moje wybawienie.

Sylwetka stojącego przede mną adoratora szczelnie wszystko mi zasłaniała, więc nie widziałam, do kogo on należał, ale już byłam mu wdzięczna, że pojawił się właśnie teraz.

- Dzień dobry - przywitałsię Josh, tylko delikatnie odwracając głowę w stronę wejścia. Wciąż stał bardzo blisko mnie. Zbyt blisko. - W czym mogę pomóc?

- Chciałbym kupić bukiet czerwonych róż - odparł mężczyzna. - Najpiękniejszych, jakie pan ma.

- W takim razie zapraszam obok i tam coś razemwybierzemy - zaproponował sąsiad, niezbyt zadowolonyz faktu, że mu przeszkodzono, a ja odetchnęłam z ulgą, ponieważwreszcie się ode mnie odsunął.

Spojrzałam w kierunku drzwi, chcąc zobaczyć po­stać, która nieświadomie stała się moim bohaterem, ale niestety, klient zainteresowany kupnem kwiatów skiero­wał siędo wyjścia.

- Dziękuję- wyszeptałam ijedynie odprowadziłamjego sylwetkę wzrokiem, modląc się w duchu, żeby Josh mnie już nie odwiedził.

 

SAM

 

Pomimopoczątkowego sprzeciwu rodziców Anny, po pół roku znajomości wzięliśmy ślub izamieszkaliśmy w zabytkowym domu, który odziedziczyłem wraz z ziemią po pradziadkach.Niestety nie zdążyliśmy go w pełniodrestaurować, bomoja małżonka nalegała, żebyśmy wszystko zrobili sami, przez co remontrozciągnął się  w czasie. Nie napawało mnie to szczególną radością, ponieważ wiedziałem, że niedługo na świat mają przyjść nasze dzieci. Nie urządziliśmy im pokoju, nie kupiliśmy też im żadnej wyprawki; nawet nie znaliśmy ich płci, boAnna zawsze lubiła niespodzianki i też w tym przypadku chciała zostać zaskoczona.

Dzień przed moimi dwudziestymi drugimi urodzinami moja ukochana planowała pojechać do miasta, pod pretekstem kupienia dekoracji bożonarodzeniowych, aby chociaż trochę wprowadzić świąteczny klimat do wnętrza naszego gniazdka.

- Nie uważasz, że moglibyśmy o wiele przyjemniej spędzić ten czas? - zapytałem, uśmiechając się do niej, kiedy podeszła do auta. - Po co nam te ozdoby? Ty jesteś najpiękniejszą, jaką mógłbym sobie wymarzyć.

- Niedługo wrócę, obiecuję. - Delikatnie cmoknęła mnie w policzek, a potem chwyciła za klamkę.

- Naprawdę tylko na tyle zasłużyłem? - wyszeptałem jej do ucha, lekko przypierając ją do samochodu.

Moja żona, choć była w ósmym miesiącu ciąży, to podniecała mnie coraz bardziej. Liczyłem więc, że jednak zmieni zdanie i nigdzie nie pojedzie, bowolałem, żeby spędziła to popołudnie ze mną.

- Sam, bo bliźniaki udusisz, jeżeli będziesz tak na mnie napierał - stwierdziła, śmiejąc się.

- Nie uduszę, najwyżej będą miały płaskie głowy. W razie czego będziemy mogli ich używać zamiast sto­lików - odparłem, a ona przyłożyła palec wskazujący do czoła i się w nie popukała.

- Jesteś szalony - wyznała, kładąc dłonie na mojej twarzy, po czym przyciągnęła ją do siebie i pozostawiła czuły pocałunek na moich ustach. - Niech to będzie dla ciebie zapowiedź tego, co wydarzy się po moim powro­cie - dodała, anastępnie delikatnie mnie odsunęła. - Im szybciej wyjadę, tym szybciej wrócę.

- Dobrze, ale jedź ostrożnie - poprosiłem ją i do­tknąłem kciukiem jej policzka, a potem warg, które tak uwielbiałem. - Kocham cię.

- Wiem. Mówiłeś mi to dziś chyba z milion razy - odparła zradosnym błyskiem w oczach. - Pojadę już, bo sklepy mi zamkną przed nosem. A ty w tym czasie coś ugotuj. Jak wrócę, to dzieci pewnie będą głodne.

