Tajemnica Mino - Andrzej Dunajski - ebook + książka

Tajemnica Mino ebook

Dunajski Andrzej

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Piękna proza, którą z radością się doświadcza, chociażbyś miał „rozum mniejszy od najmniejszego ziarnka piasku”. Czytać trzeba uważnie, bo może „pęknąć serce”, ale też można „zobaczyć i dotknąć Anioła”. I razem spędzić sześć dni na sopockiej plaży wraz z Andrzejem i z MINO, „tajemniczą i nietajemniczą w jednej osobie Kobietą”, która była „niesamowitym spokojem”, aby z nią „zrozumieć istotę milczenia”. Przez ten czas „wszystko dzieje się samo”, chociaż czasem można zjeść „wyrazisty chleb” i popić „krystaliczną wodą”. To książka, która prowokuje do myślenia o sobie.

Piotr Dobrołęcki, red. nacz. „Magazynu Literackiego KSIĄŻKI”

Nie można wyprzedzić czasu. Tak samo, jak nie można pominąć lęku w swoim życiu. Można jednak w ciągu 7 dni żyć z zamkniętymi oczami widząc i odczuwając wszystko wyraźniej i mocniej bez strachu. Piękna opowieść utkana słowami, które Autor dobiera z misterią i pietyzmem. Polecam!

Joanna Divina, autorka audycji Dobry tytuł, podaj dalej! Radio Poznań

Tajemnica Mino zaintrygowała mnie połączeniem naiwności głosu narratora i trzeźwego odzwierciedlenia pewnych zniewalających aspektów w relacjach współczesnych ludzi, korporacji od których można się uwolnić tylko dzięki cudownemu odkryciu oryginalności i człowieczeństwa, albo miłości. Uderzyło mnie, że narracja ta była bardzo bezpretensjonalna, a jednocześnie trzymająca w napięciu, co przypomina mi niektóre drogie tradycje francuskiego powieściopisarstwa, od Exupery’ego do Oliviera Bourdeauta.

Andrej Jovanchevski, (Macedonia Północna), filolog, tłumacz, krytyk

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 122

Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



[Początek drogi]

ET LUX IN HUMILITATE CORDIS SUNT VIA AD 0 – 2021

Intuicyjnie chyba od zawsze przeczuwałem, że musi nadejść ten dzień. Czy się tego obawiałem? Znowu musi być jakieś chyba. Więc chyba nie. Bo nic przecież oprócz ostatniego tchnienia nie jest pewne. W tym świecie. W świecie zależności ludzi. Wiedziałem, że odwaga nie polega na czyjejś ocenie. Wiedziałem, ale się bałem. Powiedzieć, że wiem.

Podobnie, nic nie ma znaczenia w ocenianiu przez innych. Sam musiałem dokonać wszystkiego tak, żeby jak najszybciej odnaleźć wreszcie jakieś najmądrzejsze rozwiązanie. Dla mnie. W przeciwnym razie pogłębiałbym swoje myśli w kolejnych nadziejach, że na wszystko jest czas i nie trzeba pospieszać. A w ostatecznym rozrachunku to wszystko się jakoś rozwiąże, bo zawsze jakoś się rozwiązuje. Gorzej lub lepiej, ale się rozwiązuje. Trzeba tylko rozwiązać. Tylko? Czy aż rozwiązać? Bo nierozwiązane jeszcze bardziej pętli.

Rzecz w tym, że miałem już serdecznie dosyć ulegania tej piekielnej pokusie oczekiwania na samorozwiązanie. Miałem już dosyć przyglądania się innym, a przede wszystkim samemu sobie. Czekania na cud, albo nadejście w nadziei jakiejś zbiorowej mądrości, z ręką wyciągniętą do tego, któremu brakuje już sił na ciągłe trwanie w tej samej, absurdalnej rzeczywistości. Bo ta rzeczywistość naprawdę była absurdalna. A ja oczekiwałem widzialnej sprawiedliwości.

I nawet gdybym nie miał tego serdecznie dosyć, wiedziałem, że dłużej już nie dam rady godzić się na te wszystkie uśmiechnięte w paradoksie swoich losów losy, pośród których jednym z nich miał być ciągle mój los. Ciągle. I w lęku. Bo nie ukrywam, że się lękałem. Czy byłem sam w tym lęku?

