Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dwa rozstania, dwa powitania, kilka złamanych serc i 24 godziny, które zmienią wszystko
Gdy Tress zaczyna rodzić swoje pierwsze dziecko, jej mąż jest właśnie w samolocie do Londynu. I dlatego ma wyłączony telefon, tak myśli jego żona, która wysyła mu wiadomość. Miał być przecież obecny przy porodzie. Max tymczasem wcale nie leci do Londynu, tylko jest w hotelu w Glasgow z żoną… swego najlepszego przyjaciela, Anyą. Ich romans trwa od kilku lat i akurat chcieli go hucznie zakończyć, kiedy nadeszły wieści o porodzie.
Targani wyrzutami sumienia natychmiast wskakują do samochodu i pędzą do Tress. Max jedzie ostro, byle jak najszybciej dotrzeć do żony i powitać na świecie swego pierworodnego. Brawurowa jazda kończy się tragicznie. Z płonącego samochodu udaje się wyciągnąć i Maxa, i Anyę... Czy uda się też uratować ich małżeństwa?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 302
Tytuł oryginału: One Day with You
Redakcja: Kornelia Dąbrowska
Redaktor prowadzący: Mariola Hajnus
Redakcja techniczna: Grzegorz Włodek
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Monika Kociuba, Renata Jaśtak
Zdjęcia wykorzystane na okładce:
© YurkaImmortal; jongcreative/shutterstock; szustrik/freepik
Copyright © Shari Low, 2023 First published worldwide in English by Boldwood Books Ltd. Translation rights arranged through The Agency srl di Vicki Satlow.
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2024
© for the Polish translation by Anna Rajca-Salata
ISBN 978-83-287-3112-7
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2024
–fragment–
Caroline Ridding, najlepszej redaktorce i przyjaciółce, jaką może mieć pisarka.
Jade Craddock i Rose Fox, które dały z siebie wszystko, aby przemienić moje słowa w książki.
Oraz Johnowi i naszym dzieciom – zawsze jesteście dla mnie najważniejsi xx
Tress Walker, lat 42 – projektantka wnętrz. Pochodzi z Newcastle, a swego męża, Maxa, poznała podczas wyjazdu służbowego do Glasgow. Obecnie spodziewa się ich pierwszego, upragnionego dziecka.
Max Walker, lat 35 – dyrektor finansowy w Bralatech. Dorastał w Weirbrigde, a teraz znów tu zamieszkał wraz ze swą żoną Tress.
Noah Clark, lat 35 – pediatra w Centralnym Szpitalu w Glasgow, najlepszy przyjaciel Maxa z dzieciństwa. Niedawno obchodził jedenastą rocznicę ślubu z Anyą.
Anya Clark, lat 34 – dyrektorka sprzedaży w Bralatech, córka Szkotki i Amerykanina. Poznała Noah i Maxa w pierwszym dniu studiów na Uniwersytecie w Glasgow, od tamtej pory tworzą z Noah parę.
Nancy Jenkins, lat 66 – wdowa, jej mąż Peter po czterdziestu latach małżeństwa zmarł na raka. Pracownica szkolnej stołówki, założycielka straży sąsiedzkiej, serdeczna i impulsywna.
Eddie Mackie, lat 66 – szkolna miłość Nancy.
Val Murray, lat 66 – przyjaciółka Nancy od zawsze, czyli od pierwszej klasy podstawówki w Weirbridge. Zrozpaczona, bo Don, jej mąż i miłość życia, cierpi na demencję.
Duża Angie, lat 50 – przyjaciółka i sąsiadka Nancy, kierowca autobusu. Chętnie żali się światu na trudności związane z menopauzą.
Johnny Roberts, lat 66 – szkolny kolega Val i Nancy.
Dr Cheska Ayton, lat 35 – szefowa oddziału ratunkowego w Centralnym Szpitalu w Glasgow, przyjaciółka Noah ze studiów medycznych.
Dr Richard Campbell, lat 44 – szef oddziału intensywnej terapii w Centralnym Szpitalu w Glasgow.
Georgina i Colin Walkerowie, oboje lat 66 – wyzwoleni rodzice Maxa. Mieszkają na Cyprze i lubią się zabawić.