Czułem, że nie odpuści, więc niezbyt zadowolony, niechętnie odsunąłem się od auta, pozwalając,by wsiadła za kierownicę.

- Też cię kocham, wariacie - zapewniła mnie, zanim zamknęła drzwi iodjechała.

Kiedy wróciłem do domu, pomyślałem, że przyrządzędla Anny jej ulubioną rybę. Mimo że wciąż miałem uraz do szczupaka, to dla niejpostanowiłem się przełamać. Wyjąłem go z zamrażarki, a zaledwie godzinę później wstawiłem do piekarnika wraz z warzywami.

Usiadłemprzy stole i patrzyłem na bukiet, który kupiłem rano w Londynie. Moja żona zawsze uważała, że to banalne, ale najbardziej lubiła czerwone róże, więc wybrałem dla niej najpiękniejsze, jakie znalazłem. Anna często dostawała ode mnie kwiaty, choć w ogóle nie byłem typem romantyka. Onateż była osobą twardo stąpającą po ziemi, dlatego do szczęścia nie potrzebowaliśmy żadnej otoczki. Wystarczyła namnaszawzajemna obecność.

Wyjrzałem przez okno, zauważając, że zapadł jużzmrok; padałgęsty śnieg, mocnowiało.Obserwowałemwarunki pogodowe panujące na zewnątrz i zacząłem się martwić o Annę. Chcąc się upewnić, że wszystko w porządku, postanowiłem do niejzadzwonić. Podniosłem się z krzesła i wtedy w pomieszczeniu rozległ się głośny dźwięk telefonu, leżącego na kuchennym blacie. Podszedłem zatemdo niego, by odebrać.

- Co tam, mamo? - zapytałem, wyłączając w tym samym czasie piekarnik.

- Sam, tylko się nie denerwuj, naprawdęnie ma czym. Anna jest w szpitalu w Bath, boodeszły jej wody, jak była w galerii handlowej - poinformowała mnie. - My zojcemjuż wyjeżdżamy, wobec tegozobaczymy się na miejscu. Proszę cię, jedź powoli.

Jeszcze próbowała coś powiedzieć, lecz się rozłączyłem. Chwyciłem w rękę kluczyki, pobiegłem do garażu i zaraz byłemw aucie, w drodze do szpitala.

Gdy dotarłem na miejsce, Anna miała przeprowadzane cesarskie cięcie. Panowałdziwny popłoch. Lekarze wchodzili i wychodzili z sali operacyjnej, alenikt nie chciał ze mną rozmawiać. Miałemjuż zrobić awanturę, leczw tym momencie drzwi się uchyliły, apo chwilimłodakobieta w białym kitlu zaprosiła mnie do środka. Wszedłemiod razu zbliżyłem się do łóżka, na którym leżała moja dzielna ukochana, trzymająca w ramionach dwa maleńkie noworodki; kiedyje zobaczyłem, miałem pewność, że nigdy nie widziałem piękniejszych dzieci. Pochyliłem się nad żoną i ucałowałemjej dłonie, pękając z dumy, że dała mi syna i córkę.

Wpatrywałem sięw moją rodzinę, czując się jak najszczęśliwszy człowiek na świecie,gdy nagle aparatura, rozmieszczonawokółłóżkaAnny zaczęła głośno piszczeć; nie wiedziałem, co się dzieje. Po chwili na salę wbiegł lekarz oraz dwie pielęgniarki, które bez słowa zabrały nasze dzieci.

- Proszę, niech pan wyjdzie na korytarz - odezwał się lekarz, niespokojniesprawdzając coś na monitorze.

Nawet nie drgnąłem z miejsca.

- Niech panstąd wyjdzie! - rozkazała pielęgniarka, która wróciła na salę i szybko odsłoniła kołdrę, którą była przykryta moja ukochana.

- Spać mi się chce, Sam. Jestem zmęczona - powiedziała Anna, jednocześniełapiąc mnie za rękę.

- Kochanie, później odpoczniesz i się prześpisz, teraz mów do mnie - poprosiłemją, trzymając jej delikatną dłoń, patrząc na łóżko, na którym było pełno krwi.

- Tylko chwilę odpocznę - wyszeptała zmęczonym głosem, po czym powoli zaczęła przymykać oczy.

- Nie, nie śpij. Nie możesz! - powiedziałem gło­śniej, ściskając jej rękę. Zrobiłem totak mocno, że Anna ażuniosła powieki. - Widziałaś, jakie mamy cudne dzieci. I główki mają okrągłe. Niepotrzebnie się martwiłaś. - Próbowałem zażartować, żeby ją trochę rozbudzić, ale czułem, jak ze strachu drży mi głos. - Za kilka dni wrócisz z nimi do domu, więc trzeba impokój urządzić  i wszystko przygotować - mówiłem, powstrzymując łzy. - Musimy imwybrać imiona. Zauważyłaś jakie maluchysą do siebie podobne? Przecież my ich nie odróżnimy.

Na salę wbiegło jeszcze więcej osób. Każdy coś krzyczał, kręcił się, sprawdzał, a ja klęczałempochylony przy łóżku ukochanej. Patrzyłem na jej twarz, oczy, usta, głaskałem ją po policzku,nie zwracając uwagi na to, co się dzieje dookoła.

- Wszystko będzie dobrze, kochanie - zapewniłem ją, czując ucisk w gardle.

- Zajmij się naszymi dziećmi - wyszeptała prawie niesłyszalnym głosem, a potem bezwiednie przechyliła głowę.

- Nie! Ty się nimi zajmiesz! - ryknąłem, szarpiąc jej dłoń. - Słyszysz?! Nie zajmę się nimi!

- Podłączcie defibrylator, szybko! - wrzasnął le­karz.

- Proszę cię, Anno! Popatrz na mnie!- krzyczałem, próbując ją obudzić, lecz nie reagowała na moje słowa. - Anno! Błagam!

 

Siedziałem na korytarzu i nie wiedziałem, jak się  w nim znalazłem, czy ktoś mnie wyprowadził, czy sam wyszedłem. Nad moją głową stalinasi rodzice i rodzeństwo; coś do mnie mówili, płakali, ale wszystkie dźwięki wydawały mi się stłumione; nie docierały do mnie. Ktoś zemdlał; chyba jej mama. Theo coś opowiadał o jakimś krwotoku, a ja wpatrywałem się w podłogę, bez emocji, bez uczuć, stopniowo zdając sobie sprawę z tego, żemój świat właśnie się zawalił i w ułamku sekundy zostałem samotnym ojcem, a zarazem wdowcem. To wszystko mnie przytłoczyło. Musiałem jak najszybciej wyjść, żeby odreagować.

- Dokąd idziesz? - zapytał Leo, łapiąc mnie za ramię, gdy tylko podniosłem się z krzesła.

- Zostaw mnie - wysyczałem przez zaciśnięte zęby,  przy czym go odepchnąłem.

Nie chciałem z nikim rozmawiać. Nie teraz.

Wyszedłem na zewnątrz iskierowałem się na szpitalny parking. Planowałem gdzieśpojechać, tylko że za bardzo nie wiedziałem gdzie, ale to nie miało znaczenia; nic jużnie miało dla mnie znaczenia.Wyjąłem z kieszeni kluczykii nagle poczułem,że ktoś wyrywa mi je  z dłoni.

- Pojedziemy moim samochodem. W ogólenie będę się odzywał, tylko powiedz dokąd mam cię zawieźć - powiedział Leo, stając przede mną.

Nic nie odpowiedziałem, jedynie skinąłem głową.

Przez chwilę trwaliśmy w milczeniu. Śnieg sypał na nasze włosyoraz ramiona, wiatr zimnym podmuchem smagał ciała i wtedydotarło do mnie, że wiem, gdzie chcę się udać.

 

Kilka minut później

 

- Znajdź mi jakiś kamień! - rozkazałem bratu, gdy stanęliśmypod galerią handlową, gdzie Anna zostawiła swoje auto.  

- W samochodzie powinienem coś mieć - odparł, choć wyglądał, jakby się zawahał. - Sam, jesteś tego pewien? Możemy go później inaczej otworzyć - zaproponował, ale moja mina dała mu jasno do zrozumienia, że jeśli terazmi czegoś nie przyniesie, to rozbiję szybę własną głową.

Poszedł więc przeszukać bagażnik, a ja w tym czasie wpatrywałem się w samochód mojej żony, nie mogąc uwierzyć, że już nigdy do niego nie wsiądzie. Czułem, jak ból rozsadza mnie od środka. Miałem wrażenie, że zaraz wybuchnę.