Wyraźnie to czułem, że z każdym następnym dniem będę tylko pogrążał się w najsamotniejszej z samotnych myśli, aż w końcu się zapętlę i ostatnie tchnienie wykrztuszę w myśli. Myśli o tchórzostwie. Stchórzeniu przed samym sobą. Kolejny raz. Co dotąd determinowało większość mojego życia.

Życia na skróty. Życia na kompromisy. Życia pozbawionego własnych wyborów. Życia pozbawionego wolności i nadziei. Sam się w to wpakowałem. Sam się wypakuję. Koniec z tym. Nareszcie zrozumiałem.

1 | Dzień Pierwszy

poniedziałek, pierwszego sierpnia 2016 roku

Od samego wschodu Słońca zapowiadał się pierwszy naprawdę gorący dzień. Zaświtało o 4:15. Wstało 46 minut później. Mimo że jeszcze nie tak dawno temu żyliśmy w zimnie, bo mimo ciągłego gadania o ocieplaniu klimatu, nad polskim morzem jakoś tego nie było czuć. A nawet w tym roku wiosna była wyjątkowo chłodna. Gorące lato nie chciało nadejść, jak nadchodzi nadzieja.

Czerwiec był mało wyrazisty. Lipiec zaś sinusoidą z temperaturami szalejącymi, raz w górę, raz w dół, więc cóż to za lato? Żadnej solidności. Ukaranie meteopatów raczej.

Do końca lipca żadne lato, ani nawet wiosna. Dzień później jednak, wbrew prognozom fachowców, nareszcie: wyraziste Słońce ledwo ukazało się nad horyzontem, a zewnętrzny termometr zaczął bulgotać znajdującą się za szkłem rtęcią. W końcu nadeszło.

Od kilku lat sopocka osada, którą pokochałem kiedyś za prosty, rybacki posmak morza, zaczęła przeistaczać się we współczesną opowieść o bogatym kurorcie, którego chce zasmakować każdy wywodzący się z tak zwanych salonów, nawet takich z najdalszych zakątków świata.

A przynajmniej od poprzedniego roku odnosiłem wrażenie, że każdy z tych „salonowców” chciał tutaj przyjechać latem.

Wrażenie potęgowała lokalizacja przedwojennej kamienicy, w której miałem osiąść niespełna dwa lata wcześniej tylko na chwilę. Budynek znajdował się nie więcej niż sto metrów od morza z piaszczystą plażą.

Na początku 2015 roku przyjaciel zlecił mi opiekę nad skromną kawalerką, co wyraźnie i dość tajemniczo, ale głośno i podejrzliwie podkreślał przez telefon, a która to „kawalerka”, z niedowierzaniem wpatrujących się w nią oczu, okazała się ponad stumetrowym hangarem z rupieciami rozrzuconymi równomiernie we wszystkich trzech potężnych izbach, z których najmniejsza w zupełności wystarczyłaby dla kogoś takiego jak ja. Wtedy.

Był w tym niesamowity urok starych obrazów. Klimat zupełnie nieprzystający do współczesnych wizji speców od aranżowania wnętrz. Był w tym wyraźnie rysujący się duch minionego czasu i duch starego miejsca.

Cóż z tego, że takie to duże – szybko pomyślałem. Dla mnie idealne miejsce na mój czas. Wtedy. Potrzebowałem akurat takiego miejsca.

Poraniony rozlicznymi okolicznościami wieku średniego, jak zwykło się określać kogoś takiego jak ja w tamtym czasie. Z półwiecznym doświadczeniem bycia, szukałem takiej przystani. Szukałem na chwilę, by w chwili ujrzenia odnieść wrażenie, że coś mnie tutaj jednak zatrzyma.

Po chwili usłyszałem potwierdzenie od przyjaciela. — Opiekuj się i mieszkaj, jak długo tylko chcesz, byleś nie ruszał niczego, co tutaj jest – rzekł wartko i kategorycznie, co nie pozwoliło mi wydusić z siebie logicznego pytania: — Dlaczego nic nie ruszać?

Sopot kiedyś, wcale nie tak dawno kiedyś, a Sopot z sierpnia 2016 roku, to dwa różne światy. Zupełnie różne. Kiedy przed kilkunastoma laty, wczesną porą, przechadzałem się urokliwą drogą nadmorską, najczęściej by podziwiać wczesne Słońce, towarzyszył mi szept morskich fal, leniwe rozmowy ledwo wybudzonych ptaków, najgłośniej – terkot podstarzałych silników łódek, z nadzieją wyruszających na morską głębinę, by zarzucić sieci na popularnego tutaj dorsza i śledzia.

W poniedziałek, pierwszego sierpnia 2016 roku, szedłem tą samą drogą. Nie, żeby podziwiać Słońce. Wszystko było inaczej.

Jedynie pora równie wczesna, dla wielu nieprzyzwoicie wczesna. Nie przeszkadzało to jednak wielu innym kończyć dopiero poprzedni dzień, zaciemniony dodatkową nocą, by w kolejny dzień swe szaleństwa zamieniać, co w przypadku współczesnych lwów salonowych – pomyślałem – oznaczać mogło dosłowne wypełnienie cudownej maksymy poczciwego Lucjusza Anneusza Seneki, a co w tej samej chwili zostało wypowiedziane przez Starego Mistrza we mnie na tej samej drodze, co teraz i kiedyś: Obawiacie się wszystkiego jako śmiertelni, a pożądacie wszystkiego, jakbyście byli nieśmiertelni.

Królowie życia upodobali sobie nie tylko sopocki kurort. Wyraźnie musieli w przewodnikach zaznaczyć moją drogę do pracy. A że było lato, i królów zbyt wielu, nie było szans, żeby przez ich nieśmiertelność mogły się przebić tak bliskie niegdyś mojej codziennej wędrówce fale, ptaki i podstarzałe silniki łódek.

Może dzięki Mistrzowi i nieszwankującej jeszcze pamięci ta sama droga, którą podążałem do pracy w pobliskim mieście Gdańsku, prawie każdego dnia od prawie pięciu miesięcy, w lipcowy poniedziałek 2016 roku wydała mi się inną drogą niż dotychczas.

Nie zadawałem już, jak zwykle, dziesiątek pytań, pozostających bez rozwiązania. Często padało w mojej głowie: Dlaczego? A najczęściej: Dlaczego jestem taki tchórzliwy i gadam tylko do siebie, przed innymi chowając głęboko ukrytą prawdę. Prawdę, co o tym wszystkim myślę po drodze.

Tym razem na jedno z nich znałem odpowiedź. Już wiedziałem. Jestem gotowy.

Praca nigdy nie powinna wciągać człowieka w swój szalony taniec, w którym to ona prowadzi za rękę. Zawsze o tym wiedziałem. Ta dziwna czarodziejka, przynosząca pozorne radości w prostych rozwiązaniach, najczęściej rozwiązania te komplikowała. Od zawsze odczuwałem rodzaj nierównej gry, kiedy właściciele korporacji, z którymi zawierałem umowy, udawali radość, ściskając rękę, jako dopełnienie zawartego właśnie detalu zależności. Tyle tylko, że to zawsze detal w jedną stronę. A wszelkie spisane rozwiązania, od pierwszej sekundy po złożeniu autografów, rozbijały się z szybkością lawiny o tysiące kamyków porozrzucanych na tak zwanej ścieżce awansu, zwanej czasami ścieżką kariery. W tę pułapkę wpadli wszyscy, których mijałem od zawsze w obu kierunkach. Przychodząc i odchodząc z pracy.

Ostatnia korporacja, do której przychodziłem, przechadzając się tą samą nadmorską ścieżką, wśród zmieniających się tylko wschodów i zachodów Słońca, zajmowała się tym, czym zajmują się wszystkie korporacje. Gromadzeniem niezliczonych kartotek, uzasadniających podział zysku według takiego modelu świata, jaki ów zysk miał w każdym następnym biznesowym planie zwiększać. To ogólnie. W szczególny sposób „moja” korporacja dodawała jeszcze całą rzeszę kolejnych didaskaliów, by w sposób dosłowny ten świat, a dokładniej jego niektórych uczestników, w najbardziej spektakularnie możliwy sposób upiększać.

Korporacja produkowała filmy dokumentalne, dokładniej mówiąc – prawie dokumentalne, a najdokładniej – paradokumentalne. Najczęściej dla firm, rzadziej osób prywatnych, a najrzadziej o samej sobie. To ostatnie musiało czasem wynikać z zasady powszechnie istniejącej we współczesnym świecie.

Zasady marketingu rzucającego z reflektorów słupy światła we własną stronę. Byłem odpowiedzialny właśnie za te reflektory. W poniedziałek, pierwszego sierpnia 2016 roku, postanowiłem wyłączyć światło.

Chyba nigdy wcześniej nie czułem się tak dobrze. Ostatnia podróż w drugą stronę nie była tylko zwykłą przyjemnością. Odczuwałem coś w rodzaju zerwania z najgorszymi, ciemnymi mrokami snów dziecięcych, które potrafiły kiedyś prześladować mnie tygodniami. Poczułem się naprawdę wolny. Szkoda, że nie posiadałem daru latania, jak gadatliwe mewy, które potrafiły zabawiać się sobą i mną, patrząc na człowieka z góry. Bo wówczas prawdziwy wymiar wolności przepełniłby mnie do końca. Tak jak je tworzy beze mnie. Czym (nie kim) bowiem dla nich jestem? Kawałkiem włosów, na które od czasu do czasu trafiają ich kawałki… czegoś? Nie miałem wątpliwości. Chciałbym posiadać ów dar wolności, wiązany w słowach ze skrzydłami. Latać nie potrafię. Lecz mówić, jeszcze tak. Przed zgaszeniem świateł powiedziałem komu trzeba:

— Dosyć pudrowania rzeczywistości.

I odszedłem z korporacji.

Nie potrafię przypomnieć sobie wszystkich myśli, które towarzyszyły mi jak wierne, poczciwe psisko w powrocie do sopockiej „kawalerki”. Pewnie „przelały się” przeze mnie wspomnienia reflektorowej roboty, jak to zwykle bywa, a że potworny skwar w powietrzu ledwo dawał szanse na złapanie oddechu, myśli szybko topiły się w kroplach potu, podgrzewanych przez nieustępliwe fale Słońca. Dotarłem.

Zamknąwszy drzwi do mojego siedziska, zrozumiałem potęgę mądrości przedwojennych inżynierów od budownictwa. Ta stara kamienica nie potrzebowała nowoczesnych urządzeń do schładzania ciała. Sama w sobie była chłodziarką. Dzięki grubym murom z porządnych materiałów, wypalanych w solidnych piecach z niepodrabianym paliwem, dawała poczucie niesamowitej lekkości bytu. Cegła stawała się klimatyzatorem. Nie potrzebowała prądu ani innych wynalazków myśli człowieka.

— Dziękuję ci, prosta cegło, za dar twojego zimnego oddechu – ta dziękczynna konstatacja, skierowana do martwego przedmiotu, była ostatnią, jaką wydusiłem z siebie przed zamknięciem oczu.

Dochodziła osiemnasta, a za oknem ta dziwna, ludzka planeta nadal straszyła ukropem, co potwierdzał zewnętrzny termometr z pascalowską rtęcią.

Szybko pojąłem, że mój sen był ledwie namiastką godziny zobaczonej na ściennym zegarze. Ciekawe, czy wiatr od morza sprawił, że nad samą wodą piasek odpuszczał skwar pod gołymi stopami. Postanowiłem sprawdzić. I wykorzystać czas wolności pokorporacyjnej, od dawna niewidziany przez moje zamknięte na wszystko – oprócz nieszczęsnej organizatorki życia – mocno zmęczone oczy.

W końcu to tylko kilkadziesiąt metrów od kamienicy.

— Kiedy ostatnio byłem na plaży?

– retoryczne pytanie nie musiało zaprzątać mi głowy. Za chwilę nie będzie aktualne.

To dziwne, ale moje ulubione miejsce tuż przy wydmie, w najbliższej perspektywie sopockiej kamienicy, nie było zajęte. W środku lata! Co więcej: na plaży, w okolicy kilkudziesięciu metrów, ani jednego żywego ducha. Martwego od wyskoków w płynnych naczyniach połączonych z upałem – też nie. Może przegonił wszystkich ten ociężały upał? A może to ja przesadziłem z popołudniową ochotą na wylegiwanie się na łonie nadmorskiej natury w pierwszy tego lata upalny dzień?

Nie było potrzeby zagłębiać się w tajemnice ukryte za odpowiedziami, które i tak prawdziwymi odpowiedziami nigdy nie są. Na końcu tej wyzwoleńczej drogi mogłem (nareszcie, przyznałem w głębokim oddechu) zalegnąć na piaszczystej polanie z małych ziarenek, pośród coraz przyjemniejszych powiewów łagodnego wiatru i kojącego szumu fal, które okazały się balsamem na zmęczone ostatnimi drogami życie.

Zabrałem ze sobą Pascalowe Myśli, żeby do kolejnego Mistrza zerknąć po długiej zimowej przerwie, ale balsamiczne fale nie pozwoliły oderwać od siebie coraz cięższych oczu. Odpłynąłem wraz z nimi w niewidzialny świat, trwający za zamkniętymi oczami nieodgadnionej przyszłości zdarzeń.

— Nie obawiaj się, wszystko będzie dobrze – usłyszałem te słowa, jednocześnie czując wyraźny dotyk czyjejś dłoni na ramieniu.

— Ten sen nie był dla ciebie łatwy, głośno dyskutowałeś o tym, jakbyś zasypiał z mikrofonem podłączonym do języka. Wystarczająco głośno, by wystraszyć okolicznych strażników spokoju – ów głos powtórzył ten niesamowicie stonowany i nierealny ton, tak że nadal nie wiedziałem, czy to sen jeszcze, czy może coś pomiędzy nim a pragnieniem?

Czasem tak jest, że chciałbym, aby coś, co nieuchwytne, dziejące się w innym świecie, tym po zamknięciu oczu, trwało jak najdłużej. Próbowałem czasem oszukać jawę, ponownie przymykając oczy, kiedy sen się kończył i trzeba było wstawać. Zdarzało się powracać tam, gdzie dzieją się rzeczy, które tutaj nigdy się nie przydarzają. I tym razem miałem na to ogromną ochotę, lecz oprócz słów czułem ten niesamowity dotyk. Realny, konkretny i niesamowity. To był dotyk. To nie był sen.

Gdy byłem mały, zawsze chciałem dotknąć Anioła. Kiedy na nic się nie zdały wszelkie takie próby, z całych sił zapragnąłem opisać Anioła tamtym, malutkim słowem. To znaczy opisać moje wyobrażenie Anioła. Pragnienia były tak silne, że wyobraźnia niejeden raz przekraczała, jak mi się zdawało, wszelkie granice marzenia. I nigdy nie potrafiłem powiedzieć, czy chociaż na chwilę zbliżyłem się do Tego, którego nigdy nie było mi dane dotknąć.

Mój Anioł nigdy nie miał rodzaju. Nie byłem w stanie myśleć o Nim w kategoriach rozróżniania według ludzkiego rozumu i prawideł pochodzących od śmiertelnych, dorosłych śmiertelnych, bo dzieci przecież nie umierały. Nie wiedziałem, jak w śmiertelny sposób opisać nieśmiertelność. Bo, gdy byłem mały, mieszałem te dwa pojęcia, nie bardzo wiedząc, co może oznaczać nieśmiertelność. Mimo że pogrzeby dorosłych ludzi na moich oczach małych jednak się odbywały. Udawałem, że nie widzę. Musiałem zamykać oczy.

Czy to w ogóle jest możliwe, rozgraniczyć poza słowem śmiertelność? Zdaje się, że właśnie to ograniczenie stanowiło największy kłopot. Bo w słowie to proste. Wystarczy dodać „nie”.

Zostawiłem więc Anioła snom, które w swej łaskawości przyprowadzały mi od czasu do czasu spełnianie najgłębszych, dziecięcych marzeń. Powodowały wówczas niechęć do otwierania okien i wychodzenia przez drzwi do tego, dorosłego już życia. Życia pośród nieaniołów. Sny jednak nie zawsze bywały białe. A życie pociemniało, co w coraz starszych snach oznaczało upadek Anioła. We mnie.

Pierwszego sierpnia 2016 roku, na piaszczystej plaży, nieopodal sopockiej kamienicy, w której czas dawno, dawno temu pomieszał wszystkie znane mi porządki i rodzaje. W dniu postanowienia i dokonania ostatniej drogi w jedną stronę z absurdalnie brzmiącej i podobnie wyglądającej – jak wszystkie inne, znane mi i nieznane – współczesnej korporacji, stanąłem twarzą w twarz z Istotą, która nie tylko przekraczała granice wyobraźni. Przekraczała granice wszystkiego, co potrafiłem wcześniej myślą przywołać w perspektywie dziecięcych pytań i marzeń stawianych o Aniele.

— Mam na imię MINO – wypowiadając te słowa swym przecudnym głosem, uśmiechała się tak pięknie, że wcale nie musiało nadal świecić Słońce, by odbijać z Tej twarzy promienie radości spojrzenia. Radości nie przesłaniały ciemne okulary, które – pomyślałem szybko – z pewnością, chroniąc przed blaskiem pomarańczowej gwiazdy, ukrywają jeszcze większą urodę, urodę oczu.

— Andrzej – wymieniłem imię swoje, mając wrażenie, że zbyt pospolicie brzmi, przy tajemniczym i pierwszy raz usłyszanym przeze mnie „MINO”. Nie zdążyłem zadać dodatkowych pytań.

— Twoje imię wymieniane jest w wielu językach od bardzo dawna i zawsze brzmi tak samo wyraźnie. To stare imię – tajemnicza kobieta, jakby wyczuwając, że chciałem zapytać o jej imię, zagadnęła o moim, by po chwili opowiedzieć mi o swoim, choć przecież nie zapytałem.

— Moje też jest bardzo dawne. Czy brzmi dziwnie? – spytała.

— Może nie dziwnie, lecz dla mnie zupełnie tajemniczo – przerzuciłem pytanie.

— Czyż każde życie nie jest jedynym i wyraźnym imieniem, a jego istnienie największą tajemnicą? – uśmiechnęła się w słowie, zawieszając w milczeniu odpowiedź na tajemnicę.

Zacząłem zdawać sobie sprawę z absurdalności sytuacji. Dzień, w którym w jedną stronę postanowiłem powrócić z kolejnej durnej i bezsensownej pracy, a który parzył naprzemiennie siłą Słońca i siłą uwolnienia, doprowadził w końcu do ziarenek piasku, gdzie kolejna siła, spowodowana zmęczeniem myśli, przymknęła moje oczy, po przebudzeniu zaś postawiła przede mną nieprawdopodobnie piękną kobietę. Jej jasne, długie włosy były promieniami tego samego Słońca, które rozjaśniało moją drogę powrotną. Jej uśmiech powodował niespotykany wcześniej (s)pokój. Jej słowa o imionach przynosiły ukojenie i balsam na rozrywającą się wcześniej w pytaniach, powątpiewającą duszę.

Słowo o tajemnicy każdego życia, pozornie banalne, w jakimś sensie odpowiadało na tajemnicę. Czyż bowiem nie jest tak, że mijamy ludzi na co dzień, powierzchownie zaczepiając ich czasem słowami, które, nie wymieniane naprzemiennie, nie pogłębiane następnym słowem, pomijają całą istotę, oddalając się od rozwiązania tajemnicy?

Zacząłem zdawać sobie sprawę z absurdalności samego siebie. A jeszcze bardziej z lęku przed samym sobą. Oto ja naprzeciwko najpiękniejszej kobiety, jaką dotąd było mi dane ujrzeć, nie potrafię wykrztusić słowa, żeby spróbować poznać ową tajemnicę. Tajemnicę ukrytą za Imieniem, które pierwszy raz usłyszałem pierwszego sierpnia 2016 roku na plaży nieopodal sopockiej kamienicy. Moja