Tessa d'Urberville (ekskluzywna edycja) - Thomas Hardy - ebook

Tessa d'Urberville (ekskluzywna edycja) ebook

Thomas Hardy

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Ekskluzywna edycja oprawiona w delikatną gładką tkaninę o właściwościach jedwabiu.

Poruszająca historia miłości, zdrady oraz zbrodni w połączeniu z realiami wiejskiego życia i krytyką hipokryzji dziewiętnastowiecznego angielskiego społeczeństwa.

Opowieść o losach młodziutkiej Tessy Durbeyfield, mieszkającej wraz z rodziną na prowincji. Dziewczyna wyróżnia się w swoim otoczeniu urodą, inteligencją i rozsądkiem. Pewnego dnia jej ojciec, wędrowny handlarz, leń i pijaczyna, dowiaduje się od pastora zajmującego się heraldyką, że Durbeyfieldowie wywodzą się ze starego rycerskiego rodu d'Urberville'ów. Pod wpływem tego wydarzenia rodzice Tessy postanawiają wysłać córkę do mieszkających w pobliżu rzekomych krewnych, którzy noszą to samo nazwisko. Dla dziewczyny zamiast szansy wyrwania się z biednego środowiska, to początek burzliwego i przede wszystkim niezwykle smutnego życia odkąd jej „kuzyn" zaczyna uporczywie się do niej zalecać. Dla Tessy nadejdą jeszcze dobre dni, czeka ją prawdziwa miłość, ale nad jej losem ciąży fatum...

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 615

Oceny
4,2 (28 ocen)
14
8
4
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
calculadora

Nie oderwiesz się od lektury

Za rzadko siegam po klasykę, obiecuję sobie za każdym razem, że będę nadrabiać powieści, ktore warto poznać i o których należy wyrobić sobie własne zdanie, ale musiałabym mieć kilka wcieleń, by przeczytać to, co jest na mojej liście. Nareszcie przyszła kolej na Hardy' ego. Historia Tessy d'Urberville - pięknej, skromnej dziewczyny jest przejmująco smutna. Początkowo wydaje się, że wszystko potoczy się szczęśliwie: dwoje młodych ludzi zwraca na siebie uwagę na wiejskiej zabawie, czują obupólne zainteresowanie, co w takich okolicznosciach może pójść źle? Los bywa jednak bezlitosny... Splot nieoczekiwanych okoliczności sprawia, że jako uboga krewna trafia pod dach Aleca d'Urberville' a i jej przeznaczenie staje się wówczas dopełnione.... Mnóstwo tu rozważań o naturze dobra i zła, definicji grzechu, samotności jednostki i jej braku wolności wobec skostnialego społeczeństwa, podwójnych standardów moralności, roli kobiety i narzuconych jej wzorców postępowania. Podtytuł powieści: "Hist...
10
Bojka70a

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo piękna historia miłości !!! Pełna emocji i nadziei. Bardzo polecam
00
aadrianaa

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita, polecam!
00
doublevolley

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna
00

Popularność




Okres pierwszy

Dziewczyna

I

Pod koniec maja wie­czo­rem pewien czło­wiek w śred­nim wieku wra­cał pie­chotą z Sha­ston do domu, do wsi Mar­lott, poło­żo­nej w sąsied­niej doli­nie zwa­nej Bla­ke­more lub Black­moor. Nogi nio­sły go nie­zbyt pew­nie, a chód jego odzna­czał się skłon­no­ścią do lek­kiego zba­cza­nia z linii pro­stej na lewo. Od czasu do czasu moc­nym kiw­nię­ciem głowy zda­wał się potwier­dzać jakieś swoje prze­ko­na­nie, mimo że nie myślał spe­cjal­nie o niczym. Niósł prze­wie­szony przez ramię pusty kosz od jaj; kape­lusz jego miał włos star­gany, a na ron­dzie, tam gdzie doty­kał go przy zdej­mo­wa­niu, wid­niał głę­boki odcisk palca. Mijał wła­śnie pastora, czło­wieka star­szego już, który jadąc na oklep na siwej kobyle, nucił coś pod nosem.

– Dobry wie­czór – pozdro­wił go czło­wiek z koszem.

– Dobry wie­czór, sir Joh­nie – odpo­wie­dział pastor.

Czło­wiek idący pie­szo prze­szedł jesz­cze kilka kro­ków, po czym przy­sta­nął i odwró­ciw­szy się, rzekł:

– Za pozwo­le­niem jego­mo­ści, w ostatni dzień tar­gowy spo­tka­li­śmy się także na tej dro­dze, pra­wie o tej samej porze, powie­dzia­łem wtedy: dobry wie­czór, ksiądz pro­boszcz zaś odpo­wie­dział mi jak dziś: dobry wie­czór, sir Joh­nie.

– Tak jest – potwier­dził pastor.

– A jesz­cze, będzie jakiś mie­siąc temu, zda­rzyło się to samo.

– Być może.

– A więc dla­czego ksiądz dobro­dziej nazywa mnie sir Joh­nem, skoro jestem sobie po pro­stu Jack Dur­bey­field, prze­ku­pień?

Pastor pod­je­chał o kilka kro­ków bli­żej.

– Ot, taką mia­łem fan­ta­zję – odrzekł; a potem po chwili waha­nia: – A to z powodu pew­nego odkry­cia, które zro­bi­łem nie­dawno, poszu­ku­jąc rodo­wo­dów do histo­rii tego hrab­stwa. Jestem pastor Trin­gham, badacz sta­ro­żyt­no­ści ze Stag­foot Lane. Czy naprawdę nie wie­cie, Dur­bey­field, że jeste­ście w pro­stej linii potom­kiem sta­rego rycer­skiego rodu d’Urbe­rville’ów, wywo­dzą­cego się od sław­nego ryce­rza sir Pagana d’Urbe­rville, który według archi­wów w Bat­tle Abbey przy­był tu z Nor­man­dii razem z Wil­hel­mem Zdo­bywcą?