Na widok podwójnej zmarszczki między brwiami męża Tress mimowolnie się uśmiechnęła. Jak tak dalej pójdzie, Max Walker postarzeje się o dziesięć lat, zanim dziecko zdąży się urodzić.
Max odstawił niewielki neseser na podłogę korytarza i wyciągnął ramiona do żony. Na jego przystojnej twarzy malowała się troska.
– Mam wyrzuty sumienia, że cię tak zostawiam – oznajmił. – To naprawdę fatalny moment. Ale wracam jutro wieczorem, więc czuwaj nad maluszkiem i poproś go, żeby się nie denerwował.
Tress już miała odpowiedzieć, gdy przed domem zatrąbiła taksówka. Odruchowo położyła dłoń na wypukłym brzuchu.
– Nie martw się. Do porodu zostały trzy tygodnie, a jeśli mały jest choć trochę do mnie podobny, to zamiast się spieszyć, będzie wolał jeszcze trochę sobie w spokoju popływać.
Wciąż czuła przyjemny dreszczyk, wypowiadając słowo „mały”. Co prawda, zastanawiali się, czy z poznaniem płci dziecka nie zaczekać aż do porodu, ale po pięciu minutach zmienili zdanie. Max nie był w stanie znieść napięcia, a Tress – jak przystało na dekoratorkę wnętrz – chciała snuć marzenia o idealnym pokoju dziecinnym.
– Idź już i baw się dobrze. Przestań się martwić. Olśnij ich swoim geniuszem. A jutro wieczorem wracaj do domu i przytul żonę – zażartowała, wyciągając szyję, by ponad sterczącym brzuchem pocałować Maxa w usta.
Delikatnie pogładził ją kciukiem po policzku.
– Nawet nie masz pojęcia, Tress, jak bardzo cię kocham – zamruczał. Jego twarz była tak blisko, że czuła miętowy zapach pasty do zębów.
– Przynajmniej na tyle, by zrobić mi dziecko i przykuć do siebie po wieczne czasy.
Max uśmiechnął się szeroko i znów ją pocałował.
– Romantyzm, słodycz i czułe słówka. Tym mnie zdobyłaś.
Na zewnątrz znowu rozległ się klakson.
Tress, tłumiąc chichot, popchnęła męża w stronę drzwi.
– Taksówkarz chyba nie podziela tych uczuć. Lepiej bierz jędrny tyłek w troki i niech w końcu przestanie trąbić. Inaczej zjawi się tu Nancy i przywali mu prawym sierpowym.
Nie była daleka od prawdy. Nie bez powodu od czasu, gdy Nancy Jenkins została szefową lokalnego oddziału straży sąsiedzkiej, w tej części Weirbridge zapanował spokój. Dawna wioska na peryferiach Glasgow rozrosła się do rozmiarów miasteczka, a wraz z rozwojem pojawiła się przestępczość. Nancy, najlepsza osoba na świecie, o ile ktoś nie nastąpił jej na odcisk, znała tu każdego, więc chociaż oficjalnie należały jej się już emerytura, darmowe przejazdy autobusem i spokojne życie, zgłosiła się na ochotnika do patrolowania ulic. Nawet miejscowe oprychy bały się kobiety, która kiedyś, schwytawszy na gorącym uczynku włamywacza, zagroziła, że następnym razem przebije mu nerki drutami do robótek. Biedak odetchnął z ulgą, kiedy przyjechała po niego policja.
Znowu rozległo się trąbienie.
– Już idę! – krzyknął Max, wystawiając głowę przez drzwi.
Tress stopniało serce na widok jego wciąż zmarszczonych ze strapienia brwi. Konferencja nie mogła wypaść w gorszym momencie. Max, dyrektor finansowy nowego technologicznego startupu, zwykle pracował w biurze filii w Glasgow i tylko raz lub dwa razy w miesiącu odwiedzał siedzibę główną firmy w Londynie. Dziś wypadł mu dodatkowy wyjazd na doroczną konferencję, ale oboje uzgodnili, że będzie to ostatnia podróż służbowa przed urodzeniem dziecka.
Tress wciąż nie mogła uwierzyć, że tak seksowny facet wykonuje tak mało seksowną pracę. Najdziwniejsze jednak było to, że Max, choć mógłby dorabiać sobie jako fotomodel, wcale nie był zarozumiały ani nie cierpiał na przerost ego. Odznaczał się życzliwością i pogodą i to właśnie – zaraz po ciepłym spojrzeniu i zmysłowym uśmiechu – zwróciło jej uwagę, kiedy przed paroma laty dosłownie wpadła na niego w piekarni Greggs w centrum Glasgow. Przyjechała wtedy do Szkocji po tweed dla studia dekoracji wnętrz, w którym pracowała. Wyszła z biura dostawcy na szybki spacer po placu Jerzego i wstąpiła do piekarni, by kupić coś do jedzenia. Tam, niczym w banalnej komedii romantycznej, ona i Max sięgnęli jednocześnie po bagietkę z tuńczykiem, po czym przez co najmniej minutę krygowali się, powtarzając: „Proszę, niech pani ją weźmie”, „Ależ nie. Pan!”. W końcu rycerskie maniery Maxa zwyciężyły, a Tress zdobyła i chrupiącą bagietkę, i faceta. Chociaż w najśmielszych snach nie przeczuwała, że pozna miłość swojego życia, po roku weźmie ślub i przeprowadzi się do Szkocji, tak właśnie się stało. I nigdy, nawet przez sekundę, nie żałowała swojej decyzji.
Teraz, wsparta ramieniem o framugę, patrzyła, jak mąż idzie dróżką, a potem macha i posyła jej całusa, wsiadając do skody estate, by wyruszyć na oddalone o piętnaście minut lotnisko. Gdy taksówka zniknęła za rogiem, Tress westchnęła, po czym wróciła do kuchni i zadzwoniła do swojej drugiej po mężu opiekunki.
Nancy odebrała po pierwszym sygnale.
– Rodzisz?
– Od trzech miesięcy pytasz o to zawsze, gdy do ciebie dzwonię. Jeszcze nie.
– Dzięki Bogu. – W głosie Nancy dźwięczała prawdziwa ulga. – Właśnie robię sobie trwałą i gdybym teraz musiała wszystko zmywać, wyglądałabym, jakby prąd mnie kopnął przy podłączaniu odkurzacza do ładowarki. Już ci mówiłam, że mam nowego dysona? – spytała z przesadnie wytwornym akcentem.
– Raz czy dwa. W sumie wspominasz o tym przy każdej okazji – zakpiła Triss.
Bez trudu wyobraziła sobie scenę rozgrywającą się teraz w kuchni sąsiadki. Podobną do tych, jakie pamiętała z Newcastle. Miała dwa lata, kiedy wraz z wieloma innymi rodzinami, dostały z mamą mieszkanie komunalne na nowym osiedlu. Mama Tress, Julie, mieszkała tam aż do śmierci. Przez całe życie miała tych samych sąsiadów: wspólnie wychowywali dzieci, przyjaźnili się i wspierali podczas kolejnych wzlotów i upadków – rozwodów, powtórnych małżeństw, chwil radości i smutku, miłości i żałoby. Wiele sąsiadek było, tak jak Julie, samotnymi matkami. Niemal wszystkie pracowały, często w kilku miejscach naraz, ale zawsze śpieszyły jedna drugiej z pomocą. Był to świat daleki od ideału, jednak Tress czuła wdzięczność do losu za każdą z tamtych kobiet. Pomogły ją wychować, uczyniły jej dzieciństwo możliwie najszczęśliwszym i opiekowały się Julie, zanim zbyt młodo, w wieku pięćdziesięciu pięciu lat, nie zabrał jej rak piersi.
Nancy miała taką samą paczkę przyjaciółek. Tress była święcie przekonana, że jedna z nich, Angie, siedzi teraz w kuchni i podaje papiloty drugiej kumpeli, Val, która nawija na nie szpakowate włosy Nancy. Choć oczywiście sąsiadka nie mogła zastąpić mamy, Nancy wzięła Tress pod swoje skrzydła, a ona była jej niewymownie wdzięczna za opiekę, uśmiech i zamiłowanie do dziergania ubranek dla dzieci.
– Właśnie opowiadałam Val i Angie, jak w ostatnich tygodniach dla uspokojenia całymi dniami robiłam na drutach. Mam nadzieję, że czeka nas gówniane lato, bo dzieciak ma już czternaście sweterków, dwadzieścia dwie czapeczki i tyle rękawiczek, że mógłby spędzić dzieciństwo na Syberii.
Tress wybuchnęła śmiechem i aż się skrzywiła, bo coś zakłuło ją w boku.
– Co się stało? – zapytała od razu Nancy.
– Nic! – zapewniła Tress.
– Przecież słyszę. Inaczej oddychasz.
– Nancy, marnujesz się w szkolnej stołówce. Może nie jest za późno, abyś została policyjną specjalistką od przesłuchań?
– Może i nie, ale tęskniłabym za ciastem karmelowym. Na pewno nic ci nie jest, skarbie?
– Na pewno. Dzwonię tylko, aby powiedzieć, że Max pojechał na lotnisko, więc teraz ty dowodzisz.
– Wciąż nie mogę uwierzyć, że w takiej chwili zostawia cię samą. – Nancy nawet nie starała się ukryć dezaprobaty.
– Nic mi nie będzie! Termin mam dopiero za trzy tygodnie, a on wraca jutro wieczorem.
– Wiem, ale i tak zamierzam ponarzekać Val i Angie na twojego przystojniaka.
– Tego właśnie się spodziewałam…
– Choć Angie mówi, że jeśli chłopak ci się znudzi, chętnie go przejmie.
Tress znowu się uśmiechnęła. Angie miała pięćdziesiąt pięć lat, kierowała autobusem, nie dawała sobie w kaszę dmuchać i wszędzie chodziła z dwoma wachlarzami, skarżąc się każdemu, kto chciał słuchać, na „przekwitanie”. Układnego Maxa schrupałaby na przekąskę.
– Powiedz jej, że dziękuję za propozycję, ale na razie go zatrzymam.
– Przykro mi, Angie, Max zostaje w domu. – Nancy zawiadomiła jedną ze swoich nadwornych fryzjerek, po czym wróciła do Tress. – W każdym razie dzwoń do mnie co dwie godziny i nie waż się przemęczać. Dziś mam imprezę, ale przed wyjściem zajrzę do ciebie. A jutro przyniosę ci lunch, obejrzymy coś na Netflixie i jak to wy, młodzi, mówicie, przygrzejemy.
– Nancy, to znaczy co innego, niż myślisz…
Sąsiadka nie słuchała.
– Val mówi, że leci jakiś nowy film z Pierce’em Brosnanem. Jedno ci powiem. Jego bym z łóżka nie wyrzuciła.
Tress usłyszała w tle wybuch śmiechu.
– Jesteście niemożliwe. Rozłączam się, bo jeszcze dziecko was usłyszy i już w macicy się zdemoralizuje. Dzięki, Nancy.
– Nie ma za co, skarbie. Do zobaczenia. Tylko nie zapomnij mi powiedzieć, że mam śliczną trwałą. Dodatkowe punkty za uwagę, że wyglądam jak Madonna. Jesteśmy w tym samym wieku i gdyby zabrać jej te wszystkie wypełniacze i skórzane gacie, wyglądałybyśmy jak bliźniaczki. Buźka.
Po wygłoszeniu ze śmiertelną powagą tych mądrości Nancy się rozłączyła, a Tress jak zwykle się uśmiechnęła. Po śmierci mamy bywały chwile, kiedy myślała, że już nigdy nie poczuje się jak w rodzinie. Obie były jedynaczkami, więc poza sobą nie miały nikogo naprawdę bliskiego. Wszystko się zmieniło, kiedy poznała Maxa. Teraz mieszkała setki kilometrów od Newcastle, lecz miała męża, jego przyjaciele powitali ją z otwartymi ramionami, a kobiety w wiosce obdarzyły przyjaźnią. Świat Maxa stał się również jej światem.
Odłożyła telefon na stół i zrobiła sobie herbatę. Z mnóstwem mleka. Bez cukru. Była dopiero ósma, ale nie spała od godziny i już zaczynało ją ogarniać zmęczenie. Zmordowana, ale szczęśliwa, tak mogłaby podsumować cały ostatni okres. Przeniosła prezent od Nancy – kubek z napisem „Nie jestem w ciąży, tylko zjadłam cały tort” – na biurko, które ustawiła w oranżerii, by mieć widok na ogród za domem. Na starym mahoniowym meblu, skarbie upolowanym w jednym ze sklepów charytatywnych przy głównej ulicy Weirbridge, leżały porozkładane projekty wnętrz.
Max nie sprzeciwiał się, aby urządziła dom po swojemu. Kilka miesięcy przed ich poznaniem kupił go za grosze od rodziców, którzy postanowili spędzić emeryturę na Cyprze. Zgrali się idealnie. Max przeniósł się z mieszkania w centrum Glasgow do domu, w którym spędził dzieciństwo, a Tress rzuciła pracę i przeprowadziła się z Newcastle do Szkocji.
Kiedy zamieszkali w Weirbridge, Max dalej pracował na etacie, ona zaś, jak przystało na utalentowaną dekoratorkę wnętrz, zajęła się przemianą zwykłego trzysypialniowego domu w przepiękną, pełną światła rezydencję w stylu nowoczesnej stodoły. Mnóstwo pracy wykonała sama: tapetowała, kładła kafelki, malowała ściany, zdemontowała kuchnię i łazienki oraz odnowiła i obiła nowym materiałem kilka pięknych starych mebli wyszukanych w sklepach z antykami i używanymi rzeczami. Jeżeli czegoś nie potrafiła, uczyła się. Z pomocą wynajętego robotnika budowlanego wykonywała nawet ciężkie prace fizyczne w rodzaju podwyższenia sufitów, burzenia ścian, układania orzechowego parkietu i odsłonięcia dawnych ceglanych murów. Rezultat przeszedł najśmielsze oczekiwania. Czasami Tress sama nie mogła uwierzyć, że tu mieszka. I że zainspirowana udaną przebudową, świadoma doświadczeń zdobytych podczas projektowania latami wnętrz biur i hoteli, odeszła z firmy, w której pracowała w Dniu Sporu o Bagietkę z Tuńczykiem, i teraz rozkręcała własny interes.
Zaczynała od jednego klienta, ale ludzie polecali ją dalej, więc firma z roku na rok się rozwijała i obecnie miała solidną bazę klientów oraz dość zamówień, by starczyło pracy na kolejnych kilka miesięcy. Tress specjalizowała się w nietypowych projektach dla osób ze skromnym budżetem i robiła wszystko – od wyboru nowych zasłon po całkowitą aranżację domu. Co prawda nie zarabiała jeszcze tyle, co kiedyś, ale wraz z pensją Maxa starczało im na wszystko. Wiedziała, że pojawienie się dziecka wiele zmieni, ale planowała godzić opiekę z pracą w domu, a Nancy obiecała zostawać z małym podczas spotkań Tress z klientami, pod warunkiem że będą odbywać się po południu, gdy już skończy wydawanie posiłków w stołówce miejscowego liceum.
Tress zabierała się właśnie za szkicowanie propozycji wystroju okna wykuszowego dla pani Galbraith z Cloverleaf Cottage, gdy znów coś zabolało ją w boku. Rozmasowała to miejsce i poczuła od środka lekki kopniak. Okno pani Galbraith musiało zaczekać. Najwyraźniej synek przed rozpoczęciem dnia domagał się chwili relaksu.
Leżąca na kuchennym stole komórka zapiszczała, zawiadamiając, że bateria jest na wyczerpaniu. Tress podłączyła ją więc do ładowarki na biurku, po czym ostrożnie ułożyła się na kanapie obitej kremowym lnem (pięćdziesiąt funtów za używaną kanapę oraz drugie tyle za materiał, którym samodzielnie ją obiła) i zamknęła oczy…
Nie wiedziała, czy obudził ją ostry ból, czy też dzwonek telefonu stacjonarnego, gdyż w sennym oszołomieniu jedno i drugie wydarzyło się właściwie jednocześnie.
Z mimowolnym okrzykiem usiadła i w tej samej chwili odeszły jej wody. O Boże, nie! Nie teraz! Przecież termin ma za trzy tygodnie. Za wcześnie! Za wcześnie! ZA WCZEŚNIE, do kurwy nędzy!!! Serce waliło jej jak młotem, paraliżujący strach uniemożliwiał wszelką reakcję, w głowie miała pustkę. To się nie działo. Nie teraz. Potrzebowała pomocy.
– Max! – krzyknęła i przypomniała sobie, że go tu nie ma. Poleciał do Londynu. Dlaczego ten przeklęty telefon ciągle dzwoni?
Oddychaj. Oddychaj głęboko. Tylko bez paniki. Wdech. Wydech. Wszystko będzie dobrze. To pewnie Max dzwoni do niej przed wejściem do samolotu. Powie mu, żeby wracał, bo zaczęła rodzić. No, dobrze, musi odebrać. Nie ma wyjścia.
Zbierając resztki sił, wsparła się o kanapę i wstała, ale ledwie zdążyła zrobić kilka kroków, telefon umilkł i włączyła się automatyczna sekretarka.
– Dzień dobry, mówi Agnes Wellington ze Stonybridge. Dostałam pani telefon od Nancy Jenkins, bo szukam kogoś, kto odnowiłby mi salon i dodał mu trochę blasku. Będę czekać na wiadomość. Mój numer to…
Tress nie słuchała dłużej, gdyż nagły lęk niemal podciął jej nogi. Chwyciła za krawędź biurka i spojrzała na wiszący nad nim zegar: za dziesięć dziesiąta. Dzięki Bogu. Max miał samolot dopiero o dziesiątej czterdzieści, więc wciąż przebywał na lotnisku.
Sięgnęła po komórkę i… do licha, ekran był czarny. Szarpnęła za kabel i stwierdziła, że wtyczka USB wysunęła się z gniazdka. Pieprzona nowoczesna technologia też rzucała jej kłody pod nogi.
Chwyciła za słuchawkę telefonu stacjonarnego… Cholera, jaki jest numer Maxa? Był zapisany w komórce, ale firma, dla której pracował, miesiąc temu zmieniła operatora i Tress nie zdążyła jeszcze zapamiętać nowego numeru.
Drżącymi rękami szukała notesu, w którym go zapisała, gdy znów przeszył ją ból tak ostry, że aż krzyknęła. Do licha. Niedobrze. Zaciskając zęby, próbowała „rozpuścić oddechem ból”, lecz ten, kto to doradzał, zapewne nie miał nigdy kuli do gry w kręgle wepchniętej pomiędzy narządy wewnętrzne.
Kiedy najgorsze minęło, chwyciła notes i z trudem wystukała zapisany na pierwszej stronie numer na klawiaturze telefonu.
– Dzień dobry – usłyszała, zanim jeszcze rozległ się sygnał.
– Max, to ja! Chyba rodzę…
– Mówi Max Walker z Bralatech – przerwał jej głos męża. – Niestety nie mogę w tej chwili odebrać. Proszę zostawić wiadomość, na pewno oddzwonię.
Nieeeee!
Rozpaczliwie walcząc z narastającą paniką, Tress już miała przekazać mu najnowsze wieści, gdy nagle ktoś zadzwonił do drzwi. To pewnie on! Czyżby czegoś zapomniał? A może szósty zmysł kazał mu zawrócić? Odłożyła słuchawkę i wtedy coś z hałasem spadło na podłogę w korytarzu. Poczta. To był listonosz.
Tress z jękiem usiadła na kanapie i walcząc ze łzami, próbowała wyrównać oddech.
To. Się. Nie. Dzieje. Gdzie jest Max? Dlaczego nie odbiera telefonu? Jak się z nim skontaktować? Był jej potrzebny. Bo wszystko wskazywało na to, że właśnie dzisiaj wyda na świat ich dziecko.
* * *
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz