Tajemnica trzech dębów - Edgar Wallace - ebook + książka

Tajemnica trzech dębów ebook

Edgar Wallace

3,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Sokrates Smith to były policjant i pracownik Scotland Yardu, który posiada nie tylko niezwykłe imię, ale także nieprzeciętne zdolności detektywistyczne. Na zaproszenie emerytowanego kolegi z pracy, Johna Mandle’a, przyjeżdża do jego willi wraz z młodszym bratem Lexingtonem. Na miejscu każdy z braci znajduje zajęcie – Sokrates próbuje dowiedzieć się, dlaczego gospodarz żyje w nieustannym strachu o swoje życie, a Lexington dotrzymuje towarzystwa uroczej pasierbicy Mandle’a, Molly. Już pierwszej nocy bracia dostrzegają tajemnicze sygnały nadawane alfabetem Morse’a, wyznaczające spotkanie pod tytułowymi trzema dębami. Na miejscu schadzki znajdują zwłoki. Wkrótce okazuje się, że morderstwo to dopiero początek zawiłej tajemnicy, którą muszą odkryć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 205

Oceny
3,2 (5 ocen)
1
1
2
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




SOKRATES SMITH

– Morderstwo nie jest ani sztuką, ani umiejętnością, jest tylko przypadkiem – mówił Sokrates Smith, a Lex Smith, jego młodszy brat i najwierniejszy towarzysz, uśmiechnął się ironicznie. Trudno było, doprawdy, wyobrazić sobie dwóch ludzi bardziej różnych.

Sok Smith miał lat blisko pięćdziesiąt, był to wysoki, chudy, zgarbiony mężczyzna, cały jak wystrugany z drewna, o siwych przystrzyżonych wąsikach nad stanowczymi ustami. Lex miał lat dwadzieścia pięć i był o dwie stopy niższy od brata, ale trzymał się tak prosto, że robił wrażenie równego z nim wzrostem, a nawet mogło się zdarzyć, że na pierwszy rzut oka wzięto by go za wyższego.

– Mój Boże, Sok, jakież to wygłaszasz aforyzmy – powie­dział ze śmiechem Lex Smith.

– To nie żadne aforyzmy, głuptasku – odparł Sok – podaj mi marmoladę.

Bracia siedzieli właśnie przy śniadaniu w obszernej jadalni, której okna wychodziły na Regent’s Park. Zajmowali oni pierwsze i drugie piętro jednego z dużych domów przy Regent’s Parku. Dom był własnością Smitha. Kupił go, gdy miał lat trzydzieści. W owym czasie myślał o małżeństwie, ale potem, gdy dom był już jego własnością, nie miał nigdy czasu na zakochanie się i, jak mówił Lex, wyładowywał swoje „instynkty macierzyńskie”, opiekując się młodszym bratem.

Sokrates Smith miał zbyt dużo zajęć w życiu, by zmie­ścić w nim jeszcze umizgiwanie się do kobiet. Zdarzyło się nawet, że raz błogosławił swój brak czasu – było to wtedy, gdy wszystkie jego myśli zajęte były sprawą morderstwa Tollemarsha, a ciotka, jego jedyna, prócz Lexa, krewna, swatała mu właśnie wspaniałą partię. Partia nie doszła do skutku, a kandydatka na żonę Soka zdążyła się już obecnie trzy razy rozwieść i była w Londynie awanturnicą.

Sok studiował kryminalistykę i w tym celu wstąpił do policji. Ale, doprawdy, niezwykły to był policjant, który po odbyciu służby spędzał wolne godziny w jednym z najwy­kwintniejszych klubów Londynu.

Miał sześć tysięcy funtów rocznego dochodu, ale zajęciu policyjnemu oddawał się wprost z namiętnością i przecho­dził wszelkie stopnie kariery policyjnej. Kiedy osiągnął już szarżę oficera, rzucił służbę i zajął się studiowaniem metod policji zagranicznej oraz ulubioną swą nauką – antropologią.

Scotland Yard jest instytucją, w której niełatwo zasłużyć na pochwałę, zwłaszcza amatorom, ale mimo to Sok opu­ścił Yard, zostawiając po sobie jak najlepszą opinię, zyskał nawet oficjalne uznanie.

Gdy wprowadzono system zdjęć daktyloskopowych, Sok zasłynął jako najwytrawniejszy specjalista w tej dziedzinie, a także w dziedzinie badania plam krwi na odzieży, wzy­wano go w specjalnie trudnych wypadkach i zazwyczaj rozwiązywał je bez zarzutu.

– Jakim pociągiem pojedziemy? – spytał Lexington.

– O drugiej, ze stacji Waterloo – odparł brat, składając serwetkę.

– Czy bardzo będzie nudno? – pytał Lex.

– Spodziewam się – powiedział Sok z figlarnym błyskiem w oczach – ale to bardzo zdrowo. Nuda jest jedynym środ­kiem wychowawczym dla młodzieńców w twoim wieku.

Lex roześmiał się.

– Jesteś dziś pełen mądrości, nie darmo dano ci imię Sokrates.

Sokrates Smith od dawna już wybaczył swoim rodzicom ekscentryczne imię, które mu dali. Ojciec jego miał słabość dla wszystkiego co klasyczne i tylko energiczny protest matki sprawił, że Lex nie otrzymał imienia Arystofanes.

– Dziecko, które ma nazwisko Smith, moja droga – mówił do żony – musi mieć przynajmniej imię, które by go wyróżniło spośród innych.

Wreszcie zgodzili się oboje na imię Lexington, gdyż dziecko przyszło na świat w Lexington Lodge Regent’s Park.

– Jestem dziś pełen mądrości i aforyzmów, powiadasz? – spytał Sok Smith ze śmiechem – więc oto jeszcze jeden aforyzm. Zapamiętaj to sobie, że okazja jest bardziej nie­bezpieczna od piękności.

Lex spojrzał na niego zdziwiony.

– Co to ma znaczyć? – spytał.

– Córka Mandle’a jest ogromnie wdzięczną i ładniutką dziewczyną, spędzisz z nią pod jednym dachem trzy dni. Mądrej głowie...

– Bzdury – powiedział młodzieniec porywczo – nie mam zwyczaju kochać się w każdej napotkanej dziewczynie.

– Niewiele ich jeszcze w życiu napotkałeś... – brzmiała odpowiedź.

W parę chwil później Lex, wchodząc do pokoju brata, zastał go przy zamykaniu walizy. W żaden sposób nie chciała się domknąć.

– Po cóż zabierasz ze sobą przyrządy mające związek z twoją zgubną namiętnością? – spytał brata, pokazując mu starannie zawinięty mikroskop. – Przecież nie jedziesz do Hindhead dla wykrywania jakiejś zbrodni?

– Nigdy nic nie wiadomo – odparł Sokrates – gdybym nie wziął przyrządów ze sobą, mogłoby właśnie coś się zdarzyć, a tak mam prędzej zagwarantowany spokojny weekend.

– Cóż to za człowiek ten Mandle? – spytał młodszy brat, przypomniawszy sobie, po co właściwie wszedł do pokoju.

– Był doskonałym oficerem i świetnym detektywem – odparł Sokrates. – Gdy opuścił służbę, policja straciła w nim dzielnego pracownika, straciła zresztą wówczas jednocześnie dwóch, gdyż z nim razem wystąpił Stone.

– Stone był inspektorem policji?

– Sierżantem policji – odparł Sokrates Smith. – On i Mandle byli najlepszymi przyjaciółmi, razem też zaczęli spekulować na akcjach i włożyli w to bardzo wiele pienię­dzy. Wówczas Mandle zjawił się sam u naczelnika policji i wyjaśnił mu, że nie może zajmować się jednocześnie dwiema rzeczami i że opuszcza swoje stanowisko. Do tego postanowienia przyczyniło się niemałe niepowodzenie, którego w tymże czasie doznał. Oto zajmował się tropie­niem przestępcy nazwiskiem Deveroux, który splądrował Bank Lyoński i uciekł do Ameryki Południowej. Zbrodniarz przemknął mu się wprost między palcami i to do reszty rozczarowało Mandle’a. Wystąpił, a razem z nim Stone. Yard stracił dwóch dzielnych ludzi.

– Stracił trzech, mój stary – powiedział Lex, klepiąc brata po ramieniu – gdyż i ty odszedłeś w tym samym czasie.

– Tak – powiedział Sokrates obojętnie – ale ja się nie liczę.

PASIERBICA JOHNA MANDLE’A

Leśniczówka, willa Johna Mandle’a, była pięknie poło­żona na szczycie wzgórza. Dom był prawie niewidoczny w gęstych zaroślach sosnowych i jałowcowych. Znajdował się mniej więcej o milę od Hindhead i z tarasu jego John Mandle mógł widzieć całą okolicę.

Siedział właśnie w bawialni z nogami otulonymi grubym pledem i przez szeroko otwarte okna patrzył na ogród. Był to siwy człowiek o ponurym wyrazie na swej długiej kościstej twarzy.

Młoda dziewczyna, która weszła do pokoju, zatrzymała się nieśmiało u progu.

– Czy nie było depeszy od Smitha? – burknął.

Sokrates Smith nie przesadził, nazywając ją ładniutką. Z jej miłej twarzyczki biła dobroć. Wobec ojczyma była nieśmiała i jak gdyby przerażona. Widać było, że boi się go panicznie i że nienawidzi go, może pod wpływem wspo­mnienia, jak był niedobry dla jej matki.

Mandle nie miał własnych dzieci i zdawał się nigdy nie odczuwać ich braku. Jego stosunek do pasierbicy przypo­minał stosunek pana do służącej, nie miał nigdy dla niej ani odrobiny czułości.

Kaprys jego wyrwał dziewczynę z pensjonatu dla mło­dych dziewcząt, pozbawił ją nauki i towarzystwa rówieśnic i przeniósł w ponurą atmosferę leśniczówki, dając jej jako jedyne towarzystwo starca niemówiącego do niej całymi dniami ani słowa. Czuła doskonale, że ojczym okradł ją ze szczęścia jej młodych lat, okradł z radości życia, okradł ze swobody, z wiary w ludzi, a co gorsza – z wiary w Boga.

– Czy przygotowano dwa pokoje? – mruknął.

– Tak, ojcze – odparła.

– Trzeba urządzić je jak najwygodniej. Sokrates Smith to stary mój przyjaciel. Brata jego nie znam.

Słaby uśmiech zjawił się na wargach dziewczyny.

– Jakież ma zabawne imię – powiedziała.

– Skoro jemu wystarcza, powinno wystarczać i tobie – powiedział gniewnie John Mandle.

Dziewczyna umilkła.

– Nie widziałem go dziesięć lat – powiedział Mandle, raczej do siebie niż do pasierbicy. – Mądry towarzysz, dobry przyjaciel.

Usiłowała raz jeszcze nawiązać rozmowę.

– To świetny detektyw, prawda? – spytała nieśmiało.

– Najlepszy i najmądrzejszy chyba w całym świecie, a w Anglii z pewnością. Słyszałem, że brat wstępuje w jego ślady.

– Czy jego brat jest młody?

Mandle ściągnął swe nastroszone brwi z niezadowole­niem.

– Ma dwadzieścia pięć lat – odparł. – Ale proszę sobie raz na zawsze zapamiętać, Molly, że nie zniosę tu żadnego romansowania.

Twarzyczka Molly oblała się rumieńcem, a podbródek drgnął.

– Nie mam zwyczaju romansowania z gośćmi ojca – powiedziała z wyrzutem. – Nie rozumiem, czemu ojciec mówi mi tak przykre rzeczy?

– Bo tak chcę – powiedział.

– Tak, ale ja nie chcę! – zawołała z nagłą energią. – Już dosyć długo znosiłam tę tyranię od chwili śmierci mojej nieszczęśliwej matki, ale teraz mam już tego dosyć! Cier­pliwość moja się już wyczerpała! Uczyniłeś mi ten piękny zakątek piekłem i dłużej nie myślę tego znosić!

– Jak chcesz – odparł, nie odwracając głowy – możesz sobie iść.

– Właśnie mam zamiar to zrobić – powiedziała spokoj­nie. – Natychmiast po wyjeździe gości wyjadę do Londynu i tam będę sama zarabiała na moje utrzymanie.

– Doskonałe znajdziesz sobie zajęcie – powiedział szy­derczo. – Cóż ty umiesz robić?

– Dzięki panu, nic – odparła. – Gdybym została w szkole, mogłabym teraz być nauczycielką.

– Nauczycielką! – roześmiał się głośno. – Jakie głupstwa gadasz. A czy wiesz, że jeśli mnie porzucisz, nie dostaniesz ani grosza po mojej śmierci?

– Nie chcę pańskich pieniędzy, nigdy ich nie chciałam. Matka zostawiła mi trochę biżuterii.

– Którą ja jej kupiłem – przerwał jej brutalnie. – Nie miała prawa zostawiać ci mojej własności.

– W każdym razie, ja tej biżuterii nie posiadam – odparła dziewczyna i odwróciła się gwałtownie, by odejść.

Mandle przywołał ją z powrotem:

– Molly – powiedział głosem niebywale jak na niego łagodnym – powinnaś mieć dla mnie trochę względów, jestem chory...

Odetchnęła z ulgą.

– Wybacz mi, ojcze, powinnam była o tym pamiętać. Czy kolano bardzo ci dokucza?

– Tak bardzo, że nie mogę wcale stać. To fatalne, że akurat wtedy dokucza mi reumatyzm, gdy po dziesięciu latach przyjeżdża do mnie przyjaciel. Właściwie powinienem położyć się teraz na tydzień do łóżka. Przyślij mi, proszę cię, służącego, żeby mnie przeprowadził do gabinetu. Muszę popracować.

Z pomocą ogrodnika i służącego John Mandle dostał się do obszernego jasnego pokoju na parterze. Pokój ten służył mu za gabinet, a w wypadkach, gdy noga zbytnio mu dokuczała, by mógł wejść na schody, i za sypialnię.

Dziewczyna, widząc go siedzącego wygodnie przy biurku, udała się do swych zajęć domowych.

Gdy Sokrates Smith wraz z bratem zajechali przed dom, John Mandle znajdował się właśnie na polance przed domem.

– Halo, John – zawołał Sok na widok przyjaciela leżącego w fotelu. – Co ci jest?

– To ten przeklęty reumatyzm – jęknął. – Szczęśliwy jestem, że cię widzę, nic a nic się nie zmieniłeś.

– Przedstawiam ci mego brata – powiedział Smith, a Mandle uścisnął dłoń młodzieńca.

Przeszedłszy do jadalni, ujrzeli Molly i widok młodej dziewczyny zachwycił Lexingtona.

– Ona jest urocza, Sok – powiedział, gdy został sam z bratem po jedzeniu. – Czy widziałeś kiedyś takie oczy, takie czoło, taki uśmiech? Wygląda jak świeżutki pączek róży. A jakie ma zachowanie.

– O, Lex, jakże mnie nudzisz – powiedział starszy brat – i pomyśleć, że to ja sam przywiozłem cię tutaj i popsu­łem dzieło tylu lat, w ciągu których chroniłem cię przed podstępnymi sidłami kobiet.

– Przestań, wiesz tak samo jak ja, że jest prześliczna.

– Nie jest brzydka – przyznał Sok – ale taka, jak każda inna młoda dziewczyna.

– Jesteś nieokrzesany i w dodatku nieszczery – jęknął brat.

– Nie mogę być jednym i drugim, to nie idzie w parze – zauważył Sok filozoficznie. – Ale co to ja chciałem powie­dzieć. Czy dostrzegłeś...

– Co takiego? – przerwał Lex. – Może stosunek starego do dziewczyny?

Starszy brat skinął potakująco głową:

– Tak.

– To musi być awanturnik! – zawołał Lex z żywością. – Ale nie rozumiem, jak można mówić do takiej dziewczyny jak do psa. Czy słyszałeś, jakim tonem zażądał od niej cukru?

– Zdaje mi się, że on jej nienawidzi – powiedział Sok. – I ona jego również nienawidzi. To wszystko razem jest ciekawe, gdyż John Mandle najwyraźniej żyje w strachu.

– W strachu?

Sok Smith skinął głową. Widział on wyraźnie w oczach Mandle’a śmiertelny lęk.