– Pierw­sze sły­szę, księże pro­bosz­czu.

– Ale to prawda! Pod­nie­ście no w górę pod­bró­dek, abym mógł lepiej się wam przyj­rzeć z pro­filu. Tak, tak, to nos i pod­bró­dek d’Urbe­rville’ów – tro­chę zde­ge­ne­ro­wane. Wasz przo­dek był jed­nym z dwu­na­stu ryce­rzy, któ­rzy poma­gali w Nor­man­dii lor­dowi Estre­ma­villa zdo­by­wać hrab­stwo Gla­mor­gan. Przed­sta­wi­ciele licz­nych gałęzi waszego rodu mieli swoje dwory roz­siane po całej tej czę­ści Anglii. Nazwi­ska ich poja­wiają się w archi­wach Skarbu Pań­stwa za cza­sów króla Ste­fana. Pod­czas pano­wa­nia króla Jana jeden z nich był dość bogaty, by ofia­ro­wać zamek ryce­rzom szpi­tal­ni­kom, a za cza­sów Edwarda Dru­giego wasz pra­sz­czur Brian został wezwany do West­min­steru, by uczest­ni­czyć w Wiel­kiej Radzie Koron­nej. W epoce Oli­vera Crom­wella wasz ród nieco pod­upadł, ale tylko w nie­znacz­nej mie­rze, nato­miast za pano­wa­nia Karola Dru­giego w nagrodę za wier­ność zosta­li­ście mia­no­wani Ryce­rzami Kró­lew­skiego Dębu. Tak, tak, mie­li­ście w waszym rodzie całe poko­le­nie sir Joh­nów i gdyby tytuł ryce­rza, tak jak baro­neta, był dzie­dziczny jak nie­gdyś, kiedy to tytuł ryce­rza prze­cho­dził z ojca na syna, to wy byli­by­ście teraz także sir Joh­nem.

– Czy być może?

– Sło­wem – zakoń­czył pastor, ener­gicz­nie ude­rza­jąc się szpi­crutą po udzie – może w całej Anglii rodzina wasza nie ma sobie rów­nej.

– O rety! Czy to moż­liwe?! – zawo­łał Dur­bey­field. – A ja od lat włó­czę się tam i siam i haruję, jak gdy­bym był już ostat­nim w całej para­fii… A od jak dawna te wia­do­mo­ści są znane, księże pro­bosz­czu Trin­gham?

Duchowny wyja­śnił, że o ile mu wia­domo, sprawy te poszły zupeł­nie w zapo­mnie­nie i można by powie­dzieć, że nikt o nich nie wie; on sam roz­po­czął bada­nia dopiero ubie­głej wio­sny, gdy śle­dząc losy rodziny d’Urbe­rville’ów, zauwa­żył był na wózku prze­kup­nia nazwi­sko Dur­bey­field. To go skło­niło do zebra­nia wia­domości o jego ojcu i dziadku, aż wresz­cie teraz nie ma już w tym przed­mio­cie żad­nych wąt­pli­wo­ści.

– Z początku posta­no­wi­łem, że nie będę was nie­po­koił takimi bez­u­ży­tecz­nymi wia­do­mo­ściami – cią­gnął pastor. – Cza­sem jed­nak nasze odru­chy bywają sil­niej­sze od naszych posta­no­wień. Sądzi­łem zresztą, że może sami coś nie­coś o tym wie­cie.

– Tak, prawda, parę razy zda­rzyło mi się sły­szeć, że moja rodzina przed osie­dle­niem się w Black­moor znała lep­sze czasy. Nie zwra­ca­łem na to uwagi, bom myślał, że tu cho­dzi o to, że nie­gdyś mie­lim dwa konie, a teraz tylko jed­nego. Mam w domu starą srebrną łyżkę i jakąś starą pie­częć, ale, mój Boże, cóż zna­czy jedna łyżka lub pie­częć!… I pomy­śleć, że w moich żyłach pły­nie ta sama krew co u tych moż­nych d’Urbe­rville’ów! Ludzie mówili, że mój pra­dziad miał tam jakieś swoje tajem­nice i nie chciał mówić, skąd tu przy­był… A, za pozwo­le­niem jego­mo­ści, gdzie jest teraz nasze gniazdo? To jest, chcia­łem zapy­tać, gdzie teraz miesz­kamy, my, rodzina d’Urbe­rville’ów.

– Ni­gdzie. Cały ród wasz w tym hrab­stwie wygasł.

– O, jaka szkoda!

– Tak, tak. Jak to kłam­liwe kro­niki rodzinne nazy­wają, gałąź męska wyga­sła, czyli – prawdę mówiąc – pod­upa­dła.

– A więc gdzie jeste­śmy pocho­wani?

– W Kings­bere-sub-Gre­en­hill. Wasi przod­ko­wie całymi rzę­dami tam spo­czy­wają w rodzin­nych gro­bow­cach z rzeź­bio­nymi pomni­kami, każdy pod pur­bec­kow­skim1 mar­mu­ro­wym bal­da­chi­mem.

– A gdzie są nasze rodowe zamki i wło­ści?

– Już ich nie macie.

– A ziemi także już nie mamy?

– Nie, ani pię­dzi, choć nie­gdyś posia­da­li­ście jej pod dostat­kiem, gdyż jak wam już wspo­mnia­łem, wasz ród był bar­dzo roz­ga­łę­ziony. W tutej­szym hrab­stwie mie­li­ście jedną sie­dzibę w Kings­bere, drugą w Sher­ton, inną w Mil­l­pond, jesz­cze inne w Lul­l­stead i Wel­l­bridge.

– Czy jesz­cze kiedy powró­cimy do naszej wła­sno­ści?

– O, tego już wie­dzieć nie mogę.

