Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W Londynie, w tajemniczych okolicznościach ginie znany milioner Jesse Trasmere. Tab Holland, redaktor gazety "The Megaphone", w śmierci biznesmena widzi okazję napisania artykułu życia. Wykorzystuje on swoje znajomości w policji i wraz z detektywem Carverem zaczynają prowadzić śledztwo. Choć wszystkie poszlaki wskazują na zabójstwo, zagadką pozostaje sposób ucieczki domniemanego mordercy. Jesse Trasmere zginął w piwnicy swojego domu, do której istnieje tylko jeden klucz. Ów klucz znaleziono zamknięty wraz z ciałem. Zabójca nie zostawił też żadnych śladów poza jedną szpilką, znalezioną przypadkiem. Sprawę dodatkowo komplikują nieznane dotychczas sekrety miliardera oraz prywatne uczucia Taba. Czy mimo wszystko niezwykłemu duetowi uda się rozwiązać zagadkę szpilki i schwytać mordercę? To pierwszy tom w serii Klasyka angielskiego kryminału.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 329
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Edgar Wallace
Tajemnica szpilki
(The Clue of the New Pin) OBCY Z MROKÓW NOCY (The Stranger of the Night)
Firma Yeh Linga mieściła się dokładnie pomiędzy opustoszałą Reed Street a tętniącą życiem szeroką i jaskrawo oświetloną ulicą, będącą początkiem dzielnicy teatrów. Pustkowie Reed Street stopniowo rozpoczynało się od dość przyzwoitych, lecz ponurych domów, w których mieściły się niezliczone zakłady modystek i dentystów reklamujących się szyldami przed drzwiami i zajmującymi wszystkie piętra ich pracowniami, klinikami, aby stopniowo zmienić się w na pół zdziczałą puszczę Bennet Street. Szczególne i często używane twierdzenie, że można tu nocą usłyszeć odgłosy przypominające wycie wilków, w wypadku Bennet Street było w pełni uzasadnione. Na jezdni bawili się potomkowie wszystkich okolicznych, niezwykle płodnych rodzin, a ulica była często sceną wszystkich możliwych krwawych lokalnych porachunków między barczystymi, nagimi do pasa zapaśnikami, podczas gdy ich niechlujne kobiety, albo wyrażając uznanie, albo obawy, krzykami i piskiem podjudzały do walki.
Restauracja Yeh Linga początkowo znajdowała się w przyzwoitej części tej ulicy i specjalizowała się w dziwnych chińskich daniach. Z czasem jednak zaczęła się coraz bardziej przybliżać do świateł wielkiego miasta w miarę jak smutnooki Chińczyk stawał się właścicielem kolejnych domów.
Wreszcie, jednym skokiem znalazła się na głównej ulicy, dorobiła się bogatej, lecz stonowanej fasady, francuskiego szefa kuchni, sztabu włoskich kelnerów pod kierownictwem Signora Maciduino, wytwornego maîtres d’hôtel, a z uwagi na pozłacane dachówki nazywano ją „Złotym Dachem”. Pod tymi dachówkami mieścił się lokal o ścianach pokrytych palisandrową boazerią z łagodnym, intymnym oświetleniem. Znajdowała się też tam pozłacana winda wożąca gości na pierwsze i drugie piętro, gdzie mieściły się prywatne gabinety restauracyjne o drzwiach z szybami przesłanianymi zwiewnymi, przezroczystymi firankami. Yeh Ling uważał, że jest to zbyt daleko posunięty przejaw przyzwoitości, lecz jego szef był pod tym względem nieubłagany.
Niektóre gabinety nie posiadały oszklonych drzwi, ale były rozlokowane w niezwykle dyskretnych miejscach. Jeden z nich nigdy i w żadnych okolicznościach nie był wynajmowany, nawet gdyby pojawili się bardzo ważni goście. Był to ostatni gabinet numer 6, w pobliżu wejścia dla służby, które poprzez labirynt krętych i krzyżujących się korytarzy, prowadziło do starego budynku przy Reed Street. Budynek ten pozostał prawie w niezmiennym stanie od czasów, gdy Yeh Ling był zmuszony ciężko walczyć o byt. Mężczyźni i kobiety, którzy przychodzili tu na chińskie specjalności, obsługiwani byli przez bezszelestnie stąpających kelnerów z Han-Kow, rodzinnej prowincji Yeh Linga.
Szefowie starego przedsiębiorstwa lamentowali z powodu prosperity Yeh Linga i szydzili z jego dobrze ubranych klientów. Ci dobrze ubrani klienci w większości nieświadomi istnienia ich skromnych sąsiadów, spożywali spokojnie swoje drogie dania i często wiele godzin spędzali na tańcach do synkopowych rytmów przygrywającego im autentycznego starego zespołu sprowadzonego z Południowej Karoliny i mimo wysokich kosztów opłacanego przez Yeh Linga.
Yeh Ling odwiedzał tę elegancką część swoich włości tylko raz w roku, to jest w dzień chińskiego Nowego Roku. Dziwaczna, drobna figurka we fraku, w białej kamizelce, białych rękawiczkach i w ciasno przylegającym białym kołnierzyku.
Zwykle zatrzymywał się spokojnie w połowie drogi między pustkowiem a początkiem ruchliwej ulicy, w niewielkiej bawialni, której ściany obwieszone były jaskrawymi obrazkami powycinanymi z okładek czasopism. Tu, siedząc w czarnej, jedwabnej szacie ciągnął dym z długiej fajki. Każdego wieczoru, o w pół do ósmej, z wyjątkiem niedziel, podchodził do drzwi wychodzących na ulicę. Były to drzwi do jednych z tych domów, które łączyły obie restauracje. Stał przed nimi z ręką na klamce. Czekał. Czasem pierwsza przychodziła dziewczyna, czasem stary mężczyzna, ale bez względu na to, kim byli, zwykle przechodzili obok niego w milczeniu i udawali się do gabinetu numer 6. Po ich przyjściu Yeh Ling wracał do swojej bawialni, znowu palił fajkę i pisał długie, piękne listy do swego syna w Han-Kow, ponieważ syn Yeh Linga był człowiekiem wielkiej wiedzy i pozycji; był zarówno poetą jak i uczonym. Został przyjęty na członka Lasu Pędzli, co było równoznaczne z wyborem na członka Akademii.
Yeh Ling niekiedy poświęcał się rozmyślaniom o swoim nowym domu w Shanford i śnił sny o Ekscelencji, który stanie się jej czcigodnym panem – bowiem to wszystko jest możliwe w kraju, gdzie test wykształcenia jest warunkiem wyboru na stanowisko ambasadora.
Nigdy nie widział jak tych dwoje gości wychodzi. Sami odnajdywali drogę do wyjścia i krótko po ósmej wieczór gabinet był pusty. Nie usługiwał im żaden z kelnerów, jedzenie przygotowano wcześniej, zostawiono na małym kredensie i ponieważ gabinet numer 6 wyłączony był spod obserwacji przez grubą zasłonę, która przegradzała w tym miejscu korytarz, tych gości znał tylko Yeh Ling.
W pierwszy poniedziałek każdego miesiąca, Yeh Ling udawał się na górę do tego gabinetu i składał głęboki ukłon przed jego samotnym gościem. Stary człowiek był wtedy zawsze sam. W taki poniedziałek, z wielką lakierowaną skrzynką na pieniądze w ręce i grubą księgą pod pachą, Yeh Ling stawał przed gościem gabinetu numer 6. Kładł swój kłopotliwy bagaż na kredensie, a potem kłaniał się ceremonialnie.
– Siadaj – rzekł Jesse Trasmere, mówiąc syczącym dialektem południowych prowincji.
Yeh Ling posłuchał, kryjąc z szacunkiem ręce w szerokich rękawach.
– Słucham?
– W tym tygodniu spadły dochody, Ekscelencjo – oznajmił Yeh Ling, jednak w tonie jego głosu nie brzmiało usprawiedliwienie. – Mamy piękną pogodę i wielu naszych klientów wyjechało z miasta.
Wyciągnął ręce, otworzył skrzynkę i wyjął cztery paczki banknotów. Po prawej stronie położył trzy paczki, po lewej jedną. Stary chwycił trzy paczki, które leżały bliżej niego i chrząknął.
– Wczoraj wieczorem przybyła tu policja i zażądała pokazania naszych domów – ciągnął spokojnie Yeh Ling. – Życzyli sobie obejrzeć piwnice, bowiem oni zawsze myślą, że każdy Chińczyk w piwnicach ukrywa palarnię opium.
– Hm! – mruknął Trasmere, licząc pieniądze. – W porządku, Yeh Ling.
Wsunął banknoty do czarnej torby, która leżała u jego stóp na podłodze. Yeh Ling potrząsnął głową, wskazując tym gestem, że się zgadza.
– Czy przypominasz sobie człowieka imieniem Fi Sang? Tego, który pracował dla mnie.
– Pijaka?
Stary wyraził zgodę na to określenie.
– Przybywa do tego kraju – Trasmere oświadczył, żując wykałaczkę.
Był to człowiek o surowej twarzy, w wieku między sześćdziesiąt a siedemdziesiąt lat. Nosił zrudziały frak, jednak nieźle leżący na jego szczupłej figurze; staromodny kołnierzyk był na końcach postrzępiony, jego cienką szyję ściskał czarny krawat, niczym grube sznurowadło i był już tak stary, że dawno powinien znaleźć się na śmietniku, stracił bowiem wszelką sztywność, jeśli w ogóle kiedyś ją posiadał i teraz zwisał niedbale dwoma skręconymi końcami po obu stronach węzła. Błękitne oczy mężczyzny były twarde jak granit. Jego twarz była zorana bruzdami zmarszczek, a skóra przypominała skórę jaszczurki.
– Tak, on przyjeżdża do tego kraju. A potem zjawi się tu, gdy tylko znajdzie drogę w mieście, a to na pewno nastąpi dość szybko, ponieważ Wellington Brown to rasowy podróżnik! Yeh Ling, ten człowiek jest niebezpieczny. Byłbym szczęśliwy, gdyby zasnął na Tarasach Nocy.
Yeh Ling znowu potrząsnął głową.
– On nie może zostać zabity… tutaj – rzekł. – Wasza Znakomitość wie, że moje ręce są czyste…
– Czy ty jesteś człowiekiem, którego dotknęło szaleństwo? – zapytał ze złością stary. – Czy ja morduję ludzi albo czy żądam, żeby ich mordowano? Nawet na Amurze, gdzie życie nie jest wiele warte, nie dopuściłem do niczego więcej, jak tylko do torturowania człowieka, który ukradł mi złoto. Nie, ten pijak nie może umrzeć, należy go tylko uspokoić. On lubi palić fajkę, więc miłych doznań. Ty nie prowadzisz palarni, ja czegoś takiego nie toleruję. Ale znasz miejsca, w których…
– Tak, znam setki takich miejsc – odparł Yeh Ling, okazując niebywałą jak na niego radość.
Odprowadził gościa do drzwi i zaraz po ich zamknięciu szybko wrócił do swojej bawialni, aby natychmiast wezwać nędznie wyglądającego człowieka swojej rasy.
– Idź za tym staruchem i uważaj, żeby nie stało mu się nic złego – polecił.
Z tonu jego głosu można było sądzić, że tego rodzaju opieka była dla niego czymś nowym, lecz ten powłóczący nogami Chińczyk od dwóch lat otrzymywał dokładnie takie samo polecenie, kiedy odgłos zatrzaskiwanych drzwi wejściowych dochodził do uszu Yeh Linga. Codziennie – z wyjątkiem niedzieli.
On sam nigdy nie wychodził za Jessem Trasmerem. Miał inne zajęcia, które rozpoczynały się o jedenastej wieczorem i zwykle trwały do wczesnych godzin rannych.
Trasmere szedł wolno i spokojnie, trzymając się bardziej ruchliwych ulic. Dokładnie o 8.25 skręcił na Peak Avenue, szeroką i robiącą sympatyczne wrażenie ulicę, przy której stał jego dom. Mężczyzna czekający na niego cierpliwie od pół godziny, zobaczywszy, że nadchodzi przeszedł na drugą stronę ulicy.
– Proszę mi wybaczyć, panie Trasmere.
Jesse rzucił gniewne spojrzenie intruzowi, który zakłócił jego rozmyślania. Nieznajomy był młody, wyższy o głowę od starego, dobrze ubrany i pewny siebie.
– Hę?
– Pamięta mnie pan?… Holland. Odwiedziłem pana mniej więcej przed rokiem. Miał pan wtedy kłopot z miejskimi władzami.
Twarz Jesse’ego rozpogodziła się.
– Reporter? Tak, przypominam sobie. Wydrukowaliście w waszym szmatławcu kłamliwy artykuł… tak, zupełne bzdury! Napisaliście wtedy, że mam respekt dla miejskich przepisów, a to czyste łgarstwo! Ja nie uznaję żadnych miejskich przepisów, ani ich prawników. To zwykli złodzieje i łapownicy!
Okuciem parasola uderzył w chodnik, podkreślając w ten sposób swoją dezaprobatę.
– Nie jestem tym zdziwiony – odparł wesoło młody człowiek – i jeżeli podrzuciłem panu kilka kwiatków, było to pour faire bonne mine[1]. Ale już o tym zapomniałem. Jednak praca reportera polega na tym, aby jak najbardziej uatrakcyjnić temat.
– No dobrze, ale czego pan chce?
– Nasz korespondent w Pekinie przekazał nam tekst oryginalnej proklamacji do powstańców, wystosowaną przez generała Wing Su albo Sing Wu, nie jestem pewien. Te chińskie nazwiska zawsze mi się mylą.
Tab Holland wyciągnął z kieszeni kartkę żółtego papieru pokrytego dziwnymi znakami.
– Nie możemy się skontaktować z naszymi tłumaczami, a wiem, że pan jest biegły w… że jest pan autorytetem w tym języku. A więc redaktor działu wiadomości prosi, że gdyby był pan tak uprzejmy…
Jesse z ociąganiem ujął podany papier, swoją torbę uwięził między kolanami i założył okulary.
– „Wing Su Shi, z łaski Niebios, z pokorą wobec swych przodków, zwraca się do wszystkich ludzi zamieszkujących Państwo Środka”… – zaczął czytać.
Tab z notesem w ręku szybko zapisywał to, co stary tłumaczył.
– Dziękuję panu – powiedział, gdy Jesse skończył.
Na twarzy starego pojawił się dziwny uśmiech satysfakcji, jakaś dziecinna duma z posiadanych umiejętności.
– Posiada pan zdumiewającą znajomość tego języka – stwierdził uprzejmie Tab.
– Urodziłem się tam – odparł Jesse Trasmere z samouwielbieniem. – Urodziłem się w drodze, na rzece Amur i przed ukończeniem sześciu lat mówiłem już trzema dialektami. Prześcignąłem ich wszystkich wiedzą, gdy byłem ot taki wysoki! Czy to wszystko, szefie?
– Tak, to wszystko i dziękuję panu – rzekł poważnie Tab, po czym uchylił kapelusza.
Stał, patrząc jak stary idzie dalej. Więc to tak wygląda ten skąpy wuj Rexa Landera? Wcale nie przypomina milionera… A jednak, gdy weźmie się wszystko pod uwagę, milionerzy rzadko wyglądają na ludzi bogatych.
Po załatwieniu sprawy proklamacji Wing Su i zagłębieniu się w najnowszy Raport Więzienny, który właśnie opublikowano tego dnia, przypomniał sobie fragment wiadomości, jakie nadeszły jeszcze dziś i udał się z nimi w porę do redaktora.
– Przykro mi, Tab – powiedział nocny redaktor – ale nawalił nam reporter teatralny. Może zamiast niego zechcesz tam pójść i spotkać się z tą damą?
Tab prychnął z pogardą, ale poszedł.
Garderobiana zawahała się, miała wrażenie, że panna Ardfern była trochę zmęczona i może byłoby lepiej, żeby odłożył to do jutra.
– Ja też jestem zmęczony – oznajmił Tab Holland znużony – i proszę powiedzieć pannie Ardfern, że nie przyszedłem do tego zakichanego teatru o jedenastej wieczorem dlatego, że jestem łowcą autografów, albo dlatego, że jestem zwariowanym kolekcjonerem fotosów aktorek, ale dlatego jestem tu o tej porze, bo spełniam świętą powinność wobec całego społeczeństwa.
Dla garderobianej był człowiekiem gadającym w jakimś niezrozumiałym języku. Patrząc na niego podejrzliwie obróciła gałkę poplamionych żółtych drzwi, otworzyła je i stojąc w progu odezwała się do kogoś niewidocznego.
Tab przelotnie dostrzegł jakieś zasłony z kretonu, podrapał się w głowę i ziewnął. Zwykle uchodził za człowieka eleganckiego, jednak teraz stracił całą elegancję na skutek nadmiernego zmęczenia.
– Może pan wejść – oznajmiła garderobiana i Tab wślizgnął się do pokoju jasno oświetlonego nieosłoniętymi niczym żarówkami.
Ursula Ardfern zdążyła się już przebrać i była gotowa do opuszczenia teatru, jedynie jej żakiet ciągle jeszcze wisiał na oparciu jednego krzesła, podczas gdy na drugim leżał płaszcz podbity błękitną podszewką. W ręce trzymała broszkę, którą właśnie zamierzała schować do otwartej kasetki. Tab szczególnie zwrócił uwagę na tę broszkę. W środku tkwił rubin w kształcie serca. Tab ujrzał jak wpięła szpilkę broszki w miękką wykładzinę kasetki i zamknęła wieczko.
– Proszę mi wybaczyć wizytę o tak późnej porze, panno Ardfern – powiedział przepraszająco – i jeżeli moja obecność sprawia pani przykrość, to proszę o zrozumienie. Będę szczęśliwy, jeżeli nie będzie się pani na mnie gniewać i okaże mi trochę sympatii. Przez cały dzień przebywałem w sądzie, przysłuchując się przepytywaniu świadków w sprawie oszustwa Lachmere’a.
Była trochę zaniepokojona. Wskazywał na to wyraz jej pięknej twarzy, gdy wchodził do pokoju.
– A teraz przyszedł pan na inne przesłuchiwanie – powiedziała z nikłym uśmiechem. – Co mogę dla pana zrobić, panie?…
– Holland… Somers Holland z „The Megaphone”. Zachorował nasz reporter teatralny, a my dowiedzieliśmy się dziś wieczorem z dwóch niezależnych źródeł, że pani wychodzi za mąż.
– I przyszedł pan powiedzieć mi o tym! To bardzo nieuprzejmie z pańskiej strony! – zakpiła. – Nie, nie wychodzę za mąż. Nawet o tym nie myślę, niech pan o tym nie pisze w swoim dzienniku, bo ludzie pomyślą, że zachowuję się jak jakaś ekscentryczna gwiazdka. A tak przy okazji, kto miałby być tym szczęśliwym wybrankiem?
– Przychodząc tu, właśnie tego rodzaju niemądre pytanie chciałem pani zadać– uśmiechnął się Tab.
– Jestem rozczarowana – skrzywiła się. – Ja nie wychodzę za mąż. Proszę też nie mówić, że poślubiłam sztukę, bo i to nie jest prawdą; proszę również nie rozgłaszać, że chodzi tu o jakąś młodzieńczą miłość, ponieważ to też nie jest prawdą. Po prostu nie znam nikogo, kogo chciałabym poślubić i za kogo mogłabym wyjść za mąż, nawet gdybym tego chciała. Czy to wszystko?
– Tak, to wszystko, panno Ardfern – rzekł Tab. – Jest mi naprawdę przykro, że panią niepokoiłem. Mówię tak zawsze ludziom, których nachodzę, ale tym razem nie są to tylko zdawkowe przeprosiny.
– Skąd pan ma tę informację? – spytała wstając.
Tab mimo woli zmarszczył brwi.
– Od… od mojego przyjaciela – odparł. – To jedyna informacja, jaką mi kiedykolwiek przekazał, a w dodatku fałszywa. Dobranoc, panno Ardfern – uścisnął jej drobną dłoń tak silnie, że aż się skrzywiła z bólu.
– Och, przepraszam! – był zakłopotany i cały rozpływał się w przeprosinach.
– Jest pan bardzo silny! – uśmiechnęła się, rozcierając rączkę – i nie bardzo potrafi się pan obchodzić z tak kruchymi istotami, jakimi są kobiety… Powiedział pan, że nazywa się Holland? Czyżby „Tab” Holland?
Tab zaczerwienił się. Do cech Taba nie należało okazywanie zakłopotania.
– Dlaczego „Tab”?
– To takie przezwisko biurowe – wyjaśnił niezręcznie. – Chłopcy mówią, że mam zwyczaj wymykać się zręcznie w ostatniej chwili… Jak sądzę tą chwilą jest moment, w którym zapada kurtyna… No, rozumie pani, panno Ardfern, jest to jeden z klasycznych elementów dramatu.
– A więc wyślizguje się pan jak jakiś piskorz? – spytała i dodała: – Słyszałam o panu. Teraz sobie przypomniałam. Od pewnego człowieka, z którym byłam w trupie teatralnej… od Miltona Braida.
– Przed swoim upadkiem był reporterem… to znaczy, zanim zmienił zawód na aktorski – rzekł Tab.
Tab nie bywał w teatrze i nie znał nikogo z kręgów aktorskich. Panna Ardfern była drugą aktorką, jaką spotkał w ciągu dwudziestu sześciu lat swego życia i okazało się, że była zaskakująco ludzka. A ponadto była bardzo ładna, co z kolei zaakceptował bez zaskoczenia. Aktorka powinna być piękna – nawet Ursula Ardfern, która poza tym była wielką artystką, jeżeli zaakceptować w tej materii ogólny werdykt wydany przez prasę, a także opinię Rexa Landera. Miała też poczucie humoru, dość niezwykłą właściwość jak na aktorkę grającą role liryczne – o ile miał wierzyć w to, co pisano na jej temat. Miała w sobie wdzięk młodości i cechowała ją prostota oraz naturalność. Chętnie przedłużyłby swój pobyt u niej, jednak najwyraźniej pragnęła przerwać wywiad.
– Dobranoc, panie Holland.
Ponownie ujął jej rączkę, ale tym razem ostrożniej, co sprawiło, że rozbawiona roześmiała się.
Na toaletce stała mała brązowa kasetka na biżuterię, rzucił na nią okiem i coś sobie przypomniał.
– Może życzy pani sobie, żebym zamieścił coś w „The Megaphone”?… – brnął nieudolnie. – Kiedyś w prasie była wzmianka, że posiada pani cenną biżuterię, piękniejszą od tej, jaką ma jakakolwiek inna aktorka…
Była to niewybaczalna niezręczność. Wiedział o tym i był na siebie wściekły. Nawet bez jej przelotnego uśmiechu domyślił się, że ona nie życzy sobie tego rodzaju reklamy. Kiedy ten uśmiech znikł, jej młoda twarz dziwnie stwardniała.
– Nie… Nie sądzę, aby ta moja biżuteria i jej wartość były bardzo interesujące. Rola, którą obecnie gram, wymaga zakładania dużej ilości biżuterii… ale wolałabym tego nie robić. Dobranoc. Z przyjemnością zaprzeczyłam plotkom.
– Żal mi pana młodego – powiedział Tab z galanterią.
Patrzyła za nim, kiedy wychodził z pokoju, a gdy weszła garderobiana jej umysł ciągle zaprzątały myśli o tym barczystym, wysokim młodym człowieku.
– Chciałabym, proszę pani, żeby pani nie nosiła tych brylantów – powiedziała garderobiana z wyrazem smutku na twarzy. – Pan Stark, skarbnik, powiedział, że umieści je w teatralnym sejfie… A poza tym mamy tu nocnego stróża.
– Pan Stark też mi o tym mówił – odparła spokojnie aktorka. – Ja jednak wolę je mieć przy sobie. Podaj mi płaszcz, Simmons.
Kilka minut później wyszła drzwiami dla artystów. Tuż przy wyjściu stał mały elegancki samochód. Był zamknięty i pusty. Przecisnęła się przez niewielki tłum, który się zebrał, aby zobaczyć jak odjeżdża, wsiadła do samochodu, ulokowała kasetkę z biżuterią na podłodze przy nogach i zapuściła motor. Portier śledził ją wzrokiem aż samochód zniknął za rogiem, po czym wrócił do swego małego biura.
Tab również przyglądał się odjazdowi samochodu. Uśmiechnął się myśląc o swoim dziwacznym i dziecinnym zachowaniu. Gdyby ktoś przedtem powiedział mu, że będzie sterczał przed wejściem dla artystów, żeby zerknąć na wychodzącą popularną aktorkę, z pewnością byłby go zwymyślał. A jednak stał tu, speszony swoją słabością, skradający się cichaczem młodzieniec, który gdzieś z dalekiego, mrocznego rogu ulicy musi na nią choćby rzucić okiem!
– No tak – mruknął z westchnieniem – człowiek całe życie się uczy.
Jego mieszkanie znajdowało się przy Doughty Street. Po drodze zatrzymał się tylko raz, aby zatelefonować do redakcji i przekazać treść rozmowy z aktorką.
Gdy wchodził do salonu, znad poręczy fotela wyjrzała głowa mężczyzny mniej więcej dwa lata od niego młodszego.
– No i co? – spytał z przejęciem.
Tab podszedł do dużego słoja na tytoń i nabił fajkę, a potem spokojnie zaczął mówić:
– Czy to prawda? – spytał Rex Lander niecierpliwie. – Ależ z ciebie tajemnicze bydle!
– Rex, ty chyba jesteś spokrewniony z całym rodem kaczek dziennikarskich – odpowiedział Tab, z namaszczeniem pykając fajkę. – Siejesz fałszywe informacje, niepokój i zwątpienie wśród jaszczurczego plemienia u wejść dla artystów, do którego to starożytnego braterstwa dzięki tobie dołączyłem dzisiejszej nocy.
Rex rozparł się w fotelu tak wygodnie, na ile pozwalało mu jego masywne ciało, choć ta nowo przybrana pozycja bynajmniej nie nadawała mu wdzięku.
– A więc nie wychodzi za mąż? – westchnął.
– Chciałeś dobrze – stwierdził Tab, opadając na krzesło. – Wiem, że ty nigdy nie wyrażałeś się pozytywnie o ludziach, którzy „chcieli dobrze”! Niestety, to nie była prawda. Ona nie wychodzi za mąż. Skąd, na litość boską, zdobyłeś tę bajkę, bobasku?
– Usłyszałem od kogoś – odparł wymijająco Rex.
Był to młody mężczyzna o wyglądzie chłopca, o jasnoróżowej cerze i okrągłej twarzy cherubinka. Przezwisko „bobasek” doskonale do niego pasowało, tym bardziej, że był gruby i leniwy. Kiedyś przyjaźnili się w szkole i kiedy Rex przyjechał do miasta na polecenie swego jedynego krewnego, wuja, zgryźliwego i zgorzkniałego pana Jesse’ego Trasmere’a, aby odbyć męczącą praktykę architekta, obaj dawni przyjaciele z lat szkolnych znów zbliżyli się do siebie i zamieszkali razem w niezbyt wielkim mieszkaniu Taba.
– Co o niej myślisz?
Tab zastanawiał się nad odpowiedzią.
– Z taką urodą niewątpliwie ma duże szanse uprzedzić innych – odparł ostrożnie. Kiedy indziej może dodałby jakąś naganę albo zażartowałby z żywego zainteresowania aktorką, jakie okazywał Rex Lander, teraz jednak z jakiegoś powodu traktował jego pytania z większą powagą, niż leżało to w jego naturze.
Ursula Ardfern uchodziła za jedną z niewielu kobiet w mieście, która potrafi dbać o swoje interesy – i to z powodzeniem. Bez względu na jej młody wiek według własnego uznania przyjmowała lub odrzucała role i przez cztery sezony nie doznała niepowodzenia, nie spotkała się też z ani jednym słowem krytyki.
– Ona jest… absolutnie czarująca – stwierdził Tab. – Czułem się oczywiście głupio; nie potrafię prowadzić wywiadów z aktorkami. Od kogo jest ten list? – zerknął na kopertę leżącą na gzymsie kominka.
– Od wuja Jesse’ego – odparł Rex, nie odrywając oczu od książki. – Napisałem do niego prośbę, żeby pożyczył mi pięćdziesiąt funtów.
– I co ci odpisał?… A przy okazji, spotkałem go dzisiaj.
– Przeczytaj – odrzekł przyjaciel z uśmiechem.
Tab wziął kopertę i wyjął z niej cienki arkusik papieru zapisany szkolnym pismem.
Drogi Rexie.
Twoja kwartalna pensja zostanie ci wypłacona dopiero dwudziestego pierwszego. Z przykrością odmawiam twojej prośbie. Musisz pędzić oszczędniejszy tryb życia, pamiętając o tym, że kiedy odziedziczysz mój majątek będziesz mi wdzięczny za nakazaną praktykę w oszczędzaniu, co w konsekwencji pozwoli ci rozporządzać wielkim bogactwem, które stanie się twoją własnością w wyniku mego rozsądku i mojej zdolności przewidywania.
– Nędzny stary skąpiec – rzekł Tab odkładając list na gzyms kominka. – Niedawno ktoś mi mówił, że szacują go na milion… Gdzie on to zdobył?
Rex potrząsnął głową.
– Myślę, że w Chinach. Tam się urodził. Zaczął zupełnie skromnie, jako kupiec na polach złotodajnych nad Amurem. Potem kupił jakąś ziemię, gdzie znaleziono złoto. Zresztą nie wiem – rzekł drapiąc się w podbródek – czy powinienem się na niego złościć. Może w tym wszystkim, co mówi, ma rację, zawsze był moim dobrym przyjacielem.
– Jak często się z nim widujesz?
– Zeszłego roku spędziłem z nim tydzień – odparł Rex, krzywiąc się na to wspomnienie. – Mimo to – dodał szybko – wiele mu zawdzięczam. Może, gdybym nie był taki leniwy i nie gustował w tak kosztownych rzeczach, mógłbym utrzymać się z przyznanej mi pensji.
Tab pykał fajkę w milczeniu. Po chwili powiedział:
– O starym Jessem Trasmere krążą różne plotki. Jakiś facet niedawno mi mówił, że jest znanym skąpcem; trzyma pieniądze w domu, co oczywiście sprawia wrażenie jakiejś romantycznej bajeczki.
– Nie posiada konta w banku – rzucił niespodziewanie Rex – i przypadkowo wiem, że w Mayfield przechowuje ogromne pieniądze. Ten dom jest zbudowany na podobieństwo więzienia i w podziemiach mieści się pokój opancerzony, który jest najlepiej zabezpieczonym pomieszczeniem, jakie kiedykolwiek istniało. Nigdy go nie widziałem, ale byłem świadkiem jak do niego schodził. Nigdy nie zadałem sobie trudu sprawdzenia, co tam robił. Jednak to szczera prawda, Tab, że on nie ma konta w banku – mówił z przekonaniem. – Płaci tylko gotówką. Przypuszczalnie prowadzi jakieś transakcje za pośrednictwem banków, jednak nigdy o tym nie słyszałem… – zawahał się. – No cóż, nie można powiedzieć, aby był zbyt wielkoduszny. Na przykład sześć miesięcy temu stwierdził, że małżeństwo, które opiekowało się domem w Mayfield, a gospodarstwo prowadzi bardzo skromne, oddawało resztki jedzenia jakimś biednym krewnym. Wylał ich z miejsca! Kiedy go odwiedziłem w tym roku, zauważyłem, że zamknął na klucz wszystkie pokoje, z wyjątkiem sypialni i jadalni, którą używał też jako gabinetu.
– Ma jakąś służbę? – spytał Tab.
Rex skinął głową.
– Lokaja Waltersa i dwie codziennie dochodzące kobiety. Jedna gotuje, druga sprząta. Ale dla kucharki wybudował poza domem oddzielną, niewielką kuchnię.
– Musi być z niego wesoły facet – zauważył Tab.
– Trudno go nazwać wesołym. Co miesiąc zatrudnia nową kucharkę. Kiedyś spotkałem Waltersa i mówił mi, że ta obecna, nowa kucharka, jest najlepsza z tych wszystkich, jakie miał dotąd – przyznał Rex i nastąpiła chwila milczenia, trwająca prawie pięć minut.
Potem Tab wstał i wyczyścił fajkę.
– Tak, ona jest naprawdę ładna – rzekł i Rex spojrzał na niego podejrzliwie, ponieważ domyślał się, że Tab nie miał na myśli kucharki.
[1] Fr. Na dobry wygląd [kor.]
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
KLASYKI POLSKIE KRYMINAŁY
Kryminały przedwojennej Warszawy
Tom 1.
Marek Romański
, Mord na Placu Trzech Krzyży.
Tom 2.
Stanisław Antoni Wotowski
, Demon wyścigów. Powieść sensacyjna zza kulis życia Warszawy.
Tom 3.
Stanisław Antoni Wotowski
, Tajemniczy wróg przy Alejach Ujazdowskich.
Tom 4.
Stanisław Antoni Wotowski
, Upiorny dom w Pobereżu.
Tom 5.
Marek Romański
, W walce z Arsène Lupin.
Tom 6.
Marek Romański
, Mister X.
Tom 7.
Marek Romański
, Pająk.
Tom 8. pierwsza część.
Marek Romański
, Złote sidła.
Tom 8. druga część.
Marek Romański
, Defraudacja, druga część.
Tom 9. pierwsza i druga część.
Walery Przyborowski
, Widmo przy ulicy Kanonia.
Tom 10.
Antoni Hram
, Upiór warszawskich podziemi
Tom 11.
Kazimierz Laskowski
, Agent policyjny w Warszawie.
Tom 12.
Walery Przyborowski
, Tajemnica czerwonej skrzyni.
Tom 13.
Marek Romański
, Warszawski prokurator Garda.
Szpiedzy i agenci
Tom 1. Marek Romański, Miss o szkarłatnym spojrzeniu.
Tom 2. Marek Romański, Szpieg z Falklandów.
Tom 3. Marek Romański, Tajemnica kanału La Manche.
Tom 4. Marek Romański, Znak zapytania.
Tom 5, pierwsza część. Marek Romański, Serca szpiegów.
Tom 5, druga część. Marek Romański, Salwa o świcie.
Detektyw Piotr Vulpius
Tom 1. Marek Romański, Tajemnica małżeństwa Forster.
Tom 2. Marek Romański, Zycie i śmierć Branda.
Inspektor Bernard Żbik
Adam Nasielski
Tom 1, Alibi
Tom 2. Opera śmierci
Tom 3. Człowiek z Kimberley
Tom 4. Dom tajemnic w Wilanowie
Tom 5. Grobowiec Ozyrysa
Tom 6. Skok w otchłań
Tom 7. Puama E
Tom 8. As Pik
Tom 9. Koralowy sztylet i inne opowiadania
Najciekawsze kryminały PRL
Tom 1.
Tadeusz Starostecki
, Plan Wilka
Tom 2.
Zuzanna Śliwa
, Bardzo niecierpliwy morderca
Tom 3.
Janusz Faber
, Ślady prowadzą w noc
Tom 4.
Kazimierz Kłoś
, Listy przyniosły śmierć
Tom 5.
Janusz Roy
, Czarny koń zabija nocą
Tom 6.
Zuzanna Śliwa
, Teodozja i cień zabójcy
Tom 7.
Jerzy Żukowski
, Martwy punkt
Tom 8.
Jerzy Marian Mech
, Szyfr zbrodni
Tom 9.
G.R Tarnawa
, Zakręt samobójców
Tom 10.
I. Cuculescu (pseud.)/Iwona Szynik
, Trucizna działa
Klasyka angielskiego kryminału
Edgar Wallace
Tom 1. Tajemnica szpilki
Tom 2. Czerwony Krąg
Tom 3. Bractwo Wielkiej Żaby
Tom 4. Szajka Zgrozy
Tom 5. Kwadratowy szmaragd
Tom 6. Numer Szósty
Tom 7. Spłacony dług
Tom 8. Łowca głów
Detektyw Asbjørn Krag
Sven Elvestad
Tom 1. Człowiek z niebieskim szalem
Tom 2. Czarna Gwiazda
Tom 2. Tajemnica torpedy
Tom 3. Pokój zmarłego
NOWE POLSKIE KRYMINAŁY
Kryminały Warszawskie
Wojciech Kulawski
Tom 1. Lista sześciu.
Tom 2. Między udręką miłości a rozkoszą nienawiści.
Tom 3. Zamknięci
Tom 4. Poza granicą szaleństwa
Komisarz Ireneusz Waróg
Stefan Górawski
Tom 1. Sekret włoskiego orzecha
Tom 2. W cieniu włoskiego orzecha
Kapitan Jan Jedyna
Igor Frender
Tom 1. Człowiek Jatka - Mroczna twarz dwulicowa
Tom 2. Mordercza proteza
Tim Mayer
Wojciech Kulawski
Tom 1. Syryjska legenda
Tom 2. Meksykańska hekatomba
www.lindco.se
e-mail: [email protected]
lindcopl (facebook & instagram)
Tytuł oryginału:
Edgar Wallace
Tajemnica szpilki
(The Clue of the New Pin)
Seria: Klasyka angielskiego kryminału
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Lind&Co.
Wydanie I, 2016
Zawiera niepublikowane wcześniej opowiadanie ”Obcy z mroków nocy”
Tłumaczenie: Janina Stanisławska
Wspołpraca: Wydawnictwo CM, Warszawa
Projekt okładki: Studio Karandasz
Zdjęcia na okładce: Elenathewise, Larry Rains, michaklootwijk / Adobe Stock, jeff Metzger, Мария Неноглядова / Adobe Stock
Copyright © dla tej edycji: Wydawnictwo Lind & Co, Stockholm, 2021
ISBN 978-91-8019-004-6
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek