32,00 zł
Mały lord Greystoke, osierocony przez rodziców, samotny i kwilący w dzikiej afrykańskiej dżungli, zostaje przygarnięty przez małpią samicę Kalę. Dorasta wśród zwierząt, ucząc się od nich przetrwania. Przez małpy zostaje nazwany Tarzanem, co w ich języku oznacza „biała skóra”. Z czasem chłopiec staje się niemal tak krzepki i zręczny, jak one. Wychodzi zwycięsko z walk z dzikimi zwierzętami i mieszkającymi w pobliżu ludożercami. Wkrótce sprytem, inteligencją i siłą prześcignie każdego przeciwnika i zostanie okrzyknięty Małpim Królem. Czy jednak zaakceptuje go ludzki świat?
Tarzan to jedna z tych niezwykłych postaci literackich, które są ponadczasowe i uwielbiane przez wszystkich. Jego historia podbiła serca czytelników w każdym wieku na całym świecie. Któż nie zna tytułowego bohatera z książek, seriali, sztuk teatralnych i filmów, które rzucały go w czasy nam współczesne? Dziś największe dzieło Egdara Burroughsa powraca w nowym wydaniu i tłumaczeniu!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 357
Usłyszałem tę opowieść od kogoś, kto nie miał żadnego interesu w tym, aby zapoznać z nią mnie czy kogokolwiek innego. Nie wykluczam, że upojne działanie wiekowego wina skłoniło narratora do jej rozpoczęcia, moje zaś sceptyczne niedowiarstwo, którego nie skrywałem w kolejnych dniach, mogło nieco zrównoważyć osobliwość tej historii.
Gdy mój towarzyski gospodarz zorientował się, że choć opowiedział mi już tak wiele, moja nieufność się nie zmniejszyła, jego dumna próżność pociągnęła dzieło rozpoczęte przez wiekowe wino. Dobył więc z ukrycia pisemny dowód w postaci zapleśniałego rękopisu, a także suchych oficjalnych zapisów Brytyjskiego Urzędu Kolonialnego, które potwierdzały pewne istotne szczegóły tej niezwykłej historii.
Nie twierdzę, że to prawdziwa historia, gdyż nie byłem świadkiem przedstawionych w niej wydarzeń. Niemniej fakt, że główne postacie występują tu pod wymyślonymi przeze mnie pseudonimami, powinien być wystarczającym dowodem tego, iż nie wykluczam, że przynajmniej MOŻE być prawdziwa.
Pożółkłe, z lekka zbutwiałe strony pamiętnika, sporządzonego przez człowieka od dawna już nieżyjącego, oraz dokumenty Urzędu Kolonialnego pokrywają się znakomicie z opowieścią mojego towarzyskiego gospodarza. Przedstawiam więc tę historię taką, jaką skleciłem ją mozolnie z różnorodnych źródeł. Nawet jeśli uznacie, iż jest mało wiarygodna, to przynajmniej zgodzicie się ze mną w tym, że jest niezwykła, zaskakująca oraz interesująca.
Z dokumentów Urzędu Kolonialnego, a także z dziennika zmarłego autora dowiadujemy się, że pewien młody angielski szlachcic, którego nazwijmy Johnem Claytonem, lordem Greystoke, otrzymał bardzo delikatne zadanie. Polegało ono na zbadaniu warunków w brytyjskiej kolonii afrykańskiej Zachodniego Wybrzeża, albowiem wiadomo było, że pewna inna europejska potęga na żołnierzy swej armii rekrutuje prostych mieszkańców tego terenu. Armię tę mocarstwo owo wykorzystuje jedynie do wydzierania gumy i kości słoniowej dzikim plemionom zamieszkującym dorzecza Kongo i Aruwimi.
Krajowcy z brytyjskiej kolonii uskarżali się na to, że bardzo wielu młodzieńców uległo pięknym i ponętnym obietnicom, ale tylko nieliczni z nich powrócili kiedykolwiek do swoich rodzin. Mieszkający w Afryce Brytyjczycy posuwali się jeszcze dalej, twierdząc, że owi biedni krajowcy stawali się po prostu niewolnikami — jako że nawet kiedy upłynął termin służby, na który się zgadzali, ich biali zwierzchnicy wykorzystywali ich ignorancję i utrzymywali, że mają jeszcze do odsłużenia dobrych kilka lat.
Dlatego Urząd Kolonialny mianował Johna Claytona na zupełnie nowe stanowisko we wspomnianej kolonii, które to stanowisko, rzecz jasna, miało swoje oficjalne oblicze, niemniej poufne instrukcje, jakich udzielono Johnowi Claytonowi, kazały mu ostrożnie zbadać nader delikatną kwestię tego, czy istotnie zaprzyjaźnione europejskie mocarstwo brutalnie traktuje kolorowych poddanych Korony Brytyjskiej. Przyczyna, dla której go wysłano, nie ma wielkiego znaczenia dla tej opowieści, lord Greystoke bowiem nie tylko nigdy nie przeprowadził zleconych mu badań, lecz nawet nie dotarł do miejsca przeznaczenia.
Clayton był tym typem Anglika, który kojarzy się przede wszystkim ze znakomitymi dokonaniami Wielkiej Brytanii na tysięcznych bitewnych polach: oto mężczyzna silny i godny zaufania, co się tyczy mentalności, moralności i zdrowia fizycznego. Wzrostu był bardziej niż średniego, oczy miał szare, rysy regularne i silne, a nieskazitelne zdrowie zawdzięczał służbie wojskowej.
Polityczne ambicje sprawiły, iż armię porzucił dla Urzędu Kolonialnego, w efekcie czego widzimy, jak oto ciągle jeszcze młody, już obdarzony zostaje delikatną i ważną misją w służbie Królowej.
Kiedy już zapoznał się z czekającym go zadaniem, poczuł i dumę, i niejaki lęk. Z jednej strony nominacja wydała mu się zasłużoną nagrodą za ofiarną i niewyrzekającą się rozumu służbę wojskową, a także za ważny krok w kierunku jeszcze ważniejszego i jeszcze bardziej odpowiedzialnego stanowiska. Z drugiej jednak strony, ledwie od trzech miesięcy przebywał w małżeńskim stadle z lady Alice Rutherford i to właśnie myśl o wystawieniu młodziutkiej małżonki na niebezpieczeństwa i bezludzia tropikalnej Afryki napawała go lękiem.
Ze względu na nią gotów był więc odrzucić propozycję, ale na to lady Alice absolutnie nie chciała przystać. Ba, nalegała, aby nie tylko podjął się ambitnego zadania, lecz także — co więcej — aby zabrał ją ze sobą.
Rzecz jasna, były i matki, i bracia, i siostry, i ciotki, i kuzynowie, z których każde wyrażało odmienne opinie w inkryminowanej kwestii, o tym jednak, co konkretnie mówili, historia nasza milczy.
Wiemy tylko tyle, że jasnego majowego poranka roku tysiąc osiemset osiemdziesiątego ósmego lord John Greystoke i lady Alice wypłynęli z Dover w kierunku Afryki. Miesiąc później dotarli do Freetown, gdzie wynajęli niewielki stateczek o nazwie Fuwalda, który miał ich dostarczyć na miejsce przeznaczenia.
I tutaj lord John Greystoke oraz lady Alice, jego małżonka, zniknęli z ludzkich oczu, a także z ludzkiej wiedzy. Dwa miesiące po tym, jak podnieśli kotwicę i opuścili port we Freetown, dobre pół tuzina brytyjskich okrętów wojennych zaczęło przeszukiwać południowy Atlantyk w poszukiwaniu młodego lordostwa albo ich niewielkiego stateczku, a że niemal natychmiast u wybrzeży św. Heleny znaleziono wrak, więc cały świat doszedł do przekonania, iż Fuwalda zatonęła z całą załogą na pokładzie, poszukiwania więc zanim na dobre się zaczęły — już zostały zakończone. Nadzieja atoli jeszcze przez wiele lat tliła się w gorących sercach.
Fuwalda, barkentyna o wyporności mniej więcej stu ton, była typem żaglowca często spotykanym w żegludze przybrzeżnej na dalekim południowym Atlantyku. Załogę takich statków stanowili najczęściej najwięksi łotrzycy morscy, najróżniejszej rasy i narodowości przestępcy, którym udało się umknąć przed prawem.
Nie stanowiła Fuwalda odstępstwa od tej reguły. Oficerowie byli nadętymi bufonami nienawidzącymi załogi, która z kolei nienawidziła ich. Kapitan, co prawda morski wyga, podwładnych jednak traktował niezwykle brutalnie. Znał tylko dwa argumenty, a przynajmniej tylko do nich się uciekał: nagiel i rewolwer; acz można przypuścić, że dowodzona przez niego hałastra nie zrozumiałaby niczego innego.
Dlatego też od drugiego dnia po wypłynięciu z Freetown John Clayton i jego młoda małżonka byli na pokładzie Fuwaldy świadkami scen, które, jak sądzili, mogły się rozgrywać tylko na kartach awanturniczych opowieści morskich. To właśnie rankiem owego drugiego dnia zadzierzgnęło się pierwsze ogniwo łańcucha wydarzeń — które doprowadziły do takiego życia nienarodzonej jeszcze wówczas istoty — jakie nie miało sobie równego w całych dziejach ludzkości.
Dwóch marynarzy szorowało pokład Fuwaldy, pierwszy oficer pełnił wachtę, kapitan zaś się zatrzymał, aby porozmawiać z Johnem Claytonem i lady Alice. Marynarze na czworakach powoli przesuwali się w kierunku naszej małej grupki, która była zwrócona do nich plecami. Byli coraz bliżej i bliżej, aż wreszcie jeden znalazł się dokładnie za kapitanem; jeszcze chwila i minąłby go, a wtedy moja osobliwa opowieść nigdy nie zostałaby utrwalona.
Tyle że właśnie w tym momencie kapitan się odwrócił, aby opuścić lorda i lady Greystoke, a czyniąc to, potknął się o nogi marynarza i wyłożył na pokład jak długi, na dodatek przewracając kubeł wody i wylewając na siebie jego brudną zawartość.
Przez chwilę była to scena zabawna, ale tylko przez chwilę. Klnąc na czym świat stoi, z twarzą wręcz szkarłatną od gniewu i upokorzenia, kapitan zerwał się na równe nogi i jednym straszliwym ciosem powalił marynarza na deski pokładu.
Był to mężczyzna niskiego wzrostu i dosyć już wiekowy, co tylko jeszcze podkreśliło brutalność czynu. Tymczasem drugi marynarz nie był ani stary, ani niski; posturę miał bardziej niż masywną, obwisłe czarne wąsy, a między dwoma muskularnymi barkami rozpierał się prawdziwie byczy kark. Zobaczywszy, co spotkało jego towarzysza, przysiadł i ze złowrogim warknięciem rzucił się na kapitana, w jednej chwili obalając go na klęczki. Twarz dowódcy i pana statku ze szkarłatnej stała się biała jak kreda; był to bunt, a z buntem w trakcie swej burzliwej kariery miewał już do czynienia i wiedział, jak sobie z nim poradzić. Nawet nie usiłując powstać, wyrwał zza pazuchy rewolwer i wycelował go w wielką górę mięśni i kości, która się nad nim pochylała. Zrobił to nader szybko i sprawnie, ale John Clayton był jeszcze szybszy, tak że kula, która przeznaczona była dla serca marynarza, utkwiła w jego nodze, gdyż lord Greystoke uderzył w rękę kapitana, ledwie tylko zobaczył błysk słońca na lufie rewolweru.
Między Claytonem a kapitanem doszło do sprzeczki, pierwszy bowiem dobitnie oświadczył, że, primo, jest ogromnie zdegustowany brutalnością, z jaką kapitan odnosił się do swej załogi, secundo, nie życzy sobie żadnych tego typu zdarzeń, gdy wraz z małżonką są pasażerami.
Kapitan, jak nietrudno zgadnąć, chciał bezzwłocznie udzielić intruzowi gniewnej odpowiedzi, ale uznawszy, że szkoda teraz czasu na spory, ponury jak chmura gradowa obrócił się na pięcie i odmaszerował. Nie chodziło tu bynajmniej tylko o niechęć do zwady; w istocie kapitan nie chciał zadzierać z angielskim urzędnikiem, albowiem Jej Królewska Mość miała do rozporządzenia bardzo sprawne narzędzie kary, które kapitan doceniał i którego się lękał, a mianowicie królującą na morzach i oceanach angielską flotę wojenną.
Tymczasem obaj marynarze jakoś dochodzili do siebie. Starszy z nich pomagał rannemu towarzyszowi, który, znany pośród załogi jako Czarny Michaś, najpierw ostrożnie sprawdził, jak poważna jest rana, a kiedy okazało się, że noga może utrzymać ciężar tułowia, odwrócił się do Claytona, aby złożyć mu obcesowe podziękowania. Słowa dobrał tak życzliwe, na jakie potrafił się zdobyć, ale ledwie je wypowiedział, natychmiast się odwrócił i kulejąc, oddalił się do forkasztelu, gdyż najwyraźniej nie zamierzał wchodzić w żadne dalsze czy rozleglejsze konwersacje.
Nie widzieli się przez kilka następnych dni, co zaś się tyczy kapitana, to kiedy już musiał się do nich zwracać, robił to w sposób nader grubiański. Lordostwo Clayton spożywało posiłki w kabinie, jak zresztą czynili jeszcze przed niefortunnym incydentem. Kapitan jednak bardzo dbał o to, by obowiązki nigdy nie pozwoliły mu jeść w tym samym czasie co oni.
Kapitan stanowił okaz grubianina, natomiast pozostali oficerowie byli nieokrzesanymi prostakami, niewiele różniącymi się od szykanowanej przez nich załogi. Nader więc ochoczo unikali jakichkolwiek bliższych kontaktów z angielskim szlachcicem i jego szanowną lady, w efekcie czego Claytonowie byli właściwie pozostawieni samym sobie.
Taka sytuacja akurat niezmiernie im odpowiadała, niemniej owa izolacja sprawiła, że nie byli w stanie śledzić życia małego żaglowca, a w związku z tym — i codziennych zdarzeń, które z wolna zmierzały do krwawej tragedii.
W całej atmosferze na statku było coś nieokreślonego, co parło w kierunku katastrofy. Na zewnątrz według wiedzy Claytonów wszystko toczyło się normalnie, jak przedtem. Zarazem jednak, chociaż nie rozmawiali o tym między sobą, oboje czuli, że wszystko zmierza w kierunku jakiegoś nieznanego niebezpieczeństwa.
Na drugi dzień po zranieniu Czarnego Michasia Clayton wyszedł na pokład dokładnie w chwili, kiedy czterech marynarzy niosło bezwładne ciało swego towarzysza, podczas gdy pierwszy oficer, trzymając w ręku ciężki nagiel, patrzył na tę grupę wzrokiem pełnym gniewu i oburzenia. Clayton o nic nie pytał — nawet nie trzeba było — w każdym razie nazajutrz, kiedy z oddali na horyzoncie pojawiła się sylwetka brytyjskiego pancernika, był już niemal gotów zażądać, aby jego i lady Alice przyjęto na pokład okrętu, coraz bardziej bowiem upewniał się w tym, że na Fuwaldzie może ich tylko czekać nieszczęście.
Zbliżało się południe, kiedy znaleźli się w odległości głosowej od brytyjskiego okrętu — i Clayton już się szykował, aby oznajmić kapitanowi, że oboje małżonkowie chcą się przesiąść, kiedy uderzyło go to, jak w istocie komiczny byłby to wymóg. Jakiż powód mógłby podać dowódcy okrętu Jej Królewskiej Mości, wyjaśniając, dlaczego chce popłynąć w kierunku, z którego dopiero co przybył? Miał może powiedzieć, że dwóch niesubordynowanych marynarzy zostało ostro potraktowanych przez swoich przełożonych? Na mostku kapitańskim pancernika wszyscy na pewno by się serdecznie uśmiali i uznaliby, że jedyną przyczyną dla tak osobliwego manewru jest ni mniej, ni więcej, tylko tchórzostwo.
W efekcie John Clayton, lord Greystoke, nie zażądał, by jego i małżonkę przetransportowano na pokład brytyjskiego okrętu. Późnym popołudniem zobaczył, jak jego sylwetka rozmywa się na dalekim horyzoncie, ale właśnie wtedy nastąpiło coś, co potwierdziło jego najgorsze obawy i sprawiło, iż gorzko przeklinał swoją fałszywą dumę, która nie pozwoliła mu ledwie kilka godzin wcześniej szukać bezpieczeństwa dla siebie i dla swojej małżonki — bezpieczeństwa wtedy w zasięgu ręki, a teraz na zawsze już utraconego.
Było zatem późne popołudnie, kiedy niski stary marynarz, który kilka dni wcześniej został obalony przez kapitana, czyszcząc relingi, zbliżył się do miejsca, w którym Clayton i jego żona stali, wpatrując się w oddalający się i znikający już za horyzontem okręt. Znalazłszy się tuż koło nich, rzucił do Claytona ściszonym głosem:
— Będzie ruchawka, sir, na tej łajbie, oj, będzie, wspomni pan moje słowa, sir. Ruchawka i zapłata.
— A co takiego macie na myśli, poczciwy przyjacielu? — spytał Clayton.
— A cóż to, nie widzi pan, sir, co tu się wyrabia? A co, nie znęcają się ten diabelski pomiot kapitański i jego kompani nad biedną załogą? Dwa łby rozbite wczoraj, a trzeci dzisiaj. Czarny Michaś już się pozbierał, a nie przepuści on im, oj, nie przepuści, wspomni pan moje słowa, sir.
— Chcecie powiedzieć, człowieku, że załoga zastanawia się nad buntem? — spytał Clayton.
— Buntem! — zawołał stary marynarz. — Buntem? Będą mordować, sir, wspomni pan moje słowa.
— Kiedy?
— Co się ma stać, sir, to się stanie, ale nie powiem ja kiedy, bom już za wiele może wypaplał, ale byłeś pan wtedy, sir, porządny dla nas, więc, myślę sobie, trza go ostrzec. Tylko język trzym pan za zębami, a jak usłyszysz palbę, siedź pod pokładem i głowy nie wystawiaj. Tyle właśnie: język za zębami, bo inaczej pchną ci nóż, sir, między żebra, wspomni pan moje słowa, sir.
Co powiedziawszy, marynarz, nieustannie polerując reling, oddalił się w kierunku rufy.
— Bardzo to niepiękna perspektywa, Alice — powiedział Clayton.
— Powinieneś natychmiast ostrzec kapitana, Johnie. Być może uda się jeszcze zapobiec awanturze — odparła żona.
— Może i powinienem, Alice, tyle że z czysto egoistycznych motywów jestem wręcz zmuszony „trzymać język za zębami”, jak raczył to określić ów poczciwina. Cokolwiek teraz zrobią, nas oszczędzą, pamiętając, że ująłem się za tym ich Czarnym Michasiem. Jeśli jednak dowiedzą się, że ich zdradziłem, nie będą dla nas mieli najmniejszej litości, Alice.
— Jeden jest tylko głos obowiązku, Johnie, a ten każe się opowiedzieć za zagrożoną władzą. Jeśli nie ostrzeżesz kapitana, będziesz współuczestnikiem tego, co się zdarzy, tak jakbyś sam wszystko zaplanował w swojej głowie i przeprowadził własnymi rękami.
— Nie całkiem mnie rozumiesz, kochana — odpowiedział Clayton. — To o tobie przede wszystkim myślę i o tobie traktuje głos mojego obowiązku. Kapitan sam sobie ściągnął na głowę całą tę zawieruchę. Jakże więc mogę narażać moją żonę na niewyobrażalne okropieństwa, podejmując daremną najpewniej próbę ratowania tego brutala przed konsekwencjami jego czynów? Nawet sobie nie wyobrażasz, kochana, co będzie się dziać na pokładzie Fuwaldy, kiedy ta banda złoczyńców nad nią zapanuje.
— Obowiązek jest obowiązkiem, Johnie, i żadna sofisteria nie może go odmienić. Byłabym marną żoną angielskiego lorda, gdyby to z mojego powodu miał on się uchylić od oczywistej powinności. Rozumiem, że sytuacja jest ogromnie groźna, ale możemy jej wspólnie stawić czoła.
— Niechże zatem będzie tak, jak chcesz, Alice — odpowiedział z uśmiechem jej małżonek. — Być może wyolbrzymiam czekające nas kłopoty. Nie podoba mi się wprawdzie to, co dzieje się na pokładzie tego statku, może jednak sprawy nie przedstawiają się aż tak ponuro, gdyż ów sędziwy marynarz bardziej dawał wyraz pragnieniom swego nikczemnego serca niż rzeczywistym faktom. Bunt na morzu przed stu laty mógł być czymś zupełnie zwyczajnym, ale w roku tysiąc osiemset osiemdziesiątym ósmym wydaje się czymś zupełnie nieprawdopodobnym. Widzę jednak, że kapitan zmierza do swojej kabiny. Jeśli mam go ostrzec, trzeba się z tym uporać jak najszybciej, bo w ogóle nie mam ochoty na rozmowę z tym brutalem.
Powiedziawszy to, Clayton ruszył w kierunku korytarza, którym przed chwilą przeszedł kapitan, i chwilę później pukał do jego drzwi.
— Wejść! — rozległo się burknięcie po drugiej stronie, kiedy zaś Clayton znalazł się za progiem, kapitan warknął: — Co znowu?
— Chciałbym pana poinformować, kapitanie, o rozmowie, którą przypadkowo posłyszałem dzisiaj, albowiem może to być wprawdzie zupełna błahostka, ale z drugiej strony lepiej chyba pana uprzedzić. Mówiąc krótko: pańscy ludzie zastanawiają się nad buntem i morderstwem.
— Łgarstwo! — wydarł się kapitan. — Jeśli jeszcze raz zechce pan się mieszać do kwestii dyscypliny na statku lub pakować nos w sprawy, które pana nie dotyczą, poniesie pan tego konsekwencje, i to, mogę zaręczyć, bardzo bolesne. Mało mnie to obchodzi, czy jest pan angielskim lordem, czy też nie. Ja tu jestem kapitanem i od tej chwili nie będzie się pan mieszał do moich spraw!
Kapitan wpadł w taką wściekłość, że spurpurowiał na twarzy, a ostatnie słowa wykrzyczał najgłośniej, jak potrafił, ich wagę podkreślając mocnymi uderzeniami jednej pięści o blat stołu, podczas gdy druga złowrogo poruszała się przed twarzą Claytona.
Greystoke tymczasem nie drgnął ani odrobiny, lecz stał, spokojnym wzrokiem wpatrując się w rozmówcę.
— Kapitanie Billings — wycedził po chwili — jeśli pozwoli mi pan na chwilę szczerości, to pozwolę sobie zauważyć, że jest pan rzadkim przypadkiem osła.
Co powiedziawszy, odwrócił się i opuścił kajutę z tym charakterystycznym dla niego spokojem na twarzy i w ruchach, który bardziej niż strumień inwektyw mógł przyprawić o furię człowieka pokroju Billingsa.
O ile więc kapitan mógłby pożałować swych pospiesznych słów, gdyby Clayton zajął bardziej pojednawcze stanowisko, o tyle teraz jego irytacja osiągnęła taki poziom, że unicestwiła ostatnią szansę na ich zgodne działanie dla wspólnego dobra.
— No cóż, Alice — powiedział Clayton, kiedy przyłączył się do żony — mogłem sobie oszczędzić tych słów. Jegomość okazał się całkowicie niewdzięczny. Po prostu rzucił się na mnie jak wściekły pies. Nic mnie to nie obchodzi, co się stanie z nim i z tym jego statkiem, jeśli tylko nam nic nie będzie groziło. Odtąd tylko na tym skupię całą swoją uwagę i tylko temu poświęcę wszystkie swoje wysiłki. A żeby się nie ograniczyć tylko do słów, udam się teraz do naszej kabiny i sprawdzę moje rewolwery. Żałuję obecnie, że karabin i amunicję do niego umieściliśmy w bagażach, które znajdują się w ładowni pod pokładem.