- Trzymaj - powiedział spokojnieLeo, wręczając mi metalowy pręt.

Natychmiast zacząłem walić nim w szybę, czując, jak narasta we mnie wściekłość,a mój brat stał z boku i cierpliwie mi się przyglądał.

Uderzałem coraz mocniej, szybciej, agresywniej,ażpękła, a potemzaciskałem jeszcze przez chwilę dłonie na pręcie, z taką siłą, że się wygiął.

- Masz. Na razie mi nie jest potrzebny. - Oddałem goLeo, po czymotworzyłem drzwi, by zajrzeć downętrza auta.

Pośród kolorowych bombek, świątecznych światełeki innych bożenarodzeniowych dekoracjizobaczyłem wielki tort urodzinowy orazcienką książeczkę z postacią grubego żółtego misia w czerwonej bluzeczce, trzymającego w ręku balonik.Podniosłem ją i zacząłem się jej przyglądać. Czułem, jak serce pęka mi na miliony małych kawałków.

- Schowaj ją, bo zmoknie - doradził mi brat, a ja, wysłuchawszy jego słów, wsunąłem książkępod kurtkę, żeby nie zniszczyła się od śniegu.

Potem dwiema rękami wyjąłem tort czekoladowy.Popatrzyłem na niego, a późniejwziąłem zamach i z całej siły rzuciłem nim przed siebie.

Byłem załamany, zły, wściekły i zrozpaczony.

Zacząłem wyciągać wszystkie ozdoby, a następnie rozbijałemje, jedna po drugiej, o karoserię samochodu. Chciałem, by dźwięk potłuczonego szkła zagłuszył moje myśli, jednak tego nie zrobił. Nic nie było w stanie tego zrobić.

- Daj mi jeszcze ten pręt - rozkazałem bratu, wyciągając dłoń w jego stronę.

Kiedy mi go podał, od razu zacząłem okładać nim dach i drzwi. Wybijałemstopniowo wszystkie reflektory oraz szyby; w ogóle nie interesowało mnie, że ludzie się na mnie patrzą.

W tym momencie nicmnie już nie interesowało.

 

Kilka tygodni później

 

Nigdy nie sądziłem, że utrata drugiej osoby może tak boleć, że może się przeistoczyć w czysto fizyczne doznania. Po śmierci Anny cierpiała moja dusza i ciało. Nie potrafiłem się pogodzić z tym, że moja żona odeszła. Czułem, że albo oszaleję, albo coś sobie zrobię, ale nie mogłem.Musiałemżyć dla moich dzieci, które potrzebowały ojca, dlatego,żeby przetrwać, postanowiłem o niej nie wspominać. Chciałem wymazać ją z pamięci. Nie myśleć o niej. Zapomnieć. Niestety nie byłoto takie proste, a rodzice Annypróbowali mi to utrudnić, prosząc, bym nadał naszej córeczce imię po matce; byłem przeciwny. Zdecydowanie zbyt wiele bólu sprawiałoby mi ciągłe wymawianie imienia kobiety, za którą tak bardzo tęskniłem. Zgodziłem sięjednakpójśćz nimi na kompromis i nadałem jej imię Annabelle. Było to połączenie imienia mojej żony oraz słowa piękność, bowłaśnie taka była Belle, po prostu piękna.

Benjamin i Annabelle szybko stalisię całym moim światem, kochałemich bezwarunkowo. Spędzałem z nimi każdą chwilę, wstawiłem ich łóżeczka do swojej sypialni, żeby mieć ich cały czas pod kontrolą.Nawet gdy spali, czuwałem przy nich, sprawdzając, czy na pewno nic im nie brakuje. Bujałem ich w wózku, nosiłem na rękach, śpiewałem piosenki i zwyczajnie stawałem na głowie, żeby tylko nie płakali i mogli spokojnie się rozwijać; lecz wcale nie było mi łatwo. Czasami po prostu nie miałem siły. Bywało, że ich myliłem. Niekiedy jedno z bliźniąt nakarmiłem dwiema butelkami mleka, a drugie nieświadomie próbowałem ułożyć do snu głodne.

Mimopewnych trudności musiałem przyznać, że w stosunkowo krótkim czasie nauczyłem się ich obsługi i działałem instynktownie. Wiedziałem, gdy są zmęczone, nienajedzone lubkiedy po prostu chcą się przytulić. Opanowałem sytuację do tego stopnia, że nawet udało mi się w międzyczasie urządzić dla nich pokój dziecięcy.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

ROZDZIAŁ III

 

„Zwątpiwszy w miłość i cnotę, zostaje jeszcze rozpusta.”

- Albert Camus, Upadek

 

 

SOPHIE

Sierpień 2020

 

Ze względu na mojego sąsiada Josha i jego nad wyraz romantyczne nastawienie do mojej osoby, musiałam szybko zgromadzić odpowiednie środki, żeby przenieść pracownię w inne miejsce.Wolałamjuż więcejnie korzystać z czyjejś pomocy, wobec tegowynajęłam niedawno wyremontowanylokal, znajdujący siębliżejcentrum. Składał się on z dwóchdużych pomieszczeń, więcw jednym szyłam i przechowywałam materiały, a w drugim przyjmowałam klientki oraz trzymałam gotowe projekty, na wieszakach.

Prowadziłam butik internetowy i tworzyłam modęprêtàporter, która wymagała ode mnie stałej kontroli jakości ubrań wykonywanych w szwalniach, z którymi współpracowałam, pilnowania dostaw i udzielania informacji na temat przesyłek; te kwestiezupełnie mnie nie interesowały. Czułam, że potrzebujęwsparcia, w związku z tymzatrudniłamCatherinePeony, wysoką blondynkę o przenikliwym,błękitnym spojrzeniu, którastała się moją prawą ręką; toona przejęła część moich obowiązków, jak równieżdbała o wizerunek mojej firmy, zapewniając wysokie standardy obsługi klienta. Była zaradna, inteligentna, miała silną osobowość, a ponadtopotrafiła znaleźć wyjście z każdej sytuacji.

Choć z Kate widywałyśmy się codziennie przezpięćdni w tygodniu, a bywało, że spędzałyśmy ze sobą nawet dwadzieścia czterygodziny na dobę, nie byłyśmyna początkuszczególnie związane. Onachciała zarobić na wygodne życie i podróże, a ja z biegiem czasu jej to umożliwiłam. Z miesiąca na miesiąc nasza relacja jednak się zmieniała. Nie byłyśmy już wyłącznie szefową  i pracownicą, a prawdziwymi przyjaciółkami. Zwierzałyśmy się sobie nawzajem i nawiązałyśmy bardzo silną więź. Byłyśmy niemal nierozłączne, niczym Shrek i jego wierny kompan Osioł.

- Głowa mnie już boli od tej muzyki - stwierdziłaCatherine, stając przy głośnikach. - Wyłączę ją.

- Jeśli musisz - odparłam, szkicując na papierze suknię haute couture dla popularnejpolskiej piosenkarki. Był to mój pierwszy projekt dla gwiazdy z mojej ojczyzny, zatemchciałam się na nim skupić, a przymuzyce zawsze lepiej mi się pracowało.

- Sophie, wchodziłaś na Insta do folderu Inne? - zapytała Kate, podchodząc do mnie i odwracając ekran telefonu w moją stronę.

- Tak - odpowiedziałam krótko.

- Co te dziewuchy mają w głowie? Myślą, że jak napiszą współpraca ze znakiem zapytania, to wyślesz im karton ubrań. W zamian za co? - Z niedowierzaniem przewróciła oczami. - Fotkę z dzióbkiem?

- Żabciu, za bardzo się wczuwasz. Zignoruj to -  doradziłam jej i dalej rysowałam.

- Chciałabym, ale jako twoja menedżerka, muszę przeglądać te wszystkie wiadomości i czasem, kiedy je czytam, to zwyczajnie tracę wiarę w ludzi - stwierdziła, jednocześnie kręcąc głową. - To ta sukienka na festiwal w Opolu? - zapytała, spoglądając z zaciekawieniem na mój projekt.

- Tak. Na razie jest to próbny szkic, żeby mniej więcej zwizualizować, co chciałabym uszyć. Muszę go później wysłać - odparłam, rysując małe kwiatki.

- Wiesz... z ciekawości ostatnio wygooglowałam ten festiwal i dowiedziałam się, że jest on organizowany od 1963. To prawie twój rocznik - oznajmiła z szerokim uśmiechem i poklepała mnie po ramieniu.

- Z tego, co kojarzę, to jesteś ode mnie starsza, więc nie szczerz się tak, bo botoks ci puści. - ZCatherinezawsze sobie dogryzałyśmy; w pewnym sensie był to nasz rytuał. Miałyśmy bardzo podobne poczucie humoru, dlatego zdawałyśmy sobie sprawę, że to tylko żarty i żadna z nas się nie obrażała.

 - Mniejsza z tym. Wiesz, z czego będziesz szyć? Wybrałaś już materiały? - zapytała, przymrużając oczy, żeby pokazać mi, że jej twarz jest nieskalana zabiegami medycyny estetycznej.

- Mniej więcej. Dół ma być z tiulu, najlepiej deli­katnie za kolana i w odcieniach pudrowego różu. Reszta to już moja wizja twórcza, alewszystko jeszcze ustalam na Skype ze stylistką - wyjaśniłam pokrótce. - Muszę przyznać, że świetnie nam się współpracuje. Jest otwarta na moje pomysły, do tego bardzo sympatyczna. Pomyślałam nawet, że jak już skończy się pandemia, topolecę do ojczyzny,żeby poznać ją osobiście - oświadczyłam zadowolona ze swojego pomysłu.

- Chyba się trochę rozmarzyłaś. Zapomniałaś, że boisz się latać samolotem? - zapytała Kate, patrząc na mnie z uniesioną brwią. - Promem, też boisz się płynąć, a o pociągu już nawet nie wspominam, po tym, jak się w nim modliłaś, gdy jechałyśmy do Evansów.Zostaje ci rower. Już widzę cię, jak dojeżdżasz na nim do morza,  a potem zarzucasz go na plecy i płyniesz z nim wpław - zaśmiała się, gasząc mój entuzjazm. - Ups, zapomniałam, że ty pływać nie potrafisz. Teraz to ja się rozmarzyłam - stwierdziła rozbawiona swoim wywodem i zaczęłarżećna cały głos.

- Masz rację, ale jeszcze kiedyś się przełamię do wszystkiego, może tylkonie w tym życiu - wyznałam niezrażona jej słowami, jednocześnie rozglądając się za gumką do ścierania.

Od dziecka odczuwałam silny lęk przed wszelkimi środkami transportu, a dodatkowo miałam chorobę lokomocyjną, dlatego też, mimo że zdałam prawo jazdy już za pierwszym razem, najczęściej przemieszczałam się na rowerze lub pieszo.

- Jeśli chodzi o materiały, to jutro dam ci znać, co i gdziepowinnaś zamówić - powiedziałam po chwili.

- Jutro? - dopytała Kate, kładąc gumkę na moim szkicu. - Jutro to mnie nie ma, a ty udzielasz wywiadu.

- Proszę, tylko nie to. Wiesz dobrze, że nienawidzę wywiadów - odparłam z posępną miną. - Spróbowałabyśmnie z tego jeszcze jakoś ładnie wykręcić?

Już jako mała dziewczynkabyłam zachłyśnięta show-biznesem. Marzyłam o tym, by byćsławna, dlatego,kiedy tylko udało mi się rozkręcić biznes imojeprojekty stopniowo stawały się coraz bardziej rozpoznawalne, zaczęłam podejmować współprace z gwiazdami; dzięki czemuzapraszano mnie na różne eventy,gdzie miałam szansęwdzięcznie prezentować się na ściankach, w moich kreacjach.Dość szybkojednak zdałam sobie sprawę z tego, że to niedla mnie.Ciągłe puszenie się oraz sztuczne uśmiechy nie dawały mi radości. Blask fleszy, wywiady, to wszystko kompletnie przestało mnie interesować.

- Sophie, weź, nie marudź.Czasem musisz się poświęcić i gdzieś pokazać - zrugała mnie Catherine. Przecież wiesz, że dasz radę, jak zawszezresztą - dodała, chyba sądząc, że mnie tymi słowami przekona. - Mówiłam ci, że Martin zaprosił mnie na Costa Cálida? - zapytała,na szczęście zmieniając temat. - Mamy już bilety. Spędzimytydzień w pięciogwiazdkowym hotelu. All inclusive, żeby nie było. - Podeszła do stojaka, na którym wisiały najnowsze projekty. - Planujęleżećprzy basenie, popijać drinki i nic poza tym nie robić.

- Zazdroszczę - przyznałam, temperując ołówek.

- Kochanie, nie zazdrość, tylkopowiedz, że pożyczyszmi tę sukienkę - zwróciła się do mnie, wskazując na obcisłą złotą kreację z kryształkami Swarovskiego, którą ręcznie wyszywałam przez dwa miesiące.

- Pożyczę,choćwolę sobie nie wyobrażać, co masz zamiar w niej robić. - Podrapałam się za uchem, zerknąwszy kątem oka na przyjaciółkę.

- Nawet nie jesteś w stanie sobie tego wyobrazić, to będzie czysta magia - stwierdziłaCatherine,lubieżnieoblizując usta.

- Jesteś obrzydliwa. - Nie kryłam zniesmaczenia  i patrząc jej w oczy, ostentacyjnie włożyłam dwa palce do gardła,tym samym udającodruch wymiotny.

Moja przyjaciółka w relacjach z mężczyznamibyła wyjątkowootwarta, lubiła eksperymentowaći bardzo często zmieniała partnerów. Nie planowała wiązać się na stałe, ponieważkochała życie frywolnej singielki.Mnie, w odróżnieniu odKate,nigdy nie interesowały przelotne romanse, ani szybki numerek bez zobowiązań. Pragnęłam stworzyć trwałyzwiązek, opierający się na szczerości, wsparciuoraz zaufaniu. Bardzo chciałamsię zakochać, a przy tympoczuć motyle w żołądku. Szukałam drugiej połówki,kogoś,kto da mi miłość i upragnione dziecko. Pomimo młodego wieku, chciałam już zostać żoną, a jeszcze bardziej matką.

- Kim w ogóle jest ten twój Martin? - zapytałam Kate. - Opowiedz trochę o nim, skoro mi ciebie zabiera na tyle dni i chcesz bezcześcić z nim moje ubrania.  

- Jest przystojny... Po co ja to mówię, przecieżto oczywiste. Znasz mnie, zatem wiesz, żez brzydkim bym się nie umówiła - zachichotała. - Jest teżbardzo bogaty, czyli spełnia główne kryterium.

- Catherine,przecież pieniądze tonie wszystko.Co ty w ogóle mówisz? - Odłożyłamołówek i zaczęłam przyglądać się jej z niedowierzaniem wymalowanym na twarzy

- Prawdę, Sophie.Nie patrz tak na mnie. Nie wiem, kto wymyśliłtekst, że pieniądze szczęścia nie dają. Pewnie jakiś bardzo biedny człowiek, który nawet nie miał pojęcia, o czym mówi. Kiedy się jest bogatym, to świat stoi przed tobą otworem. Wszystko da się wtedy osiągnąć. Można podróżować, poznawać ciekawych ludzi. Samotni momentalnie znajdują przyjaciół, smutni stają się szczęśliwi, a brzydcy mogą sobie zrobić operację plastyczną i cyk! Są piękni. Taka jest prawda. Jak się ma pieniądze, to każde brzydkie kaczątko może zmienić się w królewnę.

- Kaczątko w królewnę? Czy ty byłaś trzeźwa, jak czytałaś baśnie Andersena? - zapytałam, powątpiewając.

- Mniejsza z tym, wiesz, o co mi chodzi - stwierdziła,machnąwszy ręką. - Wracając do Martina, poznałam go w klubie w zeszłym miesiącu. Nadal nie mogę uwierzyć, że tak długo jestem z jednym facetem. Zdajesz sobie zapewne sprawę, że w moim przypadku, to prawie jak małżeństwo. Nie, żebym chciała się z nim związać na stałe. Broń Boże! - Spojrzała mi w oczy, pragnąc w ten sposób zapewnićmnie o prawdziwości swoich słów. - Dobrze wiesz, że nie szukam miłości.Jestem w stanie dać jej sobie więcej, niż niejeden mężczyzna mógłby mi dać. A kwiatki,czy czekoladki, też mogłabym sobie sama kupić, gdybym na jedno i drugie nie miała alergii. Jednakże sątakie rzeczy, do których facet jest potrzebny - zaśmiała się, a ja milczałam i tylko co jakiś czas przewracałam oczami. - Kochanie, w życiu trzeba się bawić, a u boku bogatego mężczyzny zabawa jest po prostu o wiele ciekawsza - oznajmiła, poprawiając rozpuszczone włosy. - Będę lecieć, dobrze? Chyba nie jestem ci już dziś potrzebna?

- Leć, kochana. Niech twój Martin nie czeka, bo jeszcze mógłby uschnąć z tęsknoty, a nie wybaczyłabym sobie, gdybyś przeze mniestraciła takie apetyczne ciacho - zażartowałam, wiedząc, że Catherine za maksymalnie tydzień będzie już miała w głowie innego mężczyznę.  

- À proposciach... Mam coś dla ciebie, Sophie - powiedziała, zmierzając w kierunku torebki, która leżała na komodzie przy wejściu. - Kupiłam twoje ulubione muffiny.

- Naprawdę? Mamwłaśnie ochotę na coś słodkiego. Ty zawsze wiesz, czego potrzebuję. Jesteś po prostu najlepsza - wyznałam szczerze.

- Wiem, że jestem i wiem również, żepotrzebujesz faceta. Aczkolwiek nie będędrążyć, bo z pewnościązaczniesz tę swoją romantyczną gadkę, a moje uszy mogątegonie zdzierżyć - powiedziała otwarcie, podchodząc do mnie. - Pozwól miwięc dyskretnie przejśćdo innego tematu. Przyznam, iżpokładam głęboką, niczym moje gardło, nadzieję,w tym, że dojdziemydo porozumienia.

Postawiłaprzede mną papierowy kartonik z dwiemasmakowitymiczekoladowymibabeczkami i patrzyła na mnie wyczekująco.

- O co chodzi? - spytałam, wpatrując się w słodkości, nie chcąc myśleć o jej gardłowym wyznaniu.

- Tak sobie pomyślałam, żetwoje śliczne transparentne sandałki, na mojej szczupłej i zgrabnej stópce, wyglądałyby niemalże jak u Kopciuszka, a przy tymidealnie pasowałyby do tej złotej sukienki - stwierdziłaz uśmiechem, podsuwając babeczki w moją stronę, by następnie bezlitośnie je odsunąć.

Od zawsze miałam słabość do słodyczy, zwłaszcza czekoladowych. Dlategoczułam, że czegokolwiek terazmoja przyjaciółka by nie zażądała, otrzymałaby to. Ona wiedziałajak mnie podejść, choć nie tylko mnie. Miała niesamowity dar przekonywania. Potrafiła osiągnąć każdy cel, nawet jeżeli początkowo wydawał się niemożliwy do zrealizowania.

- Weź,ale szybko, bo mogę jeszcze zmienić zdanie  - powiedziałam, zabierając słodką łapówkę. - Tylko, proszę, nie zgub żadnego, kiedy już będzie po balu.

- Biorę wszystko i znikam - odparła zadowolona, po czymponownie podeszła do stojaka, na którymwisiała najdroższa kreacja jaką zaprojektowałam.

- Boże! Jakie to pyszne. Żałuj, że nie możesz ich jeść - wyznałam, biorąc gryza smakowitejmuffinki.

- Nie rozpaczam z tego powodu, a tobie niech idą w podwójny podbródek - rzuciła. - Zresztą i tak zaraz będę miała Martini z lodem - dodała radośniei zaczęła językiem napierać na wewnętrzną stronę policzka.

Nic nie odpowiedziałam, jedynie spojrzałam na nią wymownie i lekko popukałam się w czoło.

- Martin oszaleje, jak mnie zobaczy. - Przyłożyła sukienkę do ciała, po czym delikatnie przesunęła dłonią po bogato zdobionej tkaninie.

- Wydaje mi się, że już to zrobił. Tylko szaleniec wytrzymałby z tobą tak długo - stwierdziłamz pełną buzią, kiedy Kate stała przy wyjściu.

- Kocham cię mimo wszystko. - Chwyciwszy torebkę, podniosła parę sandałków z podłogi i machnęłami na pożegnanie.

- Kocham cię bardziej! - krzyknęłam, gdy znikała za drzwiami.

 

SAM

 

Bliźniaki rosły jak na drożdżach, a przy tymrobiły się coraz bardziej nieznośne. Nie dawałem sobiez