Tarzan. Król małp - Edgar Rice Burroughs - ebook

Tarzan. Król małp ebook

Edgar Rice Burroughs

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Pierwsza część znanej na całym świecie historii Tarzana. Osierocony jako niemowlę w afrykańskiej dżungli John Clayton, jedyne dziecko Lorda i Lady Greystoke, zostaje uratowany małpią samicę Kalę. Dorasta wśród dzikich zwierząt, ucząc się od nich przetrwania. Przez małpy zostaje nazwany Tarzanem, co w ich języku oznacza „Biała Skóra”. Z czasem chłopiec staje się niemal tak krzepki i zręczny, jak one. Zdolny stawić czoła każdemu wrogowi i wygrać każdą walkę zostaje okrzyknięty Królem Małp. Jednak kiedy do dżungli Tarzana przybywają ludzie, niosą ze sobą niebezpieczeństwo motywowane chciwością. Czy Tarzan stawi im czoła, czy może wróci do ludzkiego świata?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 368

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Rozdział INA MORZU

Niniejszą historię usłyszałem od osoby, której nie zależało wcale na tym, aby mnie lub kogokolwiek z nią zapoznać. Mój współbiesiadnik zaczął ją opowiadać przy kieliszku rozweselającego, dobrego wina – tak dowiedziałem się na początku, a później, gdy wzbraniałem się dać jej wiarę, dowiedziałem się następnie i reszty tej dziwnej historii.

Gdy mój gość, opowiedziawszy mi już wiele, spotkał się z moim niedowierzaniem, uniosła go próżność i ta zastąpiła pierwiastkowe działanie starego wina. Chcąc mnie przekonać, wydobył on i okazał pisane dokumenty, zwietrzały stary manuskrypt i suche raporty urzędowe Brytyjskiego Urzędu Kolonialnego, na poparcie prawdziwości wielu ważnych szczegółów ciekawej swej opowieści.

Nie twierdzę, że historia ta jest prawdziwą, gdyż nie byłem naocznym świadkiem wydarzeń, które opisuję, lecz ten fakt, że opowiadając ją wam, użyłem zmyślonych nazwisk osób działających, dostatecznie dowodzi szczerości mej wiary, że mogłaby być prawdziwą.

Pożółkłe, spleśniałe karty dziennika, spisanego przez człowieka, od dawna zmarłego, i raporty Urzędu Kolonialnego doskonale zgadzały się z opowieścią mego współbiesiadnika. Powtarzam więc historię tak, jak zdołałem złożyć całość z tych różnorodnych źródeł.

Jeżeli, czytelniku, nie wyda ci się ona prawdopodobną, zgodzisz się przynajmniej w tym ze mną, że jest jedyną w swoim rodzaju, oryginalną i ciekawą.

Z papierów Urzędu Kolonialnego i z diariusza1 zmarłego dowiadujemy się, że pewien angielski szlachcic, którego zwać będziemy Janem Claytonem, lordem Greystoke, otrzymał od rządu poufne polecenie zbadania stosunków pewnej kolonii brytyjskiej na zachodnim pobrzeżu Afryki. Było wiadomo, że z mieszkańców tej kolonii inne państwo europejskie rekrutowało sobie żołnierzy dla swojej armii terytorialnej, której używało jedynie w celu wymuszania zbiorów gumy i kości słoniowej od dzikich plemion zamieszkujących wzdłuż brzegów Kongo i Aruwimi.

Mieszkańcy brytyjskiej kolonii uskarżali się, że wielu z młodzieży dało się zwieść pięknymi i świetnymi obietnicami, lecz że z ich liczby nikt prawie nie wracał do swych rodzin.

Anglicy zamieszkali w Afryce, posuwali się nawet jeszcze dalej w swoich oskarżeniach. Twierdzili mianowicie, że ludność czarna znosiła prawdziwą niewolę, że gdy termin zaciągów minął, oficerowie biali nadużywali nieświadomości swych czarnych żołnierzy i przekonywali ich, że mają jeszcze długie lata do odsłużenia.

Dlatego Urząd Kolonialny powołał Jana Claytona na nowe stanowisko w Afryce Zachodniej, a tajne jego instrukcje wskazywały mu za cel główny staranne zbadanie nieuczciwego traktowania czarnych poddanych brytyjskich przez oficerów innego, zaprzyjaźnionego państwa. Cel jednak, w jakim Clayton został wysłany, nie ma większego znaczenia w niniejszej opowieści, gdyż Clayton nie dokonał wcale swego zadania, a nawet wcale nie dotarł do miejsca swego przeznaczenia.

Clayton był Anglikiem tego typu, który wyobraźnię chętnie łączy z wielkimi wypadkami historycznymi na licznych polach zwycięskich bitew – człowiekiem silnych nerwów, dzielnym i wybitnym, zarówno pod względem umysłowym, moralnym i fizycznym.

Z postawy był wzrostu wyżej średniego, oczy miał szare, rysy twarzy regularne, wyraziste, zręczność ruchów znamionowała w nim silne zdrowie zahartowane latami ćwiczeń wojskowych.

Ambicja odegrania roli na polu politycznym skłoniła go do poczynienia starań o przeniesienie z szeregów armii do urzędu kolonialnego, i oto widzimy, że otrzymał on, choć był jeszcze młodym, trudną i ważną misję w służbie rządowej.

Gdy otrzymał to stanowisko, doznał jednocześnie uczucia dumy i trwogi. Wyróżnienie wydawało mu się dobrze zasłużoną nagrodą za pracę i służbę wojskową i jako jeden ze szczebli drabiny prowadzącej do stanowisk jeszcze ważniejszych i bardziej odpowiedzialnych; z drugiej jednak strony zaledwie trzy miesiące temu pojął za żonę szlachetną Alicję Rutherford i myśl, że piękną i młodą jego żonę czekają niebezpieczeństwa i zupełny brak towarzystwa w podzwrotnikowej Afryce, napełniała go trwogą.

Przez wzgląd na żonę Clayton zamierzał zrzec się stanowiska, lecz ona nie chciała się na to zgodzić. Przeciwnie, nalegała na to, żeby stanowisko przyjął i zabrał ją ze sobą.

Matki, bracia i siostry, ciotki i dalsi krewni mieli też coś do powiedzenia, jak postąpić należało, lecz o tym, jakie były ich rady, opowieść nasza milczy.

Wiemy tylko, że pewnego pięknego poranku w maju 1888 roku Jan lord Greystoke i pani Alicja odpłynęli z Dover, udając się do Afryki.

W miesiąc później przybyli do portu Freetown, gdzie wynajęli niewielki okręt, „Fuwaldę”, który miał ich zawieźć na miejsce przeznaczenia.

I tu Jan lord Greystoke i pani Alicja, jego małżonka, zginęli bez wieści z oczu ludzkich.

W dwa miesiące, licząc od czasu, kiedy zarzucili kotwicę we Freetown, a później opuścili port, pół tuzina brytyjskich okrętów wojennych przeszukiwało południowy Atlantyk, aby odszukać ślady zaginionych i ich niewielkiego statku. Wkrótce potem znaleziono szczątki jakiegoś statku na brzegach wyspy Świętej Heleny, co kazało przypuszczać, że „Fuwalda” zatonęła z całą załogą. Wskutek tego poszukiwania, dopiero co rozpoczęte, zostały wstrzymane, chociaż nadzieja tliła się jeszcze przez czas długi w sercach tęskniących za zaginionymi.

„Fuwalda” był to statek o pojemności około 100 ton, typu statków często spotykanego w handlu nadbrzeżnym na południowym Atlantyku, których załoga składa się z wszelkiego rodzaju wyrzutków, morderców, którzy uniknęli szubienicy, rozbójników rozmaitych ras i narodowości.

„Fuwalda” nie była wyjątkiem z reguły. Oficerowie jej byli to ludzie wypróbowani we wszystkich przygodach, okrutni w postępowaniu ze służbą okrętową. Kapitan, człowiek zresztą dobrze świadomy swego morskiego rzemiosła, wzbudzający nienawiść swych podwładnych, obchodził się brutalnie ze swymi ludźmi. Znał on, a przynajmniej używał wobec nich tylko dwóch argumentów – pręta i rewolweru – prawdopodobnie różnorodne zbiorowisko ludzi, których miał, nie łatwo mogłoby zrozumieć jakieś inne dowody.