Kajutę swoją znaleźli w stanie najwyższego nieporządku. Wszędzie poniewierały się ubrania powyciągane z ich kufrów i waliz; nawet pościel na kojach była poszarpana na kawałki.
— Najwidoczniej — zauważył Clayton — ktoś bardziej od nas samych interesował się naszym dobytkiem. Trzeba sprawdzić, Alice, co zginęło. — Staranne przetrząsanie rzeczy ujawniło, że niczego nie braknie, z wyjątkiem dwóch rewolwerów i małego zapasu amunicji do nich. — Jeśli czegoś nie chciałem utracić, to właśnie tego — zafrasował się Clayton — a fakt, że włamywaczom właśnie na broni zależało, wydaje mi się nader złowrogi.
— I co my teraz poczniemy, John? — spytała jego małżonka. — Zdaje się, że miałeś rację, chcąc zachować neutralną pozycję. Jeśli oficerowie będą w stanie zapobiec buntowi, nie mamy się czego lękać, jeśli jednak zwyciężą buntownicy, nasza jedyna szansa polega na tym, aby niczego im nie utrudniać ani się im nie przeciwstawiać.
— Masz całkowitą rację, Alice. Musimy się trzymać środka drogi.
I przystąpili do uprzątania kabiny, po chwili zaś niemal jednocześnie zobaczyli wystający spod drzwi rąbek kartki papieru. Ledwie Clayton postąpił ku wyjściu, aby chwycić za ten skrawek, ten ku jego zdumieniu posunął się dalej w głąb pokoju, jakby go z zewnątrz celowo ktoś wepchnął. Widząc to, jego lordowska mość cicho i zręcznie przemknął do progu, kiedy jednak sięgał do klamki, aby ją raptownie pociągnąć do siebie, żona chwyciła go za przegub i szepnęła:
— Nie, John! Nie chcą być widziani, więc nie możemy starać się ich zobaczyć. Pamiętaj, co sam powiedziałeś: środek drogi.
Clayton uśmiechnął się do połowicy i opuścił rękę, po czym oboje w milczeniu wpatrywali się, aż kartka wreszcie znieruchomiała. Teraz Clayton schylił się i ją podniósł. Był to poszarzały kawałek papieru niegdyś białego, złożony w coś na kształt kwadratu. Kiedy ją rozwinął, znalazł wiadomość niemal nie do odczytania, jako że liczne były świadectwa tego, iż autor nieczęsto oddawał się czynności pisania.
Darujmy czytelnikom niezdarności i niegramatyczności — i zwięźle objawmy, że było to ostrzeżenie pod groźbą śmierci, aby czasami Claytonowie nie chcieli nikogo powiadamiać o braku rewolwerów czy też powtarzać tego, co im powiedział stary żeglarz.
— Zdaje się, że nie mamy wielkiego wyboru — rzekł Clayton z posępnym uśmiechem. — Musimy siedzieć cicho jak trusie i czekać na to, co się wydarzy.
Nie przyszło im zresztą czekać bardzo długo, kiedy bowiem następnego ranka Clayton wyszedł na pokład, aby odbyć normalny spacer przed śniadaniem, usłyszał wystrzał, a potem następny i następny.
Widok, który odsłonił się jego oczom, potwierdzał najgorsze przypuszczenia. Garstkę oficerów Fuwaldy otaczała zgraja marynarzy, na których czele stał Czarny Michaś.
Ledwie oficerowie odpowiedzieli salwą, tłuszcza rozpierzchła się, szukając schronienia za masztami, sterówką i nadbudówkami kabin, a stamtąd zaczęła ostrzeliwać pięciu znienawidzonych przełożonych.
Dwóch z nich zdążył już uśmiercić rewolwer kapitana, a ich ciała leżały pośród współbuntowników. Właśnie wtedy pierwszy oficer poleciał na twarz, a na głośną komendę Czarnego Michasia reszta skoczyła na czterech pozostałych. Rebeliantom udało się zdobyć tylko sześć sztuk broni palnej, większość więc była zbrojna w siekiery, łomy, drągi i maczety.
Atak nastąpił w chwili, kiedy kapitan przeładowywał rewolwer, a pistolet drugiego oficera się zaciął. W tej przeto chwili kapitan i jego towarzysze dysponowali tylko dwiema sztukami broni, zaczęli więc całą czwórką cofać się przed grupą ogarniętych furią puczystów.
Obie strony nie szczędziły sobie obrzydliwych wyzwisk i przekleństw, które w połączeniu z odgłosem wystrzałów, krzykami i jękami rannych upodobniły pokład Fuwaldy do domu dla obłąkanych.
Oficerowie cofnęli się ledwie o kilka kroków, kiedy oszalali ze wściekłości marynarze byli już przy nich. Topór dzierżony przez barczystego Murzyna rozciął głowę kapitana od czoła aż po brodę, a chwilę później także inni leżeli na pokładzie martwi lub ranni w wyniku dziesiątków ciosów i kilku wystrzałów.
Krótkie i bezlitosne było mordercze dzieło buntowników z Fuwaldy, a przez cały ten czas John Clayton stał na skraju korytarza, w zamyśleniu popalając fajkę, jak gdyby obserwował niezbyt pasjonujący mecz krykieta. W duchu Clayton był niesłychanie przejęty, albowiem bał się o bezpieczeństwo żony, które — podobnie jak jego własne — los złożył w rękach tych ignoranckich, nieokrzesanych brutali. Kiedy się odwrócił w kierunku schodków, ze zdumieniem spostrzegł żonę stojącą niemal na ich szczycie.
— Od dawna tu jesteś, Alice?
— Od samego początku — odpowiedziała. — Ależ to okropne, John, straszliwe! Czegóż możemy się spodziewać ze strony takich okrutników?
— Mam nadzieję, iż śniadania — odrzekł, dzielnie siląc się na stoicyzm, aby ukoić jej trwogę. — Przynajmniej tyle — dodał. — Idę ich o nie poprosić, a ty chodź ze mną, Alice. Trzeba im uświadomić, że oczekujemy od nich należytego, pełnego szacunku traktowania.
Buntownicy w tym czasie otoczyli poległych i rannych oficerów, by bez jakichkolwiek skrupułów czy chwili wahania zarówno martwych, jak i żywych cisnąć za burtę. Z podobną zresztą nieczułością podeszli do własnych zmarłych i umierających.
W tym momencie jeden z marynarzy zauważył zbliżających się Claytonów i wymachując siekierą, rzucił się w ich kierunku, wołając:
— Następnych dwoje na pokarm dla rybek!
Ale Czarny Michaś był szybszy i zuch po zrobieniu trzech kroków poleciał na deski pokładu z kulą w plecach. Z okrzykiem, a właściwie wrzaskiem na tyle głośnym, że ściągnął uwagę wszystkich, Czarny Michaś wskazał lorda i lady Greystoke’ów:
— To moi przyjaciele i mają być zostawieni w spokoju. Zrozumiano?! Teraz ja jestem kapitanem statku — dodał, zwracając się do Claytona — i będzie tak, jak mówię. Nie zadzierajcie tylko z nikim, a żadna szkoda wam się nie stanie. — Co powiedziawszy, złowieszczym wzrokiem potoczył po towarzyszach.
Lordostwo Claytonowie skrzętnie wykonali polecenie Czarnego Michasia, tak więc niewiele wiedzieli o tym, co działo się na pokładzie i jakie na nim układano plany.
Od czasu do czasu do ich kajuty docierały stłumione odgłosy kłótni i walk między buntownikami, dwukrotnie rozbrzmiały wystrzały pistoletów, niemniej Czarny Michaś potrafił trzymać w ryzach bandę swych opryszków.
Piątego dnia po zamordowaniu oficerów majtek z jaskółki na maszcie zobaczył ziemię. Czarny Michaś nie wiedział, czy jest to stały ląd, czy wyspa, jednak oznajmił Claytonom, że jeśli będzie to miejsce nadające się do zamieszkania, oboje zostaną wysadzeni na brzeg wraz ze wszystkimi swoimi bagażami.
— Dacie sobie radę przez kilka miesięcy — wyjaśnił — a do tego czasu nam uda się dotrzeć w jakieś zamieszkałe tereny i tam się rozproszyć. Wtedy zadbam o to, aby władze dowiedziały się, gdzie się znajdujecie, i wysłały wam kogoś na pomoc. Gdybyśmy wysadzili was w bardziej cywilizowanym miejscu, nie obyłoby się bez wielu pytań, na które nie mamy nazbyt przekonujących i bezpiecznych odpowiedzi.
Clayton protestował przeciwko nieludzkiemu pomysłowi, aby wysadzić ich w jakimś kompletnie nieznanym miejscu i zdać na łaskę i niełaskę dzikich zwierząt oraz może nawet jeszcze dzikszych krajowców.
Jego protesty, bezskuteczne, na dodatek groziły tym, iż zdenerwują Czarnego Michasia, dlatego lord Greystoke postanowił mierzyć siły na zamiary i jak najlepiej wykorzystać to, co możliwe.
Około trzeciej po południu ujrzeli skaliste cyple prowadzące, jak się wydawało, do swego rodzaju naturalnego portu. Czarny Michaś wysłał w szalupie dwóch ludzi, aby zbadali, czy Fuwalda może bezpiecznie do niego wpłynąć.
Po dobrej godzinie tamci powrócili z informacją, że i między cyplami, i w samej zatoce woda jest dostatecznie głęboka, zanim przeto zapadła ciemność, barkentyna spokojnie zarzuciła kotwicę w leciutko tylko sfałdowanych wodach zatoki.
Brzeg wszędzie pokrywała bujna, na pół tropikalna roślinność. Dalej widać było góry i płaskowyż, niemal całkowicie porośnięty dżunglą. Nic nie wskazywało na to, że jest to teren zamieszkały, aczkolwiek wydawało się, że o pożywienie nie będzie trudno. Nawet z pokładu Fuwaldy mogli zobaczyć liczne ptaki, a także inne zwierzęta. Niewielki strumyk wpływał do zatoki, obiecując nieograniczone zasoby słodkiej wody.
W zapadającej ciemności Clayton i lady stali przy relingu, w milczeniu przypatrując się miejscu, w którym mieli niebawem zamieszkać. Z gęstwiny leśnej dochodziły głosy dzikich zwierząt: porykiwania lwów i przeraźliwe wrzaski panter. Niewiasta mocno przytuliła się do mężczyzny — w oczekiwaniu okropności, którymi miała ich przywitać nieżyczliwa natura, podczas gdy oni z dala od ojczyzny tutaj musieli założyć domostwo.
Podszedł do nich Czarny Michaś tylko na tak długo, aby poinformować, że nazajutrz rano muszą być gotowi do opuszczenia statku. Usiłowali go przekonać, aby ich wysadził w bardziej przyjaznej okolicy, nie tak odległej od jakiejkolwiek cywilizacji, by można było przynajmniej mieć nadzieję, że jacyś gotowi do pomocy ludzie pospieszą im na ratunek. Na nic jednak zdały się ich prośby, groźby, nawet obietnice wysokiej nagrody.
— Jestem na tej łajbie jedyny, który nie pali się do tego, by was zaszlachtować, a chociaż wiem, że najrozsądniejszy to sposób, aby ratować nasze karki, zarazem nie jestem człowiekiem, który zapomina o udzielonej mu pomocy. Uratowaliście mi raz życie, więc ja wam teraz wasze daruję, ale to wszystko, czego możecie ode mnie oczekiwać. Do niczego więcej nie mogę nakłonić swoich ludzi, a jeśli się nie pospieszycie z przenosinami na ląd, cała sytuacja może się zmienić i utracicie swoją szansę. Każę wam dać trochę naczyń kuchennych i parę starych żagli, abyście mogli zrobić z nich namiot, a do tego trochę żywności, żebyście nie pomarli z głodu, zanim sami zatroszczycie się o owoce i dziczyznę. Zostawię wam zresztą także rewolwer do obrony, więc powinniście być w stanie wytrzymać do czasu, gdy nadejdzie pomoc. Kiedy tylko znajdę się w bezpieczniejszej okolicy, dopilnuję, aby władze brytyjskie dowiedziały się, gdzieżeście wylądowali. Nie mogę wam wprawdzie powiedzieć, w jakim miejscu jesteście, ale sami to szybko odkryjecie.
Kiedy ich opuścił, w milczeniu zeszli pod pokład, pogrążeni w niewesołych myślach. Clayton nie wierzył, że Czarny Michaś istotnie zamierza powiadomić władze brytyjskie o miejscu pobytu lordostwa Greystoke’ów, poza tym wcale nie był pewien, czy nazajutrz nie czeka ich akt zdrady ze strony marynarzy, którzy mieli ich przewieźć na ląd wraz z dobytkiem. Kiedy znajdą się już poza zasięgiem wzroku Czarnego Michasia, łatwo mogli uśmiercić oboje rozbitków.
A nawet gdyby uniknęli tak smutnego losu, czy aby nie czekały ich jeszcze znacznie większe niebezpieczeństwa? Sam będąc młody i silny, mógł liczyć na to, że przetrwałby w głuszy kilka lat. Co jednak z Alice i ową istotką, która miała się dopiero pojawić na świecie pośród zagrożeń i znojów prymitywnego świata?
Wprawdzie wstrząsnął Claytonem dreszcz na myśl o beznadziejności ich sytuacji, jednak litościwa opatrzność nie pozwoliła mu przewidzieć prawdziwej grozy tego, co ich czekało.
Następnego ranka na pokład wniesiono liczne kufry i skrzynie, aby je załadować do kilku szalup oczekujących u burty Fuwaldy. W podróż zabrali ze sobą Claytonowie znaczną mnogość rzeczy, gdyż przewidywali, iż w miejscu, w którym miał lord Greystoke wypełniać powierzone mu ambitne zadania, mogą przebywać od pięciu do nawet ośmiu lat, tak więc oprócz wielu przedmiotów nieodzownych i nader potrzebnych, sporo też znalazło się rzeczy zbytkownych.
Czarny Michaś bardzo stanowczo nalegał na to, aby na pokładzie nie pozostało nic z tego, co należało do Claytonów. Trudno rozstrzygnąć, czy bardziej powodowały nim litość i współczucie, czy też roztropna troska o własne bezpieczeństwo, bo nie ulegało przecież wątpliwości, że gdyby na pokładzie statku znalazły się jakieś rzeczy z dobytku zaginionego brytyjskiego urzędnika, musiałoby to wzbudzić bardzo nieprzyjemne podejrzenia w każdym cywilizowanym porcie świata.
Co więcej, jakby podejrzewając wątpliwości trapiące Claytona, Czarny Michaś osobiście towarzyszył im w drodze na brzeg i jako ostatni wsiadł do jednej z łódek, które nabrawszy do beczek świeżej wody pitnej, zawróciły w kierunku barkentyny. Kiedy zaś szalupy sunęły powoli po gładkiej wodzie zatoki, Clayton z żoną, milcząc, wpatrywali się w nie, a w ich piersiach wzbierało poczucie nadciągającej tragedii i beznadziejności.
Z grzbietu zaś niewielkiej skarpy ich samych oraz odpływające łódki śledziły spod krzaczastych brwi blisko osadzone parszywe ślepia.
Kiedy Fuwalda bezpiecznie przepłynęła między skalistymi cyplami i znalazła się wreszcie na pełnym morzu, lady Alice zarzuciła Claytonowi ręce na szyję i wybuchła niekontrolowanym szlochem.
Nie złamał jej odwagi bunt na statku. Nader dzielnie spoglądała w czekającą ich przeszłość, dopóki byli na pokładzie, teraz jednak, gdy znaleźli się w absolutnej samotności, jej delikatne nerwy nie wytrzymały i doszło do nagłego załamania.
Clayton nie starał się powstrzymać jej łez; lepiej, by w tak naturalny sposób wyładowały się emocje, od tak dawna tłumione. Wyrozumiale więc czekał dobrych kilka minut, zanim jego małżonka — ledwie dziewczę — znowu zapanowała nad sobą.
— Och, John, jakie to okropne. I cóż my teraz poczniemy? Jak damy sobie radę?
