Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ekskluzywna edycja oprawiona w delikatną gładką tkaninę o właściwościach jedwabiu.
Poruszająca historia miłości, zdrady oraz zbrodni w połączeniu z realiami wiejskiego życia i krytyką hipokryzji dziewiętnastowiecznego angielskiego społeczeństwa.
Opowieść o losach młodziutkiej Tessy Durbeyfield, mieszkającej wraz z rodziną na prowincji. Dziewczyna wyróżnia się w swoim otoczeniu urodą, inteligencją i rozsądkiem. Pewnego dnia jej ojciec, wędrowny handlarz, leń i pijaczyna, dowiaduje się od pastora zajmującego się heraldyką, że Durbeyfieldowie wywodzą się ze starego rycerskiego rodu d'Urberville'ów. Pod wpływem tego wydarzenia rodzice Tessy postanawiają wysłać córkę do mieszkających w pobliżu rzekomych krewnych, którzy noszą to samo nazwisko. Dla dziewczyny zamiast szansy wyrwania się z biednego środowiska, to początek burzliwego i przede wszystkim niezwykle smutnego życia odkąd jej „kuzyn" zaczyna uporczywie się do niej zalecać. Dla Tessy nadejdą jeszcze dobre dni, czeka ją prawdziwa miłość, ale nad jej losem ciąży fatum...
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 615
Pod koniec maja wieczorem pewien człowiek w średnim wieku wracał piechotą z Shaston do domu, do wsi Marlott, położonej w sąsiedniej dolinie zwanej Blakemore lub Blackmoor. Nogi niosły go niezbyt pewnie, a chód jego odznaczał się skłonnością do lekkiego zbaczania z linii prostej na lewo. Od czasu do czasu mocnym kiwnięciem głowy zdawał się potwierdzać jakieś swoje przekonanie, mimo że nie myślał specjalnie o niczym. Niósł przewieszony przez ramię pusty kosz od jaj; kapelusz jego miał włos stargany, a na rondzie, tam gdzie dotykał go przy zdejmowaniu, widniał głęboki odcisk palca. Mijał właśnie pastora, człowieka starszego już, który jadąc na oklep na siwej kobyle, nucił coś pod nosem.
– Dobry wieczór – pozdrowił go człowiek z koszem.
– Dobry wieczór, sir Johnie – odpowiedział pastor.
Człowiek idący pieszo przeszedł jeszcze kilka kroków, po czym przystanął i odwróciwszy się, rzekł:
– Za pozwoleniem jegomości, w ostatni dzień targowy spotkaliśmy się także na tej drodze, prawie o tej samej porze, powiedziałem wtedy: dobry wieczór, ksiądz proboszcz zaś odpowiedział mi jak dziś: dobry wieczór, sir Johnie.
– Tak jest – potwierdził pastor.
– A jeszcze, będzie jakiś miesiąc temu, zdarzyło się to samo.
– Być może.
– A więc dlaczego ksiądz dobrodziej nazywa mnie sir Johnem, skoro jestem sobie po prostu Jack Durbeyfield, przekupień?
Pastor podjechał o kilka kroków bliżej.
– Ot, taką miałem fantazję – odrzekł; a potem po chwili wahania: – A to z powodu pewnego odkrycia, które zrobiłem niedawno, poszukując rodowodów do historii tego hrabstwa. Jestem pastor Tringham, badacz starożytności ze Stagfoot Lane. Czy naprawdę nie wiecie, Durbeyfield, że jesteście w prostej linii potomkiem starego rycerskiego rodu d’Urberville’ów, wywodzącego się od sławnego rycerza sir Pagana d’Urberville, który według archiwów w Battle Abbey przybył tu z Normandii razem z Wilhelmem Zdobywcą?
– Pierwsze słyszę, księże proboszczu.
– Ale to prawda! Podnieście no w górę podbródek, abym mógł lepiej się wam przyjrzeć z profilu. Tak, tak, to nos i podbródek d’Urberville’ów – trochę zdegenerowane. Wasz przodek był jednym z dwunastu rycerzy, którzy pomagali w Normandii lordowi Estremavilla zdobywać hrabstwo Glamorgan. Przedstawiciele licznych gałęzi waszego rodu mieli swoje dwory rozsiane po całej tej części Anglii. Nazwiska ich pojawiają się w archiwach Skarbu Państwa za czasów króla Stefana. Podczas panowania króla Jana jeden z nich był dość bogaty, by ofiarować zamek rycerzom szpitalnikom, a za czasów Edwarda Drugiego wasz praszczur Brian został wezwany do Westminsteru, by uczestniczyć w Wielkiej Radzie Koronnej. W epoce Olivera Cromwella wasz ród nieco podupadł, ale tylko w nieznacznej mierze, natomiast za panowania Karola Drugiego w nagrodę za wierność zostaliście mianowani Rycerzami Królewskiego Dębu. Tak, tak, mieliście w waszym rodzie całe pokolenie sir Johnów i gdyby tytuł rycerza, tak jak baroneta, był dziedziczny jak niegdyś, kiedy to tytuł rycerza przechodził z ojca na syna, to wy bylibyście teraz także sir Johnem.
– Czy być może?
– Słowem – zakończył pastor, energicznie uderzając się szpicrutą po udzie – może w całej Anglii rodzina wasza nie ma sobie równej.
– O rety! Czy to możliwe?! – zawołał Durbeyfield. – A ja od lat włóczę się tam i siam i haruję, jak gdybym był już ostatnim w całej parafii… A od jak dawna te wiadomości są znane, księże proboszczu Tringham?
Duchowny wyjaśnił, że o ile mu wiadomo, sprawy te poszły zupełnie w zapomnienie i można by powiedzieć, że nikt o nich nie wie; on sam rozpoczął badania dopiero ubiegłej wiosny, gdy śledząc losy rodziny d’Urberville’ów, zauważył był na wózku przekupnia nazwisko Durbeyfield. To go skłoniło do zebrania wiadomości o jego ojcu i dziadku, aż wreszcie teraz nie ma już w tym przedmiocie żadnych wątpliwości.
– Z początku postanowiłem, że nie będę was niepokoił takimi bezużytecznymi wiadomościami – ciągnął pastor. – Czasem jednak nasze odruchy bywają silniejsze od naszych postanowień. Sądziłem zresztą, że może sami coś niecoś o tym wiecie.
– Tak, prawda, parę razy zdarzyło mi się słyszeć, że moja rodzina przed osiedleniem się w Blackmoor znała lepsze czasy. Nie zwracałem na to uwagi, bom myślał, że tu chodzi o to, że niegdyś mielim dwa konie, a teraz tylko jednego. Mam w domu starą srebrną łyżkę i jakąś starą pieczęć, ale, mój Boże, cóż znaczy jedna łyżka lub pieczęć!… I pomyśleć, że w moich żyłach płynie ta sama krew co u tych możnych d’Urberville’ów! Ludzie mówili, że mój pradziad miał tam jakieś swoje tajemnice i nie chciał mówić, skąd tu przybył… A, za pozwoleniem jegomości, gdzie jest teraz nasze gniazdo? To jest, chciałem zapytać, gdzie teraz mieszkamy, my, rodzina d’Urberville’ów.
– Nigdzie. Cały ród wasz w tym hrabstwie wygasł.
– O, jaka szkoda!
– Tak, tak. Jak to kłamliwe kroniki rodzinne nazywają, gałąź męska wygasła, czyli – prawdę mówiąc – podupadła.
– A więc gdzie jesteśmy pochowani?
– W Kingsbere-sub-Greenhill. Wasi przodkowie całymi rzędami tam spoczywają w rodzinnych grobowcach z rzeźbionymi pomnikami, każdy pod purbeckowskim1 marmurowym baldachimem.
– A gdzie są nasze rodowe zamki i włości?
– Już ich nie macie.
– A ziemi także już nie mamy?
– Nie, ani piędzi, choć niegdyś posiadaliście jej pod dostatkiem, gdyż jak wam już wspomniałem, wasz ród był bardzo rozgałęziony. W tutejszym hrabstwie mieliście jedną siedzibę w Kingsbere, drugą w Sherton, inną w Millpond, jeszcze inne w Lullstead i Wellbridge.
– Czy jeszcze kiedy powrócimy do naszej własności?
– O, tego już wiedzieć nie mogę.
– Co mógłbym zrobić w tej sprawie, księże proboszczu? – zapytał Durbeyfield po chwili milczenia.
– Nic a nic. Chyba tylko zdobyć się na pokorę, rozmyślając nad tym, „jak możni tego świata upadają nisko”. Cała ta sprawa może interesować tylko historyka lub badacza starych rodów, nikogo więcej. W naszym hrabstwie pośród wieśniaków jest kilka rodzin o prawie równej świetności. Dobranoc.
– Proszę, niechże wielebny ksiądz zawróci i przy tej okazji zechce wypić ze mną kufelek piwa. W oberży „Pod Jedną Kropelką” mają wcale niezłe piwo z beczki, choć nie umywa się do piwa u Rollivera.
– Nie, dziękuję, dziś nie, Durbeyfield. I tak macie już trochę w czubie.
Zakończywszy na tym rozmowę, pastor pojechał dalej, zadając sobie pytanie, czy aby uczynił rozsądnie, dzieląc się z owym człowiekiem tym ciekawym okruchem wiedzy.
Po odjeździe pastora Durbeyfield przeszedł jeszcze kilka kroków, pogrążony w głębokim zamyśleniu, po czym postawiwszy na ziemi kosz, usiadł na porośniętym trawą brzegu gościńca. Wkrótce w oddali ukazał się jakiś wyrostek idący w tym samym kierunku, w jakim zmierzał Durbeyfield; ten ostatni, ujrzawszy go, podniósł do góry rękę, a chłopiec przyśpieszył kroku i zbliżył się.
– Mały, weź no ten kosz! Załatwisz mi pewne polecenie.
Chudy jak szczapa wyrostek zmarszczył brwi.
– Kimże to jesteście, Johnie Durbeyfield, żeby mi rozkazywać i wołać na mnie „mały”? Przecież znacie moje imię, tak jak ja znam wasze.
– Ho, ho! To tajemnica! Tajemnica! A teraz spełnij mój rozkaz i załatw to polecenie… Zresztą niech tam, Fred, powiem ci tę moją tajemnicę: pochodzę ze szlacheckiego rodu. Dowiedziałem się o tym właśnie dziś po południu. – Wypowiadając te słowa, Durbeyfield porzucił pozycję siedzącą i rozciągnął się rozkosznie na trawie pośród stokrotek.
Chłopak, stojąc przed Durbeyfieldem, obejrzał go w całej długości, od stóp do głów.
– Sir John d’Urberville, oto jak się nazywam! – mówił dalej rozciągnięty na trawie mężczyzna. – To jest, gdyby rycerze byli baronetami… którymi właśnie są. Wszystko, co mnie dotyczy, zapisane jest w historii. Chłopcze, czy nie znasz miejscowości, która nazywa się Kingsbere-sub-Greenhill?
– Tak, byłem tam na jarmarku.
– A więc pod kościołem tego miasta spoczywają…
– To nie miasto, to, o czym mówię. W każdym razie nie było nim wtedy, kiedym tam pojechał. Taka sobie nędzna mała dziura.
– Mniejsza o to, mój chłopcze, tu nie o to chodzi. Otóż pod kościołem w tej parafii spoczywają moi przodkowie – są ich tam całe setki – leżą w wielkich ołowianych trumnach ważących Bóg wie ile ton. Leżą ubrani w zbroje i klejnoty. W całym hrabstwie południowego Wesseksu nie znajdziesz nikogo, kto by miał w rodzinie równie wspaniałe i pańskie szkielety jak ja!
– No, no!
– A teraz weź ten koszyk i leć do Marlott. Gdy dojdziesz do oberży „Pod Jedną Kropelką”, powiedz im tam, by mi natychmiast przysłali konia i powozik, który mnie zawiezie do domu. A niech włożą do powozu butelczynę rumu i niech ją zapiszą na mój rachunek. Gdy to załatwisz, pójdź z koszem do mojej żony i powiedz jej, żeby rzuciła pranie, gdyż nie będzie już potrzebowała go kończyć. Niech czeka na mój powrót, bo mam dla niej nowiny.
Widząc, że chłopak waha się, Durbeyfield sięgnął do kieszeni i wyjął szylinga, jednego z tych niewielu, jakie rzadko kiedy posiadał.
– Masz tu za fatygę – powiedział.
To zmieniło pogląd chłopca na sytuację.
– Dobrze, sir Johnie. Dziękuję. Czy to już wszystko, sir Johnie?
– Powiedz tam u mnie w domu, że chciałbym mieć na kolację… powiedzmy, potrawkę z jagnięcia, o ile to możliwe, jeżeli nie, to krwawą kiszkę, a jeżeli jej nie dostaną, to wystarczą flaki.
– Dobrze, sir Johnie.
Wyrostek wziął kosz i w chwili gdy miał wyruszyć w drogę, od strony wsi dały się słyszeć dźwięki orkiestry dętej.
– Co to znaczy? – zapytał Durbeyfield. – To chyba nie na moją cześć?
– To procesja klubu kobiet, sir Johnie. Przecież wasza córka jest jedną z członkiń.
– To prawda! Zamyśliłem się o ważniejszych sprawach i zupełnie o tym zapomniałem! A więc ruszaj do Marlott i zamów mi powóz. Może mi wypadnie zrobić przegląd tej procesji klubu.
Wyrostek odszedł, a Durbeyfield, czekając, leżał dalej w popołudniowym słońcu, pośród trawy i stokrotek. Przez dłuższy czas na drodze nie było widać ani żywej duszy i tylko słabe dźwięki orkiestry mąciły ciszę w kręgu niebieskich wzgórz.
Wioska Marlott położona jest pośród północno-wschodnich falistości wspomnianej wyżej pięknej doliny Blackmoor; jest to okolica ustronna, zamknięta wśród wzgórz, w znacznej części niedotknięta jeszcze stopą turysty ani malarza, mimo że oddalona zaledwie o cztery godziny drogi od Londynu.
Dolinę tę najlepiej oglądać ze szczytów otaczających ją wzgórz, byle podczas letniej suszy. Wędrówka bez przewodnika po jej zakątkach, szczególnie podczas niepogody, nie byłaby przyjemna, gdyż drogi są wąskie, kręte i błotniste.
Ta żyzna i zaciszna połać kraju, gdzie pola nigdy nie żółkną, a źródła nigdy nie wysychają, zamknięta jest od południa stromym wapiennym grzbietem obejmującym wyniosłości Hambledon Hill, Bulbarrow, Nettlecombe-Tout, Dogbury, High Stoy i Bubb Down. Gdy podróżny, przybyły od strony morza, po mozolnym wielomilowym marszu poprzez kredowe wyżyny i uprawne pola znajdzie się nagle na brzegu jednego z urwisk, staje zaskoczony i oczarowany, widząc, że u stóp jego ściele się – jak mapa – kraj zupełnie odmienny od tego, który przewędrował. Za nim są nagie wzgórza, słońce pała ogniem nad polami tak rozległymi, że krajobraz wydaje się otwarty, drogi są białe, przydrożne żywopłoty – niskie i plecione, powietrze bezbarwne. Tu w dolinie świat wydaje się stworzony w mniejszej skali i bardziej delikatny; pola – to zaledwie małe łączki, tak rozdrobnione, że z tej wysokości przegradzające je żywopłoty robią wrażenie siatki z ciemnozielonych nici rozciągniętej na bledszej zieleni traw. Tu w dole powietrze jest łagodne i tak zabarwione błękitem, że to, co artyści nazywają średnim planem, przybiera również ten sam odcień, gdy w oddali horyzont jest barwy najciemniejszej ultramaryny. Ziem ornych jest niewiele i nie zajmują dużych przestrzeni. Niemal cały ten kraj wygląda jak rozległa, bujna masa traw i drzew, otulająca niby płaszczem mniejsze pagórki i dolinki tonące w większych. Taka jest dolina Blackmoor.
Okolica to nie mniej interesująca pod względem historycznym jak topograficznym. Dolina ta niegdyś była znana pod nazwą Lasu Białego Jelenia. Ciekawa legenda z czasów Henryka III głosi, że niejaki Tomasz de la Lynd zabił był pięknego jelenia, ściganego, lecz oszczędzonego przez samego króla, i za to został skazany na zapłacenie wysokiej grzywny. W owych czasach i jeszcze stosunkowo do niedawna kraj ten był porośnięty gęstym borem. Dziś znajdujemy jego ślady w starych dębowych gajach, w nieregularnych pasach starodrzewu, które zachowały się na stokach, w wydrążonych przez próchnicę pniach drzew, ocieniających tak liczne tu pastwiska.
Lasy znikły, lecz pozostały pewne związane z nimi obyczaje. Liczne spośród nich przetrwały jednak tylko w zmienionej i zamaskowanej postaci. Na przykład dzisiejsza klubowa zabawa czy „procesja klubowa”, jak ją tam nazywano, stanowi odpowiednik starodawnego korowodu tanecznego w święto maja.
Dla młodzieży w Marlott uroczystość ta była nader doniosłym wydarzeniem, aczkolwiek właściwe jej znaczenie było uczestniczącym w niej nieznane. Odrębność tego święta polegała nie tyle na zachowaniu zwyczaju uczestniczenia corocznie w procesji i tańczenia na trawie, ile na tym, że do klubu należały wyłącznie kobiety. W klubach męskich uroczystości takie, choć już powoli znikały, były rzeczą mniej niezwykłą; lecz bądź nieśmiałość, tak właściwa płci słabszej, bądź ironiczna postawa męskich krewnych pozbawiły ostatnie kluby kobiece (o ile takie jeszcze istniały) całego ich dawnego blasku i świetności. Jedynie klub w Marlott trwał nadal dla podtrzymania tradycji lokalnych cerealiów. Klub ten defilował w procesji przez setki lat, jeśli nie jako klub dobroczynny, to jako rodzaj bractwa, i defiluje nadal.
Cała gromada ubrana była w białe suknie, wesoła pozostałość minionej mody dawnych lat, kiedy to radość i maj były synonimami – lat, gdy przezorna dalekowzroczność nie zdołała jeszcze sprowadzić wzruszeń do monotonnej mierności. Dziewczęta najpierw paradowały w uroczystym pochodzie, maszerując dwójkami dokoła probostwa. Ideał i rzeczywistość spotykały się i walczyły po trosze z sobą, gdy słońce rysowało ich sylwetki na tle zielonych żywopłotów i fasad domów oplecionych koronką pnących roślin, choć bowiem cała gromadka ubrana była biało, wśród tej białości nie znalazłbyś dwóch tonów jednakowych. Biel niektórych sukien była prawie idealna, inne miały zabarwienie niebieskawe, jeszcze inne, spoczywające pewnie od lat w skrzyniach i noszone przez osoby starsze, wpadały w siny, trupi odcień i krojem przypominały modę z czasów króla Jerzego.
Oprócz odświętnego białego stroju każda kobieta i dziewczyna niosła w prawej ręce odartą z kory gałązkę wierzbową, a w lewej – wiązankę białych kwiatów. Odarcie z kory gałązek i wybór kwiatów musiały być dokonane osobiście.
W procesji brało udział kilka kobiet dojrzałych, a nawet parę starszych. Ich przetykane srebrem włosy oraz pomarszczone, zniszczone przez czas i troskę twarze były w tym wesołym otoczeniu zjawiskiem nieledwie groteskowym, a z pewnością – patetycznym. Gdyby się jednak głębiej zastanowić, to od tych doświadczonych i stroskanych kobiet, tak bliskich lat rezygnacji – lat, o których wiedziały, że nie dadzą im już żadnej radości – można by się więcej nauczyć i więcej o nich powiedzieć niż o ich młodocianych towarzyszkach. Ale przejdźmy już od starszych do tych, w których ciałach przepływa wartki i gorący strumień życia.
Większość gromady stanowiły młode dziewczęta, a ich bujne włosy mieniły się w słońcu różnymi odcieniami złota, czerni i brązu. Jedne miały piękne oczy, inne ładny nos, jeszcze inne – piękne usta lub figurę, lecz nieliczne, a może nawet żadna nie posiadała wszystkich tych zalet razem. Widać było wyraźnie, że dziewczętom tym, wystawionym na widok publiczny, trudno było ułożyć wargi, poruszać zręcznie głowami czy też nadać twarzy wyraz obojętny; wszystko wskazywało, że są to proste wiejskie dziewczyny, onieśmielone spojrzeniami licznych skierowanych na nie oczu.
I podobnie jak ciała ich ogrzewało słońce, tak w duszy każda miała własne, promieniujące ciepłem słoneczko: jakieś marzenie, uczucie czy upodobanie, a przynajmniej jakąś wątłą i daleką nadzieję, która aczkolwiek nie zaspokojona, lecz mimo to – jak każda nadzieja – żyła dalej. Toteż wszystkie dziewczęta były pogodne, a niejedna nawet wesoła.
Obeszły dokoła oberżę „Pod Jedną Kropelką” i zboczyły z głównego gościńca, żeby wejść przez furtkę na łąkę, gdy jedna z kobiet zawołała:
– Wielki Boże, Tesso Durbeyfield, czy to aby nie twój ojciec wraca do domu w powozie?
Na ten okrzyk jedna z młodszych dziewcząt z gromady odwróciła głowę. Była to zgrabna i piękna dziewczyna, może nie piękniejsza od innych, lecz ruchliwe, czerwone jak piwonia usta i wielkie niewinne oczy dodawały wyrazistości jej rysom i karnacji. Miała we włosach czerwoną wstążkę i w tej białej procesji ona jedna mogła się pochwalić taką świetną ozdobą. W chwili gdy się odwróciła, na drodze ukazał się Durbeyfield jadący w powozie wynajętym w oberży „Pod Jedną Kropelką” i powożonym przez tęgą dziewuchę o kędzierzawych włosach, mającą rękawy podwinięte powyżej łokci. Była to wesoła dziewka z oberży, rodzaj służącej do wszystkiego, pełniąca czasem czynności stangreta i parobka stajennego. Durbeyfield, z rozkosznie przymkniętymi oczami, rozparty na tylnym siedzeniu, machał ręką nad głową i śpiewnie, wolno deklamował:
– Mam ci ja wielkie ro-dzin-ne gro-bow-ce w Kingsbere i ry-cer-skich przoodków w oło-wia-nych trumnach!
Członkinie klubu zachichotały z wyjątkiem dziewczyny zwanej Tessą, w której widocznie wzbierał gniew na widok ojca narażającego się na śmieszność.
– On jest tylko zmęczony – powiedziała żywo – i wynajął sobie powóz dlatego, że nasz koń musi dziś odpocząć.
– O święta naiwności! Tesso, jakaś ty niemądra – odpowiedziały jej towarzyszki. – Jest przecież podchmielony jak zwykle w dzień targowy. Ha, ha, ha!
– Słuchajcie, jeśli będziecie się z niego śmiały, to nie pójdę z wami ani kroku dalej! – zawołała Tessa, a rumieniec spłynął jej z policzków aż na szyję. Po chwili spuściła głowę, a oczy jej zwilgotniały. Dziewczęta, widząc, że sprawiły jej przykrość, umilkły i znów zapanował spokój. Duma nie pozwoliła Tessie odwrócić głowy, by sprawdzić, jakie ojciec ma zamiary, jeżeli je w ogóle miał, i wraz z całą gromadą skierowała się ku ogrodzonej łączce, gdzie miały się rozpocząć tańce na trawie. Gdy już tam przybyły, odzyskała dobry humor, uderzała wierzbowym prętem o pręt swojej sąsiadki i rozmawiała jak zwykle.
W tym okresie życia Tessa Durbeyfield była jak gdyby siedliskiem samych uczuć bez najmniejszej przymieszki doświadczenia. Mimo że chodziła do wiejskiej szkoły, język jej zatrącał gwarą; charakterystyczną cechą gwary jej stron ojczystych było wymawianie litery „r” w sposób najbardziej ostry i wyraźny, jaki można spotkać w ludzkiej mowie. Pełne, ciemnoczerwone wargi Tessy, nawykłe od dzieciństwa do tej wymowy, jak gdyby nie miały jeszcze zdecydowanego zarysu, a gdy po wypowiedzeniu słowa zamykały się, dolna warga wypychała w górę wargę górną.
W wyglądzie Tessy taiły się jeszcze różne okresy dzieciństwa. Dziś, gdy tak szła, można by powiedzieć, że mimo bujnej kobiecej urody z policzków jej wyziera dwunasty rok, w oczach iskrzy się dziewiąty, a nawet od czasu do czasu w wygięciu warg igra wesoło piąty roczek.
Jednak mało kto to widział lub się nad tym zastanawiał. Tylko nieliczni, szczególnie obcy, mijając ją, długo za nią patrzyli, od razu oczarowani jej świeżością, myśląc z żalem, czy ją jeszcze kiedy zobaczą. Dla większości zaś Tessa była tylko piękną, dorodną dziewczyną wiejską, niczym więcej.
Członkinie klubu nie zobaczyły już Durbeyfielda ani nie słyszały o nim i o jego triumfalnym powozie, powożonym przez dziewczynę z oberży, i gdy znalazły się na oznaczonym miejscu, rozpoczęły się tańce. Ponieważ nie było wśród nich mężczyzn, dziewczęta tańczyły ze sobą, lecz gdy zbliżał się koniec dnia roboczego, mieszkańcy wioski oraz kilku próżniaków i przechodniów zebrało się dokoła i widać było, że chętnie poszukaliby sobie partnerki do tańca.
Pośród tych widzów znajdowało się trzech młodych ludzi należących do wyższej klasy społecznej; mieli oni umocowane na ramionach niewielkie plecaki, a w rękach grube laski. Zbliżony wiek i rodzinne podobieństwo pozwalało przypuszczać, że są braćmi, i tak też istotnie było. Najstarszy miał na sobie zapiętą pod szyję kamizelkę, biały krawat i kapelusz o wąskim rondzie, czyli zwykły przepisowy strój duchownych; drugi był studentem; trzeciego, najmłodszego, byłoby trudno scharakteryzować z zewnętrznego wyglądu. Jego niewzorowany na nikim sposób ubrania i otwarte spojrzenie świadczyły o tym, że jeszcze nie obrał sobie drogi do przyszłej kariery. Można było przypuszczać, że bezładnie poszukuje i próbuje wszystkiego, a trudno przewidzieć, co wybierze.
Trzej bracia opowiadali właśnie przypadkowo spotkanemu znajomemu, że korzystając z ferii podczas Zielonych Świątek, wybrali się na wycieczkę do doliny Blackmoor; droga ich prowadzi w południowo-zachodnim kierunku od miasta Shaston.
Stali, oparci o barierę biegnącą wzdłuż głównego gościńca, i pytali, co znaczy ten taniec dziewcząt w białych sukniach. Było widoczne, że dwaj starsi nie zamierzają pozostać tu dłużej niż chwilkę, lecz trzeci zdawał się rozbawiony widokiem roju dziewcząt tańczących bez kawalerów i wcale mu nie było śpieszno maszerować dalej. Odpiął plecak, razem z laską położył przy żywopłocie i otworzył furtkę.
– Co chcesz zrobić, Angelu? – zapytał go najstarszy.
– Mam ochotę pokręcić się z nimi trochę. A może byśmy zostali wszyscy? Tylko na parę minut, to nas długo nie zatrzyma.
– Nie, nie, co za pomysł! – rzekł pierwszy. – Tańczyć publicznie z bandą wiejskich dziewuch! A gdyby nas ktoś zobaczył! Chodź już, bo noc zapadnie, zanim przybędziemy do Stourcastle, a nigdzie bliżej nie możemy przenocować. Prócz tego przed powrotem musimy skończyć jeszcze jeden rozdział z Odprawy agnostykom, skoro zadałem sobie trud zabrania tej książki ze sobą.
– Dobrze, więc nie zatrzymujcie się. Za pięć minut dogonię ciebie i Cuthberta. Przyrzekam ci to, Feliksie.
Dwaj starsi niechętnie zgodzili się i odeszli, zabierając ze sobą plecak brata, żeby mógł ich łatwiej dogonić, najmłodszy zaś wszedł na łąkę.
– Czy to nie szkoda, żebyście tańczyły same, moje panienki? – zwrócił się z galanterią do dwóch czy trzech dziewcząt, które w przerwie między tańcami znalazły się najbliżej niego. – A gdzież są wasi kawalerowie?
– Jeszcze nie skończyli roboty – powiedziała jedna ze śmielszych. – Pewnie będą tu za chwilę. Tymczasem może pan zechce być naszym kawalerem?
– Oczywiście, ale cóż znaczy jeden na tyle tancerek?
– Zawsze lepiej niż nic. To wcale niezabawne kręcić się w kółko z inną dziewczyną i nie mieć nikogo, kto by nas trzymał wpół i do siebie przytulał. No, niech pan teraz wybiera!
– Przestań, nie bądź taka czelna – wtrąciła się inna, bardziej nieśmiała.
Zaproszony w ten sposób młodzieniec rozejrzał się wokoło i zastanowił nad wyborem, ale że żadnej z dziewcząt nie znał, nie było to łatwe. Wziął pierwszą, jaka mu się nawinęła pod rękę, lecz nie była to tamta wygadana, która się spodziewała, że ją wybierze. Nie była to także Tessa Durbeyfield. Dotychczas w życiowej walce Tessy nie przydały się na nic ani jej rodowód, ani prochy przodków i ich pomniki, ani też rysy twarzy d’Urberville’ów; wszystko to nie przyczyniło się nawet do tego, by ją tancerz przedkładał nad inne najzwyklejsze wieśniaczki. Oto co w epoce wiktoriańskiej znaczy błękitna krew Normanów niepoparta przez pieniądz.
Imię tej, która zaćmiła inne dziewczęta, jakiekolwiek było, nie zostało nam przekazane, lecz wszystkie towarzyszki jej zazdrościły, gdyż tego wieczoru ona pierwsza doznała przyjemności zatańczenia z kawalerem. Tymczasem taka jest moc naśladowcza przykładu, że młodzi wieśniacy, którzy nie kwapili się do przekroczenia furtki, dopóki intruz nie pokazał im drogi, teraz tłumnie wpadli na plac; toteż wkrótce w wielu parach znaleźli się chłopcy i wreszcie nawet najbrzydsza dziewczyna nie potrzebowała odgrywać w tanecznych figurach roli kawalera.
Nagle zegar na wieży kościelnej wydzwonił godzinę i młodzieniec oznajmił, że musi już odejść – zapomniał się – przecież musi dogonić swoich towarzyszy. Gdy już opuszczał tańce, wzrok jego padł na Tessę Durbeyfield, której wielkie oczy zdawały się spoglądać na niego z wyrazem lekkiego wyrzutu, że nie ją wybrał. On również żałował, że trzymała się na uboczu, co nie pozwoliło mu jej zauważyć, i myśląc o tym, opuścił pastwisko.
Chcąc nadrobić czas stracony, pobiegł pędem drogą w kierunku zachodnim, więc też wkrótce minął nizinę i dotarł do szczytu sąsiedniego wzgórza. Jeszcze braci nie dogonił, lecz zatrzymał się, żeby nabrać tchu, i spojrzał poza siebie. Mógł dojrzeć na zielonym placu białe sylwetki dziewcząt wirujące w tańcu, tak jak wirowały, gdy i on się wśród nich znajdował. Zdawały się już o nim nie pamiętać.
Wszystkie z wyjątkiem może jednej. Jej biała postać stała samotnie koło żywopłotu. Poznał, że to ta ładna dziewczyna, z którą nie zatańczył. Mimo że była to sprawa błaha, czuł instynktownie, że ją to dotknęło. Żałował, że jej nie zaprosił i nie zapytał, jak się nazywa. Miała twarz tak skromną, tak wyrazistą, wyglądała tak delikatnie w swojej lekkiej białej sukience, że doznał wrażenia, iż zachował się głupio.
W każdym razie nie mógł już na to nic poradzić, więc odwrócił się, pochylił w szybkim biegu i przestał o tym myśleć.
Tessa Durbeyfield nie tak łatwo wykreśliła z pamięci to zdarzenie. Przez dłuższy czas nie czuła najmniejszej ochoty do tańca, mimo że mogła mieć wielu tancerzy; lecz, ach, żaden nie wyrażał się tak ładnie jak ten młody nieznajomy. Dopiero gdy coraz bardziej oddalająca się sylwetka młodzieńca znikła wreszcie na wzgórzu w promieniach słońca, Tessa otrząsnęła się z przelotnego smutku i zgodziła się zatańczyć z nadarzającym się kawalerem.
Została z towarzyszkami aż do zmierzchu i z werwą wzięła udział w zabawie. Ponieważ dotychczas serce jej było wolne, tańczyła chętnie dla samego tańca i patrząc na „tkliwą udrękę, gorzką słodycz, lubą troskę i rozkoszne strapienie” dziewcząt zakochanych, nie domyślała się, że sama zdolna jest to wszystko odczuwać. Bawiło ją, gdy chłopcy spierali się i walczyli, by zdobyć jej rękę w dżigu – to wszystko, lecz gdy stawali się gwałtowni, strofowała ich.
Byłaby została nawet dłużej, ale kiedy przypomniała sobie dziwne zjawienie się i zachowanie ojca, ogarnął ją niepokój, co się z nim stało, odeszła więc od tańczących i skierowała się ku skrajowi wsi, gdzie znajdowała się rodzicielska zagroda.
Znalazłszy się kilkadziesiąt kroków od domu, usłyszała rytmiczne dźwięki, inne niż te, od których się oddalała, dźwięki tak dobrze, tak bardzo dobrze jej znane! Był to dochodzący z wnętrza domu regularny łoskot powodowany gwałtownym uderzaniem biegunów kołyski o kamienną podłogę; odgłosom tym wtórował kobiecy głos śpiewający w energicznym tempie galopki ulubioną balladę Łaciata krowa.
Widziałem ją leżącą w zielo-onym tym ga-iku, Przyjdź do mnie, moja luba, to ci pokażę, gdzie.
Stuk kołyski i śpiew urywały się jednocześnie, po czym melodię zastępowały przeraźliwie głośne okrzyki:
– Moje wy oczki brylantowe, moja buzio jak jabłuszko, moje usteczka wiśniowe i ten tyłeczek jak u amorka! Niech Bóg błogosławi każdą cząsteczkę twego ciałka!
Po tej inwokacji rozpoczynał się znów śpiew i kołysanie i tony Łaciatej krowy rozbrzmiewały na nowo. W tej właśnie chwili Tessa otworzyła drzwi i zatrzymała się w progu, na słomiance, przyglądając się tej scenie.
Pomimo śpiewu widok rodzinnego ogniska domowego przejął dziewczynę niewymownym smutkiem. Tam wesoła zabawa na otwartym powietrzu, białe suknie, wiązanki kwiatów, wierzbowe gałązki, tańce na trawie, błysk tkliwego uczucia dla nieznajomego – i od tego wszystkiego przejście do melancholii owego obrazu oglądanego w żółtawym świetle jedynej świecy – jakiż to przeskok! Niezależnie od tego zgrzytliwego kontrastu przejął ją dreszczem żal, że nie powróciła wcześniej, by pomóc matce przy gospodarstwie zamiast bawić się poza domem.
Zastała matkę tak, jak ją była pożegnała – otoczoną dziećmi, nachyloną nad poniedziałkowym praniem, które jak zwykle ciągnęło się aż do końca tygodnia. Odczuła ostry wyrzut sumienia na myśl, że wczoraj z balii tej została wyjęta biała suknia, którą miała na sobie, suknia wyżęta i wyprasowana rękami matki, a tak niebacznie zazieleniona na wilgotnej trawie!
Pani Durbeyfield stała jak zwykle przy balii, oparta na jednej nodze, a drugą – jak powiedziano wyżej – kołysała najmłodsze dziecko. Bieguny kołyski od tylu lat wykonywały twardą pracę, uderzając o kamienną podłogę, i dźwigały ciężar tylu dzieci, że się prawie zupełnie spłaszczyły; skutkiem tego każdemu przechyleniu kołyski towarzyszył gwałtowny wstrząs, miotający dzieckiem to na jedną, to na drugą stronę niczym czółenkiem tkacza, tym bardziej że pani Durbeyfield, podniecona własnym śpiewem, popychała nogą bieguny kołyski z całym rozmachem, na jaki było ją stać po całodziennym parzeniu się w mydlinach.
Bieguny kołysały się: tok-tak, tok-tak, płomień świecy wydłużał się i zaczynał tańczyć dżiga, woda ściekała kroplami z łokci gospodyni, pieśń nie przestawała galopować, a jednocześnie pani Durbeyfield nie spuszczała oczu z córki. Joanna Durbeyfield, mimo że obarczona liczną rodziną, zawsze namiętnie lubiła śpiew. Zaledwie jaka piosenka zdążyła dolecieć z dalekiego świata do doliny Blackmoor, matka Tessy już po tygodniu umiała ją na pamięć.
Z rysów tej kobiety jeszcze teraz promieniało nieco świeżości, a nawet powabu jej lat młodzieńczych; toteż możliwe, że wdzięki, jakimi Tessa mogła się pochwalić, były w znacznej części odziedziczone po matce, a więc nie miały w sobie nic historycznego ani arystokratycznego.
– Pokołyszę za ciebie dziecko, mamo – powiedziała łagodnie dziewczyna – albo zdejmę odświętną suknię i pomogę ci wyżymać bieliznę. Myślałam, że już dawno skończyłaś pranie.
Matka Tessy nie miała za złe córce, że na tak długo zostawiła ją samą przy gospodarstwie; zresztą z tego powodu rzadko robiła Tessie wyrzuty i nie bardzo odczuwała brak jej pomocy, gdyż instynktowny sposób Joanny ulżenia sobie w pracy polegał na odkładaniu jej na później. W każdym razie dziś była w jeszcze weselszym nastroju niż zazwyczaj. W matczynym spojrzeniu kryło się pewne rozmarzenie, przejęcie i podniecenie, których córka nie umiała sobie wytłumaczyć.
– Dobrze, żeś już przyszła – rzekła matka zaraz po odśpiewaniu ostatniej nutki. – Trza mi już pójść i przyprowadzić ojca. Ale co ważniejsze, muszę ci wnet opowiedzieć, co się stało. Pękniesz z dumy, moja mała, kiedy się dowiesz. (Pani Durbeyfield mówiła zwykle gwarą; jej córka, która skończyła sześć klas szkoły ludowej pod kierunkiem wykształconej w Londynie nauczycielki, mówiła dwoma językami: w domu przeważnie gwarą, poza domem zaś i z osobami wyższego stanu – poprawną angielszczyzną).
– Czy stało się coś, kiedy mnie nie było? – zapytała Tessa.
– Ano tak.
– Czy to dlatego dziś po południu ojciec wystawił się na pośmiewisko, kiedy jechał powozem? Po co to zrobił? Myślałam, że ze wstydu zapadnę się pod ziemię!
– A to wszystko z powodu tej historii! Okazało się, że jesteśmy najpierwszą szlachtą w całej okolicy, znaną jeszcze na długo przed Oliverem Grumwelem2, a nawet za pogańskich Turków – z pomnikami, grobowcami, hełmami, herbami, Bogu jednemu wiadomo, z czym jeszcze! Za świętego Karola zrobili z nas Rycerzy Królewskiego Dębu, a naprawdę nazywamy się d’Urberville!… No, czy cię duma nie rozpiera? To dlatego ojciec wrócił do domu powozem, a wcale nie dlatego, że pił, jak to gadali ludzie.
– Bardzo mnie to cieszy. A czy nam to przyniesie co dobrego, mamo?
– Jeszcze jak! Mogą z tego wyjść wielkie rzeczy! Ani chybi zjedzie się tu do nas w karytach tłum ludzi naszego stanu, skoro tylko o tym usłyszą. O tym wszystkim ojciec dowiedział się, kiedy powracał do domu z Shaston, i zaraz powtórzył mi całą historię.
– Gdzie jest teraz ojciec? – zapytała nagle Tessa.
Zamiast odpowiedzi matka oświadczyła wymijająco:
– Był dziś w Shaston u doktora. Zdaje się, że to nie żadne suchoty, tylko doktor powiada, że mu się tłuszcz zebrał koło serca. O tak – mówiąc to, Joanna Durbeyfield zagięła pomarszczone od mydlin palce: duży i wskazujący, w kształt litery C, a palcem wskazującym drugiej ręki pokazywała. – Teraz, powiada doktor, serce pana jest otoczone sadłem, o tak, powiada, a reszta jest jeszcze otwarta. Jak tylko się to sadło połączy – tu pani Durbeyfield złączyła oba palce razem – to zgaśniesz jak świeca, panie Durbeyfield. Możesz pan pożyć jeszcze z dziesięć lat albo też umrzeć za dziesięć miesięcy, a może nawet za dziesięć dni.
Tessa zaniepokoiła się. Więc ojciec jej może już wkrótce zniknie za chmurą wieczności, teraz kiedy tak nagle spadła na nich wielkość!
– Ale gdzie jest ojciec? – zapytała po raz drugi.
Matka spojrzała na nią błagalnie:
– Nie wpadaj zaraz w złość, moje dziecko! Biedaczysko tak się przejął i tak się uradował tymi nowinami od pastora, że poszedł do Rollivera, będzie temu jakieś pół godziny. Powinien przecież nabrać sił przed tą jutrzejszą jazdą z ładunkiem uli, bo mają być dostarczone, czy jesteśmy wielką familią, czy nie. Musi wyruszyć zaraz po północku, bo to przecież daleko.
– Nabrać sił! – zawołała Tessa porywczo, a z oczu jej trysnęły łzy. – Wielki Boże! Czyż dla nabrania sił idzie się do szynku? A ty, matko, zgadzasz się na to!
Jej gniew i wyrzuty zdawały się wypełniać cały pokój i nadawać wystraszony wygląd meblom, świecy, bawiącym się dzieciom i twarzy matki.
– Nie! – odpowiedziała ta ostatnia, widocznie dotknięta. – Nie zgadzam się wcale, tylkom czekała na ciebie, żebyś zajęła się domem, kiedy ja pójdę po niego.
– To ja pójdę.
– Nie, nie, Tesso, to się na nic nie przyda.
Tessa nie robiła jej wyrzutów. Wiedziała, co oznacza sprzeciw matki. Okrycie i czepek pani Durbeyfield leżały już obok niej na krześle w chytrym pogotowiu do zamierzonej wyprawy, nad której potrzebą ubolewała mniej niż nad jej powodem.
– A wynieś do szopy Wróżkę-kabalarkę – mówiła dalej Joanna, szybko wycierając ręce i nakładając okrycie.
Wróżka-kabalarka była to stara, gruba książka zwykle leżąca pod ręką na stole i tak zniszczona przez częste przeglądanie, że marginesy były starte aż do linii druku. Tessa zabrała książkę, a matka wyszła.
Takie bieganie do szynku po lekkomyślnego męża było dla pani Durbeyfield jedyną stałą rozrywką w chaosie brudnej roboty i wiecznej krzątaniny przy wychowaniu dzieci. Znaleźć męża u Rollivera, posiedzieć tam z nim godzinkę czy dwie i uwolnić się na ten czas od jakiejkolwiek bądź myśli i troski o dzieci – to było szczęście! Życie jej wtedy rozświetlało się jak gdyby blaskiem zachodzącego słońca. Kłopoty i inne realia życia nabierały jakiejś metafizycznej nieuchwytności, oddalały się, stając się zjawiskami natury czysto intelektualnej, nadającymi się do pogodnego rozpatrywania; przestawały być zdarzeniami natarczywie konkretnymi, jątrzącymi duszę i ciało. Dzieciaki, o ile nie znajdowały się tuż, w kręgu jej widzenia, wydawały się z daleka miłe i pożądane, wydarzenia codziennego życia nie były pozbawione humoru i wesołości. Pani Durbeyfield czuła się podobnie jak niegdyś, kiedy siedząc w tym samym miejscu w okresie zalotów swego dzisiejszego męża, zamykała oczy na jego wady, widząc w nim tylko idealne uosobienie kochanka.
Gdy Tessa pozostała sama z młodszymi dziećmi, poszła przede wszystkim z wróżbiarską książką do szopy i wsunęła ją pod słomiane poszycie dachu. Dziwny, zabobonny lęk matki przed tym zatłuszczonym tomem sprawiał, że wzdragała się trzymać go nawet przez noc w domu, toteż po każdorazowym zasięgnięciu jego rady odnoszono go z powrotem na miejsce. Pomiędzy matką, z całym jej bagażem przesądów, ludowych podań, gwary i przekazywanych ustnie ballad, a córką, z wykształceniem udzielanym jej według obowiązującego programu przez fachowe siły nauczycielskie, istniała przepaść jakichś dwustu lat. Gdy były razem, stały obok siebie niby dwie epoki – jakobińska i wiktoriańska.
Wracając ogrodową ścieżką, Tessa zastanawiała się, czego matka dziś właśnie szukała w książce. Domyślała się, że było to w związku z odkryciem przodków, lecz nie wiedziała, że chodziło tu specjalnie o nią samą. Tymczasem, odsuwając od siebie te myśli, zajęła się skrapianiem wodą wyschniętej przez dzień bielizny. Pomagał jej dziewięcioletni brat Abraham i dwunastoletnia siostra Eliza Ludwika, którą w rodzinie nazywano Lizą Lu; młodsze dzieci zostały już przedtem ułożone do snu. Między Tessą i następnym dzieckiem było więcej niż cztery lata różnicy, gdyż tych dwoje, które urodziły się pomiędzy nimi, zmarło w niemowlęctwie; toteż Tessa, pozostając sama z dziećmi, zastępowała matkę. Po Abrahamie najbliższe mu wiekiem były dwie dziewczynki, Hope i Modesta, po nich chłopczyk liczący obecnie trzy lata, wreszcie najmłodszy dzidziuś, który właśnie ukończył rok.
Wszystkie te młodziutkie istotki były niejako pasażerami na statku sterowanym przez małżonków Durbeyfield, a ich rozrywki, potrzeby, zdrowie, nawet istnienie zależały w zupełności od rodziców. Gdyby głowa rodziny Durbeyfieldów zechciała żeglować w stronę nędzy, klęski, głodu, choroby, upodlenia czy śmierci, to sześcioro tych małych jeńców, zgromadzonych pod pokładem, musiałoby z nim żeglować w tym samym kierunku – sześć bezradnych istot, których nigdy nie pytano, czy w ogóle pragną żyć, a tym bardziej czy pragną żyć w tak ciężkich warunkach, jakie pociągała za sobą egzystencja w lekkomyślnej rodzinie Durbeyfieldów. Wiele ludzi pragnęłoby wiedzieć, na czym opiera się poeta, którego filozofia uchodzi obecnie za równie głęboką i budzącą zaufanie, jak jego pieśni uchodzą za czyste i świeże, wtedy gdy mówi o „boskim porządku przyrody”.
Robiło się już późno, a matka ani ojciec nie zjawiali się. Tessa wyjrzała na dwór i myślą przebiegła całe Marlott. Wieś przymykała już oczy. Lampy i świece wszędzie gasły, a dziewczyna w wyobraźni widziała gaszących i wyciągnięte ręce.
Matka poszła po ojca, to znaczy, że należy teraz pójść po oboje. Tessie przyszło na myśl, że człowiek słabego zdrowia, zamierzający wyruszyć w podróż zaraz po północy, nie powinien o tak późnej godzinie siedzieć w szynku i „oblewać” tam wiadomości o swym szlacheckim pochodzeniu.
– Aby – powiedziała do młodszego brata – włóż no czapkę i… chyba nie będziesz się bał? Pobiegnij do Rollivera i dowiedz się, co się stało z ojcem i matką.
Chłopiec żywo zeskoczył ze stołka, otworzył drzwi i noc go pochłonęła. Minęło jeszcze pół godziny, ani ojciec, ani matka, ani chłopiec nie wracali. Abraham, podobnie jak jego rodzice, został widocznie pochwycony i zatrzymany przez lepkie sidła szynku.
– Będę musiała pójść sama – powiedziała Tessa.
Liza Lu poszła spać, a Tessa, zamknąwszy dom na klucz, wyruszyła ciemną i krętą uliczką, po której trudno było szybko biec, uliczką wytyczoną w czasach, gdy każdy cal ziemi jeszcze nie nabrał wartości, a zegary o jednej wskazówce wystarczały do oznaczania pory dnia.
Oberża Rollivera, jedyna piwiarnia znajdująca się na tym krańcu długiej i rozrzuconej wsi, mogła się pochwalić tylko licencją na sprzedaż trunków do domu; z tego względu nikt nie mógł legalnie pić wewnątrz oberży, a całe jawne urządzenie dla pijących ograniczało się do niewielkiej deski liczącej sześć cali szerokości i dwa jardy długości, przymocowanej drutem do ogrodowego parkanu i tworzącej rodzaj półki. Na tej desce spragnieni obcy konsumenci stawiali swoje kufle, tam pili, stojąc na drodze, i wzorem Polinezyjczyków wytrząsali męty wprost na zakurzony gościniec, żałując, że nie mogą spokojnie odpocząć wewnątrz oberży.
Tak pili obcy. Ale prócz nich byli jeszcze klienci miejscowi mający takie same życzenia, a gdzie jest ochota, znajdzie się i droga.
Na górze, w dużej sypialni, której okno było szczelnie zasłonięte szerokim wełnianym szalem, obecnie już nienoszonym przez oberżystkę panią Rolliver, zebrało się tego wieczora około dwunastu osób przybyłych w poszukiwaniu rozkosznego stanu błogości. Wszyscy oni byli dawnymi mieszkańcami najbliższego krańca wioski i stałymi bywalcami tego ustronnego zakątka. Oberża „Pod Jedną Kropelką”, mająca pełną licencję i położona na drugim końcu szeroko rozłożonej wsi, znajdowała się zbyt daleko, by mieli do niej uczęszczać mieszkańcy tego krańca; co jednak znacznie ważniejsze, jakość trunków potwierdzała ogólną opinię, że lepiej jest pić u Rollivera w kącie strychu niż u tamtego oberżysty w jego obszernym lokalu.
Na wąskim łóżku z kolumienkami, stojącym w pokoju, siedziało po dwóch jego stronach kilka osób; paru mężczyzn wgramoliło się na komodę, jeden spoczął na dębowej rzeźbionej skrzyni, dwaj na umywalni, jeden na stołku – i w ten sposób wszyscy usadowili się wygodnie. O tej godzinie osiągnęli już tak błogie samopoczucie, że wydawało im się, iż dusze ich uwolniły się ze swej powłoki cielesnej i ciepłym tchnieniem unoszą się w górze. W tym nastroju cały pokój wraz z umeblowaniem stawał się w ich oczach coraz bardziej wytworny i bogaty, szal zawieszony w oknie przeobrażał się w cenny gobelin, mosiężne rączki przy komodzie wyglądały jak złote kołatki, a rzeźbione kolumienki łóżka wydawały się pokrewne wspaniałym filarom świątyni Salomona.
Po rozstaniu się z Tessą pani Durbeyfield szybko dobiegła do oberży; pchnąwszy drzwi frontowe, przeszła przez tonącą w głębokim mroku sień i palcami, dobrze obeznanymi z kaprysami klamek, otworzyła drzwi wiodące na górę. Weszła wolno po kręconych schodach i gdy głowa jej znalazła się w kręgu światła ponad ostatnim stopniem, spotkała się ze wzrokiem całego towarzystwa zebranego w sypialni.
– …Z okazji święta klubowego zaprosiłam kilku przyjaciół i częstuję ich na własny koszt… – usłyszawszy na schodach kroki, oberżystka wyrecytowała powyższe słowa jednym tchem, niby dziecko powtarzające lekcję katechizmu, po czym wyjrzała na schody. – Ach, to pani Durbeyfield! Boże, jak też mnie pani nastraszyła! Myślałam, że to jakiś szpicel z urzędu.
Pani Durbeyfield, powitana przez pozostałych członków konklawe spojrzeniami i kiwnięciem głowy, skierowała się w stronę męża. Pan Durbeyfield z roztargnioną miną nucił sobie pod nosem:
– Nie wypadłem ja sroce spod ogona. Mam ci ja wielkie familijne groby w Kingsbere-sub-Greenhill i najelegantsze szkielety w całym Wessex!
– Słuchaj, powiem ci coś, co mi przy tej okazji przyszło do głowy. Taki pomysł, że ha! – szepnęła mu rozradowana małżonka. – No, John, czy mnie nie widzisz? – Trąciła go łokciem, gdy on patrzył na nią jak przez szybę i podśpiewywał dalej.
– Ciszej, nie śpiewaj pan tak głośno! – rzekła oberżystka. – Może tędy przechodzić ktoś z urzędu i gotów mi odebrać licencję.
– Pewnie wam powiedział, co się nam wydarzyło? – zapytała pani Durbeyfield.
– Owszem, mówił coś niecoś. Jak pani myśli, czy ten interes pachnie gotówką?
– To tajemnica – odpowiedziała powściągliwie pani Joanna. – W każdym razie dobrze jest mieć w rodzinie powóz, choćby się nawet nim nie jeździło.
Ściszyła głos i szeptała dalej mężowi do ucha:
– Jakeś mi przyniósł te nowiny, pomyślałam sobie, że przecież w Trantridge, na skraju lasu Chase, mieszka wielka bogaczka, co się tak samo nazywa d’Urberville.
– Co, co takiego? – zapytał sir John.
Powtórzyła swoją wiadomość.
– Ta pani to pewnikiem jakaś nasza krewna, więc sobie umyśliłam, żeby posłać do niej Tessę i niech się dziewczyna tam domaga, żeby się przyznali do pokrewieństwa.
– Teraz, jakeś mi powiedziała, to przypominam sobie, że naprawdę jest taka pani – odrzekł Durbeyfield. – Pastor Tringham nic o tym nie wspomniał. Ale czymże ona jest wobec nas? Niczym, to na pewno jakaś młodsza linia, pewnie nie sięga tak daleko jak od królów normandzkich.
Zatopieni w rozmowie małżonkowie nie zauważyli, że do pokoju wsunął się mały Abraham i czeka na sposobność, by ich przynaglić do powrotu.
– Ona jest ponoć okrutnie bogata i ani chybi zwróci na dziewczynę uwagę – mówiła dalej pani Durbeyfield – a to będzie bardzo dobrze. Nie widzę racji, dlaczego dwie linie jednej familii nie miałyby sobie składać wizyt.
– Tak, tak, i my wszyscy się z nią poznamy! – odezwał się żywo spod łóżka Abraham. – A kiedy Tessa już u niej zamieszka, to wszyscy do niej pojedziemy. Będziemy jeździli jej karetą i wszyscy dostaniemy czarne ubranka.
– A ty skądżeś się tu wziął, pędraku? Nie pleć głupstw! Idź, pobaw się na schodach, dopóki tatko i mama nie skończą rozmowy… A więc Tessa pojedzie do tej naszej krewnej. Z pewnością spodoba się tej pani – z całą pewnością – aż przyjdzie do tego, że jakiś możny pan ożeni się z Tessą. Zresztą wiem na pewno, że tak właśnie będzie.
– Skąd wiesz?
– Zajrzałam do Wróżki-kabalarki, żeby się dowiedzieć, jaki los czeka naszą Tessę, i znalazłam tam przepowiednię kubek w kubek taką samą!… Żałuj, żeś nie widział, jak dziś pięknie wyglądała. Skórę to ma taką bieluchną niczym jaka księżniczka.
– A co dziewczyna na to, że ma tam pojechać?
– Nie pytałam jej. Ona jeszcze nic nie wie o tej pani, naszej krewniaczce. Ale to pewnikiem skończy się bogatym małżeństwem, więc dziewczyna nie powie: „nie”.
– Tessa jest jakaś dziwna.
– Ale można z nią dojść do ładu. Pozostaw to mnie.
Mimo że rozmowa była poufna, obecni pochwycili z jej treści dość, by zrozumieć, że małżonkowie Durbeyfield mają teraz do omówienia ważniejsze sprawy niż wtedy, gdy byli zwykłymi ludźmi, i że ich urodziwa najstarsza córka ma przed sobą świetną przyszłość.
– Tessa to piękna dziewczyna, jakem to sobie dziś powiedział, kiedy paradowała z klubem dokoła probostwa – zauważył półgłosem jeden ze starszych biesiadników. – Ale niech no Joanna Durbeyfield pilnie baczy, by nie zrobiła słodu z zielonego jęczmienia… – Była to lokalna lokucja o specjalnym znaczeniu i nie wywołała żadnej odpowiedzi.
Rozmowa stała się ogólna, gdy o piętro niżej dały się słyszeć czyjeś kroki.
– …Z okazji święta klubowego zaprosiłam dziś kilku przyjaciół i częstuję ich na własny koszt… – Oberżystka ponownie wyrecytowała formułkę, jaką miała w pogotowiu dla intruzów, zanim przekonała się, że nowo przybyłą jest Tessa.
Nawet matka zauważyła, że młoda twarzyczka Tessy wygląda smutno i nie na miejscu w oparach alkoholu, wśród których nie rażą może tylko przywiędłe twarze ludzi starszych. Toteż jeden błysk wyrzutu w ciemnych oczach dziewczyny wystarczył, aby rodzice wstali, pośpiesznie dopili piwo i zeszli za nią ze schodów, odprowadzani przez ostrzegawcze napomnienia pani Rolliver:
– Nie róbcie hałasu, moi drodzy, żeby mi przez was nie odebrali licencji, nie podali mnie do sądu, albo nie zrobili jeszcze Bóg wie jakiej krzywdy. Dobranoc!
Powracali do domu razem. Tessa podtrzymywała ojca pod jedno ramię, matka – pod drugie. Wprawdzie pan Durbeyfield wypił niewiele, może mniej niż czwartą część tego, co nałogowy pijaczyna miewa w żołądku, idąc w niedzielę po południu do kościoła, przy czym nie przeszkadza mu to w klękaniu ani w pokłonach, ale słaba kompleksja sir Johna sprawiała, że tego rodzaju drobne jego grzeszki urastały do ogromnych rozmiarów. Znalazłszy się na świeżym powietrzu, trzymał się tak chwiejnie na nogach, że zawracał całą trójkę to w jedną stronę, jakby maszerowali do Londynu, to w drugą, jak gdyby szli w kierunku Bath; robiło to wrażenie komiczne, częste podczas rodzinnych nocnych powrotów do domu i – jak większość wrażeń komicznych – nie było w istocie wesołe. Obie kobiety o ile możności dzielnie bagatelizowały owe przymusowe zmiany kierunku wobec Durbeyfielda, który był ich przyczyną, wobec Abrahama, a nawet wobec siebie samych. W ten sposób stopniowo zbliżyli się do drzwi własnego domu, gdy nagle ojciec rodziny zaintonował znów swoją poprzednią śpiewkę, jak gdyby na widok ubóstwa swojej obecnej rezydencji chciał sobie dodać ducha:
– Mam ci ja ro-dzinne groby w Kingsbere!…
– Ciszej, nie bądź niemądry, Jacky – powiedziała żona. – W tych dawnych czasach nie tylko twoja familia miała znaczenie. Przypomnij sobie Anktellów, Horseyów albo nawet samych Tringhamów, choć co prawda gdzie im było do nas! Ja tam, Bogu dzięki, nie jestem z żadnej wielkiej familii i wcale się tego nie wstydzę.
– Nie bądź tego taka pewna. Ty masz taką naturę, żeś chyba jeszcze bardziej podupadła niż my wszyscy i ani chybi miałaś kiedyś w rodzie samych królów i królowe!
Tessa zmieniła temat rozmowy, poruszając sprawę, która w danej chwili była dla niej o wiele ważniejsza niż jej przodkowie.
– Obawiam się, że jutro ojciec nie będzie mógł pojechać z samego rana z ulami.
– Ja? Za godzinę lub dwie będę gotów – odpowiedział Durbeyfield.
Wybiła jedenasta, zanim cała rodzina ułożyła się do snu; żeby zaś przed rozpoczęciem targu sobotniego dostarczyć ule kupcom detalicznym w Casterbridge, należało wyruszyć w drogę najpóźniej o godzinie drugiej, gdyż odległość do tego miasta wynosiła dwadzieścia do trzydziestu mil fatalnej drogi, a koń i wóz posuwały się bardzo wolno. O pół do drugiej pani Durbeyfield weszła do obszernej sypialni, w której Tessa sypiała razem z młodszym rodzeństwem.
– Biedny ojciec nie może pojechać – powiedziała do najstarszej córki, która otworzyła swe wielkie oczy w chwili, gdy ręka matki dotknęła drzwi.
Tessa usiadła na łóżku, zagubiona jeszcze w mglistej przestrzeni między snem i tą wiadomością.
– Ale przecież ktoś musi pojechać! – odpowiedziała. – I tak jest już za późno na sprzedaż uli. W tym roku pszczoły wkrótce przestaną się roić i jeżeli zatrzymamy ule przez tydzień, do najbliższego dnia targowego, nikt już o nie się nie zapyta i co my z nimi zrobimy?
Było widoczne, że pani Durbeyfield nie potrafi sprostać sytuacji.
– Może by pojechał który z chłopców? – zapytała. – Jeden z tych, co się wczoraj dobijali o zatańczenie z tobą?
– O, nie! Za nic w świecie! – oświadczyła dumnie Tessa. – Żeby każdy wiedział, dlaczego? Chyba spaliłabym się ze wstydu! Ja sama pojadę, jeśli Abraham będzie mógł mi towarzyszyć.
Po namyśle matka zgodziła się na takie rozwiązanie sprawy. Śpiący w kącie tego samego pokoju mały Aby został obudzony z głębokiego snu i wkładał ubranie, pozostając jeszcze nadal myślami w innym świecie. Tymczasem Tessa pośpiesznie się ubrała i oboje z zapaloną latarnią weszli do stajni. Wysłużony niewielki wóz był już załadowany ulami; Tessa wyprowadziła starego konia Prince’a, wysłużonego niewiele mniej od wozu.
Biedne stworzenie ze zdziwieniem rozglądało się dokoła i patrzyło na noc, latarnie i dwie ludzkie postacie, jak gdyby trudno mu było uwierzyć, że o godzinie, kiedy wszystko, co żyje, powinno mieć schronienie i odpoczynek, ono musi wyjść na dwór i pracować. Włożyli zapas ogarków świec do latarni, zawiesili ją po stronie zewnętrznej wozu i pojechali; a że na razie droga wiodła pod górę, szli początkowo piechotą obok konia, żeby zbytnio nie przeciążać tak słabego stworzenia. Chcąc się jako tako rozruszać, urządzili sobie sztuczny poranek; jedli przy świetle latarni chleb z masłem i rozmawiali, mimo że do prawdziwego ranka było jeszcze daleko. Abraham, stopniowo budząc się (gdyż dotychczas poruszał się jak we śnie), zaczął mówić o dziwnych kształtach, jakie przybierały różne ciemne przedmioty, rysując się na tle nieba: to drzewo wygląda jak rozjuszony tygrys wyskakujący z legowiska, tamto jest podobne do głowy olbrzyma…
Gdy minęli Stourcastle, małe miasteczko, nieme i drzemiące pod gęstym poszyciem brunatnych strzech, droga zaczęła prowadzić pod górę. Jeszcze wyżej, po lewej stronie, szczyt zwany Bulbarrow, niemal najwyższy w południowym Wessex, piął się ku niebu, opasany wijącymi się wokół ścieżkami. Stąd gościniec na długiej przestrzeni ciągnął się łagodnym spadkiem. Wtedy oboje siedli na przodzie wozu i Abraham zamyślił się.
– Tesso – powiedział po chwili milczenia tonem wstępu.
– Co?
– Cieszysz się, że teraz należymy do szlacheckiego rodu?
– Tak sobie, nie bardzo.
– Ale będziesz się cieszyła, kiedy wyjdziesz za mąż za pana?
– Co takiego? – zapytała Tessa, podnosząc głowę.
– Przecież ta nasza bogata krewniaczka ma cię wydać za mąż za wielkiego pana.
– Mnie? Nasza bogata krewniaczka? Nie mamy wcale takiej krewnej. Co ci też przyszło do głowy?
– Słyszałem, jak mówili o tym u Rollivera, kiedym tam poszedł po ojca. Jest taka bogata pani z naszej rodziny, mieszka w Trantridge, i mama powiedziała, że gdy ona dowie się od ciebie, że jest naszą krewną, to tak zrobi, żeby cię wydać za jakiegoś pana.
Tessa umilkła i głęboko się zamyśliła. Abraham mówił dalej, raczej dla samej przyjemności mówienia niż po to, by go słuchano, dlatego też roztargnienie siostry wcale mu nie przeszkadzało. Oparł się plecami o ule i podniósłszy do góry głowę, robił uwagi o gwiazdach, które zimnym blaskiem pulsowały w czarnej pustce ponad ich głowami, pogodne i obojętne dla dwóch błędnych ogników ludzkiego życia. Pytał, jak daleko jest do tych rozmaitych gwiazd i czy Bóg znajduje się nad nimi. Co chwila jednak jego dziecięca paplanina powracała do tematu działającego na jego wyobraźnię jeszcze silniej niż cuda stworzenia. Czy Tessa po wyjściu za mąż za pana byłaby dość bogata, by mu kupić taką dużą lornetę, która by zbliżyła gwiazdy aż do samego Nettlecombe-Tout?
Ten nawrót do tematu, którym cała rodzina zdawała się być przejęta, zniecierpliwił Tessę.
– Przestań już o tym mówić! – zawołała.
– Tesso, czyś powiedziała, że gwiazdy są światami?
– Tak.
– A czy wszystkie są podobne do naszego?
– Tego nie wiem, ale chyba tak. Czasem zdaje mi się, że wyglądają jak jabłka na naszej jabłonce: niektóre są zdrowe i wspaniałe, inne – robaczywe.
– A na jakim świecie my żyjemy, na wspaniałym czy na robaczywym?
– Na robaczywym.
– Jaka szkoda, żeśmy nie trafili na zdrowy, skoro jest ich tak dużo!
– Szkoda.
– Czy tak jest naprawdę, Tesso? – zapytał Abraham, zwracając ku niej głowę, poruszony tą niezwykłą wiadomością. – A jak by to było, gdybyśmy trafili na zdrowy świat?
– Wtedy ojciec nie kaszlałby ani nie włóczył się jak teraz i dziś nie byłby taki podchmielony, by nie mógł pojechać z ulami, a mama nie byłaby zajęta wiecznie praniem, które się nigdy nie kończy.
– A ty byłabyś od razu bogatą panią i nie potrzebowałabyś się wzbogacać przez wyjście za mąż za jakiegoś pana.
– Aby, dość już o tym!
Abraham, pozostawiony sam sobie i zagłębiony w rozmyślaniach, wkrótce poczuł, że ogarnia go senność. Tessa nie miała wprawy w powożeniu, sądziła jednak, że tymczasem sama może się podjąć wiezienia ładunku i pozwolić bratu zasnąć, skoro ma na to ochotę. Urządziła mu przed ulami rodzaj gniazdka w ten sposób, żeby zeń nie wypadł, i ująwszy za lejce, ruszyła drobnym truchtem dalej.
Prince nie potrzebował, by go pilnowano, gdyż brakło mu energii na wykonywanie jakichkolwiek zbędnych ruchów. Pozbawiona towarzystwa, które by ją rozruszało, Tessa, oparłszy się plecami o ule, zagłębiła się bardziej niż zwykle w marzeniach. Milcząca procesja drzew i żywopłotów, przesuwająca się obok niej, wywoływała przed jej oczyma jakieś fantastyczne i nierealne sceny, a przypadkowy poryw wiatru przeobrażał się w westchnienie jakiejś olbrzymiej, udręczonej duszy, uwięzionej wraz z wszechświatem w przestrzeni, a wespół z historią – w czasie.
Rozpatrując sieć zdarzeń we własnym życiu, zdawała się dostrzegać całą czczość pychy swojego ojca, a owego arystokratycznego zalotnika, czekającego na nią w matczynej wyobraźni, widziała pod postacią jakiegoś wykrzywionego ironicznie panicza, śmiejącego się z jej ubóstwa oraz ze spowitych w śmiertelne całuny rycerskich przodków. Wszystko dokoła stawało się coraz bardziej dziwaczne i nie spostrzegła się, jak czas mijał. Nagle gwałtowny wstrząs poderwał ją na siedzeniu i Tessa obudziła się ze snu, w jaki zapadła.
Od czasu gdy straciła poczucie rzeczywistości, przejechali już kawał drogi i wóz zatrzymał się. Przed nią rozległ się głuchy jęk, niepodobny do niczego, co kiedykolwiek w życiu słyszała, a w ślad za nim usłyszała okrzyk: „Hej tam! Uwaga!”
Latarnia zawieszona na wozie zgasła, lecz jakaś inna świeciła jej w twarz – daleko jaśniejsza niż jej własna. Stało się coś okropnego! Uprząż zaplątała się w jakiś przedmiot tarasujący im drogę.
Przerażona Tessa wyskoczyła z wozu i uświadomiła sobie straszną prawdę. Jęk wydobywał się z piersi ojcowskiego konia, biednego Prince’a. Wóz z poranną pocztą, jadący bezszelestnie na swych dwóch kołach, mknął jak zwykle po drogach z szybkością strzały i wpadł na posuwający się wolno i nieoświetlony wózek z ulami. Ostro zakończony dyszel karetki pocztowej niby mieczem przeszył pierś nieszczęsnego Prince’a, a z jego rany trysnęła strumieniem życiodajna krew, padając z sykiem na drogę.
Zrozpaczona Tessa skoczyła i przycisnęła dłoń do rany, lecz jedynie z takim skutkiem, że purpurowe krople krwi obryzgały jej twarz i suknię. Stała, wpatrzona bezradnie w Prince’a, a Prince stał także bez ruchu, dopóki mógł, po czym nagle zwalił się na ziemię.
Tymczasem nadbiegł pocztylion i zaczął ciągnąć i odprzęgać gorący zewłok; Prince już nie żył, więc pocztylion, widząc, że na razie nic nie może pomóc, powrócił do własnego konia, który nie doznał żadnych obrażeń.
– Jechaliście po niewłaściwej stronie – powiedział. – Ja muszę wieźć dalej worki z pocztą, więc najlepiej będzie, gdy tu zostaniecie przy waszym ładunku. Gdy tylko będę mógł, przyślę wam kogoś do pomocy. Już zaczyna świtać, więc nie macie się czego bać.
Wsiadł na kozioł i śpiesznie podążył w dalszą drogę, a dziewczynie nie pozostało nic innego, jak czekać. Powietrze zaczęło blednąć, ptaki śpiące po żywopłotach obudziły się, zatrzepotały skrzydełkami i zaćwierkały, z mroku wyłoniła się biała droga i jeszcze bledsza twarz Tessy. Rozlana przed nią ogromna kałuża krwi powoli krzepła i wschodzące słońce odbijało się w niej tysiącem opalizujących odcieni. Prince leżał cichy i sztywny, z półotwartymi oczami i raną w piersi, zdawałoby się zbyt małą, by przez nią mogło ulecieć jego życie.
– To moja wina, tylko moja! – płakała dziewczyna, patrząc na ten widok. – Nie mam żadnego usprawiedliwienia, żadnego, żadnego. Z czego teraz rodzice będą żyć? Aby, Aby – potrząsała chłopcem, który podczas całej katastrofy spał głęboko. – Słuchaj, Aby, nie możemy jechać dalej, Prince zabity!
Gdy Abraham wszystko zrozumiał, jego młodziutka twarzyczka pokryła się zmarszczkami jak twarz człowieka pięćdziesięcioletniego.
– Mój Boże, wczoraj jeszcze śmiałam się i tańczyłam – mówiła dalej Tessa do siebie. – I pomyśleć, jaka byłam głupia!
– A to wszystko dlatego, że żyjemy na robaczywej gwieździe, a nie na zdrowej, prawda, Tesso? – szepnął Abraham przez łzy.
Czekali w milczeniu, a czas zdawał się wlec bez końca. Wreszcie dalekie stąpanie i czyjeś zbliżanie się przekonały ich, że pocztylion dotrzymał słowa. Zjawił się parobek z farmy koło Stourcastle, prowadząc silnego mierzyna, którego zaprzężono zamiast Prince’a do wozu z ulami, i cały ładunek wyruszył w kierunku Casterbridge.
Tego samego wieczora pusty wóz nadjechał znów na miejsce wypadku. Prince od rana leżał w przydrożnym rowie, lecz na środku drogi krwawa kałuża była jeszcze widoczna, mimo że przejeżdżające wozy starły ją i konie zadeptały. To, co pozostało z Prince’a, zostało wrzucone na wóz, do którego dotychczas bywał zaprzęgany, i leżąc kopytami do góry, z podkowami błyszczącymi w zachodzącym słońcu, biedne zwierzę przejechało z powrotem około dziewięciu mil do Marlott.
Tessa wróciła do domu wcześniej. Bała się myśleć o tym, w jaki sposób ma oznajmić tę wiadomość. Toteż odetchnęła z ulgą, wyczytawszy z twarzy rodziców, że już wiedzą o stracie, aczkolwiek nie zmniejszyło to wyrzutów, jakimi nie przestawała się dręczyć z powodu swego niedbalstwa.
A przecież lekkomyślność panująca w domu sprawiła, że nieszczęście to mniej ich przeraziło, niż gdyby się było wydarzyło rodzinie zapobiegliwej, mimo że w tym wypadku pociągało za sobą ruinę, w tamtym zaś oznaczałoby tylko przykrość. Na twarzach małżonków Durbeyfield nie znać było palącego gniewu, jaki by spadł na dziewczynę, gdyby rodzice więcej dbali o jej przyszłość. Nikt nie potępiał Tessy tak, jak sama siebie potępiała.
Kiedy się okazało, że z powodu zgrzybiałości Prince’a oprawca i garbarz dają za jego skórę i szkielet tylko parę szylingów, Durbeyfield zachował się z odpowiednią godnością.
– Nie – oświadczył ze stoicyzmem. – Nie sprzedam jego starego ciała. My, ród d’Urberville’ów, będąc rycerzami na swoich włościach, nie sprzedawaliśmy naszych wierzchowców na mięso dla kotów. Obejdę się bez tych paru szylingów. Prince za życia wiernie mi służył, więc teraz nie rozstanę się z nim.
Nazajutrz gorliwiej pracował nad wykopaniem w ogrodzie grobu dla Prince’a niż kiedykolwiek przy uprawie zboża dla swej rodziny. Gdy dół był już gotów, Durbeyfield razem z żoną obwiązali konia sznurem i pociągnęli go po ścieżce ku dołowi, a dzieci szły za nimi, tworząc żałobny kondukt. Abraham i Liza Lu szlochali. Hope i Modesta wyrażały swój żal w głośnych okrzykach odbijających się echem o ściany domu. Gdy Prince został już spuszczony do dołu, wszyscy zebrali się dokoła grobu. Nie stało ich żywiciela, co teraz poczną?
– Czy on poszedł do nieba? – zapytał Abraham, łkając.
Durbeyfield zaczął zasypywać konia ziemią, i dzieci na nowo wybuchnęły płaczem. Wszystkie oprócz Tessy. Oczy miała suche, a twarz bladą, jak gdyby uważała się za morderczynię.
Uprawianie zawodu przekupnia, zależne w dużej mierze od posiadania konia, było odtąd prawie niemożliwe. Z oddali wyłaniał się niedostatek, jeżeli nie nędza. Durbeyfield był – jak to w tych stronach nazywano – gamajdą. Zdarzały się chwile, kiedy miał dość siły, by pracować, lecz nie można było liczyć na to, by owe dobre chwile wypadły właśnie wtedy, kiedy trzeba się było zabrać do roboty, a ponieważ nie był przyzwyczajony do regularnej pracy wyrobnika dziennego, nie potrafił wytrwać wtedy, gdy te dwie okoliczności zbiegały się ze sobą.
Tymczasem Tessa, która wciągnęła rodziców w to trzęsawisko, w milczeniu rozmyślała nad tym, w jaki sposób mogłaby ich z niego wydostać; wtedy matka wystąpiła ze swoim planem.
– Trzeba nam wszystko rozpatrzyć od góry do dołu – oświadczyła – a wiadomość o twoim wysokim urodzeniu nie mogła nadejść w bardziej dogodnej chwili niż teraz. Musimy poszukać pomocy u przyjaciół. Czy wiesz, że jest taka bogaczka pani d’Urberville? Mieszka na skraju lasów Chase. To ani chybi nasza krewniaczka. Musisz do niej pójść, powołać się na pokrewieństwo i poprosić, żeby nam w naszym nieszczęściu pomogła.
– Nie chciałabym tego robić – powiedziała Tessa. – Jeżeli jest naprawdę taka pani, to wystarczy, że nam będzie przychylna, ale nie powinniśmy spodziewać się od niej pomocy.
– Moja droga, przecież potrafisz ją sobie owinąć koło palca! Zresztą mogłabyś tam więcej zyskać, niż ci się zdaje. Już ja wiem swoje!
Przygnębiające poczucie, że wyrządziła rodzicom krzywdę, sprawiło, że Tessa stała się bardziej niż kiedy indziej ustępliwa wobec żądania matki; nie mogła jednak zrozumieć, dlaczego matka z takim zadowoleniem rozpatruje projekt, którego korzyści wydawały się jej samej nader wątpliwe. Może matka zasięgnęła informacji i dowiedziała się, że owa pani d’Urberville jest damą niezrównanych cnót i miłosierdzia. Mimo to duma Tessy sprawiała, że odgrywanie roli ubogiej krewnej napełniało ją szczególnym niesmakiem.
– Wolałabym raczej poszukać jakiejś pracy – szepnęła.
– Durbeyfield, teraz ty musisz zdecydować – rzekła matka, zwracając się w głąb pokoju, gdzie siedział jej mąż. – Skoro powiesz, że ma pójść, to pójdzie.
– Nie chciałbym, żeby moje dzieci miały się wkradać w łaski jakichś nieznanych krewnych – wymruczał Durbeyfield. – Jestem głową najznakomitszej linii naszego rodu i powinienem się do tego stosować.
Powody, dla jakich, jego zdaniem, Tessa miała pozostać, wydały się dziewczynie jeszcze gorsze niż jej własne zastrzeżenia.
– A więc dobrze, mamo – powiedziała żałośnie. – Ponieważ to ja zabiłam konia, muszę teraz za to odpokutować. Mogę pójść do niej, ale jeżeli chodzi o to, bym ją prosiła o pomoc, to musicie mi pozostawić wolną rękę. I niech się mamie nie zdaje, że ona znajdzie dla mnie męża. To nonsens!
– Dobrze powiedziane, Tesso! – zauważył sentencjonalnie ojciec.
– Kto mówi, żem to miała na myśli? – zapytała Joanna.
– Zdaje mi się, mamo, żeś tak właśnie myślała. Ale trudno, pójdę.
Nazajutrz, wstawszy raniutko, Tessa udała się piechotą do położonego na wzgórzu miasteczka Shaston i tam wsiadła do wozu kursującego dwa razy w tygodniu między Shaston i Chaseborough i przejeżdżającego obok Trantridge, skąd niedaleko miała swą rezydencję owa nieznana, tajemnicza pani d’Urberville.
Tego pamiętnego ranka droga Tessy Durbeyfield wiodła przez wzgórza położone na północo-wschód od doliny, w której się urodziła i gdzie płynęło jej życie. Dolina Blackmoor była jej światem, a mieszkańcy doliny – jedynymi ludźmi, jakich znała. Będąc jeszcze małą dziewczynką, z ciekawością dziecka spoglądała z wysokości wrót i płotów w Marlott na rozległą równinę, lecz to, co wówczas było dla niej tajemnicą, pozostało nadal tajemnicą. Co dzień widziała z okna wieżę miasteczka, niejasne zarysy białych domostw; nad tym wszystkim na wzgórzu wznosiło się majestatycznie miasto Shaston, a w zachodzącym słońcu okna jego płonęły światłem niby pochodnie. Nie bywała tam prawie nigdy, znała tylko niewielki obszar doliny i jej najbliżej położone odcinki. Nie wychodziła nigdy poza jej obręb. Zarysy pobliskich pagórków były jej tak znajome jak twarze własnej rodziny. Wszystko jednak, co leżało dalej, znała jedynie z tego, czego ją uczono w wiejskiej szkole, w której była najlepszą uczennicą, gdy ją ukończyła rok czy dwa lata temu.
W dniach dzieciństwa Tessa była bardzo lubiana przez dziewczynki w jej wieku i we wsi widywano ją często jako jedną z trzech rówieśniczek powracających ramię przy ramieniu ze szkoły. Tessa szła zwykle pośrodku w różowym wzorzystym fartuszku zakrywającym wełnianą sukienkę, której pierwotny kolor wypłowiał i ustąpił miejsca jakiejś trudnej do opisania, nieokreślonej barwie; szła na swych długich, wysmukłych nogach obleczonych w obcisłe pończochy, przetarte na kolanach w drabinkę drobnych dziur skutkiem klękania na drogach i stokach w poszukiwaniu roślinnych i mineralnych skarbów; włosy, mające wówczas kolor ziemi, zwijały się w pierścionki; ramiona dwóch idących po bokach dziewczynek obejmowały kibić Tessy, jej ramiona zaś spoczywały na barkach koleżanek.
W miarę jak Tessa rosła, zaczynała sobie zdawać sprawę ze stanu rzeczy; myśląc o matce, podzielała w zupełności teorię Malthusa3, widziała bowiem, jak nieopatrznie obdarza ją licznymi braćmi i siostrami, mimo że tak trudno ich wyżywić i wychować. Joanna Durbeyfield miała mentalność szczęśliwego dziecka, a w swej własnej, bardzo licznej rodzinie, zdającej się również na Opatrzność boską, nie była ani jedynym, ani najstarszym dzieckiem.
Mimo wszystko Tessa była dla młodszego rodzeństwa dobra i usłużna i aby w miarę możności przyjść im z pomocą, wkrótce po skończeniu szkoły pracowała na sąsiednich farmach przy sianokosach czy żniwach albo też – co najbardziej lubiła – doiła krowy lub robiła masło, czego się nauczyła w okresie, gdy ojciec miał jeszcze własne krowy; ponieważ była zręczna, robiła to wszystko doskonale.
Każdy dzień zdawał się dorzucać na jej młode ramiona coraz cięższe brzemię rodzinnych obowiązków, i to, że Tessa miała reprezentować rodzinę Durbeyfieldów w rezydencji d’Urberville’ów, było czymś zupełnie naturalnym. Trzeba przyznać, że tym razem Durbeyfieldowie mieli być przedstawieni ze swej najpiękniejszej strony.
Tessa wysiadła z wozu w Trantridge Cross i szła pieszo pod górę w kierunku okręgu zwanego The Chase, gdzie – jak jej powiedziano – na skraju lasów znajdować się miała rezydencja pani d’Urberville: The Slopes. Nie był to pański dwór w zwykłym znaczeniu tego słowa, z polami, pastwiskami i niezadowolonym dzierżawcą, z którego właściciel w taki czy inny sposób musiał wycisnąć dochód dla siebie i swojej rodziny. Był czymś więcej, daleko więcej. Była to siedziba wiejska zbudowana jedynie i wyłącznie dla własnej przyjemności, nieobarczona ani jednym akrem kłopotliwej ziemi, prócz ilości potrzebnej dla zaspokojenia potrzeb pańskiego domu i prócz niewielkiego gospodarstwa kierowanego przez właściciela i dozorowanego przez rządcę.
Najpierw z oddali wyłoniła się czerwona ceglana stróżówka, spowita od dachu aż do piwnic w gęstwę zimotrwałej zieleni. Na razie Tessa pomyślała, że to dwór, lecz gdy minąwszy z pewnym drżeniem boczną furtkę, doszła do zakrętu alei, właściwy dwór stanął przed nią w całej swej okazałości. Była to niedawno wzniesiona budowla – doprawdy prawie nowa – i tego samego jaskrawoczerwonego koloru, tworzącego taki kontrast z zimotrwałą zielenią przy stróżówce. W oddali, za rogiem domu, wykwitającego niby pęk pelargonii na tle dookolnych przyćmionych barw, rozpościerał się łagodny lazurowy krajobraz The Chase, prawdziwie dostojny obszar gęsto zalesionej ziemi, jeden z niewielu pozostałych, niewątpliwie pierwotnych borów Anglii, gdzie na odwiecznych dębach znaleźć jeszcze można druidyczną jemiołę i gdzie rosną olbrzymie, niesadzone ręką ludzką cisy, tak jak rosły wtedy, gdy gałęzie ich ścinano dla sporządzenia łuków. Owe prastare lasy, aczkolwiek widoczne z The Slopes, leżały jednak poza granicami majątku.
W tej luksusowej posiadłości wszystko było czyste, kwitnące i dobrze utrzymane; okna cieplarni ciągnęły się całymi akrami po stokach i sięgały aż do zarośli u ich stóp. Wszystko przypominało monetę świeżo wypuszczoną z mennicy. Stajnie, częściowo zasłonięte przez sosny i wiecznie zielone dęby i zaopatrzone w ostatnie udogodnienia, wyglądały dostojnie, niczym kaplice. Na rozległym trawniku stał ozdobny namiot, którego drzwi znajdowały się z tej strony, z której zbliżała się dziewczyna.
Skromna Tessa Durbeyfield, zapatrzona, na poły wylękła, stanęła na brzegu żwirowego podjazdu. Nogi przyniosły ją do tego miejsca, zanim zdążyła dobrze zrozumieć, gdzie się znajduje; wszystko tu wyglądało inaczej, niż się spodziewała.
„Sądziłam, że jesteśmy starym rodem, tymczasem wszystko tu jest nowe” – pomyślała w swojej naiwności. Zaczęła żałować, że tak szybko zgodziła się na plan matki, która kazała jej powołać się na pokrewieństwo, i że nie próbowała poszukać pomocy gdzieś bliżej domu.
Właściciele tego wszystkiego, państwo d’Urberville albo Stoke-d’Urberville, jak się pierwotnie nazywali, należeli do tego rodzaju rodzin, jakie się rzadko spotyka w tak zacofanym zakątku kraju. Pastor Tringham miał rację, mówiąc, że nasz niedołęga John Durbeyfield był jedynym w prostej linii prawdziwym przedstawicielem starego rodu d’Urberville’ów osiadłego w tym hrabstwie lub w pobliskiej okolicy; mógł był jeszcze dodać, o czym dobrze wiedział, że państwo Stoke-d’Urberville mieli niewiele więcej wspólnego z prawdziwym drzewem genealogicznym d’Urberville’ów niż on sam. Mimo to należy przyznać, że pień tego drzewa nadawał się doskonale do wyrycia na nim nazwiska, które wymagało koniecznie odnowienia.
Stary, niedawno zmarły Simon Stoke, uczciwy kupiec (niektórzy twierdzili, że lichwiarz), po zdobyciu majątku na północy kraju postanowił osiąść jako obywatel ziemski na południu Anglii, z dala od obszaru, na którym prowadził interesy; czyniąc to, czuł potrzebę rozpoczęcia nowego życia pod nazwiskiem, pod którym trudno byłoby w nim rozpoznać obrotnego ekskupca, przy czym chciał, by nazwisko to było mniej banalne i nie tak prostacko krótkie jak jego nazwisko pierwotne. Straciwszy w Muzeum Brytyjskim godzinkę na zapoznanie się z dziełami poświęconymi wygasłym, na wpół wygasłym, zubożałym i zrujnowanym rodzinom pochodzącym z tej części Anglii, gdzie sam zamierzał się osiedlić, doszedł do wniosku, że nazwisko d’Urberville wygląda i brzmi nie gorzej od innych; wobec czego dołączył je na wieczne czasy do swojego, na użytek własny i swoich potomków. Czyniąc to, nie powodował się przesadną ambicją i tworząc swój rodowód na nowych podstawach, był na tyle rozsądny, że nie umieścił w nim żadnych arystokratycznych związków ani koligacji i ani jednego tytułu, który by nie brzmiał zupełnie umiarkowanie.
Rzecz prosta, że biedna Tessa i jej rodzice – na swoje nieszczęście – nic o tym wytworze fantazji nie wiedzieli; doprawdy, nie mieli nawet pojęcia, że tego rodzaju uzurpacja jest w ogóle możliwa, i byli przekonani, że choć piękny wygląd można osiągnąć dzięki bogactwu, to nazwisko jest darem natury.
Tessa stała jeszcze na miejscu, wahając się niby pływak przed daniem nurka w wodę, niepewna, czy cofnąć się, czy pójść dalej, gdy z ciemnych, trójkątnych drzwi namiotu wyłoniła się wysoka postać młodego człowieka palącego papierosa.
Cerę miał prawie śniadą, pełne, czerwone i gładkie, choć brzydko wykrojone wargi, nad którymi czernił się ciemny wąs z zafryzowanymi do góry końcami; nie mógł mieć więcej niż dwadzieścia trzy lub dwadzieścia cztery lata. Mimo że w postaci jego było coś barbarzyńskiego, w twarzy i śmiałych, ruchliwych oczach przejawiała się jakaś szczególna siła.
– No cóż, moja ślicznotko, czym ci mogę służyć? – powiedział, podchodząc bliżej. A widząc, że dziewczyna stoi zmieszana: – Nie bój się, jestem pan d’Urberville. Czy przyszłaś do mnie, czy do mojej matki?
Takie ucieleśnienie jednego z d’Urberville’ów, jej imiennika, bardziej jeszcze niż wygląd domu i ogrodu różniło się od tego, czego się Tessa spodziewała. Myślała, że ujrzy starą, pełną godności twarz, w której skupiłyby się wysubtelnione rysy wszystkich d’Urberville’ów, twarz pooraną przez wspomnienia zmarszczkami, stanowiącymi żywe hieroglificzne świadectwo trwającej od wieków historii jego rodu i Anglii. Chcąc jednak załatwić swoją sprawę i widząc, że nie może się już cofnąć, Tessa zdobyła się na odwagę i odpowiedziała:
– Przyszłam tu do pańskiej matki, sir.
– Obawiam się, że nie będzie mogła cię przyjąć, jest cierpiąca – odrzekł obecny przedstawiciel sfałszowanego rodu, był to bowiem Alec, jedyny syn zmarłego niedawno dżentelmena. – Czy nie mógłbym sam załatwić tej sprawy? Jaki interes cię tu sprowadza?
– To nie interes… Sama nie wiem, jak to powiedzieć…
– Może przyszłaś tu dla przyjemności?
– O, nie. Ale, proszę pana, gdybym to powiedziała, to wyglądałoby, że…
Tessa do tego stopnia poczuła śmieszność swego posłannictwa, że mimo całego respektu przed nim i niemiłego uczucia, że się tu znajduje, różowe jej wargi złożyły się do uśmiechu ku zachwytowi śniadego Aleksandra.
– To taka niemądra sprawa – mruknęła. – Obawiam się, że nie będę mogła tego panu powiedzieć.
– Nic nie szkodzi, lubię niemądre sprawy. Proszę, spróbuj, moja kochana – dodał uprzejmie.
– Matka kazała mi tu przyjść – ciągnęła dalej Tessa – co prawda, ja się na to też zgodziłam, ale nie myślałam, że to będzie tak… Przyszłam tu, żeby powiedzieć, że należymy do tej samej rodziny co pan.
– A więc ubodzy krewni?
– Tak.
– Stokesowie?
– Nie, d’Urberville.
– No tak, chciałem powiedzieć d’Urberville.
– Nasze nazwisko zmieniło się na Durbeyfield, ale mamy dowody, że nazywamy się d’Urberville. Badacze starożytności twierdzą, że tak jest naprawdę, i jeszcze… jeszcze mamy w domu starą pieczęć z wyrzeźbionym na tarczy lwem, wspinającym się do skoku pod starym zamkiem. Mamy także srebrną łyżkę, okrągłą jak mała warząchew, z takim samym rysunkiem. Ale jest już tak zniszczona, że matka używa jej do mieszania grochówki.
– To prawda, że i ja pieczętuję się srebrnym zamkiem, a moim herbem jest wspinający się do skoku lew – powiedział uprzejmie.
– Więc mama postanowiła, że powinniśmy się z państwem poznać, bo przez nieszczęśliwy wypadek straciliśmy konia i należymy do najstarszej gałęzi naszego rodu.
– To bardzo uprzejmie ze strony mamy, a co do mnie, wcale nie żałuję, że tak postanowiła. – Mówiąc to, Alec patrzył na Tessę w taki sposób, że dziewczyna lekko się zarumieniła. – A więc, moja śliczna panienko, przyszłaś tu do nas z uprzejmą wizytą jako do swoich krewnych?
– Chyba tak – bąknęła Tessa, czując się znów nieswojo.
– Nie ma w tym nic złego. Gdzie mieszkasz? Kim jesteś?
Podała mu kilka krótkich szczegółów i w odpowiedzi na dalsze pytania oświadczyła, że zamierza powrócić z tym samym woźnicą, który ją tu przywiózł.
– On nieprędko będzie przejeżdżał z powrotem koło Trantridge Cross. A może przez ten czas obejrzelibyśmy razem całą posiadłość, moja śliczna kuzyneczko?
Tessa pragnęła o ile możności skrócić swoją wizytę, lecz wobec nalegań młodego człowieka zgodziła się mu towarzyszyć. Poprowadził ją przez trawniki do ogrodu kwiatowego, oranżerii, potem do sadu i inspektów, gdzie zapytał, czy lubi truskawki.
– Tak – odpowiedziała Tessa – gdy są dojrzałe.
– U nas już dojrzały. – Pan d’Urberville zerwał dla niej kilka okazów i nachylony podawał je dziewczynie; po czym wybrawszy szczególnie piękny owoc z odmiany zwanej „Królowa Anglii”, wyprostował się i trzymając go za łodygę, zbliżył do jej ust.
– Nie, nie – zaprotestowała, trzymając palce między jego ręką a swoimi ustami – wolę ją wziąć do ręki.
– Co znowu! – nalegał. Wtedy Tessa z pewną przykrością rozchyliła wargi i chwyciła nimi truskawkę.
Spędzili pewien czas na bezładnym wałęsaniu się z miejsca na miejsce, a Tessa na pół z przyjemnością, na pół z niechęcią jadła to, czym ją d’Urberville częstował. Gdy już nie mogła zjeść więcej truskawek, sypał je garściami do jej koszyczka. Potem obeszli dokoła krzaki róż, więc zrywał kwiaty i podawał Tessie, by je przypięła do stanika. Dziewczyna słuchała go niby we śnie, a gdy zabrakło już miejsca na staniku, Alec sam wsunął kilka pączków za wstążkę jej kapelusza i z rozrzutną hojnością napełnił nimi jej koszyk. Wreszcie, spojrzawszy na zegarek, powiedział:
– A teraz, gdy coś przekąsisz, będzie czas, byś już wracała, jeżeli chcesz zdążyć na wóz jadący do Shaston. Chodź ze mną tędy, a ja tymczasem zobaczę, co będę mógł znaleźć do jedzenia.
Stoke-d’Urberville zaprowadził ją znów do namiotu na trawniku i zostawił samą, a po chwili powrócił, niosąc lekkie śniadanie w koszyku, który postawił przed nią. Było widoczne, że młody panicz nie życzył sobie, by mu służba przeszkadzała w tym przyjemnym sam na sam.
– Czy pozwolisz, że zapalę?
– Ależ proszę bardzo, sir.
Skroś przędzę dymu snującego się po namiocie obserwował, jak z jakimś nieświadomym wdziękiem chrupała śniadanie. Tymczasem Tessa Durbeyfield, patrząc niewinnie na róże przypięte do jej gorsu, nie przeczuwała, że poza tą błękitnawą narkotyczną mgiełką kryje się „tragiczne zło” jej dramatu życiowego, mające stać się kiedyś krwawym promieniem w świetlnym widmie jej młodego życia. Tessa miała w sobie pewną właściwość, która w danej chwili była dla niej fatalna, i ona to sprawiła, że oczy Aleca d’Urberville’a nie mogły się od dziewczyny oderwać. Skutkiem bujnego rozkwitu swej urody wyglądała na dojrzalszą kobietę, niż nią była istotnie. Odziedziczyła ten rys charakterystyczny po matce, nie posiadała jednak cech, które zdawał się zapowiadać. Wprowadzało to Tessę niekiedy w zakłopotanie, lecz koleżanki pocieszały ją, mówiąc, że czas tę wadę uleczy.
Niebawem skończyła śniadanie.
– Teraz wracam do domu – oświadczyła, wstając.
– A jak się nazywasz? – zapytał, odprowadzając ją przez aleję aż do miejsca, skąd dom nie był już widoczny.
– Tessa Durbeyfield z Marlott.
– Więc mówisz, że straciliście konia?
– To ja go zabiłam – odrzekła, a gdy opowiadała szczegóły śmierci Prince’a, oczy jej napełniły się łzami. – I sama nie wiem, jak mogłabym to ojcu wynagrodzić.