Wobec takiego stanu rzeczy, już na drugi dzień po wypłynięciu z Freetown, Jan Clayton i jego młoda żona byli świadkami takich scen na pokładzie „Fuwaldy”, jakie, zdawało się im, mogły się zdarzyć w sensacyjnych opisach przygód morskich, spotykanych tylko w książkach.

Już rankiem nazajutrz utworzyło się pierwsze ogniwo tego łańcucha wydarzeń, które miały stworzyć wyjątkowe warunki życia jednej, nieurodzonej jeszcze wtedy, ludzkiej istoty, życie takie, jakiego nie znają ludzkie dzieje.

Dwaj majtkowie myli pokład „Fuwaldy”, pierwszy porucznik pełnił służbę, gdy kapitan począł rozmawiać z Claytonem i jego żoną.

Ludzie, zajęci myciem, posuwali się tyłem ku osobom tym, zajętym rozmową, i patrzącym w stronę przeciwną. Przybliżali się coraz bliżej, aż jeden z nich znalazł się tuż za kapitanem. Jeszcze jedna chwila, i gdyby przesunął się był obok kapitana, cała nasza dziwna historia może by się nie przytrafiła.

Lecz właśnie w owej chwili oficer obrócił się, żegnając lorda Greystoke i jego żonę. Czyniąc to, potknął się o majtka i upadł na pokład, wywracając kubeł z wodą, przy czym zanurzył się w brudnej wodzie.

Przez krótką chwilkę scena wydawała się śmieszna jedynie, lecz tylko przez chwilkę. Wyrzucając z siebie potok przekleństw, kapitan, z twarzą nabrzmiałą od złości, powstał na nogi i potężnym uderzeniem zwalił majtka na ziemię.

Był to człowiek niewielkiego wzrostu, w starszym wieku – tym jaskrawszy był brutalny czyn kapitana. Drugi za to majtek – nie był ani drobnej postawy, ani wiekowy, przeciwnie, był to człowiek niedźwiedzich rozmiarów, z dziko wyglądającymi czarnymi wąsami i wielkim jak u wołu karku, osadzonym na potężnych ramionach.

Ten, spostrzegłszy, że jego towarzysz upadł, pochylił się całym ciałem i wydając cichy warkot, przyskoczył do kapitana i jednym potężnym ciosem zwalił go na kolana.

Twarz kapitana ze szkarłatnej stała się kredowobiała – gdyż był to bunt przeciw władzy; z buntami miał on już dawniej do czynienia i uśmierzał je i przedtem. Nie tracąc czasu na podnoszenie się na nogi, wyjął rewolwer z kieszeni i zmierzył wprost w wielką masę muskułów sterczącą przed nim. Chociaż jednak ruchy jego były szybkie, Clayton, który również był żwawy, zdążył wdać się w okamgnieniu w sprawę, wskutek czego kula, która miała ugodzić serce majtka, trafiła go w nogę, gdyż lord Greystoke szarpnął ręką kapitana, gdy broń zabłysła w słońcu.

Nastąpiły wymówki pomiędzy Claytonem i kapitanem. Clayton oświadczył kapitanowi, że uważa za godną potępienia brutalność jego postępowania w stosunku do załogi i że nie myśli godzić się na takie jego zachowanie się, dopóki on i pani Greystoke są pasażerami na okręcie.

Kapitan miał zamiar dać odpowiedź, lecz pomyślawszy, obrócił się na pięcie i odszedł z miną ponurą na tył statku.

Nie chciał on wchodzić w zatarg z przedstawicielem rządu angielskiego, gdyż potężna ręka tego rządu rozporządzała narzędziem kary, które on sobie ważył i przed którym czuł respekt – dalekonośną angielską marynarką.

Dwaj majtkowie po pewnej chwili ochłonęli: starszy z nich pomógł wstać młodszemu rannemu koledze. Olbrzym, znany wśród swoich pod przezwiskiem Czarnego Michała, z wielką ostrożnością popróbował oprzeć się na nodze, a widząc, że może ona go unieść, zwrócił się do Claytona z wyrazami niezręcznej podzięki.

Jakkolwiek ton jego słów był cierpki, czuć w nich było wdzięczność. Gdy skończył krótkie swe przemówienie, obrócił się i odszedł ku przedniej wieży statku, okazując widoczną chęć przerwania wszelkiej dalszej rozmowy.

Nie widać go było przez parę dalszych dni, a przez ten czas kapitan miał dla załogi tylko cierpkie na ustach wyrazy, gdy z obowiązku zmuszony był przemawiać do kogokolwiek.

Clayton z żoną w dalszym ciągu stołowali się w jego kajucie tak, jak czynili dawniej, przed opisanym tu wydarzeniem, lecz teraz kapitan wyszukiwał sobie widocznie w tym czasie obowiązkowe zajęcia, aby nie zasiąść do obiadu wspólnie.

Inni oficerowie statku byli to ludzie nieokrzesani, niewiele co wyżej stojący pod względem ogłady nad nędzną załogą, którą pomiatali, i radzi byli, że mogli unikać zbliżenia się z wykwintnym, angielskim lordem i jego żoną. W ten sposób młodzi małżonkowie byli jakby odosobnieni.

Taki stan rzeczy, sam przez się, zupełnie dogadzał ich życzeniom, lecz pociągał za sobą pewnego rodzaju wyłączenie z życia małego statku, nie dając im możności uczestniczenia w codziennych wydarzeniach, które miały doprowadzić do krwawej tragedii.

W całej atmosferze panującej wśród załogi było coś, trudno dającego się określić, co wróżyło nieszczęście. Zewnętrznie życie mało co zmieniło się na małym statku, lecz młoda para czuła, że zbliża się niebezpieczeństwo, chociaż o tym nie mówili ze sobą.

Następnego dnia od zranienia Czarnego Michała, Clayton wstąpił właśnie na pokład w chwili, gdy czterech majtków niosło zwisające ciało jednego z ludzi załogi, a pierwszy porucznik, stojąc z potężnym prętem w ręku, spoglądał na tę kupkę zgorzkniałych marynarzy.

Clayton nie rozpytywał się o znaczenie tej sceny – nie miał potrzeby – lecz następnego dnia, gdy na horyzoncie ukazały się widoczne zarysy wielkiego brytyjskiego okrętu wojennego, postanowił zażądać, aby jego i jego żonę odesłano na okręt, gdy niepokój jego wciąż wzrastał i to przekonanie, że dalsze pozostawanie na posępnej „Fuwaldzie” skończyć się musi.

W południe zbliżyli się do okrętu na dystans, dogodny do rozmowy, lecz gdy Clayton już prawie zdecydował się zażądać od kapitana, aby go przewieziono, spostrzegł nagle śmieszność podobnego żądania. Jakie powody mógł przedstawić oficerowi, dowodzącemu okrętem Jej Królewskiej Mości, dla wytłumaczenia żądania, że chce wracać tam, skąd przybył.

Cóż bowiem będzie, jeśli powie, że na jego statku dwóch niekarnych majtków zostało źle potraktowanych przez oficera. Wyśmieją jego i podany przez niego powód, a chęć opuszczenia statku przypiszą jednej przyczynie – tchórzostwu.

Jan Clayton, lord Greystoke, nie zażądał zatem, aby go przewieziono na brytyjski okręt wojenny i w południowej porze był świadkiem, jak górne jego części rozpływały się na dalekim widnokręgu. Działo się to już wtedy, gdy dowiedział się czegoś nowego, co mu okazało, że jego niepokój był zupełnie usprawiedliwiony. Nowa wiadomość zmusiła go do przeklinania fałszywej swej dumy, która powstrzymała go przed kilku godzinami od szukania bezpiecznego schronienia dla młodej małżonki na statku wojennym, gdy schronienie było tuż blisko, które teraz znikło już bezpowrotnie.