— Jedna tylko rzecz może nam pomóc i nas uratować, Alice — odpowiedział tak spokojnie, jakby siedzieli w swoim domowym saloniku. — Jest nią praca. Praca nas wybawi, za nic natomiast nie możemy pogrążać się w ponurych myślach, gdyż to może nas doprowadzić jedynie do szaleństwa. Musimy pracować i czekać. Jestem pewien, że w końcu nadejdzie ratunek, i może nawet nie trzeba będzie na to długo czekać, kiedy stanie się oczywiste, iż Fuwalda przepadła. Wtedy nawet nie musimy bardzo ufać w słowność Czarnego Michasia.
— Ale Johnie, gdyby chodziło tylko o ciebie i o mnie — załkała — na pewno dalibyśmy radę, ale…
— Tak, kochanie — odpowiedział łagodnie. — I ja nieustannie o tym myślę, ale musimy sprostać sytuacji z taką dzielnością, na jaką nas stać, i z takim zaufaniem do własnych możliwości, jakie tylko możemy z siebie wykrzesać. Setki tysięcy lat temu nasi przodkowie w przeszłości odległej i teraz już mrocznej stanęli przed tymi samymi problemami, z którymi my się teraz musimy zmierzyć, a być może działo to się w takiej samej pierwotnej dżungli. Fakt zaś, że dzisiaj stoimy tutaj, najlepiej dowodzi tego, iż odnieśli zwycięstwo. Mielibyśmy nie podołać temu, co oni potrafili? A przecież nasza sytuacja o tyle przedstawia się lepiej, iż zbrojni jesteśmy w wieki gromadzącej się wiedzy, w efekcie czego rozporządzamy narzędziami ochrony, obrony i przetrwania, którymi obdarzyła nas nauka, a o których oni, nasi pradawni przodkowie, nic nie wiedzieli. Skoro oni, Alice, mieli do dyspozycji tylko kamienie i kości, to my mamy nie poradzić sobie z naszymi zasobami?
— Ach, Johnie, jakżebym chciała być mężczyzną z waszą męską filozofią, ale jestem tylko kobietą i bardziej kieruje mną serce niż głowa, a wszystko, co widzę wokół siebie, napełnia mnie takim przerażeniem, iż nawet nie znajduję dla niego odpowiednich słów. Tak, chciałabym, abyś miał rację, John. Zrobię wszystko, aby być dzielną pierwotną niewiastą, godną pierwotnego mężczyzny.
Pierwszą myślą Claytona było przygotowanie miejsca na nocleg, czegoś, co będzie ich chroniło przed brutalnością żarłocznych bestii. Przede wszystkim otworzył więc skrzynię z karabinami i amunicją, aby mieli się czym bronić już teraz, w trakcie pracy, a potem oboje zajęli się wyszukiwaniem właściwego miejsca. Jakieś sto metrów od plaży znaleźli niewielką, w miarę równą polanę w lesie, gdzie planowali wznieść stałe domostwo, na razie jednak uznali, że bezpieczniej będzie zbudować małą platformę w gałęziach drzew, gdyż to ich ochroni od bezpośredniego spotkania z wielkimi dzikimi bestiami.
Z tą myślą w głowie Clayton szczęśliwie wyszukał cztery drzewa, które tworzyły równoległobok o powierzchni ponad dwóch metrów kwadratowych, a następnie ściął kilkanaście długich konarów, z których skonstruował coś w rodzaju wzniesionego trzy metry nad ziemią podium. Ich gałęzie mocno ze sobą powiązał i przytwierdził do każdego z owych czterech drzew, wykorzystując znaczne zasoby lin, które dostarczył im Czarny Michaś z zapasów Fuwaldy.
Na platformie tej Clayton ciasno obok siebie ułożył mnóstwo małych gałęzi, na których następnie porozkładał wielkie liście kolokazji, których mnóstwo rosło dookoła, a na samym wierzchu umieścił kilkakrotnie złożony wielki żagiel. Dwa metry wyżej skonstruował podobną, chociaż lżejszą platformę, mającą służyć za dach, a z niej jako ściany zawisły brzegi innego z otrzymanych żagli.
W ten sposób zbudował całkiem sympatyczne małe gniazdko, do którego wniósł koce i niektóre z lżejszych bagaży. Było już późne popołudnie, a resztę dziennego światła wykorzystał do zbudowania tymczasowej drabiny, po której lady Alice mogłaby się wspiąć do swego nowego domu.
Dopóki było jasno, w lesie wokół nich uwijało się mnóstwo jaskrawo upierzonych, nader podnieconych ptaków, a także roztańczonych i rozgadanych małp, które z najwyższym zainteresowaniem i fascynacją obserwowały nowych przybyszów i ich budownicze zapędy.
Chociaż przez cały ten czas Clayton i małżonka mieli się na baczności, nigdzie nie dostrzegli żadnego większego zwierzęcia, aczkolwiek dwa razy usłyszeli, że ich niewielcy małpi towarzysze od pobliskiej skarpy uciekali z takim krzykiem i z taką wrzawą, iż nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że uciekają przed jakąś kryjącą się tam okropnością.
Robiło się już ciemno, kiedy Clayton ukończył swoją drabinę, po czym wielkie wiadro napełnił wodą z pobliskiego strumienia — i tak zaopatrzeni oboje lordostwo Greystoke’owie wspięli się do swej względnie bezpiecznej powietrznej komnaty.
Było zupełnie ciepło, zatem Clayton boczne osłony zarzucił na dach, a kiedy tak, niczym Turkowie, leżeli przykryci kocami, lady Alice, wpatrzona w mroczne cienie przesuwające się po lesie, znienacka chwyciła za ramię Claytona.
— John! — szepnęła. — Spójrz! Co to jest? Człowiek?
Gdy Clayton powiódł wzrokiem we wskazanym przez nią kierunku, na szczycie wzniesienia zobaczył majaczącą jakąś wielką postać, która przez moment stała nieruchomo, jakby nasłuchując, a potem z wolna się odwróciła i rozmyła w mroku dżungli.
— Co to takiego, John?
— Nie wiem, Alice — odpowiedział ponuro. — Zbyt jest ciemno, abym mógł coś zobaczyć z takiej odległości, a niewykluczone, że to po prostu jakiś cień rzucony przez wschodzący księżyc.
— Nie, John, jeśli nie był to człowiek, to w takim razie musiała to być jakaś groteskowa karykatura człowieka. Och, mój Boże, ależ ja się boję!
Chwycił ją w ramiona, przygarnął do siebie i zaczął szeptać nad uchem słowa otuchy i miłości. Niedługo potem wstał i spuścił płócienne ściany, tak mocując je do drzew, że jeśli nie liczyć małego otworu wychodzącego na plażę, pozostawali całkowicie osłonięci.
Było już teraz ciemno, choć oko wykol, oni zaś przykryci kocami starali się za wszelką cenę zapomnieć o grozie sytuacji. Czy też może bardziej starała się lady Alice, Clayton bowiem leżał z twarzą zwróconą do przedniego otworu, trzymając jedną rękę na karabinie, a drugą na parze rewolwerów.
Po jakimś czasie znużone powieki zaczęły im opadać, ale właśnie wtedy z dżungli dobiegł ich przeraźliwy wrzask pantery, która, sądząc po głosie, coraz bardziej się zbliżała, aż w końcu znalazła się dokładnie pod ich pomostem. Przez dobrą godzinę słyszeli, jak węszy pod nimi i skrobie pazurami drzewa będące filarami ich domostwa, w końcu jednak oddaliła się na plażę, a wtedy Clayton mógł przez otwór dokładnie zobaczyć ją w świetle księżyca: nigdy jeszcze w życiu nie widział bestii tak pięknej, ale i tak ogromnej. Trudno się więc dziwić temu, że przez całą noc raptem tylko kilka razy udało im się zdrzemnąć, jako że dżungla wokół nich aż kipiała od zwierzęcego życia, oni zaś po wielokroć słyszeli i przeraźliwe ryki, i skowyty, a także miękkie przesuwanie się pod podłogą ich domostwa wielkich zwierzęcych ciał.
Chociaż więc poranek zastał ich niewiele tylko wypoczętych, to jednak z poczuciem niezwykłej ulgi powitali brzask. Ledwie zjedli skromne śniadanie z solonej wołowiny, kawy i biskwitów, Clayton natychmiast zabrał się do pracy wokół budowy, zorientował się bowiem, że jak długo od wrzącego życia dżungli nie odgrodzą ich cztery solidne ściany, tak długo nie poczują się bezpiecznie ani nie spędzą spokojnie nocy.
Był to nie lada wysiłek i zabrać musiał więcej niż połowę miesiąca, aczkolwiek chciał Clayton zbudować tylko niewielkie pomieszczenie. Ściany wznosił z bali o przekroju mniej więcej piętnastu centymetrów, szczeliny między nimi wypełniając gliną, którą znalazł metr pod ziemią.
W jednym końcu umieścił palenisko, które otoczył niewielkimi kamieniami, naznoszonymi z plaży, a zespolonymi także gliną, kiedy zaś całe domostwo wykończył, pokrywając również jego zewnętrzne ściany warstwą gliny, te ostatecznie uzyskały grubość dobrych dziesięciu centymetrów.
W otwór okienny wprawił kratę z poprzecznie związanych gałęzi — grubych wprawdzie tylko na dwa centymetry, ale mogących stawić opór atakowi silnej nawet bestii. Dzięki temu mieli zapewniony dopływ świeżego powietrza, a także odpowiednią wentylację, przy czym mogli się nie lękać, że zmniejsza to bezpieczeństwo ich chatynki.
Stożkowaty dach sklecił z niewielkich, ciasno związanych gałęzi, na których położył zebraną w dżungli trawę oraz liście paproci, a wszystko to pokrył nie czym innym jak warstwą gliny.
Do konstrukcji drzwi użył fragmentów skrzyń, w których wylądowały na brzegu ich bagaże, kolejne warstwy nabijając na siebie, tak by słoje drewna układały się poprzecznie. Kiedy na koniec uzyskał wierzeje o grubości blisko dziesięciu centymetrów, oboje nie byli w stanie powstrzymać się od śmiechu na widok tak zapobiegliwej solidności.
Wielki kłopot wiązał się z tym, na czym drzwi zawiesić, niemniej po dwóch dniach udało mu się wystrugać z twardego drewna dwa zawiasy, na których osadzone drzwi łatwo się odmykały i zamykały.
Na wewnętrzne wykończenie ścian i różne inne tego typu zajęcia przyszedł czas, kiedy już przenieśli się do domu — co nastąpiło, gdy gotów był dach. Na noc wejście zastawiali stosem skrzyń, spać więc kładli się z poczuciem sporego bezpieczeństwa i względnej wygody.
Zbicie łóżka, krzeseł, stołu i półek było stosunkowo łatwe, tak więc pod koniec drugiego miesiąca można było powiedzieć, że jeśli nie liczyć nieustannych dziennych i nocnych odgłosów dzikich bestii oraz narastającego poczucia samotności, żyło im się całkiem nieźle.
Chociaż zatem w nocy dzikie bestie nieustannie prychały, charczały i powarkiwały koło małej chatki, jej mieszkańcy tak szybko przyzwyczaili się do tych odgłosów, że w końcu przestali zwracać na nie uwagę i w niczym nie zakłócały już ich nocnego spokoju. Trzy razy mignęła im w oddali wielka człekokształtna postać, którą zobaczyli pierwszej nocy, nigdy jednak nie było to na tyle blisko, aby mogli rozstrzygnąć, czy jest to w istocie człowiek czy zwierzę.
Różnobarwne ptaki i niewielkie małpki szybko przyzwyczaiły się do swoich nowych sąsiadów, a ponieważ nigdy dotąd nie widziały istot ludzkich, niebawem przezwyciężyły początkowy lęk i podchodziły do kobiety i mężczyzny coraz bliżej i bliżej, wiedzione przez osobliwą ciekawość — aż w końcu doszło do tego, że po niecałym miesiącu niektóre z ptaków sfruwały na wyciągnięte dłonie Claytonów i wydziobywały z nich pokarm.
Pewnego popołudnia, kiedy Clayton pracował nad jakimś nowym sprzętem domowym — gdyż w ogóle nosił się z zamiarem dobudowania jeszcze kilku pomieszczeń — stado owych niewielkich przyjaciół nadbiegło ze straszliwym krzykiem od strony skarpy. Uciekając, nieustannie spoglądały w przerażeniu za siebie, a kiedy nareszcie dopadły Claytona, wymachując łapami, wskazywały w tamtym kierunku, jakby chciały go ostrzec przed nadciągającym niebezpieczeństwem.
Zaraz też zobaczył, co tak bardzo przeraziło biedne zwierzaki. Była to owa człekokształtna bestia, która już kilkakrotnie na krótką chwilę ukazywała się Claytonom. Sunęła przez dżunglę w pozycji na wpół wyprostowanej, od czasu do czasu opierając się na zamkniętych kułakach. Nie ulegało wątpliwości: była to ogromna człekokształtna małpa, która zbliżając się, wyrzucała z siebie gardłowe pomruki, a od czasu do czasu także groźne szczeknięcia.
Clayton znajdował się w pewnej odległości od chatki, miał bowiem na oku jedno konkretne drzewo, które chciał ściąć, by następnie pozyskać z niego drewno na przeróżne sprzęty. A ponieważ utrwalające się przez te miesiące poczucie bezpieczeństwa zaowocowało beztroską, za dnia bowiem nigdy nie widział niebezpiecznych zwierząt, to broń — i karabiny, i rewolwery — pozostawił w domku. Gdy teraz zatęsknił za nimi, widząc zmierzającą w jego kierunku gigantyczną małpę, zrozumiał, że drogę ucieczki ma praktycznie odciętą. Poczuł na krzyżu dreszcz strachu.
Dobrze wiedział, że zbrojny tylko w siekierę niewielkie będzie miał szanse w starciu z potężnym monstrum… A Alice? Co stanie się z biedną Alice?
Myśl o żonie sprawiła, że postanowił jednak wykorzystać ową minimalną szansę na to, iż mimo wszystko uda mu się dopaść chatki. Puścił się więc biegiem, jednocześnie krzycząc do żony, aby czym prędzej zamykała grube drzwi i odgrodziła się nimi od bestii.
Lady Greystoke, która siedziała niedaleko od chatki, usłyszawszy krzyki, spojrzała w ich kierunku i zobaczyła, jak za jej uciekającym mężem gna z niewiarygodną — jeśli zważyć na jej rozmiary — szybkością gigantyczna i przerażająca bestia.
Ze stłumionym okrzykiem trwogi rzuciła się w kierunku schronienia, ale na progu jeszcze się obróciła — tylko po to, by zobaczyć, że potwór niemal już dopadł jej małżonka, który stał teraz naprzeciw niego, kołysząc trzymaną w rękach siekierą, gotów w każdej chwili nią uderzyć, gdy tylko przeciwnik zaatakuje.
— Za drzwi, Alice, i zaprzyj je skrzyniami! — krzyczał Clayton. — Ja tutaj sobie poradzę moim toporem z tym brutalem.
Dobrze jednak wiedział, że czeka go straszliwa śmierć, a wiedziała to też jego małżonka. Małpa była, jak już powiedziano, ogromna. Ważyła prawdopodobnie jakieś sto pięćdziesiąt kilo. Jej blisko osadzone ślepia skrzyły się spod krzaczastych brwi nienawiścią, podczas gdy spod uniesionych warg odsłoniły się w warknięciu wielkie kły.
Ponad plecami rosłej bestii Clayton mógł zobaczyć tylko fragment dróżki prowadzącej do domku, nie więcej niż dwadzieścia kroków, a kiedy zobaczył, jak w drzwiach staje jego młoda żona, trzymając w ręku jedną ze strzelb, zalała go fala najprawdziwszego przerażenia.
Alice zawsze lękała się broni palnej i nigdy jej nie dotykała, tym razem jednak biegła wprost w kierunku małpy, powodowana tą odwagą, która każe samicom chronić młode przed największym nawet niebezpieczeństwem.
— Nie, Alice! — krzyczał Clayton. — Wracaj, na miłość boską, wracaj, proszę!
Żona jednak nie zamierzała go słuchać, a ponieważ bestia właśnie wtedy zaatakowała, więc całkowicie przesłoniła Claytonowi widok. Zamachnął się siekierą i uderzył z całej siły, ale potężny potwór chwycił broń w owłosione dłonie i wyrwawszy ją Claytonowi z garści, cisnął bezużyteczną na bok. Lubieżnie szczerząc teraz kły, powolutku zbliżał się do ofiary. Zanim jednak udało mu się zatopić je w jej krtani, rozległ się ostry dźwięk wystrzału, a kula utkwiła małpie między łopatkami.
Ta, obaliwszy Claytona na ziemię, obróciła się w kierunku nowego przeciwnika. Naprzeciw niej stała roztrzęsiona z przerażenia dziewczyna, która na próżno starała się po raz drugi wystrzelić. Ponieważ nie znała się na mechanizmie karabinu, w żaden sposób nie potrafiła go ponownie załadować.
Niemal w tej samej chwili Clayton zerwał się na równe nogi i nie zastanawiając się ani chwili, rzucił się na małpę, aby odciągnąć jej uwagę od bezbronnej w tej chwili żony. I udało mu się to bez wielkiego trudu, gdyż wystarczyło tylko pchnąć, a wielkie cielsko z hukiem zwaliło się na ziemię. Małpa nie żyła. Pocisk dokonał swego śmiertelnego dzieła. Clayton uznał, że śmierć bestii była już przesądzona w chwili, kiedy ugodziła ją kula.
Szybko sprawdził, czy żona nie odniosła żadnych obrażeń, a potem delikatnie uniósł ją z ziemi i podążył z nią do ich niewielkiej chatki, gdzie dopiero po dwóch godzinach odzyskała przytomność. Jej pierwsze słowa stropiły Claytona i napełniły lękiem. Przez czas jakiś Alice rozglądała się bowiem ze zdumieniem po wnętrzu, a potem westchnąwszy, powiedziała:
— Och, John, jak to dobrze być znowu w domu! Miałam straszliwy sen, kochanie. Wyobrażałam sobie, że nie jesteśmy wcale w Londynie, lecz w jakimś niebezpiecznym miejscu, gdzie atakują nas okropne bestie.
— No już, spokojnie, Alice — mówił, głaszcząc ją po czole. — Spróbuj znowu zasnąć i nie przejmuj się okropnymi snami.
Tej nocy w niewielkim domku pośród pierwotnej dżungli przyszedł na świat mały chłopiec, czemu towarzyszyły wrzaski lamparta pod drzwiami oraz lwie ryki dochodzące z oddali. Lady Greystoke nigdy już nie otrząsnęła się z szoku, który przeżyła na widok ataku wielkiej małpy, a chociaż żyła jeszcze rok po narodzinach dziecka, nigdy więcej nie wyszła na zewnątrz chatki ani też nigdy w pełni nie uświadomiła sobie tego, że nie jest już bynajmniej w Anglii.
Czasami wypytywała Claytona o to, cóż to za dziwne głosy rozbrzmiewają po nocy, czemu nie ma wokół nich ani służących, ani przyjaciół, dlaczego meble wydają się takie prostackie — nigdy jednak nie uchwyciła sensu tego wszystkiego, chociaż trzeba podkreślić, że i on nigdy nie starał się jej oszukiwać.
Dobrze wiedział, że gdyby była w pełni władz umysłowych, całe to wnętrze domku napełniłoby ją lękami i podejrzeniami, więc chociaż bardzo bolał nad stanem jej umysłu, to nierzadko był rad z faktu, że Alice nie jest w stanie wszystkiego zrozumieć.
Dawno już porzucił wszelkie nadzieje na to, że ktoś ich uratuje, chyba że zdarzy się to zupełnym przypadkiem. Z tym większym jednak zapałem troszczył się o zdobienie i upiększanie ich domostwa, które zrazu budowali jako tylko tymczasowe. Skóry lwów i panter przykrywały podłogę, na ścianach pojawiły się szafki i półki na książki. W dzbankach, które własnoręcznie wykonał z miejscowej gliny, zawsze widniały piękne tropikalne kwiaty. Okna zasłoniły kotary z trawy i bambusów, a chociaż wymagało to od Claytona wiele wysiłku i skrzętności, ściany i sufit pokrył gładko heblowanymi deskami.
Ze sporą satysfakcją myślał o tym, iż potrafił takie rzeczy wykonać rękami nienawykłymi do podobnej pracy, a jednocześnie sprawiała mu ona wielką przyjemność, miał bowiem świadomość tego, że wszystko to robi dla Alice i dla malutkiego synka.
Przez cały ów następny rok Clayton kilka razy był atakowany przez wielkie małpy, które, jak się zdało, były bardzo zaintrygowane niewielką chatką. Ponieważ nigdy nie opuszczał jej już bez broni, więc nie bardzo się lękał owych bestii.
Nie tylko dodatkowo zabezpieczył okno, lecz także udało mu się skonstruować bardzo zmyślny zamek do drzwi chatki, tak że kiedy wychodził na polowanie, zbieranie owoców czy leśne rzemiosło, nie bał się, iż pod jego nieobecność jakieś zwierzę wedrze się do środka.
Najpierw polował z okna domku, ale zwierzęta bardzo szybko się zorientowały, że trzeba strzec się dziwnego otworu, z którego dobiegają odgłosy na tyle straszliwe, iż niejedno z nich tego nie przeżyło.
W wolnym czasie Clayton na głos czytał żonie, albowiem zabrali ze sobą wiele książek, licząc się z długim pobytem na obczyźnie. Pośród nich wiele było przeznaczonych dla dzieci — książki z obrazkami i pierwsze czytanki — ponieważ już wyjeżdżając z Anglii, wiedzieli, że na świat przyjdzie potomek, a zanim wrócą do ojczyzny, będzie to już całkiem duże dziecko.
Clayton prowadził też pamiętnik — co zwykł robić po francusku — a w nim zapisywał wszystkie szczegóły swego osobliwego życia. Książkę trzymał zamkniętą na klucz w małym metalowym pudełku.
Rok po urodzeniu syna lady Alice cicho i spokojnie odeszła we śnie, a odbyło się to tak łagodnie i bezgłośnie, że Clayton, zbudziwszy się po kilku godzinach, dopiero zdał sobie sprawę z tego, iż jest już wdowcem.
Powoli zaczynały do niego docierać groza sytuacji i ogrom obowiązków, które teraz spoczęły na nim, a które były związane z opieką nad rocznym dzieckiem. Ostatni wpis zrobiony w pamiętniku dzień po śmierci Alice w słowach tyleż celnych, co wzniosłych dawał wyraz jego rosnącemu znużeniu w obliczu smutku i beznadziejności:
„Mój synek płacze z głodu. Alice, och, Alice, cóż ja mam czynić?”.
Zapisawszy ostanie słowa, jakie miały być nakreślone jego dłonią, John Clayton powoli złożył głowę na rękach opartych na stole — zbudowanym dla tej, która nieruchoma i zimna leżała w łóżku obok niego.
Przez długi czas żaden dźwięk nie zakłócał tej śmiertelnej ciszy, jeśli nie liczyć żałosnego kwilenia malutkiego chłopca.
W pokrywającym wyżynę lesie, odległym o jakieś półtora kilometra od oceanu, stary Kerczak, wódz stada małp, szalał ze złości. Młode i lekkie zwierzęta wbiegały na wyższe gałęzie, aby uniknąć jego gniewu, wolały bowiem ryzykować, iż któryś z wątłych konarów złamie się pod ich ciężarem, niż narażać się na cios jednej z jego potężnych pięści. Większe samce rozbiegły się we wszystkich kierunkach, z doświadczenia wiedząc, że atak furii ich wodza skończy się dopiero wtedy, gdy dopadnie jednego z członków stada i chwyci w swoje potężne szczęki. I właśnie nieszczęsna małpa ześlizgnęła się z jednej z wysokich gałęzi i zleciała na ziemię niemal do stóp Kerczaka. Z dzikim wrzaskiem rzucił się na nią, wyrywając wielki kawał mięsa z jej boku, a następnie tak długo okładał ją potężnym konarem, aż roztrzaskał czaszkę, z której wypłynął galaretowaty mózg.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki