Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
To historia oparta na prawdziwych wydarzeniach z życia autorki. Jej samotna podróż do Tajlandii ma stać się rodzajem terapii po nieudanym związku oraz czasem, w którym bohaterka w samotności ma odnaleźć w sobie moc do realizacji swoich zawodowych jak i życiowych marzeń. Autorka w niezwykle zgrabny sposób maluje nowoczesną, wrażliwą, podejmującą odważne decyzje polską kobietę, która zderza się często z małomiasteczkową mentalnością otoczenia, a która jednocześnie w sposób nietuzinkowy lub nawet kontrowersyjny stara się osiągnąć równowagę życiową. Czy samotna podróż do Tajlandii to klucz do osiągnięcia tejże równowagi życiowej?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 333
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tajlandia. Pojechałam po miłość
Iwona Porożyńska
© Copyright by
Joanna Morea & e-bookowo
Projekt okładki:
Jacek Brodowski
ISBN e-book 978-83-7859-262-4
ISBN druk 978-83-7859-263-1
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości
bez zgody wydawcy zabronione
Wydanie I 2013
Konwersja do epub A3M Agencja Internetowa
Patronat medialny:
Siedzę na zatłoczonym lotnisku Heathrow w Londynie. Terminal 3.Tłumy ludzi kręcą się jakby zupełnie bez celu. Panuje tu straszliwy rozgardiasz. Jestem zmęczona. Na sekundy tracę świadomość. Momentami zastanawiam się, gdzie ja właściwie jestem. Otaczają mnie całe rodziny Hindusów, Sikhów, Muzułmanów i niewielu Europejczyków. Trochę się gubię. Równie dobrze mogłabym być teraz na lotnisku w Indiach.
Samolot, którym przyleciałam z Warszawy, wylądował o czasie. Trochę trzęsło przy podchodzeniu na pas lotniska. Jest środek zimy, opóźnienia są normą. Zresztą tego roku zima jest wyjątkowo ostra i śnieżna.
Nieco ociężale podnoszę się z ławki. Czeka mnie jeszcze trzy godziny oczekiwania na samolot do Bangkoku. Lecę, wykorzystując voucher z anulowanego kilka miesięcy temu biletu na przelot do Sydney. Okazuje się właśnie, że samolot, którym będę niebawem podróżowała, leci właśnie do Sydney, a w Bangkoku ma tylko międzylądowanie. Co za ironia!
Ale czym jest ta mała ironia z moją burzą w pobudzonej właśnie kawą głowie. Po co właściwie tam lecę? Owszem, kiedy nadarzyła się ta możliwość, bardzo się ucieszyłam. Podróżowanie płynie w moich żyłach, uwielbiam to robić. Ale to nie najlepszy moment mojego życia na taką wycieczkę, do tego samotną. Tak, zdecydowałam się wyruszyć sama. Pomyślałam, że potrzebuję oddechu, potrzebuję oczyścić umysł i złapać dystans do wszystkiego, co dzieje się właśnie w moim życiu. A co się dzieje?
Ktoś trąca mnie lekko, kiedy spacerując po korytarzach lotniska, pociągam kolejny łyk kawy.
– Sorry! Bardzo przepraszam! – przerażony około 30 letni mężczyzna powtarza co chwila, spoglądając na niewielką plamę, jaka powstawała właśnie na mojej bluzie. Plama latte błyskawicznie wsiąknęła, przybierając strzępiaste wzorki.
– Nic się nie stało, naprawdę! – uspokajam go.
– Nie wiem, jak ja to zrobiłem!… Przepraszam!
– Żaden problem.
– A twoje kawa? – pyta. – Może kupię ci następną?
– Nie, nie trzeba, dziękuję.
– A… dokąd lecisz, jeśli można?
– Do Tajlandii... zabiorę zatem trochę brytyjskiej kawy na swojej bluzie – żartując, wskazuję swoją plamę.
– A ja do Singapuru, a dalej do Nowej Zelandii.
– Super.
– Tak, chociaż teraz żałuję, że też nie lecę do Tajlandii – mówiąc, uśmiecha się nieśmiało.
Zastanawiam się, czy potrącił mnie niechcący czy z rozmysłem.
– Nie teraz, to kiedy indziej tam polecisz – odpowiadam.
– Tak, masz rację.
Mężczyzna chce jeszcze coś powiedzieć, ale ja zupełnie nie mam ochoty na pogawędki. Wymyślam na poczekaniu jakiś powód, żeby zakończyć tę rozmowę.
– Przepraszam cię, ale powinnam wykorzystać jeszcze Europę i zadzwonić do kilku znajomych.
– Oczywiście... tak... przepraszam, że cię zatrzymuję.
Mężczyzna znika po chwili, a ja cóż, zagłębiam się w rozmyślaniu o swoim przedziwnie układającym się życiu.
Moje małżeństwo nie przetrwało próby. Rozpada się po 10 latach wspólnej historii.
Potem przechodzę chwilowe załamania, później rozwód, który w odcinkach trwa do dzisiaj. Boję się nowych związków i ich unikam, jednocześnie tęsknie za tym, czego nie miałam w małżeństwie, za ciepłem i męskim wsparciem, za partnerem, za normalnością i za tym najważniejszym, za miłością.
Mniej więcej rok po rozstaniu powoli wychodzę ze skorupy i dostrzegam mężczyzn. W międzyczasie wracam do pozostawionej po ślubie kariery zawodowej i tu zderzenie z polską, brutalną rzeczywistością... brak kontaktów, brak wsparcia, brak szans na cokolwiek.
Pierwszy krótki flirt, bardziej fascynacja – nieudany. W życiu zawodowym... no cóż, próbuję, czego się da, ale nie za wszelką cenę. Kolejny flirt – brak zaangażowania z mojej strony, ale miłość z jego. Niestety to doprowadza mnie do jeszcze większego załamania i frustracji. I wreszcie przydarza mi się pierwszy romans – nieudany i dość głęboko przeżyty. Za namową koleżanek zaczynam krótką zabawę w sieci zakończoną rozczarowaniem i jeszcze głębszą frustracją. A zawodowo? Jakieś bardzo pozorne i nic nie znaczące ruchy. Ale tu staram się nie poddawać i dużo pracuję.
Kolejny flirt oparty na wspólnym biznesie – wielkie nadzieje (rozbudza on), wchodzę w to z rozsądku. Niestety to całkowita porażka, która jest najświeższą (sprzed tygodnia) i której skutki jeszcze odczuwam. Na całe szczęście nie byłam zaangażowana, ale niestety to jeszcze bardziej pogłębiło i tak już dalece zaawansowane poczucie porażki.
A teraz właśnie czekam na samolot do Bangkoku. Lecę tam i nie wiem, po co to robię. Ok, ta podróż ma być lekiem na moją frustrację. Chcę się odbudować, odnaleźć i wzmocnić. Żadnych facetów!!!! Po co wybrałam Tajlandię, przecież byłam tam już kilka razy?
Tajlandia to taki kraj, w którym czuje się oddech wolności. Nie mam na myśli rozwiązłości i wolności seksualnej, owszem ten kraj to mekka nocnego życia i wszelakich wolnych związków. I każdy, kto choć raz odwiedził to miejsce, dobrze to wie. Dla mnie jednak, dla samotnie podróżującej kobiety, żaden inny kraj azjatycki nie wydaje się tak bezpiecznym i tak łatwym do podróżowania jak Tajlandia. A jeśli chcę na chwil parę uwolnić się od przeszłości, przemyśleć wszystko od nowa w ciszy i spokoju, to właśnie tu tę ciszę oraz wolność umysłu mogę znaleźć i jej doświadczyć. Tajlandia do lat czterdziestych ubiegłego wieku nazywała się Syjamem, co oznacza ciemny lub brązowy, po czym stała się Tajlandią. Słowo Thai oznacza wolność. Thai to też grupa etniczna zamieszkująca centralną część kraju, ale dla mnie idea wolności zawarta w słowie Thai emanuje pewną magiczną potęgą. Dla mnie, podróżniczki czy też turystki z Europy, obserwatorki, która nie przekracza zastanych tu prawideł społecznych, nie przenika głębiej w istniejące tu podziały, jest w tym słowie pewna spójność, która do mnie przemawia. Moja wolność w kraju wolności.
Uwielbiam też tajską kuchnię. To bogactwo smaków i aromatu. Moja ulubiona trawa cytrynowa w zupach czy w owocach morza i sosy oparte na mleku kokosowym. Ja zwyczajnie tęsknie za smakami. Noszę je gdzieś w świadomości i w ustach, a kiedy tylko pomyślę nawet o najbardziej popularnym, ulicznym Pad Thai, zaraz dosłownie ślinka mi cieknie.
Ujmująca jest życzliwość Tajów, uśmiech oraz spokój, jaki z nich emanuje. Ich niemal wiecznie uśmiechnięte twarze to idiom, to cecha charakterystyczna. Nie bierze się to tylko z wyznawanej religii, 95% populacji to Buddyści, ale z uwarunkowań kulturowych, z azjatyckich zwyczajów. Tajlandia nazywana jest często krajem uśmiechu. Ludzie uśmiechają się większość dnia i nie tylko ze względu na słońce. Uśmiech jest narzędziem naprawczym, kartą przetargową, lekarstwem na każdą okazję. Jest także usprawiedliwieniem dla gaf, nietaktów i niewiedzy. Uśmiechem się przeprasza, dziękuje, a także unika konfliktów. Tajowie wolą się uśmiechać niż żałować, że powiedzą coś za wiele czy też zrobią coś niepotrzebnego. Oni, podobnie jak inni Azjaci, nie odpowiadają nigdy negatywnie. Słowo NIE dla nich właściwie nie istnieje. Nawet jeśli mają skłamać, niczego nie zanegują i nie odmówią. Wtedy właśnie z pomocą przychodzi uśmiech, który osłodzi każde kłamstewko, do którego można się dopuścić, aby tylko nie doprowadzić do powiedzenia słowa NIE, a tym samym nie utracić twarzy.
Jednak tak naprawdę poza niezwykłym bogactwem kulturowym i obyczajowym tego kraju tym razem przywiodło mnie tu coś innego. Zafascynowała mnie jedna z wysp na Morzu Andamańskim. Nie wiem, skąd ją wytrzasnęłam, bo nie z żadnego przewodnika. Pewnie natknęłam się na informację o niej, eksplorując strony internetowe. Teraz nawet nie pamiętam, co mnie w niej tak urzekło, ale skoro już czekam na ten samolot do Bangkoku, to właściwie w jednym celu. Chcę dotrzeć właśnie na tę wyspę.
Wyciągam z torby przewodnik, książkę o Tajlandii, żeby skończyć to użalanie się nad samą sobą i zająć się czymś ważniejszym na tę chwilę. Zapisałam gdzieś w kalendarzu nazwę wyspy, odszukam ją teraz i opracuję plan dojazdu. Przed opuszczeniem Polski niestety nie miałam na to czasu. Cały zamysł tej podróży był równie zaskakujący jak wybór kierunku. Tempo przygotowań zaś błyskawiczne. Zawsze najtrudniejsza jest organizacja całego organizmu, jakim jest dom i dziecko. Wszystko i wszystkich trzeba zostawić ze stuprocentowymi wytycznymi i przygotować plany awaryjne na nieprzewidziane wydarzenia. I to właśnie starałam się zrobić w ciągu bardzo krótkiego czasu, dosłownie kilku dni.
Byłam w Tajlandii już kilkakrotnie, toteż mogłam sobie pozwolić na pełną improwizację. Nastawiłam się na odwiedzenie wysp, dlatego intensywne i przyśpieszone przejrzenie stron i kilku forów internetowych dało mi szybki wgląd w temat i pozwoliło natychmiast wskoczyć w psychologię podróżnika. Bardzo sprawnie potrafię przeistoczyć się z kobiety, powiedzmy „damy”, w traperkę. Uznałam, że ten mój krótki, kilkunastodniowy wyjazd nie wymaga wnikliwego przygotowania trasy.
Teraz zaczynam kartkować strony przewodnika. O jest! Odnajduję na mapie wyspę Ko Rang. „Super” myślę sobie. Zaraz, zaraz... ta sama nazwa, ale nie to wybrzeże, tamta wyspa nie leży w zatoce Tajskiej. Zastanawiam się czy nie pomyliłam czegoś w nazwie wyspy. Zmieniam rozdział na ten, gdzie podane są informację o Andamańskim wybrzeżu. Jest! Ale niestety tylko wzmianka. Nie wiadomo, jak się na nią dostać i czy w ogóle turyści tam docierają. Pamiętam tylko, że wyspa znajduje się blisko granicy z Myanmar, ta wzmiankowana tutaj w przewodniku również, a zatem musi to być ta właściwa. To już coś, jakaś pierwsza informacja. Czyli czeka mnie mała przygoda. A to brzmi już ekscytująco.
Spoglądam na zegar na ścianie. Jeszcze godzina. Odszukuję na tablicy informacyjnej numer wyjścia do odprawy i podążam w tym kierunku. Już z daleka dostrzegam Anglika, który dopiero co zrobił mi plamę z kawy na bluzie. Uśmiecha się do mnie. Wydaje się być bardzo miły, ale czuję, że mam uczulenie na facetów. Nie mam ochoty na flirty, te urokliwe uśmieszki, wyczuwania, oceniania, na tę całą wstępną gierkę, żeby to ocenić możliwości ewentualnego poderwania. Jestem tym zmęczona.
Odwzajemniam się jednak nieśmiałym uśmiechem. Mężczyzna zabawnie spogląda, czy przypadkiem nie trzymam w ręku żadnego napoju i nie dochodząc zbyt blisko, zagaduje.
– Wciąż czekamy?
– Tak, ja już niedługo.
– To szczęśliwej podróży!
– Wzajemnie.
Chyba wyczuł moje niezbyt chętne do pogaduszek nastawienie. To miłe z jego strony. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że przecież wie, dokąd lecę i dobrze wie, że mój samolot odlatuje dopiero za godzinę. Tak jak i ja dobrze wiem, że on będzie czekał jeszcze trochę dłużej. Oj, chyba trochę przesadzam z tą alienacją. A może nawet jestem niemiła. On wygląda na zwykłego trapera, a nie podrywacza. Oglądam się za siebie. Stoi nieopodal przy jednym ze sklepów wolnocłowych. Spogląda niepewnie w moją stronę. Reaguję nieznacznie na niego. Trzyma w ręku czekoladę, jakby przymierzał się do jej kupowania. Wskazuje mi ją, jakby chciał zapytać, czy mam na nią ochotę. Odruchowo kiwam głową, że tak. Uwielbiam czekoladę. „Co ja robię?” – pomyślałam. No właśnie, co ja robię, przecież nie mogę zdziczeć. Poza tym za chwilę nasze drogi się rozejdą. I ruszam w jego stronę.
– Czy mam ci doradzić w wyborze czekolady? – pytam żartobliwie.
– A jaką lubisz najbardziej?
– No ja... z rodzynkami.
– A ja chyba tę z nadzieniem. Poczekasz? Zapłacę tylko.
– Jasne.
On podchodzi do kasy, a ja w tym czasie do perfum. Jak zwykle. To najprzyjemniejszy etap oczekiwań na lotnisku, czyli wypróbowywanie wszystkich zapachów. Ukradkiem wylewam na siebie kilka. Już jest mi znacznie lepiej. Wyszukiwanie nowych perfum zawsze poprawia mi nastrój.
– A, tutaj jesteś?
– Wiesz, jestem mimo wszystko normalną kobietą – wyjaśniam, odstawiając na miejsce kolejną sprawdzaną przeze mnie buteleczkę perfum.
– Mimo wszystko? – spogląda zdziwiony.
– Wiesz, bo...
– Nie ma problemu, nic nie wyjaśniaj. Proszę, to dla ciebie. W Azji przypomnisz sobie z utęsknieniem trochę europejskich czekoladowych klimatów – i podaje mi czekoladę z rodzynkami.
Siadamy na wolnych ławkach i przegadujemy cały czas, aż do mojego odlotu. Anglik odprowadza mnie do mojego punktu odpraw i żegnając się, mówi:
– Masz trochę za dużo smutku w oczach. Nie wycofuj się ze świata. Zwyczajnie żyj, bo najgorsze jest uczucie utraconych chwil. A to my je tracimy na własne życzenie, z własnego wyboru. To nie dzieje się przez coś zewnętrznego, nie tracimy szans przez złą koniunkturę, przez kogoś innego, bo nam przeszkodził, przez nieodpowiednie momenty, brak szczęścia, zły układ planet, czy przez inne czynniki zewnętrzne. Tracimy szanse przez samych siebie, bo się z różnych powodów wycofujemy. Nie rób tego. Napełnij swoje oczy radością.
Patrzę na niego i stoję nieruchoma. Jestem zaskoczona tak mocno, że nie wiem, co powinnam teraz zrobić, co powiedzieć.
– Ale skąd...
– Zobacz, już prawie nie ma ludzi do odprawy. Zaraz odleci twój samolot.
– O rany! Słuchaj... dziękuję, bardzo ci dziękuję.
Ściskamy mocno swoje dłonie na pożegnanie.
Jako jedna z ostatnich pasażerek siadam w swoim fotelu. Niestety nie mam miejsca przy oknie, ale jest ciemna noc i jest mi wszystko jedno. Samolot startuje, a ja wciąż jestem pod wrażeniem słów Anglika. Nawet nie wiem, jak ma na imię!
Lot do Bangkoku jest bardzo spokojny. Moimi sąsiadami jest dwoje starszych ludzi. To małżeństwo. Australijczycy. Są dla siebie bardzo uprzejmi. Przesypiam większość czasu, budząc się tylko na posiłki. Nawet nie przeszkadza mi płacz dzieci jednej z pasażerek.
Lądujemy o czasie. Rozgrzane powietrze przenika każdą szparą do klimatyzowanego lotniska. Zrzucam z siebie wszystkie bluzy. Zostaję tylko w podkoszulce i spodniach. A mimo to ledwie mogę wytrzymać. Nawet nie myślę teraz, co będzie, kiedy stąd wyjdę na zewnątrz. Wymieniam na lotnisku pieniądze i zastanawiam się, co robić dalej.
Jeszcze z domu zarezerwowałam przez Internet pokój w jednym z niedrogich hoteli w pobliżu serca turystycznej części wielkiego, wielomilionowego Bangkoku, czyli w pobliżu Khao San Road, ale nie dostałam żadnej odpowiedzi, więc właściwie nie mam żadnej rezerwacji. Jestem przyjemnie bezdomna. Zwykle nie rezerwuję hoteli wcześniej tylko szukam na miejscu, ale tym razem, kiedy jestem sama i przylatuję późnym popołudniem, chciałam mieć pewność, że nie będę szukała godzinami taniego pokoju. Teraz jednak właściwie nie mam większego wyboru. Jest dość późno. Tutaj wcześnie robi się ciemno. Jestem zmęczona, a do tego organizm musi się zaaklimatyzować i przyzwyczaić szybko do wysokiej temperatury powietrza, wilgotności oraz zmiany czasu. Już głowa daje mi pierwsze oznaki tych zmian.
Zaraz po odprawie opuszczam lotnisko. Na zewnątrz panują warunki jak w parowej łaźni, z której nie ma wyjścia. Szukam przystanku, skąd odjeżdżają pośpieszne, miejskie autobusy. Siedzi tu już grupa turystów takich jak ja, z plecakami. Zrzucam swój, który trochę mi już ciąży na plecach i podchodzę do niedużego, otwartego kiosku. Trochę leniwie obsługują mnie trzy rozgadane między sobą Tajki.
Po około 10 minutach podjeżdża klimatyzowany autobus. Siadam przy oknie. Słońce chyli się ku zachodowi. Pierwsze pomarańczowe smugi światła otulają szklane ściany wieżowców i tonące w bujnej roślinności ogrodów tajskie domy. Czuję się, jakbym wracała na stare śmieci. Wszystko jest mi takie znajome, mimo, że nie rozpoznaję ani dzielnic, ani ulic. Blask zachodzącego słońca przywołuje wspomnienia. Ale i zapach gorącej wilgoci zmieszany z urbanistycznymi oparami rysuje przede mną obrazy z niedalekiej przeszłości. Wszystkie moje zmysły uczestniczą w tym intensywnym powrocie do historii. Prawie nie zatrzymując się nigdzie indziej po drodze, przez około czterdzieści minut autobus wiezie nas prosto do mekki turystycznej, jedynej w swoim rodzaju na całym świecie, do Banglamphu i jej najsławniejszej Khao San Road.
Ulica Khao San była w przeszłości miejscem, gdzie odbywał się największy ryżowy targ w Bangkoku i przyciągała tylko mieszkańców miasta. Ponieważ usytuowana jest w pobliżu Wielkiego Pałacu Królewskiego, szybko stała się wygodnym punktem, gdzie zatrzymywali się turyści. W ciągu ostatnich dwudziestu lat powstało tu mnóstwo hoteli i guesthousów, tak że dziś Khao San jest mekką dla przyjeżdżających tu backpackerów. Nie ma podobnego, tak barwnego, zaskakującego i nieprzewidywalnego miejsca w całej Azji.
Niebo jest już zupełnie czarne, kiedy wysiadam z autobusu. Jednak tutaj na dole kolorowe światła klubów, restauracji, hoteli, guesthousów, przeogromne ilości sklepików i budek na kółkach oświetlają każdy zakamarek każdej z uliczek.
„To gdzie teraz?” – myślę. Tłumy turystów i miejscowych cisną się, zagarniając każdy fragment ulicy. Z trudem przeciskam się z plecakiem przez masy spacerowiczów i gąszcz porozstawianych budek, gdzie kwitnie uliczny handel. Wyciągam z podręcznej torby jakiś awaryjnie zabrany ze sobą, tak na wszelki wypadek, spis hoteli. Próbuję ustalić, gdzie się właściwie teraz znajduję. Rozglądam się uważnie. Nagle, pośród wielu szyldów reklamujących hotele i guesthousy, dostrzegam New Jolly, ten, w którym rezerwowałam pokój. Ruszam w jego kierunku, chociaż nie mam żadnej pewności, czy znajdę tam wolny pokój. Słodki zapach kokosów tajskiej kuchni dociera do moich nozdrzy. Uwielbiam to. Czuję głód, ale i lekki zawrót głowy. Zauważam grubo namalowaną strzałkę wskazującą drogę. Muszę skręcić w boczną, wąską uliczkę. Idę tam. Zgiełk ulicy trochę cichnie, ale wciąż jest tłoczno. Jeden za drugim mijam centra tajskiego masażu. Tajki zapraszają do środka na Tai Massage. Mój plecak im w tym nie przeszkadza. Wchodzę jeszcze głębiej w następną zaciemnioną, boczną uliczkę, która nagle rozwidla się. Zastanawiam się przez chwilę, którą podążać dalej. Jedna odnoga jest ślepa, ciemna i opustoszała. Nie zapuszczam się tam. Wybieram drugą. Po chwili widzę New Jolly Hotel. Wchodzę do środka. Znajduje się tu duża, tajska restauracja. Z boku dostrzegam drzwi. To przejście do recepcji.
„Nareszcie” – myślę i wchodzę. Za drewnianym kontuarem pracuje średniego wieku Tajka. Właśnie kogoś melduje. Dookoła stoi kilkoro podobnych do mnie backpackerów.
– Niestety hotel jest pełen – spokojnie odpowiada, zapisując dane z paszportów. – Możecie spróbować za jakieś dwie godziny, bo czekamy na nowych gości z Europy, jak nie przyjadą, to może któryś pokój będzie wolny.
Zastanawiam się przez chwilę, czy w ogóle pytać o moją rezerwację sprzed kilku dni, ale jeśli tego nie zrobię, to na pewno nie znajdę tu miejsca, bo go teraz nie ma.
– Przepraszam, kilka dni temu rezerwowałam u was pokój, ale nie dostałam żadnej odpowiedzi.
– Na dzisiaj?
– Tak, jedynka na nazwisko Starska.
– Julia Starska?
– Tak dokładnie.
– Jest i czeka.
– A skąd wiedzieliście, że przyjadę, nie mając potwierdzenia?
– Nie wiedzieliśmy, ale wiemy, kiedy ląduje samolot z Anglii, przecież wypełniałaś to przez Internet?
– No tak...
– Gdybyś nie pojawiła się jeszcze przez około 2 godziny, nie byłoby problemu, bo tu ciągle ktoś szuka pokoju.
– To jednak dobrze, że was znalazłam.
– Pokój z łazienką i fanem 400 bahtów za noc, zgadza się?
– Tak.
– Zostajesz dwie noce czy dłużej?
– Raczej dwie.
– Gdybyś chciała przedłużyć, to zostaw wiadomość w recepcji do 12 w południe. Wymeldowanie o 12.00. Zapłacić możesz teraz lub rano. Poproszę twój paszport. To twoje klucze. Pokój jest na czwartym piętrze. Schody na górę są tam.
– A nie ma windy przypadkiem?
– Przykro mi, niestety nie.
– Ok, no problem.
Z trudnością otwieram pokój, a potem z prawdziwą przyjemnością zrzucam z siebie na ziemię plecak. Włączam wiatrak na najwyższe obroty, a potem sama padam na łóżko. Zrywam się po chwili. Odkrywam, że okiennice się nie zamykają, a okna wychodzą na balkon. Bardzo łatwo jest tutaj wejść. Mam ze sobą kłódkę. Wyciągam ją z plecaka i kombinuję, jakby ją tu założyć, żeby nikt tu nie wszedł ani z sąsiadującego pokoju, ani z dachu. Mój pokój jest bowiem na ostatnim piętrze. Udaje mi się wreszcie znaleźć najlepszy wariant. Okno będzie chwilowo nie do otworzenia. Ale na zewnątrz i tak jest zbyt gorąco nawet nocą.
Znowu poczułam głód. Biorę szybki, cudowny, wspaniały, ale jak orzeźwiający zimny prysznic i schodzę na dół. Kobieta z recepcji uspakaja mnie, kiedy odkrywam swoje obawy w związku z okiennicami.– Mamy monitoring i na każdym korytarzu oraz z zewnątrz są kamery – oświadcza. Potem tłumaczy mi, jak najprostszą drogą dojść do Khao San Road.
Jak cudownie wplątać się w ten szukający wszędzie wrażeń tłum. Niewiele się tu zmieniło. No, może przybyło trochę nowych lokali, a inne pozmieniały nazwy, ale atmosfera wiecznie trwającej tu imprezy panuje nadal, a do tego nie tylko na głównej ulicy, ale również na tych pobocznych, gdzie jeszcze kilka lat temu panowały spokój i cisza. Uśmiechające się Tajki wszędzie sprzedają patthai przygotowywane na gorąco na przenośnych kuchniach. Oczywiście jest też moje ulubione i tak wytęsknione Rothi, czyli kręcone w powietrzu tajskie naleśniki. Najlepsze są te z bananem lub jajkiem albo z ananasem. Do tego dopiero co wyciśnięty sok z tutejszych owoców albo świeży, zielony kokos. Jak ja się tutaj dobrze czuję. Gorąca noc, znajome kąty, wspaniałe jedzenie. Dookoła urocze zaczepki tubylców – hello! Albo zdecydowane podrywy turystów, ale na nie niestety nie mam ochoty. Wciągam głęboko powietrze, oddech tak upragnionej wolności. Szkoda, że nie ma tu ze mną mojej córeczki...
Zmęczenie dopada mnie natychmiast po nasyceniu głodu. Wracam do hotelu i od razu kładę się spać. Zasypiam bardzo szybko i niestety równie szybko się budzę. Zmiana czasu daje o sobie znać. Jest pierwsza w nocy czasu lokalnego, kiedy spoglądam na zegarek. W Polsce zaczyna się zimowy poranek.
Wiatrak rozbija gorące powietrze. Leżę nago, lekko okryta cienkim prześcieradłem. Wciąż słychać muzykę na Khao San. Tam tętni życie. Dobrze, że hotel, w którym zamieszkałam, nie znajduje się przy samej Khao San Road. Tu jest jednak odrobinę spokojniej. Długo się kręcę i rozmyślam, zanim udaje mi się zasnąć nad ranem.