Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ludwik Marian Kurnatowski (1868–1940) jeszcze przed I wojną światową pracował w służbie śledczej, z czasem jego kariera nabrała rozpędu, wysoko awansował w międzywojennej Policji Państwowej. Prowadził liczne sprawy kryminalne, które stanowiły inspirację dla jego twórczości. W „Tajemnicy Belwederu” opisuje niektóre z nich – historie, które wydarzyły się naprawdę, podane przez ich bezpośredniego świadka i uczestnika.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 148
Ludwik Marian Kurnatowski
Tajemnica Belwederu
Warszawa 2020
Opowieść, z którą mam zamiar podzielić się z czytelnikiem sięga czasów bardzo dawnych, bowiem fakt opisywany miał miejsce przed dwudziestu z górą laty. Jestem głęboko przekonany, iż nikt w Polsce szczegółów tej wielce ciekawej i charakterystycznej sprawy nie zna, gdyż była ona z pewnych powodów bardzo skrzętnie ukrywana i trzymana w ścisłej tajemnicy. Jakie to były powody, dlaczego po wykryciu i ukaraniu winnych ogół się o całej aferze nie dowiedział – po dziś dzień jest to dla mnie niezrozumiałe. Przypuszczam jednak, że grały tu rolę dwa czynniki – z jednej strony władze starały się ją ukryć przed wiadomością Polaków w obawie, iż wyjdzie na jaw całe ich niedołęstwo i opieszałość, z drugiej zaś – nie chciały przeciwnikowi swemu, rewolucjonistom, dawać jeszcze jednego atutu do ręki. Mam wrażenie, iż przypuszczenia moje są trafne, ponieważ opieram je na półsłówkach i niedomówieniach ówczesnych władców naszego kraju.
Dowodem tego, jak zazdrośnie strzeżono tajemnicy, niech posłuży fakt, iż żadna z gazet nie zamieściła najdrobniejszej nawet wzmianki o zbrodni; pieczołowita ręka cenzora prewencyjnego skreślała wszystko.
Dziś, gdy lata upłynęły, gdy wreszcie jesteśmy panami naszej Ojczyzny, uważam, iż jestem zwolniony z obowiązku dotrzymywania tajemnicy i z czystym sumieniem mogę czytelnikom szczegóły tej ciekawej sprawy opowiedzieć.
* *
*
Po objęciu wielkorządztwa Priwislenia (tak wówczas zwano dawną Kongresówkę) przez generała-gubernatora Maksymowicza, dziwne zapanowały czasy. Wstąpiliśmy w okres bezustannych zmian, translokacji i rugów we wszelkich urzędach, jak cywilnych tak i wojskowych. Różnie przebąkiwano o przyczynach tych zmian, ogólnie zaś uważano, iż bezpośrednim ich powodem jest przede wszystkim osoba nowego satrapy.
Generał Maksymowicz nie odznaczał się bowiem odwagą. Nawet rzec można wprost przeciwnie – był to człowiek wielce bojaźliwy, którego tchórzostwo szło w parze z przesadną surowością.
Zdarzają się częstokroć ludzie bardzo z natury dobrzy i szlachetni, jednak wieczny strach i obawa zabija w nich wrodzoną dobroć i popycha do maniactwa i uczynków niegodnych tych ludzi. Do rzędu tych ostatnich należał właśnie generał Maksymowicz.
Sam niejednokrotnie miałem możność przekonać się, iż Maksymowicz do swych zaufanych odnosił się wielce dobrotliwie, rodzinę kochał całym sercem, natomiast na otoczenie patrzył podejrzliwym okiem; terrorem i radykalnymi środkami starał się tępić zarodki przyszłego buntu i niszczyć tych, którzy by chcieli targnąć się na jego życie.
Toteż czasy, jak zaznaczyłem, nastały ciężkie. Warszawa i kraj cały roiły się od szpiegów i prowokatorów, więzienia Ochranki były przepełnione Bogu ducha winnymi miatieżnikami i buntowszczykami. Przygnębienie zapanowało ogólne.
W wiecznej obawie o własną skórę i całość kunsztownie zbudowanego aparatu rządzenia, opartego li tylko na przemocy, nielubiany przez ludność generał Maksymowicz przeszedł do historii jako wielkorządca – wieczny tułacz. Nie dość na tym, iż sam ustawicznie zmieniał miejsce swego zamieszkania, lecz i wprowadzał bezustanne zmiany w rozlokowaniu urzędów wojskowych i cywilnych.
Z drugiej strony rzecz biorąc, lęk generała nie był bez powodu. Stara zasada głosi, iż każda reakcja wzrasta proporcjonalnie do akcji. Tak było i za rządów Maksymowicza.
Na terror rewolucjoniści odpowiedzieli krwawym terrorem. Nadeszła era zamachów i mordów politycznych. Częstokroć bojowcy-patrioci porywali się na przeważającego liczebnie przeciwnika i, rzecz dziwna, przedsięwzięcia takie im się udawały. Na przykład w wigilię św. Jana na brzegu Wisły oddział żandarmów i kozaków konnych został silnie poturbowany kamieniami. Na placu Grzybowskim około kościoła Wszystkich Świętych podczas nabożeństwa doszło do krwawej rozgrywki na broń palną pomiędzy kozakami, policją a zwartym tłumem rewolucjonistów, gdzie jak z jednej tak i z drugiej strony padło wiele ofiar. Ta ostatnia historia szczególnie silnie podziałała na cierpiącego na manię prześladowczą generała, bowiem ówczesny oberpolicmajster warszawski baron von Nolcken, referując sprawę, przedstawił całe zajście w takim świetle i w tak wyolbrzymionych rozmiarach, że w chorym mózgu satrapy wytworzyło się pojęcie o zamachowcach jako o nieprzezwyciężonej, ukrytej sile.
Dalsze wypadki nie mogły również podziałać uspakajająco: na Nowym Zjeździe na oberpolicmajstra von Nolckena została rzucona bomba, której wybuch poważnie go pokaleczył, bowiem otrzymał 120 ran. Sprawcą tego zamachu był bojowiec o wolność śp. Okrzeja.
Ten zamach przepełnił miarę cierpliwości Maksymowicza. Trzymany w ciągłym napięciu nerwowym, obecnie przestał się kryć ze swoim lękiem. Zamieszkał w Belwederze, lecz w krótkim bardzo czasie przestał się czuć tam bezpiecznie i przeniósł się do zamku, skąd niedługo nastąpiła przeprowadzka na Plac Saski, do głównego sztabu, gdzie na wpół żywy ze strachu wielkorządca zajął kilka pokojów dla siebie, swych adiutantów i służby. Rezultatem takiej transakcji była konieczność usunięcia stamtąd niektórych resortów i przeniesienia ich w inne miejsce. Po dłuższej naradzie postanowiono eksmitować ze sztabu dział szpiegostwa zagranicznego i dział ten umieścić w jednym ze skrzydeł pałacu Belwederskiego.
Rzecz prosta, iż odbyło się to w ścisłej tajemnicy i nikt oprócz najbardziej zaufanych i blisko tych spraw stojących o tym nie wiedział. Przed pałacem jak zwykle stała warta gęściej rozstawiona od przodu niż od tyłu.
Jednak te wszystkie starania nie zdołały uśpić czujności rewolucjonistów i stała się rzecz, która zmusiła Maksymowicza do ucieczki z Warszawy.
Pewnego dnia generał-gubernator wybrał się ze sztabem do cerkwi na ulicę Długą. Wyjazd ten był otoczony ścisłą tajemnicą, jednak w jakiś sposób zamachowcy o nim się zwiedzieli. I oto na werandzie cukierni Trojanowskiego przy ulicy Miodowej, to znaczy na drodze, przez którą miał jechać wielkorządca, wybuchła bomba przygotowana dla niego. Wybuchła jednak zbyt wcześnie, toteż satrapa ocalał, jedynie padła ofiarą cukiernia, którą wybuch zdemolował w straszliwy sposób, a zamachowca, funkcjonariusz policji i kilka osób ponieśli śmierć na miejscu.
Po tym fakcie Maksymowicz miał gruntownie dosyć Warszawy. Nie kryjąc zupełnie przerażenia, które go opanowało, spakował manatki i przeniósł się do Zegrza, gdzie w otoczeniu murów fortecznych i wojska czuł się prawie bezpiecznie. Prawie – gdyż i tam nie czuł się zupełnie bezpiecznie.
Po wyjeździe lękliwego generała-gubernatora stolica nasza odetchnęła z ulgą. Wprawdzie terror trwał nadal, jednak w znacznie zmniejszonym stopniu, zwłaszcza że władze petersburskie, widząc nieudolność Maksymowicza na stanowisku wielkorządcy, odwołały go z tego stanowiska, wyznaczając na jego miejsce generała Skałłona.
Ta wieczna obawa Maksymowicza o swoje życie i wypływające stąd translokacje, rugi i zmiany zdziałały, iż uwaga ówczesnych władców była całkowicie skoncentrowana na osobie generała-gubernatora, a odwrócona od innych, być może bardziej ważnych spraw. Dla ludzi pragnących łapać ryby w mętnej wodzie był to okres wymarzony.
* *
*
Wiosna roku 1907 była wczesna i ciepła. Gorące promienie jarzącego marcowego słońca rychło stopiły resztki śniegów i z wilgotnej ziemi jęły ukazywać się pierwsze pierwiosnki, a z zieleniejącej miejscami murawy wychylały się wstydliwie skromne fiołki. Pąki drzew pękały, w powietrzu unosił się pył złotawy i czuć było pierwsze podmuchy wiosennych wietrzyków.
Wprawdzie ranki, choć pogodne, były jeszcze zimne, nogi tonęły w rozmiękłej ziemi, ale na każdym kroku widać było budzące się życie, zmartwychwstającą po śnie zimowym przyrodę.
Jednego takiego wczesnego i rozsłonecznionego ranka obudził mnie dzwonek telefonu.
Przetarłem oczy i odruchowo sięgnąłem po słuchawkę.
– Ki diabeł – myślałem pogrążony na poły we śnie – o tak wczesnej godzinie dzwoni?
– Proszę.
– Czy to pan, Ludwiku Antonowiczu? – zapytał czyjś znajomy głos.
– Tak, ja. A kto mówi?
– Sędzia śledczy do spraw szczególnej wagi. Marczenko. Nie poznał mnie pan, widzę...
Być może, że w innych warunkach poznałbym go po głosie, ale obecnie wszystkiego mogłem się spodziewać, ale nie telefonu Pawła Piotrowicza. Dla wyjaśnienia dodać muszę, iż sędzia Marczenko, skądinąd bardzo zdolny urzędnik, znany był ze swej powolności, zamiłowania do późnego chodzenia spać i do późnego wstawania. Toteż zdumienie moje nie miało granic.
– Pawle Piotrowiczu, co się stało? Pan telefonuje o tej porze? Chyba się pan jeszcze nie kładł? – pytałem zdumiony.
– Rzeczywiście jeszcze nie miałem czasu pomyśleć o spoczynku. Ale, Ludwiku Antonowiczu, wracając do sprawy, w której telefonuję. Przepraszam, że tak wcześnie, ale przed chwilą rozmawiałem z Osipem Jakowlewiczem Kowalikiem (ówczesny naczelnik Urzędu Śledczego), lecz on czuje się niezdrów i skierował mnie do pana.
Już wiedziałem, o co chodzi. Naczelnik Kowalik, ilekroć zdarzała się jakaś bardziej skomplikowana sprawa, z której prowadzenia chciał się wykręcić, obawiając się odpowiedzialności, zasłaniał się zawsze chorobą i wskazywał na mnie jako swego zastępcę.
– Znów jakaś zawiła sprawa, skoro stary się wykręca – przemknęło mi przez myśl, a głośno zapytałem: – Czym panu sędziemu mogę służyć?
– Niestety to, o czym chcę panu opowiedzieć, nie nadaje się do rozmowy telefonicznej. Najlepiej będzie, jeśli pan przyjedzie do mojego prywatnego mieszkania na Żurawią.
– A czy sprawa jest rzeczywiście tak ważna? – pytałem, gdyż perspektywa wstania z łóżka nie uśmiechała mi się.
– Nie tylko ważna, ale bardzo pilna. Proszę usilnie ubierać się i co rychlej przybywać. Czekam na pana.
To rzekłszy, powiesił słuchawkę.
Znałem dobrze sędziego Marczenkę i wiedziałem, że dla błahego powodu nie robiłby alarmu. Toteż nie zwlekając ani chwili, zerwałem się z łóżka i począłem się ubierać pośpiesznie. Gdy wychodziłem z domu, spojrzałem na zegar.
– Mój Boże, dopiero szósta! – pomyślałem z rozpaczą.
Widać dnia tego sądzone mi było wciąż się dziwić. Po przyjeździe na Żurawią, zastałem Marczenkę nie tylko ubranego, lecz gotowego do wyjścia.
– Oho, widzę, że to nie przelewki, skoro pan sędzia tak się pośpieszył! – żartowałem, czyniąc aluzję do przysłowiowej powolności sądownika.
– No, nareszcie pan jest! – rzekł na powitanie, z miną zafrasowaną.
– Co się stało, panie sędzio? – pytałem pełen zainteresowania.
– Stała się rzecz niesłychanie poważna, której konsekwencje mogą być dla nas bardzo smutne – odparł tajemniczo, sadowiąc mnie w fotelu. – Przede wszystkim, Ludwiku Antonowiczu, złoży pan na moje ręce uroczyste przyrzeczenie, iż nikt nie dowie się od pana o całej sprawie. Przyrzeka pan?
– Tak jest, Pawle Piotrowiczu.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.
To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.