W samo południe stary majtek, którego powalił kilka dni temu kapitan, czyścił klamki; przy robocie zbliżył się on do miejsca, gdzie na brzegu stali Clayton z żoną, przypatrując się zarysom wielkiego okrętu wojennego. Zbliżywszy się tuż blisko do Claytona, przemówił cichym szeptem:

– Nastąpi zapłata, panie, za załogę, i zważ moje słowo, nastąpi zapłata.

– Co chcesz powiedzieć, mój przyjacielu? – zapytał Clayton.

– Co, czy nie widzieliście, co się dzieje? Czy nie słyszeliście, że ten diabelski pomiot, kapitan i jego towarzysze, gaszą kwitnące życie ludzi?

– Dwie rozbite głowy wczoraj, a trzy dziś. Czarny Michał prawie zupełnie się poprawił, nie jest to człowiek, który mógłby to znosić. Zauważ moje słowo, panie.

– Chcesz powiedzieć, człowieku, że załoga zamyśla bunt?

– Bunt! – wykrzyknął stary. – Bunt! Śmierć będzie, panie, zauważ me słowo, panie.

– Kiedy?

– To przyjdzie, to przyjdzie, lecz ja nie powiem kiedy; już i tak powiedziałem zbyt wiele, lecz ponieważ był pan dobry w ów dzień, sądziłem, że dobrze będzie was uprzedzić. Lecz trzymajcie język, a gdy usłyszycie strzały, schodźcie na dół i pozostawajcie tam.

– To już wszystko, tylko trzymajcie język albo wsadzą wam pigułkę pomiędzy żebra, zauważ moje słowo, panie. – I stary majtek, czyszcząc w dalszym ciągu klamki, oddalił się od miejsca, gdzie stał Clayton z żoną.

– Diabłu miła perspektywa, Alicjo – rzekł Clayton.

– Musisz ostrzec natychmiast kapitana, Janie. Być może, da się jeszcze uprzedzić nieszczęście – odpowiedziała Alicja.

– Sądzę, że powinienem to zrobić, jednak z czysto egoistycznych motywów mam zamiar „trzymać język”. Cokolwiek tamci zrobią, oszczędzą nas, uznając, że wystąpiłem w obronie ich towarzysza Czarnego Michała: skoro jednak spostrzegą, że ich zdradziłem, nie będzie dla nas zmiłowania, Alicjo.

– Masz tylko jedną drogę, drogę obowiązku, Janie, a ta droga każę bronić urzędowej władzy. Jeżeli nie uprzedzisz kapitana, staniesz się współwinnym tego, co nastąpi, jak gdybyś dopomógł zmowie i brał czynny udział w jej wykonaniu.

– Nie rozumiesz tej sprawy, droga moja – odpowiedział Clayton. – Ciebie ocalić mam na myśli, i to jest moim najpierwszym obowiązkiem. Kapitan sam sprowadził tę biedę na swą głowę, dlaczego miałbym narażać swą żonę na niewypowiedziane okropności, usiłując – według wszelkiego prawdopodobieństwa – na próżno ocalić go od skutków jego szaleństwa? Nie masz wyobrażenia, droga moja, co może nastąpić, jeżeli ta banda bandytów zawładnie „Fuwaldą”.

– Obowiązek jest obowiązkiem, mój mężu, i żadne wykrętne rozumowanie nie może go odmienić. Marna byłaby to ze mnie żona angielskiego lorda, gdybym stała się winna przez niego zejścia z drogi wyraźnego obowiązku. Zdaję sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie nam grozi, i potrafię spojrzeć mu w oczy wraz z tobą – a zniosę niebezpieczeństwo łatwiej niż hańbę wspomnienia, że było w twej mocy uprzedzić nieszczęście, gdybyś nie zapomniał o swoim obowiązku.

– Niech więc będzie tak, jak chcesz, Alicjo – odpowiedział Clayton, uśmiechając się. – Być może – niepotrzebnie się trwożę. Chociaż nie podoba mi się to, co się dzieje na statku, być może sytuacja nie jest tak zła, jak się obawiam. Możliwe, że stary majtek wygłosił tylko życzenie swojego złego serca, a nie mówił tego, co w rzeczywistości nastąpi.

– Bunt na otwartym morzu było to wydarzenie dość częste sto lat temu, lecz w roku pańskim 1888 jest to rzecz bardzo mało prawdopodobna.

– Lecz oto kapitan idzie do swojej kajuty. Chciałbym ostrzec go i zwalić sobie ten ciężar z głowy, gdyż nie mam zamiaru wdawać się z tym brutalem w długie rozmowy.

Mówiąc tak, Clayton posunął się niedbale w kierunku korytarza, którym przeszedł kapitan, i za chwilę stukał do jego drzwi.

– Proszę wejść – dał się słyszeć gruby głos zgorzkniałego kapitana.

A gdy Clayton wszedł i zawarł za sobą drzwi, kapitał zapytał:

– O cóż to chodzi?

– Przyszedłem, aby opowiedzieć rozmowę, jaką dziś słyszałem, gdyż sądzę, że chociaż może ona nie mieć znaczenia, jednakże dobrze będzie, jeśli pan zostanie uprzedzony. Krótko mówiąc, ludzie na statku obmyślają bunt i mord.

– To kłamstwo! – wykrzyknął kapitan. – Jeżeli pan mieszasz się znowu do utrzymania dyscypliny na statku i wtrącasz się do nie swojej rzeczy, musisz przyjąć odpowiedzialność za następstwa, do pioruna. Nie obchodzi mnie to, czy pan jest lordem czy nie. Tu na statku ja jestem kapitanem i nadal proszę nie wtrącać swego nosa do moich spraw.

Wypowiedziawszy tę przemowę, uniósł się do takiej wściekłości, że stał się purpurowym na twarzy i ostatnie wyrazy wypowiedział krzykiem, zaznaczając swe uwagi głośnym uderzeniem w stół ogromną swą pięścią i wygrażając Claytonowi swą drugą ręką.

Clayton zachował całkowity spokój i spoglądał na podnieconego kapitana nie mrugnąwszy okiem.

– Kapitanie – powiedział w końcu – proszę o wybaczenie mojej szczerości, chcę ci rzec, że jesteś osłem, czyż nieprawda?

Potem obrócił się i opuścił kajutę, zachowując swój zwykły spokój, co jednak podrażniło gniew człowieka takiego, jakim był Billing, więcej niż potok wymysłów.

Stało się więc tak, że chociaż kapitan łatwo mógłby pożałować swej popędliwości, gdyby Clayton spróbował pogodzić się z nim, wobec tego jednak, co się stało, utrwaliło się w nim to usposobienie, w jakim się rozstali. Znikła więc nadzieja, aby mogli współdziałać ze sobą dla obopólnego dobra w celu zachowania życia.

– Widzisz, Alicjo – rzekł Clayton, gdy powrócił do żony – gdybym nie przemówił słowa, oszczędziłbym sobie przykrości. Kapitan okazał się człowiekiem niezdolnym do uczucia wdzięczności. Prawie napadł mnie, jak pies wściekły.

– Niech licho weźmie kapitana i jego marny stary statek, co mnie to obchodzi. Póki tu jesteśmy, użyję swych sił, by zapewnić własne bezpieczeństwo. I zdaje mi się, że najważniejszą rzeczą, jaką zrobić należy, jest udać się do kajuty i opatrzyć me rewolwery. Żałuję teraz, żeśmy zapakowali broń inną i naboje do pakunków złożonych na spodzie statku.

W mieszkaniu swoim zastali nieporządek. Ubranie, wyjęte z otwartych skrzyń i walizek, rozrzucone było na podłodze. Łóżka nawet były przeszukane.

– Widocznie już ktoś zainteresował się naszymi rzeczami więcej niż my sami – zauważył Clayton. – Na Jowisza, czego tu rabuś szukał. Rozejrzyjmy się, czego brak.

Po dokładnym przejrzeniu rzeczy okazało się, że nic nie zginęło prócz obydwu rewolwerów i niewielkiej ilości nabojów, które Clayton miał w zapasie.

– To są właśnie rzeczy, które najbardziej by mi się przydały – rzekł Clayton. – Fakt, że ich szukali i broń tylko wzięli, jest najbardziej złowróżbną okolicznością z tego wszystkiego, co doszło naszej wiadomości, od czasu, jak postawiliśmy nogę na tym marnym morskim pudle.

– Co zrobimy, Janie? – zapytała pani. – Nie będę ci radzić, byś się znów udał do kapitana, gdyż nie chcę, byś się narażał na afronty. Być może, właściwa droga naszego ocalenia polega na zachowaniu neutralności.

– Jeżeli oficerowie zdołają stłumić bunt, nie mamy się czego obawiać, a jeżeli buntownicy osiągną zwycięstwo, cała nasza nadzieja może być w tym, że nie próbowaliśmy stanąć im na drodze lub przeszkadzać im.

– Masz słuszność, Alicjo. Trzymać się będziemy pośrodku drogi.

Gdy zabrali się do umocnienia kajuty, spostrzegli oboje jednocześnie wysuwający się spod drzwi mieszkania kawałek papieru. Clayton schylił się, aby go podnieść, zdziwił się, widząc, że papier posunął się dalej na pokój. Zrozumiał wtedy, że ktoś z zewnątrz przesuwał go do środka.

Szybko, w cichości, podszedł do drzwi, lecz gdy sięgnął do klamki, by drzwi otworzyć, żona chwyciła go za rękę.

– Nie rób tego, Janie – szepnęła. – Nie chcą oni być widziani, nie powinniśmy ich zatem widzieć. Nie zapominaj, że mamy trzymać się pośrodku drogi.

Clayton uśmiechnął się i opuścił rękę. Bez ruchu spozierali na biały papierek, który znalazł się wewnątrz, przesunięty w końcu całkowicie.

Wtedy Clayton schylił się i podniósł go. Był to kawałek zabrudzonego białego papieru, złożony niedbale we czworo. Otworzywszy go, wyczytali poselstwo, wypisane niezręcznymi literami, świadczące wyraźnie, że ręka, która je pisała, nie miała w pisaniu wprawy.

Treść była przestrogą, aby Clayton nie ważył się dawać znać o stracie rewolwerów lub o tym, co usłyszał od starego majtka – nie ważył się pod karą śmierci.

– Sądzę, że będziemy zachowywali się grzecznie – rzekł Clayton, z posępnym uśmiechem. – Nie pozostaje nam nic innego, jak siedzieć cicho i czekać tego, co nastąpi.

1 Rodzaj pamiętnika lub dziennika.

Rozdział IISCHRONISKO NA DZIKIM LĄDZIE

Niedługo wypadło czekać. Już następnego rana, gdy Clayton wyszedł na pokład na zwykłą przechadzkę przed śniadaniem, rozległ się wystrzał, a za nim następny i następny.

Widok, jaki nasunął się ich oczom, potwierdził najgorsze obawy. Naprzeciwko niewielkiej garstki oficerów była cała zbieranina załogi okrętowej, a na jej czele stał Czarny Michał.

Na pierwszy strzał z szeregów oficerskich ludzie rozbiegli się, szukając zasłony, i z punktów dogodnych, spoza masztów, wieży okrętowej i kajut, odpowiadali na ogień pięciu ludzi, którzy reprezentowali znienawidzoną władzę okrętową.

Dwaj ludzie padli od strzałów z rewolweru kapitana. Leżeli tam, gdzie padli, wśród walczących.

Nagle pierwszy oficer upadł na twarz, a na głos komendy Czarnego Michała krwi chciwe ordynusy natarli na pozostałych czterech. Załoga zdołała zaopatrzyć się tylko w sześć rewolwerów, większość uzbrojona była w bosaki, siekiery, toporki i oskardy.

Kapitan wystrzelił swój magazyn i nabijał ponownie rewolwer w chwili, gdy nastąpiło natarcie. Broń drugiego oficera zacięła się, z dwóch więc tylko rewolwerów można było strzelać do buntowników, gdy ci szybko zbliżali się do oficerów. Ci zaczęli się cofać przed rozwścieczonymi napastnikami.

Z obu stron słychać było wymysły i straszne przekleństwa. Przekleństwa te, odgłosy strzałów, krzyki i jęki rannych, czyniły pokład „Fuwaldy” podobnym do domu wariatów.

Zanim oficerowie zdążyli cofnąć się na dwadzieścia kroków, dosięgli ich ludzie. Olbrzymi Murzyn rozwalił siekierą głowę kapitana od czoła do podbródka, a chwilę później i inni upadli zabici lub ranni.

Krótką i okropną była robota zbuntowanej załogi „Fuwaldy”. Przez cały czas walki Jan Clayton stał w pobliżu, opierając się niedbale na barierce i puszczając w zamyśleniu dym z cygara, jak gdyby był świadkiem obojętnej partii krykieta.

Gdy ostatni oficer poległ, Clayton zrozumiał, że należy jak najprędzej wracać do żony, aby kto z załogi nie dostał się do niej samotnej.

Aczkolwiek zachowywał spokój i obojętność, Clayton czuł w duszy obawę i był podrażniony, gdyż obawiał się o bezpieczeństwo swej żony, wśród tych dzikusów, w których ręce los ich tak nielitościwie rzucił.

Gdy obrócił się, chcąc zejść po schodkach, ze zdziwieniem spostrzegł swą żonę, stojącą tuż przy jego boku.

– Od jak dawna jesteś tutaj, Alicjo?

– Od początku – odpowiedziała. – Jakie to straszne, jakie straszne! Czego możemy oczekiwać z rąk takich ludzi?

– Śniadania, sądzę – odrzekł z uśmiechem, chcąc śmiałością usunąć jej bojaźń.

– Przynajmniej chcę ich o nie poprosić. Chodź ze mną, Alicjo. Musimy im pokazać, że oczekujemy grzecznego traktowania.

Ludzie tymczasem, otoczywszy zabitych i rannych oficerów i nie okazując ani zajadłości, ani litości, zebrali się, by wyrzucić zarówno jeszcze pozostających przy życiu, jak i zabitych w morze. Z równie zimnym sercem pozbyli się rannych z własnych swych szeregów i ciał trzech marynarzy, którym łaskawa Opatrzność darowała natychmiastową śmierć od kul oficerskich.

W tym momencie jeden majtek z załogi spostrzegł zbliżających się Claytona z żoną i z okrzykiem: „Jeszcze dwoje na strawę dla ryb” skierował się ku nim z podniesioną siekierą.

Lecz Czarny Michał podskoczył jak błyskawica; majtek rozciągnął się na ziemi, dostawszy kulą w plecy, zanim przebiegł pół tuzina kroków.

Głośnym krzykiem Czarny Michał ściągnął na siebie uwagę innych i wskazując na lorda i lady Greystoke, rzekł:

– Ci tam, to moi przyjaciele, zostawić ich w spokoju. Zrozumiano?

– Ja jestem teraz kapitanem okrętu i co ja mówię, to będzie miało posłuch – dodał, zwracając się do Claytona: – Pilnujcie siebie, a nikt wam krzywdy nie uczyni – i spojrzał groźnie na swych towarzyszy.

Państwo Clayton tak dobrze zastosowali się do rozkazu Czarnego Michała, że od tej chwili mało co widzieli ludzi z załogi i nic nie wiedzieli o tym, jakie ci mieli plany.

Od czasu do czasu dochodziły ich uszu odgłosy starć i sporów wśród zbuntowanych, a dwukrotnie posępny zgrzyt broni palnej rozległ się w cichym powietrzu. Jednak Czarny Michał był odpowiednim dowódcą dla tej różnorodnej zbieraniny bandytów i trzymał ich w mocnych dłoniach.

Na piąty dzień po wymordowaniu oficerów, ujrzano ląd. Czy była to wyspa, czy kontynent, Czarny Michał nie wiedział, lecz oświadczył on Claytonowi, że jeżeli po zbadaniu okaże się, że miejsce to można było zamieszkać, wysadzeni będą, on i jego żona, na brzeg wraz z bagażami.

– Potraficie sobie poradzić przez kilka miesięcy – tłumaczył – a my tymczasem będziemy mogli dotrzeć do jakichś brzegów niezamieszkanych i rozproszyć się. Ja wtedy postaram się o to, aby wasz rząd dowiedział się, gdzie jesteście i przyślą po was okręt wojenny, który was zabierze.

– Nie mamy nic przeciwko wam, lecz trudno byłoby wysadzić was w jakim kraju cywilizowanym, bez narażenia się na szereg pytań, a nikt z nas nie potrafiłby dać zbyt jasnych odpowiedzi.

Clayton sprzeciwił się, wykazując nieludzkość takiego postępowania, aby pozostawić ich na nieznanych brzegach, na łasce dzikich zwierząt, a być może jeszcze dzikszych ludzi.

Lecz słowa jego nic nie sprawiły, a tylko rozdrażniły Czarnego Michała. Był więc zmuszony do rezygnacji. Pozostawało tylko wyzyskać, co było można.

Około godziny trzeciej po południu zbliżyli się do pięknego lesistego pobrzeża naprzeciw zatoki zamkniętej lądem.

Czarny Michał wysłał łódź z ludźmi, by zbadali wejście do zatoki dla zapewnienia się, czy „Fuwalda” da się przeprowadzić przez wejście.

W niespełna godzinę powrócili ludzie i oznajmili, że woda jest głęboka zarówno w przejściu, jak i dalej w małej zatoce.

Zanim się ściemniło, statek stał już spokojnie na kotwicy, zapuszczonej w łono cichej, podobnej do zwierciadła, powierzchni zatoki.

Pobrzeże porosłe było piękną, podzwrotnikową zielonością a w dali widać było pagórkowatą okolicę, pokrytą prawie całkowicie pierwotnym lasem.

Nie można było spostrzec znaków ludzkiego życia. Obfitość jednak ptaków i zwierząt, które od czasu do czasu nasuwały się oczom majtków, stojących na pokładzie „Fuwaldy”, oraz błysk małej rzeczki, wylewającej swe wody do zatoki, zapewniając zapasy świeżej wody, wskazywały, że ziemia ta łatwo mogła dać utrzymanie ludziom.

Kiedy ciemności opadły na ziemię, Clayton i pani Alicja wciąż jeszcze stali na statku, przyglądając się w milczeniu miejscu swego przyszłego zamieszkania. Z ciemnych cieni potężnego lasu słychać było odgłosy dzikich zwierząt – głęboki ryk lwa, a czasami ostry skowyt pantery.

Żona przytuliła się do męża, przerażona myślą o czekających ich okropnych nocach w ciemnościach, gdy pozostaną samotni na tym dzikim i pustym pobrzeżu.

Późnym wieczorem przybył do nich Czarny Michał, chcąc zawczasu uprzedzić ich, by przygotowali się do wylądowania nazajutrz. Próbowali namówić go, żeby zawiózł ich na jakie inne, bardziej gościnne brzegi, leżące w pobliżu okolic cywilizowanych, skąd mogliby mieć nadzieję dostania się do przyjaciół. Jednakowoż ani prośby, ani groźby, ani obietnice nagrody nic nie sprawiły.

– Ja jestem jedynym człowiekiem na pokładzie, który woli was ocalić, niż widzieć waszą śmierć, od czego zależy nasze bezpieczeństwo. Ja wiem, że wasza śmierć uwolniłaby nas od obawy o własną szyję, lecz Czarny Michał jest człowiekiem, który nie zapomina wyświadczonego mu dobrodziejstwa. Ocalił mi pan życie, za to chcę ocalić życie wasze, lecz jest to wszystko, co mogę uczynić.

– Ludzie nie zgodzą się na nic więcej; jeżeli nie wysadzimy was w najbliższym czasie, mogą odmienić się umysły, a nawet mogą pożałować wam i tego. Ja każę wyładować wszystkie wasze rzeczy, nie zatrzymując naczyń kuchennych, i dam pewną ilość starych żagli na namioty i dostateczną ilość żywności, byście mogli wyżyć, póki nie znajdziecie owoców i zwierzyny.

– Mając broń palną dla bezpieczeństwa, będziecie mogli tu mieszkać dość łatwo i doczekać się, aż nadejdzie pomoc. Gdy znajdę sobie bezpieczne schronienie, ja będę w tym, żeby rząd angielski dowiedział się, gdzie jesteście. Chociaż ja nie mógłbym wskazać miejsca dokładnie, gdyż tego sam nie wiem, lecz oni już was wynajdą.

Gdy Czarny Michał odszedł, oboje państwo Clayton zeszli na dół do kajuty, pełni czarnych przeczuć.

Clayton nie wierzył, żeby Czarny Michał istotnie miał zamiar dać znać rządowi brytyjskiemu o tym, co się z nimi stało, i nie miał pewności, czy nie planowano zdrady na dzień następny, gdy znajdą się na brzegu z marynarzami, którzy mieli ich odwieźć i ich rzeczy.

Poza oczami Czarnego Michała, ktokolwiek z bandytów mógł ich zabić, a sumienie Czarnego Michała pozostałoby czyste.

A gdyby nawet uniknęli tego losu, czyż nie czekały ich jeszcze poważniejsze niebezpieczeństwa? Gdyby był sam, mógłby przeżyć lata całe, był bowiem silnym, atletycznie zbudowanym mężczyzną.

Lecz co czeka Alicję i to młode inne życie, które miało się począć wśród niewygód i niebezpieczeństw pierwotnego świata?

Strach go przejął, gdy pomyślał o okropności i strasznej beznadziejnej sytuacji, w jakiej się znaleźli. Dobroczynna Opatrzność nie pozwoliła mu jednak przewidzieć całej okropnej prawdy tych losów, jakie czekały ich w ciemnych otchłaniach posępnego lasu.

Wczesnym rankiem nazajutrz podniesiono na pokładzie liczne skrzynie i kufry i spuszczono do oczekujących łodzi, by przewieźć je na brzeg.

Rzeczy, które im pozwolono zabrać, były bardzo rozmaite i była ich duża ilość. Obliczono bowiem, że pobyt Claytonów na nowym miejscu potrwa od pięciu do ośmiu lat i prócz rzeczy koniecznie potrzebnych, które przewieziono, dodano jeszcze wiele rozmaitych przedmiotów zbytkownych.

Czarny Michał zadecydował, żeby nic z rzeczy państwa Claytonów nie pozostało na statku. Trudno powiedzieć, czy decyzja taka była dowodem współczucia, czy też wynikała z chęci zabezpieczenia sobie bezpieczeństwa.

Niewątpliwie, znalezienie na podejrzanym okręcie czegokolwiek z rzeczy należących do poszukiwanego angielskiego urzędnika wzbudzić mogło podejrzenia, z których trudno byłoby się wyplątać załodze w jakimkolwiek cywilizowany porcie.

Tak ścisłym był w wykonaniu swych zamiarów, że nakazał, by zwrócono Claytonowi rewolwery zabrane przez marynarzy.

Na małe statki załadowano również mięso solone, suchary, mały zapas kartofli i fasoli, zapałki, naczynia kuchenne, skrzynię narzędzi rozmaitych i stare żagle, które obiecał dać Czarny Michał.

Jak gdyby sam obawiał się czegoś podobnego, o co Clayton podejrzewał bandytów, Czarny Michał towarzyszył im w drodze na brzeg i ostatni ich opuścił, gdy małe łodzie po napełnieniu baryłek świeżą wodą skierowano z powrotem do oczekującej „Fuwaldy”.

Gdy łodzie oddalały się z wolna po gładkiej powierzchni wody, Clayton i jego żona, stojąc w milczeniu na brzegu przypatrywali się odjazdowi, mając w sercu przeczucie zagrażającego nieszczęścia.

A poza nimi, znad krawędzi lasu inne oczy spozierały – zapadłe, złe oczy, błyszczące spod ciemnych brwi.

Kiedy „Fuwalda” przebyła wąskie wejście do zatoki i znikła na zakręcie wystającego przylądka, pani Alicja zarzuciła ręce na szyję Claytona i wybuchła nieutulonym płaczem.

Odważnie zniosła niebezpieczeństwa w czasie buntu; z bohaterską mocą ducha spoglądała w przyszłość, lecz w tej jednej chwili okropność całkowitej pustki zaciążyła nad nią, nerwy rozstroiły się i nastąpiła reakcja.

Nie próbowała powstrzymać swych łez. Dobrze było, że naturalne uczucia przemogły. Dopiero po pewnej chwili młoda kobieta – była przecież prawie jeszcze dzieckiem – mogła zapanować nad sobą.

– Ach, Janie – wykrzyknęła – co za okropność. Co będziemy robili, co będziemy robili?

– Pozostaje nam jedno tylko, Alicjo – rzekł Clayton i mówił to spokojnie, jak gdyby siedzieli w wygodnym swym salonie u siebie – jedno nam pozostaje – wziąć się do pracy. Praca to nasze zbawienie. Nie powinniśmy mieć czasu na myślenie, gdyż na tej drodze grozi nam szaleństwo.

– Musimy pracować i czekać. Jestem pewny, że zbawienie przyjdzie i przyjdzie wkrótce, gdy rozgłosi się, że „Fuwalda” zginęła, nawet w tym razie, jeżeli Czarny Michał nie dotrzyma swej obietnicy.

– Ach, Janie, gdybyż chodziło o mnie i o ciebie – rzekła Alicja, szlochając – moglibyśmy znieść wszystko, wiem to, lecz...

– Tak, moja droga – wymówił łagodnie – myślałem i o tym, musimy i to przenieść, musimy znieść odważnie, cokolwiek przyszłość przyniesie z największą wiarą w swe siły do zwalczania trudności, jakie mogą się zdarzyć.

– Setki tysięcy lat temu nasi przodkowie z głuchej, odległej przeszłości stali wobec tych samych zadań, jakie my mamy, być może nawet w tych samych pierwotnych lasach. Dowodem tego, że wyszli zwycięsko, jest to, że my tu dziś jesteśmy.

– Co oni robili, czyż nie możemy zrobić i my? A nawet lepiej, gdyż nie byli oni wyposażeni w całe wieki wyższej wiedzy. Czyż my nie mamy środków obrony i środków wyżywienia się, które dał nam rozwój wiedzy, które im były całkowicie nieznane? Czego oni dokonali, Alicjo, posiadając jedynie narzędzia z kamieni i kości, my możemy dokonać również.

– Ach, Janie, pragnęłabym być mężczyzną i mieć męski sposób rozumowania, lecz jestem tylko kobietą, wiedzącą więcej sercem niż głową, a cokolwiek przewiduję, jest zbyt strasznym, okropnym, że brak na to słów. Cała moja nadzieja w tym, że ty masz słuszność, Janie. Ja zrobię wszystko, by okazać się dzielną, pierwotną kobietą, odpowiednią towarzyszką pierwotnego człowieka.

Pierwszą myślą Claytona było urządzenie osłony dla snu w nocy, osłony, która by mogła dać im schronienie przed drapieżnymi zwierzętami, szukającymi żeru.

Otworzył skrzynkę, zawierającą strzelby i naboje, aby oboje mieli broń przy sobie w razie możliwej napaści w czasie pracy, a potem wspólnie zaczęli szukać miejsca dla spędzenia pierwszej nocy.

W odległości setki jardów od brzegu morskiego była mała polanka bez drzew. Tu postanowili w następstwie zbudować dom. Chwilowo zgodzili się oboje, że najlepiej będzie zbudować małą platformę wśród drzew, gdzie dosięgnąć by ich nie mogli więksi przedstawiciele dzikich zwierząt, w których królestwie się znaleźli.

W tym celu Clayton wybrał cztery drzewa, które tworzyły czworokąt o szerokości około ośmiu stóp i naciąwszy długich gałęzi, zbudował pomost na wysokości dziesięciu stóp nad ziemią i przymocował końce gałęzi mocno do drzew za pomocą sznurów, których dużą ilość dostarczył im Czarny Michał z zapasów „Fuwaldy”.

Na pomoście Clayton rozpostarł inne gałęzie, mniejsze, jedne obok drugich. Pomost wymościł wielkimi liśćmi ucha słoniowego, które rosło w obfitości naokoło, a ponad liśćmi rozpostarł wielki żagiel, złożony kilkakrotnie.

Na siedem stóp wyżej urządził Clayton podobny pomost, lżejszy, aby służył jako dach, a z boków zawiesił płótno żaglowe, by służyło za ściany.

Kiedy praca była skończona, mieli dogodne małe gniazdko, do którego znieśli kołdry i niektóre drobne przedmioty.

Było już późno po południu. Resztę pory dziennej poświęcili na sporządzenie drabiny, za której pomocą pani Alicja mogłaby wdrapać się do swego nowego mieszkania.

Przez cały dzień w lesie naokoło gromadziły się podniecone niezwykłymi gośćmi ptaki o pięknym, błyszczącym upierzeniu i skaczące gwarzące małpy, które przyglądały się nowym przybyszom i ich dziwnej pracy przy budowie gniazda, z oznakami najwyższego zainteresowania i przejęcia się.

Aczkolwiek Clayton i jego żona rozglądali się bacznie naokoło, nie zauważyli żadnego z większych zwierząt, chociaż dwukrotnie zdarzyło się, że ich sąsiedzi z małpiego rodu nadciągali z piskiem i pogwarem z sąsiedniej krawędzi leśnej, rzucając w tył poza siebie strwożone wejrzenie, co wskazywało tak dobrze, jak gdyby wypowiedziane było mową, że uciekali przestraszeni od czegoś strasznego, co było ukryte.

Przed samym zmierzchem Clayton ukończył swą drabinę i oboje napełniwszy duże naczynie wodą z pobliskiego ruczaju wdrapali się do stosunkowo bezpiecznej swej powietrznej kryjówki.

Ponieważ było zupełnie ciepło, Clayton odrzucił zasłonę jednej ściany na dach, a gdy oboje przysiedli na kołdrach, pani Alicja wytężając swe oczy, wpatrywała się w gęstwinę ciemnego lasu. Nagle wskazała ręką w tym kierunku i pochwyciwszy rękę męża, szepnęła:

– Janie, patrz! Co to jest, człowiek?

Gdy Clayton odwrócił się i skierował swój wzrok w kierunku, który wskazywała żona, ujrzał niejasną sylwetkę wśród cieniów nocy, jakby wielkiej postaci, na samym brzegu lasu.

Przez chwilę postać stała, jakby nadsłuchując, później zawróciła i rozpłynęła się powoli w cieniach dżungli.

– Co to było, Janie?

– Nie wiem – odpowiedział z namysłem – jest zbyt ciemno, być może był to tylko cień, rzucany przez księżyc.

– Nie, Janie, to nie był człowiek, to było coś wielkiego, mające podobieństwo do człowieka. Och, boję się.

Clayton objął żonę ramieniem i zaczął szeptać jej do ucha słowa otuchy i miłości, gdyż największy ból w jego nieszczęściu sprawiało mu przygnębienie młodej żony. Był on człowiekiem odważnym, nieznającym strachu, lecz mógł odczuć cierpienie, jakie wywołuje uczucie strachu – było to rzadko trafiającą się zaletą jego serca, jedną z wielu, jakie posiadał, które zapewniły mu szacunek i miłość wszystkich, co go znali.

Wkrótce potem opuścił zasłony, przywiązując je mocno do drzew. W ten sposób byli zupełnie osłonięci, pozostał tylko jeden mały otwór, skąd można było spoglądać w stronę zatoki.

Było już zupełnie ciemno w ich drobnym gnieździe. Rozciągnęli się więc na swym posłaniu, aby spróbować, czy nie uda się im osiągnąć choćby krótkiej chwili sennego zapomnienia.

Clayton położył się u otworu, mając pod ręką strzelbę i parę pistoletów.

Zaledwie zamknęły się ich oczy, rozległ się okropny ryk pantery z dżungli. Pantera zbliżała się w ich kierunku, aż w końcu usłyszeli ją tuż pod sobą. Przez godzinę lub nawet więcej czasu obwąchiwała ona i drapała pazurami drzewa, na których zawieszony był ich pomost, aż w końcu oddaliła się na pobrzeże, gdzie Clayton mógł ją dojrzeć przy jasnym świetle księżyca – było to wielkie, piękne zwierzę, największa pantera, jaką w swym życiu widział.

Przez długie godziny, kiedy panowała ciemność, mogli zaledwie chwilami zasnąć, gdyż odgłosy nocne wielkiej dżungli, przepełnionej miriadami istot, trzymały ich nerwy w wielkim napięciu. Po tysiąc razy budziły ich nagle, przenikliwe wycia lub ukradkowe przesuwanie się dużych zwierząt pod nimi.

Rozdział IIIWALKA O ŚMIERĆ LUB ŻYCIE

Rankiem nie czuli się na siłach wzmocnieni, chociaż z uczuciem wielkiej ulgi spostrzegli, że już świta.

Skoro tylko skończyli swój skromny ranny posiłek, składający się z solonego mięsa wieprzowego, kawy i sucharów, Clayton wziął się do budowy domu, gdyż rozumiał, że nie można było czuć się bezpiecznym i mieć spokój umysłu w czasie nocy, dopóki cztery mocne ściany nie oddzielą ich skutecznie od życia dżungli.

Zadanie było ciężkie, wykonanie zabrało Claytonowi więcej niż pół miesiąca czasu, chociaż budował tylko jeden niewielki pokój. Chata wzniesiona została z małych kloców, mających mniej więcej sześć cali średnicy. Brzegi oblepione zostały gliną, a gdy budowa została skończona, dał pokrywkę z gliny na całej zewnętrznej powierzchni na grubość czterech cali.

W otworze okiennym umieścił pręty o średnicy mniej więcej jednego cala, zarówno pionowo, jak i poziomo. Pręty były ułożone w ten sposób, że tworzyły kratę, która mogła wytrzymać napór silnego zwierzęcia. Zapewniało to dopływ świeżego powietrza i dobrą wentylację, nie osłabiając bezpieczeństwa, jakie dawała chata.

Dach w formie litery A sklecony został z prętów, ułożonych jeden obok drugiego. Ponadto narzucono trawy z dżungli i liści palmowych, a w końcu warstwy gliny.

Drzwi zbudował Clayton z desek, z których zbite były paki, zawierające ich rzeczy. Deski przymocował jedną na drugiej w kilka warstw, aż otrzymał całość, grubą około trzech cali, tak mocną, że oboje patrząc na dzieło swych rąk uśmiechali się z radości.

Po ukończeniu tej pracy Clayton musiał poradzić sobie z rzeczą najtrudniejszą. Nie miał on nic takiego, co by służyć mogło do zawieszenia mocnych drzwi, które zbudował. W dwa dni jednak udało mu się zrobić dwie mocne zawiasy z twardego drzewa i na nich zawiesił drzwi w taki sposób, że można je było łatwo zamykać i otwierać.

Dodano w końcu rzeźbione ozdoby, gdy przeprowadzili się do domu, co zrobili, gdy tylko dach był ukończony. Tymczasowo zabarykadowali na noc drzwi, ustawiając odpowiednio paki. W taki sposób zdobyli stosunkowo bezpieczne i wygodne mieszkanie.

Zrobienie łóżka, krzeseł, stołu i półek było już stosunkowo łatwym zadaniem. Tak pracując, ku końcowi drugiego miesiąca zagospodarowali się już jako tako. Gdyby nie ciągła obawa przed najściem dzikich zwierząt i zwiększające się wciąż poczucie osamotnienia, byliby się czuli nieźle.

Nocą wielkie, dzikie bestie warczały lub wyły wokoło ich niewielkiej chaty. Jednakże człowiek łatwo się może przyzwyczaić do często powtarzających się dźwięków, i wkrótce przestali na nie zwracać uwagę i zaczęli dobrze sypiać.

Trzykrotnie zauważyli niknące zarysy wielkich postaci podobnych do ludzi, takich jaką widzieli w pierwszą noc, lecz ani razu nie zdarzyło się im dostrzec ich z takiej odległości, która pozwalałaby rozróżnić, czy widziane postacie były ludzkie czy zwierzęce.

Świetne ptaki i małe małpki przyzwyczaiły się powoli do swych nowych znajomych i gdy pierwszy przestrach minął, istoty te, które widocznie nie widziały nigdy ludzi przedtem, zaczęły zbliżać się bliżej i bliżej pod wpływem tego dziwnego zaciekawienia, które cechuje dzikie zwierzęta żyjące w lasach, w dżungli lub w dolinach. Już w pierwszym miesiącu wiele ptaków ośmieliło się na tyle, że przelatywały, by chwytać pożywienie z przyjacielskich rąk państwa Claytonów.

Pewnego dnia, gdy Clayton był zajęty pracą nad dobudówką, gdyż zamierzał wznieść jeszcze kilka pokoi, nadbiegło od lasu kilkanaście tych dziwnych małych przyjaciół z krzykiem i piskiem. Uciekając, rzucały one przestraszone spojrzenia poza siebie i w końcu zatrzymywały się w pobliżu Claytona, wydając głosy w podnieceniu, jak gdyby chciały ostrzec go przed zbliżającym się niebezpieczeństwem.

W końcu i on spostrzegł, czego małpki były tak przestraszone, spostrzegł dużą małpę kształtów ludzkich, której niknące zarysy kilkakrotnie widzieli.

Postać zbliżała się, idąc od dżungli w postawie na wpół podniesionej, opierając się od czasu do czasu przymkniętymi kułakami o ziemię – była to wielka małpa kształtów ludzkich. Posuwając się wydawała głuche gardłowe warczenia, a od czasu do czasu głos, jakby poszczekiwania.

Clayton był w pewnej odległości od chaty. Chciał on ściąć wybrane drzewo, szczególnie dobre na budowę. Przyzwyczaiwszy się do bezpieczeństwa w czasie ubiegłych miesięcy, podczas których nie spotkał niebezpiecznych zwierząt w porze dziennej, pozostawił on strzelbę i rewolwer w chacie. Ujrzawszy wielką małpę, przesuwającą się wśród gałęzi wprost na niego, drogą odcinającą mu odwrót do chaty, poczuł drobne mrowie w krzyżach.

Wiedział on, że mając tylko do obrony siekierę, nie poradzi sobie z tym dzikim potworem – a Alicja, o Boże, pomyślał, co się stanie z Alicją?

Była jeszcze możliwość dopaść do chaty. Zaczął biec, wołając, aby żona jak najspieszniej zaparła wielkie drzwi, w razie gdyby małpa odcięła mu odwrót.

Pani Clayton siedziała w pobliżu chaty. Gdy usłyszała krzyk męża i podniosła oczy, zobaczyła, że małpa z trudną do uwierzenia szybkością, jak na takie wielkie i niezgrabne zwierzę, spieszyła w susach, by wyprzedzić Claytona.

Z okrzykiem poskoczyła ku chacie. Wchodząc, rzuciła okiem poza siebie i spostrzegła widok, który przejął ją przerażeniem, gdyż zwierzę już było na drodze Claytona, który ku swej obronie pochwycił siekierę obu rękoma w gotowości ciąć nią rozwścieczone zwierzę, gdy rzuci się na niego.

– Zamykaj i zatarasuj drzwi, Alicjo, – wykrzyknął Clayton. – Ja siekierą dam sobie radę.

Lecz wiedział, że stoi w obliczu śmierci i to wiedziała i ona.

Małpa była samcem silnie zbudowanym, ważącym prawdopodobnie ze trzysta funtów. Z jej ponurych, zapadniętych oczu, osłoniętych kolczastymi brwiami, buchała zajadłość, a obnażone jej wielkie kły widać było, gdy z warkotem zatrzymała się przed swą zdobyczą.

Ponad plecami zwierzęcia Clayton widział drzwi swej chaty, odległej nie dalej, jak dwadzieścia kroków. Fala przerażenia wstrząsnęła nim, gdy spostrzegł, że żona wysunęła się z chaty uzbrojona w karabin.

Pani Clayton zawsze bała się palnej broni i nigdy nie chciała dotknąć się jej, obecnie jednak skierowała się ku małpie z odwagą lwicy, broniącej swe lwięta.

– Wracaj, Alicjo – wykrzyknął Clayton – na Boga żywego, wracaj.

Lecz ona nie słuchała i wtedy właśnie małpa rzuciła się na Claytona, tamując mu mowę.

Clayton zamachnął się siekierą z całej swej siły, lecz silne zwierzę pochwyciło siekierę w swe straszne łapy i wyrywając ją z rąk Claytona, odrzuciło ją na bok.

Z wstrętnym warkotem małpa chwyciła swoją bezbronną ofiarę, lecz zanim kły dosięgły gardła, którego była spragniona, rozległ się wystrzał i kula przebiła jej plecy.

Powaliwszy Claytona na ziemię, zwierzę zwróciło się ku swemu nowemu wrogowi. Przed nim stała przerażona kobieta, na próżno usiłująca wystrzelić drugą kulę; nie znała mechanizmu i kurek spadł bezskutecznie na pusty patron.

Skowycząc z wściekłości i bólu, małpa rzuciła się na drobną kobietę, która upadła na ziemię w omdleniu, które miłosierdzie jej zesłało.

Prawie jednocześnie Clayton stanął znów na nogach i nie zastanawiając się nad tym, że siły jego były za słabe, by małpę zwalczyć, podskoczył i zaczął odciągać małpę z ciała żony.

Udało to mu się łatwo. Wielkie cielsko potoczyło się bezwładnie po trawie – małpa nie żyła. Kula zrobiła swoje.

Rzut oka przekonał go, że żona nie była ranna, z czego można było wnioskować, że zwierzę wypuściło ostatnie tchnienie w tej samej chwili, kiedy rzuciło się ku Alicji.

Ostrożnie podniósł zemdloną swą żonę i poniósł ją ku chacie. Zaledwie po dwóch godzinach odzyskała przytomność.

Pierwsze wyrazy, jakie z ust jej usłyszał, wzbudziły w nim niejasny przestrach. Po pewnym czasie, przyszedłszy do siebie, Alicja popatrzyła zdziwionymi oczyma po wnętrzu chaty i z westchnieniem rzekła:

– Ach, Janie, jak dobrze jest być w swoim domu! Miałam straszny sen, mój drogi. Zdawało mi się, że nie jesteśmy już w Londynie, lecz w jakimś strasznym miejscu, gdzie wielkie zwierzęta napadły na nas.

– Uspokój się, uspokój się, Alicjo – rzekł Clayton, gładząc jej czoło – uśnij jeszcze i nie męcz swej głowy złymi snami.

Tej nocy urodził się synek w małej chacie, stojącej obok pierwotnych lasów, gdy lamparcie wycie rozlegało się pod drzwiami i odgłos ryku lwa donosił się z krawędzi lasu.

Lady Greystoke nie odzyskała już zdrowia od wstrząśnienia nerwowego z powodu małpy. Chociaż żyła jeszcze rok po urodzeniu syna, nie wyszła ani razu poza obręb chaty i nie zdawała sobie sprawy, że nie znajduje się w Anglii.

Od czasu do czasu zadawała Claytonowi pytania, co znaczą te dziwne odgłosy w nocy, dlaczego nie ma służących i krewnych, dlaczego umeblowanie mieszkania jest takie nędzne, lecz chociaż on nie usiłował jej w błąd wprowadzić, nigdy nie mogła go zrozumieć.

Pod wszelkimi innymi względami zachowywała się w sposób zupełnie rozumny. Uciecha i zadowolenie z posiadania synka, nieustanna opieka męża zapewniły jej szczęście w tym roku – był to najszczęśliwszy jej rok.

Clayton dobrze sobie zdawał sprawę z tego, że gdyby jej władze zmysłowe miały swe całe panowanie, życie byłoby pełne udręczeń i trwożliwej troski. Rozumiejąc to, chociaż cierpiał straszliwie na widok jej stanu, czasami prawie był rad, przez wzgląd na jej szczęście, że nie rozumiała, co się z nią dzieje.

Już od dawna stracił on wszelką nadzieję, że nadejdzie ocalenie. Z gorliwością nie zmęczoną wciąż starał się przyozdobić wnętrze chaty.

Podłoga okryta była skórami lwów i panter. Kredensy i półki na książki okrywały ściany. Piękne kwiaty podzwrotnikowe stały w oryginalnych wazonach, ulepionych jego własnymi rękoma z gliny tamtejszej. Okna przysłonięte były oponami z roślin i bambusów. Najtrudniejszą pracą ze wszystkich, jakie przedsiębrał, mając tak niedostateczny zapas narzędzi, było zrobienie gładkich ścian, sufitu i podłogi. Było to dla Claytona źródłem zadowolenia, że znalazł w sobie zdolność do wykonywania swymi rękami tak rozmaitych robót, do których nie był przyzwyczajony. Polubił on pracę, ponieważ była to praca dla ukochanej kobiety i dla drobnej istoty, która się zjawiła, aby rozweselić ich życie, chociaż pomnożyła sobą stokrotnie jego poczucie odpowiedzialności i grozę sytuacji.

W ciągu następnego roku Clayton kilkakrotnie doznał napadów wielkich małp, które teraz wciąż niepokoiły okolice chaty. Nosząc jednak teraz zawsze ze sobą broń palną, nie bał się wcale wielkich bestii.

Umocnił osłonę okna i zmajstrował drewniany zamek do drzwi chaty. Obecnie, gdy udawał się na polowanie lub dla zbierania owoców, co było konieczne dla zapewnienia żywności, nie obawiał się, żeby jakie zwierzę mogło dostać się do wewnątrz.

Z początku strzelał dużo zwierzyny z okna domostwa, lecz w końcu zwierzęta nauczyły się unikać ze strachu dziwnego legowiska, skąd rozlegał się straszny grzmot jego fuzji.

Gdy nie było zajęcia, Clayton czytywał często głośno swojej żonie, czerpiąc z zapasu książek, które zabrał z domu. Wśród tych książek była znaczna ilość książek dla dzieci – książek z obrazkami, elementarzy, pierwszych czytanek – gdyż państwo Claytonowie wiedzieli, że zanim powrócą do Anglii, dziecko ich dorośnie wieku, w którym będzie mogło z nich skorzystać.

W innych chwilach Clayton uzupełniał swój dziennik, który prowadził po francusku, zapisując w nim szczegóły ich dziwnego życia. Książkę tę zamykał w małej metalowej szkatułce.

W rok od dnia, kiedy przyszedł na świat syn, pani Alicja spokojnie zakończyła życie w nocy. Tak spokojną była jej śmierć, że dopiero po upływie kilku godzin Clayton się przekonał, że żona jego zmarła.

Okropność sytuacji, w jakiej się teraz znalazł, powoli tylko uprzytamniał sobie i wątpliwym jest, czy zrozumiał w ogóle ogrom boleści i okropną odpowiedzialność, jaka na niego spadła, z powodu opieki, jaką winien był malutkiej istotce, swemu synowi, który był jeszcze niemowlęciem.

Ostatnia notatka w diariuszu pochodzi z dnia następnego po śmierci żony. Opowiada on w niej smutne szczegóły w sposób rzeczowy, nie wzbijając się do patosu, gdyż w opowiadaniu przebija apatia, zrodzona z długiego smutku i beznadziejności, której nawet okrutny cios, jaki go ostatnio spotkał, nie mógł już wzmocnić.

– Mój drobny synek woła o pożywienie. – Ach, Alicjo, Alicjo, co ja mam uczynić?

Gdy Jan Clayton skończył pisać te wyrazy, które zrządzeniem opatrzności miały wyjść ostatnie spod jego pióra, opuścił zmęczony głowę na ręce, rozłożone na stole, który zbudował dla tej, która leżała teraz cicha i zimna na łożu obok.

Przez czas pewien żaden głos nie przerywał śmiertelnej ciszy dżungli w porze południowej, prócz żałosnego płaczu małego człowieka w kołysce.