– Co mógł­bym zro­bić w tej spra­wie, księże pro­bosz­czu? – zapy­tał Dur­bey­field po chwili mil­cze­nia.

– Nic a nic. Chyba tylko zdo­być się na pokorę, roz­my­śla­jąc nad tym, „jak możni tego świata upa­dają nisko”. Cała ta sprawa może inte­re­so­wać tylko histo­ryka lub bada­cza sta­rych rodów, nikogo wię­cej. W naszym hrab­stwie pośród wie­śnia­ków jest kilka rodzin o pra­wie rów­nej świet­no­ści. Dobra­noc.

– Pro­szę, niech­że wie­lebny ksiądz zawróci i przy tej oka­zji zechce wypić ze mną kufe­lek piwa. W obe­rży „Pod Jedną Kro­pelką” mają wcale nie­złe piwo z beczki, choć nie umywa się do piwa u Rol­li­vera.

– Nie, dzię­kuję, dziś nie, Dur­bey­field. I tak macie już tro­chę w czu­bie.

Zakoń­czyw­szy na tym roz­mowę, pastor poje­chał dalej, zada­jąc sobie pyta­nie, czy aby uczy­nił roz­sąd­nie, dzie­ląc się z owym czło­wie­kiem tym cie­ka­wym okru­chem wie­dzy.

Po odjeź­dzie pastora Dur­bey­field prze­szedł jesz­cze kilka kro­ków, pogrą­żony w głę­bo­kim zamy­śle­niu, po czym posta­wiw­szy na ziemi kosz, usiadł na poro­śnię­tym trawą brzegu gościńca. Wkrótce w oddali uka­zał się jakiś wyro­stek idący w tym samym kie­runku, w jakim zmie­rzał Dur­bey­field; ten ostatni, ujrzaw­szy go, pod­niósł do góry rękę, a chło­piec przy­śpie­szył kroku i zbli­żył się.

– Mały, weź no ten kosz! Zała­twisz mi pewne pole­ce­nie.

Chudy jak szczapa wyro­stek zmarsz­czył brwi.

– Kimże to jeste­ście, Joh­nie Dur­bey­field, żeby mi roz­ka­zy­wać i wołać na mnie „mały”? Prze­cież zna­cie moje imię, tak jak ja znam wasze.

– Ho, ho! To tajem­nica! Tajem­nica! A teraz speł­nij mój roz­kaz i załatw to pole­ce­nie… Zresztą niech tam, Fred, powiem ci tę moją tajem­nicę: pocho­dzę ze szla­chec­kiego rodu. Dowie­dzia­łem się o tym wła­śnie dziś po połu­dniu. – Wypo­wia­da­jąc te słowa, Dur­bey­field porzu­cił pozy­cję sie­dzącą i roz­cią­gnął się roz­kosz­nie na tra­wie pośród sto­kro­tek.

Chło­pak, sto­jąc przed Dur­bey­fiel­dem, obej­rzał go w całej dłu­go­ści, od stóp do głów.

– Sir John d’Urbe­rville, oto jak się nazy­wam! – mówił dalej roz­cią­gnięty na tra­wie męż­czy­zna. – To jest, gdyby ryce­rze byli baro­ne­tami… któ­rymi wła­śnie są. Wszystko, co mnie doty­czy, zapi­sane jest w histo­rii. Chłop­cze, czy nie znasz miej­sco­wo­ści, która nazywa się Kings­bere-sub-Gre­en­hill?

– Tak, byłem tam na jar­marku.

– A więc pod kościo­łem tego mia­sta spo­czy­wają…

– To nie mia­sto, to, o czym mówię. W każ­dym razie nie było nim wtedy, kie­dym tam poje­chał. Taka sobie nędzna mała dziura.

– Mniej­sza o to, mój chłop­cze, tu nie o to cho­dzi. Otóż pod kościo­łem w tej para­fii spo­czy­wają moi przod­ko­wie – są ich tam całe setki – leżą w wiel­kich oło­wia­nych trum­nach ważą­cych Bóg wie ile ton. Leżą ubrani w zbroje i klej­noty. W całym hrab­stwie połu­dnio­wego Wesseksu nie znaj­dziesz nikogo, kto by miał w rodzi­nie rów­nie wspa­niałe i pań­skie szkie­lety jak ja!

– No, no!

– A teraz weź ten koszyk i leć do Mar­lott. Gdy doj­dziesz do obe­rży „Pod Jedną Kro­pelką”, powiedz im tam, by mi natych­miast przy­słali konia i powo­zik, który mnie zawie­zie do domu. A niech włożą do powozu butel­czynę rumu i niech ją zapi­szą na mój rachu­nek. Gdy to zała­twisz, pójdź z koszem do mojej żony i powiedz jej, żeby rzu­ciła pra­nie, gdyż nie będzie już potrze­bo­wała go koń­czyć. Niech czeka na mój powrót, bo mam dla niej nowiny.

Widząc, że chło­pak waha się, Dur­bey­field się­gnął do kie­szeni i wyjął szy­linga, jed­nego z tych nie­wielu, jakie rzadko kiedy posia­dał.

– Masz tu za fatygę – powie­dział.

To zmie­niło pogląd chłopca na sytu­ację.

– Dobrze, sir Joh­nie. Dzię­kuję. Czy to już wszystko, sir Joh­nie?

– Powiedz tam u mnie w domu, że chciał­bym mieć na kola­cję… powiedzmy, potrawkę z jagnię­cia, o ile to moż­liwe, jeżeli nie, to krwawą kiszkę, a jeżeli jej nie dostaną, to wystar­czą flaki.

– Dobrze, sir Joh­nie.

Wyro­stek wziął kosz i w chwili gdy miał wyru­szyć w drogę, od strony wsi dały się sły­szeć dźwięki orkie­stry dętej.

– Co to zna­czy? – zapy­tał Dur­bey­field. – To chyba nie na moją cześć?

– To pro­ce­sja klubu kobiet, sir Joh­nie. Prze­cież wasza córka jest jedną z człon­kiń.

– To prawda! Zamy­śli­łem się o waż­niej­szych spra­wach i zupeł­nie o tym zapo­mnia­łem! A więc ruszaj do Mar­lott i zamów mi powóz. Może mi wypad­nie zro­bić prze­gląd tej pro­ce­sji klubu.

Wyro­stek odszedł, a Dur­bey­field, cze­ka­jąc, leżał dalej w popo­łu­dnio­wym słońcu, pośród trawy i sto­kro­tek. Przez dłuż­szy czas na dro­dze nie było widać ani żywej duszy i tylko słabe dźwięki orkie­stry mąciły ciszę w kręgu nie­bie­skich wzgórz.

II

Wio­ska Mar­lott poło­żona jest pośród pół­nocno-wschod­nich fali­sto­ści wspo­mnia­nej wyżej pięk­nej doliny Black­moor; jest to oko­lica ustronna, zamknięta wśród wzgórz, w znacz­nej czę­ści nie­do­tknięta jesz­cze stopą tury­sty ani mala­rza, mimo że odda­lona zale­d­wie o cztery godziny drogi od Lon­dynu.

Dolinę tę naj­le­piej oglą­dać ze szczy­tów ota­cza­ją­cych ją wzgórz, byle pod­czas let­niej suszy. Wędrówka bez prze­wod­nika po jej zakąt­kach, szcze­gól­nie pod­czas nie­po­gody, nie byłaby przy­jemna, gdyż drogi są wąskie, kręte i błot­ni­ste.

Ta żyzna i zaciszna połać kraju, gdzie pola ni­gdy nie żółkną, a źró­dła ni­gdy nie wysy­chają, zamknięta jest od połu­dnia stro­mym wapien­nym grzbie­tem obej­mu­ją­cym wynio­sło­ści Ham­ble­don Hill, Bul­bar­row, Net­tle­combe-Tout, Dogbury, High Stoy i Bubb Down. Gdy podróżny, przy­były od strony morza, po mozol­nym wie­lo­mi­lo­wym mar­szu poprzez kre­dowe wyżyny i uprawne pola znaj­dzie się nagle na brzegu jed­nego z urwisk, staje zasko­czony i ocza­ro­wany, widząc, że u stóp jego ściele się – jak mapa – kraj zupeł­nie odmienny od tego, który prze­wę­dro­wał. Za nim są nagie wzgó­rza, słońce pała ogniem nad polami tak roz­le­głymi, że kra­jo­braz wydaje się otwarty, drogi są białe, przy­drożne żywo­płoty – niskie i ple­cione, powie­trze bez­barwne. Tu w doli­nie świat wydaje się stwo­rzony w mniej­szej skali i bar­dziej deli­katny; pola – to zale­d­wie małe łączki, tak roz­drob­nione, że z tej wyso­ko­ści prze­gra­dza­jące je żywo­płoty robią wra­że­nie siatki z ciem­no­zie­lo­nych nici roz­cią­gnię­tej na bled­szej zie­leni traw. Tu w dole powie­trze jest łagodne i tak zabar­wione błę­ki­tem, że to, co arty­ści nazy­wają śred­nim pla­nem, przy­biera rów­nież ten sam odcień, gdy w oddali hory­zont jest barwy najciemniej­szej ultra­ma­ryny. Ziem ornych jest nie­wiele i nie zaj­mują dużych prze­strzeni. Nie­mal cały ten kraj wygląda jak roz­le­gła, bujna masa traw i drzew, otu­la­jąca niby płasz­czem mniej­sze pagórki i dolinki tonące w więk­szych. Taka jest dolina Black­moor.

Oko­lica to nie mniej inte­re­su­jąca pod wzglę­dem histo­rycz­nym jak topo­gra­ficz­nym. Dolina ta nie­gdyś była znana pod nazwą Lasu Bia­łego Jele­nia. Cie­kawa legenda z cza­sów Hen­ryka III głosi, że nie­jaki Tomasz de la Lynd zabił był pięk­nego jele­nia, ści­ga­nego, lecz oszczę­dzo­nego przez samego króla, i za to został ska­zany na zapła­ce­nie wyso­kiej grzywny. W owych cza­sach i jesz­cze sto­sun­kowo do nie­dawna kraj ten był poro­śnięty gęstym borem. Dziś znaj­du­jemy jego ślady w sta­rych dębo­wych gajach, w nie­re­gu­lar­nych pasach sta­ro­drzewu, które zacho­wały się na sto­kach, w wydrą­żo­nych przez próch­nicę pniach drzew, ocie­nia­ją­cych tak liczne tu pastwi­ska.

Lasy zni­kły, lecz pozo­stały pewne zwią­zane z nimi oby­czaje. Liczne spo­śród nich prze­trwały jed­nak tylko w zmie­nio­nej i zama­sko­wa­nej postaci. Na przy­kład dzi­siej­sza klu­bowa zabawa czy „pro­ce­sja klu­bowa”, jak ją tam nazy­wano, sta­nowi odpo­wied­nik sta­ro­daw­nego koro­wodu tanecz­nego w święto maja.

Dla mło­dzieży w Mar­lott uro­czy­stość ta była nader donio­słym wyda­rze­niem, acz­kol­wiek wła­ściwe jej zna­cze­nie było uczest­ni­czą­cym w niej nie­znane. Odręb­ność tego święta pole­gała nie tyle na zacho­wa­niu zwy­czaju uczest­ni­cze­nia corocz­nie w pro­ce­sji i tań­cze­nia na tra­wie, ile na tym, że do klubu nale­żały wyłącz­nie kobiety. W klu­bach męskich uro­czy­sto­ści takie, choć już powoli zni­kały, były rze­czą mniej nie­zwy­kłą; lecz bądź nie­śmia­łość, tak wła­ściwa płci słab­szej, bądź iro­niczna postawa męskich krew­nych pozba­wiły ostat­nie kluby kobiece (o ile takie jesz­cze ist­niały) całego ich daw­nego bla­sku i świet­no­ści. Jedy­nie klub w Mar­lott trwał na­dal dla pod­trzy­ma­nia tra­dy­cji lokal­nych cere­aliów. Klub ten defi­lo­wał w pro­ce­sji przez setki lat, jeśli nie jako klub dobro­czynny, to jako rodzaj brac­twa, i defi­luje na­dal.

Cała gro­mada ubrana była w białe suk­nie, wesoła pozo­sta­łość minio­nej mody daw­nych lat, kiedy to radość i maj były syno­ni­mami – lat, gdy prze­zorna dale­ko­wzrocz­ność nie zdo­łała jesz­cze spro­wa­dzić wzru­szeń do mono­ton­nej mier­no­ści. Dziew­częta naj­pierw para­do­wały w uro­czy­stym pocho­dzie, masze­ru­jąc dwój­kami dokoła pro­bo­stwa. Ideał i rze­czy­wi­stość spo­ty­kały się i wal­czyły po tro­sze z sobą, gdy słońce ryso­wało ich syl­wetki na tle zie­lo­nych żywo­pło­tów i fasad domów ople­cio­nych koronką pną­cych roślin, choć bowiem cała gro­madka ubrana była biało, wśród tej bia­ło­ści nie zna­la­zł­byś dwóch tonów jed­na­ko­wych. Biel nie­któ­rych sukien była pra­wie ide­alna, inne miały zabar­wie­nie nie­bie­skawe, jesz­cze inne, spo­czy­wa­jące pew­nie od lat w skrzy­niach i noszone przez osoby star­sze, wpa­dały w siny, trupi odcień i kro­jem przy­po­mi­nały modę z cza­sów króla Jerzego.

Oprócz odświęt­nego bia­łego stroju każda kobieta i dziew­czyna nio­sła w pra­wej ręce odartą z kory gałązkę wierz­bową, a w lewej – wią­zankę bia­łych kwia­tów. Odar­cie z kory gałą­zek i wybór kwia­tów musiały być doko­nane oso­bi­ście.

W pro­ce­sji brało udział kilka kobiet doj­rza­łych, a nawet parę star­szych. Ich prze­ty­kane sre­brem włosy oraz pomarsz­czone, znisz­czone przez czas i tro­skę twa­rze były w tym weso­łym oto­cze­niu zja­wi­skiem nie­le­d­wie gro­te­sko­wym, a z pew­no­ścią – pate­tycz­nym. Gdyby się jed­nak głę­biej zasta­no­wić, to od tych doświad­czo­nych i stro­ska­nych kobiet, tak bli­skich lat rezy­gna­cji – lat, o któ­rych wie­działy, że nie dadzą im już żad­nej rado­ści – można by się wię­cej nauczyć i wię­cej o nich powie­dzieć niż o ich mło­do­cia­nych towa­rzysz­kach. Ale przejdźmy już od star­szych do tych, w któ­rych cia­łach prze­pływa wartki i gorący stru­mień życia.

Więk­szość gro­mady sta­no­wiły młode dziew­częta, a ich bujne włosy mie­niły się w słońcu róż­nymi odcie­niami złota, czerni i brązu. Jedne miały piękne oczy, inne ładny nos, jesz­cze inne – piękne usta lub figurę, lecz nie­liczne, a może nawet żadna nie posia­dała wszyst­kich tych zalet razem. Widać było wyraź­nie, że dziew­czę­tom tym, wysta­wio­nym na widok publiczny, trudno było uło­żyć wargi, poru­szać zręcz­nie gło­wami czy też nadać twa­rzy wyraz obo­jętny; wszystko wska­zy­wało, że są to pro­ste wiej­skie dziew­czyny, onie­śmie­lone spoj­rze­niami licz­nych skie­ro­wa­nych na nie oczu.

I podob­nie jak ciała ich ogrze­wało słońce, tak w duszy każda miała wła­sne, pro­mie­niu­jące cie­płem sło­neczko: jakieś marze­nie, uczu­cie czy upodo­ba­nie, a przy­naj­mniej jakąś wątłą i daleką nadzieję, która acz­kol­wiek nie zaspo­ko­jona, lecz mimo to – jak każda nadzieja – żyła dalej. Toteż wszyst­kie dziew­częta były pogodne, a nie­jedna nawet wesoła.

Obe­szły dokoła obe­rżę „Pod Jedną Kro­pelką” i zbo­czyły z głów­nego gościńca, żeby wejść przez furtkę na łąkę, gdy jedna z kobiet zawo­łała:

– Wielki Boże, Tesso Dur­bey­field, czy to aby nie twój ojciec wraca do domu w powo­zie?

Na ten okrzyk jedna z młod­szych dziew­cząt z gro­mady odwró­ciła głowę. Była to zgrabna i piękna dziew­czyna, może nie pięk­niej­sza od innych, lecz ruchliwe, czer­wone jak piwo­nia usta i wiel­kie nie­winne oczy doda­wały wyra­zi­sto­ści jej rysom i kar­na­cji. Miała we wło­sach czer­woną wstążkę i w tej bia­łej pro­ce­sji ona jedna mogła się pochwa­lić taką świetną ozdobą. W chwili gdy się odwró­ciła, na dro­dze uka­zał się Dur­bey­field jadący w powo­zie wyna­ję­tym w obe­rży „Pod Jedną Kro­pelką” i powo­żo­nym przez tęgą dzie­wu­chę o kędzie­rza­wych wło­sach, mającą rękawy pod­wi­nięte powy­żej łokci. Była to wesoła dziewka z obe­rży, rodzaj słu­żą­cej do wszyst­kiego, peł­niąca cza­sem czyn­no­ści stan­greta i parobka sta­jen­nego. Dur­bey­field, z roz­kosz­nie przy­mknię­tymi oczami, roz­party na tyl­nym sie­dze­niu, machał ręką nad głową i śpiew­nie, wolno dekla­mo­wał:

– Mam ci ja wiel­kie ro-dzin-ne gro-bow-ce w Kings­bere i ry-cer-skich przo­od­ków w oło-wia-nych trum­nach!

Człon­ki­nie klubu zachi­cho­tały z wyjąt­kiem dziew­czyny zwa­nej Tessą, w któ­rej widocz­nie wzbie­rał gniew na widok ojca nara­ża­ją­cego się na śmiesz­ność.

– On jest tylko zmę­czony – powie­działa żywo – i wyna­jął sobie powóz dla­tego, że nasz koń musi dziś odpo­cząć.

– O święta naiw­no­ści! Tesso, jakaś ty nie­mą­dra – odpo­wie­działy jej towa­rzyszki. – Jest prze­cież pod­chmie­lony jak zwy­kle w dzień tar­gowy. Ha, ha, ha!

– Słu­chaj­cie, jeśli będzie­cie się z niego śmiały, to nie pójdę z wami ani kroku dalej! – zawo­łała Tessa, a rumie­niec spły­nął jej z policz­ków aż na szyję. Po chwili spu­ściła głowę, a oczy jej zwil­got­niały. Dziew­częta, widząc, że spra­wiły jej przy­krość, umil­kły i znów zapa­no­wał spo­kój. Duma nie pozwo­liła Tes­sie odwró­cić głowy, by spraw­dzić, jakie ojciec ma zamiary, jeżeli je w ogóle miał, i wraz z całą gro­madą skie­ro­wała się ku ogro­dzo­nej łączce, gdzie miały się roz­po­cząć tańce na tra­wie. Gdy już tam przy­były, odzy­skała dobry humor, ude­rzała wierz­bo­wym prę­tem o pręt swo­jej sąsiadki i roz­ma­wiała jak zwy­kle.

W tym okre­sie życia Tessa Dur­bey­field była jak gdyby sie­dli­skiem samych uczuć bez naj­mniej­szej przy­mieszki doświad­cze­nia. Mimo że cho­dziła do wiej­skiej szkoły, język jej zatrą­cał gwarą; cha­rak­te­ry­styczną cechą gwary jej stron ojczy­stych było wyma­wia­nie litery „r” w spo­sób naj­bar­dziej ostry i wyraźny, jaki można spo­tkać w ludz­kiej mowie. Pełne, ciem­no­czer­wone wargi Tessy, nawy­kłe od dzie­ciń­stwa do tej wymowy, jak gdyby nie miały jesz­cze zde­cy­do­wa­nego zarysu, a gdy po wypo­wie­dze­niu słowa zamy­kały się, dolna warga wypy­chała w górę wargę górną.

W wyglą­dzie Tessy taiły się jesz­cze różne okresy dzie­ciń­stwa. Dziś, gdy tak szła, można by powie­dzieć, że mimo buj­nej kobie­cej urody z policz­ków jej wyziera dwu­na­sty rok, w oczach iskrzy się dzie­wiąty, a nawet od czasu do czasu w wygię­ciu warg igra wesoło piąty roczek.

Jed­nak mało kto to widział lub się nad tym zasta­na­wiał. Tylko nie­liczni, szcze­gól­nie obcy, mija­jąc ją, długo za nią patrzyli, od razu ocza­ro­wani jej świe­żo­ścią, myśląc z żalem, czy ją jesz­cze kiedy zoba­czą. Dla więk­szo­ści zaś Tessa była tylko piękną, dorodną dziew­czyną wiej­ską, niczym wię­cej.

Człon­ki­nie klubu nie zoba­czyły już Dur­bey­fielda ani nie sły­szały o nim i o jego trium­fal­nym powo­zie, powo­żo­nym przez dziew­czynę z obe­rży, i gdy zna­la­zły się na ozna­czo­nym miej­scu, roz­po­częły się tańce. Ponie­waż nie było wśród nich męż­czyzn, dziew­częta tań­czyły ze sobą, lecz gdy zbli­żał się koniec dnia robo­czego, miesz­kańcy wio­ski oraz kilku próż­nia­ków i prze­chod­niów zebrało się dokoła i widać było, że chęt­nie poszu­ka­liby sobie part­nerki do tańca.

Pośród tych widzów znaj­do­wało się trzech mło­dych ludzi nale­żą­cych do wyż­szej klasy spo­łecz­nej; mieli oni umo­co­wane na ramio­nach nie­wiel­kie ple­caki, a w rękach grube laski. Zbli­żony wiek i rodzinne podo­bień­stwo pozwa­lało przy­pusz­czać, że są braćmi, i tak też istot­nie było. Naj­star­szy miał na sobie zapiętą pod szyję kami­zelkę, biały kra­wat i kape­lusz o wąskim ron­dzie, czyli zwy­kły prze­pi­sowy strój duchow­nych; drugi był stu­den­tem; trze­ciego, naj­młod­szego, byłoby trudno scha­rak­te­ry­zo­wać z zewnętrz­nego wyglądu. Jego nie­wzo­ro­wany na nikim spo­sób ubra­nia i otwarte spoj­rze­nie świad­czyły o tym, że jesz­cze nie obrał sobie drogi do przy­szłej kariery. Można było przy­pusz­czać, że bez­ład­nie poszu­kuje i pró­buje wszyst­kiego, a trudno prze­wi­dzieć, co wybie­rze.

Trzej bra­cia opo­wia­dali wła­śnie przy­pad­kowo spo­tka­nemu zna­jo­memu, że korzy­sta­jąc z ferii pod­czas Zie­lo­nych Świą­tek, wybrali się na wycieczkę do doliny Black­moor; droga ich pro­wa­dzi w połu­dniowo-zachod­nim kie­runku od mia­sta Sha­ston.

Stali, oparci o barierę bie­gnącą wzdłuż głów­nego gościńca, i pytali, co zna­czy ten taniec dziew­cząt w bia­łych suk­niach. Było widoczne, że dwaj starsi nie zamie­rzają pozo­stać tu dłu­żej niż chwilkę, lecz trzeci zda­wał się roz­ba­wiony wido­kiem roju dziew­cząt tań­czą­cych bez kawa­le­rów i wcale mu nie było śpieszno masze­ro­wać dalej. Odpiął ple­cak, razem z laską poło­żył przy żywo­pło­cie i otwo­rzył furtkę.

– Co chcesz zro­bić, Angelu? – zapy­tał go naj­star­szy.

– Mam ochotę pokrę­cić się z nimi tro­chę. A może byśmy zostali wszy­scy? Tylko na parę minut, to nas długo nie zatrzyma.

– Nie, nie, co za pomysł! – rzekł pierw­szy. – Tań­czyć publicz­nie z bandą wiej­skich dzie­wuch! A gdyby nas ktoś zoba­czył! Chodź już, bo noc zapad­nie, zanim przy­bę­dziemy do Sto­ur­ca­stle, a ni­gdzie bli­żej nie możemy prze­no­co­wać. Prócz tego przed powro­tem musimy skoń­czyć jesz­cze jeden roz­dział z Odprawy agno­sty­kom, skoro zada­łem sobie trud zabra­nia tej książki ze sobą.

– Dobrze, więc nie zatrzy­muj­cie się. Za pięć minut dogo­nię cie­bie i Cuth­berta. Przy­rze­kam ci to, Felik­sie.

Dwaj starsi nie­chęt­nie zgo­dzili się i ode­szli, zabie­ra­jąc ze sobą ple­cak brata, żeby mógł ich łatwiej dogo­nić, naj­młod­szy zaś wszedł na łąkę.

– Czy to nie szkoda, żeby­ście tań­czyły same, moje panienki? – zwró­cił się z galan­te­rią do dwóch czy trzech dziew­cząt, które w prze­rwie mię­dzy tań­cami zna­la­zły się naj­bli­żej niego. – A gdzież są wasi kawa­le­ro­wie?

– Jesz­cze nie skoń­czyli roboty – powie­działa jedna ze śmiel­szych. – Pew­nie będą tu za chwilę. Tym­cza­sem może pan zechce być naszym kawa­le­rem?

– Oczy­wi­ście, ale cóż zna­czy jeden na tyle tan­ce­rek?

– Zawsze lepiej niż nic. To wcale nie­za­bawne krę­cić się w kółko z inną dziew­czyną i nie mieć nikogo, kto by nas trzy­mał wpół i do sie­bie przy­tu­lał. No, niech pan teraz wybiera!

– Prze­stań, nie bądź taka czelna – wtrą­ciła się inna, bar­dziej nie­śmiała.

Zapro­szony w ten spo­sób mło­dzie­niec rozej­rzał się wokoło i zasta­no­wił nad wybo­rem, ale że żad­nej z dziew­cząt nie znał, nie było to łatwe. Wziął pierw­szą, jaka mu się nawi­nęła pod rękę, lecz nie była to tamta wyga­dana, która się spo­dzie­wała, że ją wybie­rze. Nie była to także Tessa Dur­bey­field. Dotych­czas w życio­wej walce Tessy nie przy­dały się na nic ani jej rodo­wód, ani pro­chy przod­ków i ich pomniki, ani też rysy twa­rzy d’Urbe­rville’ów; wszystko to nie przy­czy­niło się nawet do tego, by ją tan­cerz przed­kła­dał nad inne naj­zwy­klej­sze wie­śniaczki. Oto co w epoce wik­to­riań­skiej zna­czy błę­kitna krew Nor­ma­nów nie­po­parta przez pie­niądz.

Imię tej, która zaćmiła inne dziew­częta, jakie­kol­wiek było, nie zostało nam prze­ka­zane, lecz wszyst­kie towa­rzyszki jej zazdro­ściły, gdyż tego wie­czoru ona pierw­sza doznała przy­jem­no­ści zatań­cze­nia z kawa­le­rem. Tym­cza­sem taka jest moc naśla­dow­cza przy­kładu, że mło­dzi wie­śniacy, któ­rzy nie kwa­pili się do prze­kro­cze­nia furtki, dopóki intruz nie poka­zał im drogi, teraz tłum­nie wpa­dli na plac; toteż wkrótce w wielu parach zna­leźli się chłopcy i wresz­cie nawet naj­brzyd­sza dziew­czyna nie potrze­bo­wała odgry­wać w tanecz­nych figu­rach roli kawa­lera.

Nagle zegar na wieży kościel­nej wydzwo­nił godzinę i mło­dzie­niec oznaj­mił, że musi już odejść – zapo­mniał się – prze­cież musi dogo­nić swo­ich towa­rzy­szy. Gdy już opusz­czał tańce, wzrok jego padł na Tessę Dur­bey­field, któ­rej wiel­kie oczy zda­wały się spo­glą­dać na niego z wyra­zem lek­kiego wyrzutu, że nie ją wybrał. On rów­nież żało­wał, że trzy­mała się na ubo­czu, co nie pozwo­liło mu jej zauwa­żyć, i myśląc o tym, opu­ścił pastwi­sko.

Chcąc nad­ro­bić czas stra­cony, pobiegł pędem drogą w kie­runku zachod­nim, więc też wkrótce minął nizinę i dotarł do szczytu sąsied­niego wzgó­rza. Jesz­cze braci nie dogo­nił, lecz zatrzy­mał się, żeby nabrać tchu, i spoj­rzał poza sie­bie. Mógł doj­rzeć na zie­lo­nym placu białe syl­wetki dziew­cząt wiru­jące w tańcu, tak jak wiro­wały, gdy i on się wśród nich znaj­do­wał. Zda­wały się już o nim nie pamię­tać.

Wszyst­kie z wyjąt­kiem może jed­nej. Jej biała postać stała samot­nie koło żywo­płotu. Poznał, że to ta ładna dziew­czyna, z którą nie zatań­czył. Mimo że była to sprawa błaha, czuł instynk­tow­nie, że ją to dotknęło. Żało­wał, że jej nie zapro­sił i nie zapy­tał, jak się nazywa. Miała twarz tak skromną, tak wyra­zi­stą, wyglą­dała tak deli­kat­nie w swo­jej lek­kiej bia­łej sukience, że doznał wra­że­nia, iż zacho­wał się głu­pio.

W każ­dym razie nie mógł już na to nic pora­dzić, więc odwró­cił się, pochy­lił w szyb­kim biegu i prze­stał o tym myśleć.

III

Tessa Dur­bey­field nie tak łatwo wykre­śliła z pamięci to zda­rze­nie. Przez dłuż­szy czas nie czuła naj­mniej­szej ochoty do tańca, mimo że mogła mieć wielu tan­ce­rzy; lecz, ach, żaden nie wyra­żał się tak ład­nie jak ten młody nie­zna­jomy. Dopiero gdy coraz bar­dziej odda­la­jąca się syl­wetka mło­dzieńca zni­kła wresz­cie na wzgó­rzu w pro­mie­niach słońca, Tessa otrzą­snęła się z prze­lot­nego smutku i zgo­dziła się zatań­czyć z nada­rza­ją­cym się kawa­le­rem.

Została z towa­rzysz­kami aż do zmierz­chu i z werwą wzięła udział w zaba­wie. Ponie­waż dotych­czas serce jej było wolne, tań­czyła chęt­nie dla samego tańca i patrząc na „tkliwą udrękę, gorzką sło­dycz, lubą tro­skę i roz­koszne stra­pie­nie” dziew­cząt zako­cha­nych, nie domy­ślała się, że sama zdolna jest to wszystko odczu­wać. Bawiło ją, gdy chłopcy spie­rali się i wal­czyli, by zdo­być jej rękę w dżigu – to wszystko, lecz gdy sta­wali się gwał­towni, stro­fo­wała ich.

Byłaby została nawet dłu­żej, ale kiedy przy­po­mniała sobie dziwne zja­wie­nie się i zacho­wa­nie ojca, ogar­nął ją nie­po­kój, co się z nim stało, ode­szła więc od tań­czą­cych i skie­ro­wała się ku skra­jowi wsi, gdzie znaj­do­wała się rodzi­ciel­ska zagroda.

Zna­la­zł­szy się kil­ka­dzie­siąt kro­ków od domu, usły­szała ryt­miczne dźwięki, inne niż te, od któ­rych się odda­lała, dźwięki tak dobrze, tak bar­dzo dobrze jej znane! Był to docho­dzący z wnę­trza domu regu­larny łoskot powo­do­wany gwał­tow­nym ude­rza­niem bie­gu­nów koły­ski o kamienną pod­łogę; odgło­som tym wtó­ro­wał kobiecy głos śpie­wa­jący w ener­gicz­nym tem­pie galopki ulu­bioną bal­ladę Łaciata krowa.

Widzia­łem ją leżącą w zielo-onym tym ga-iku, Przyjdź do mnie, moja luba, to ci pokażę, gdzie.

Stuk koły­ski i śpiew ury­wały się jed­no­cze­śnie, po czym melo­dię zastę­po­wały prze­raź­li­wie gło­śne okrzyki:

– Moje wy oczki bry­lan­towe, moja buzio jak jabłuszko, moje usteczka wiśniowe i ten tyłe­czek jak u amorka! Niech Bóg bło­go­sławi każdą czą­steczkę twego ciałka!

Po tej inwo­ka­cji roz­po­czy­nał się znów śpiew i koły­sa­nie i tony Łacia­tej krowy roz­brzmie­wały na nowo. W tej wła­śnie chwili Tessa otwo­rzyła drzwi i zatrzy­mała się w progu, na sło­miance, przy­glą­da­jąc się tej sce­nie.

Pomimo śpiewu widok rodzin­nego ogni­ska domo­wego prze­jął dziew­czynę nie­wy­mow­nym smut­kiem. Tam wesoła zabawa na otwar­tym powie­trzu, białe suk­nie, wią­zanki kwia­tów, wierz­bowe gałązki, tańce na tra­wie, błysk tkli­wego uczu­cia dla nie­zna­jo­mego – i od tego wszyst­kiego przej­ście do melan­cho­lii owego obrazu oglą­da­nego w żół­ta­wym świe­tle jedy­nej świecy – jakiż to prze­skok! Nie­za­leż­nie od tego zgrzy­tli­wego kon­tra­stu prze­jął ją dresz­czem żal, że nie powró­ciła wcze­śniej, by pomóc matce przy gospo­dar­stwie zamiast bawić się poza domem.

Zastała matkę tak, jak ją była poże­gnała – oto­czoną dziećmi, nachy­loną nad ponie­dział­ko­wym pra­niem, które jak zwy­kle cią­gnęło się aż do końca tygo­dnia. Odczuła ostry wyrzut sumie­nia na myśl, że wczo­raj z balii tej została wyjęta biała suk­nia, którą miała na sobie, suk­nia wyżęta i wypra­so­wana rękami matki, a tak nie­bacz­nie zazie­le­niona na wil­got­nej tra­wie!

Pani Dur­bey­field stała jak zwy­kle przy balii, oparta na jed­nej nodze, a drugą – jak powie­dziano wyżej – koły­sała naj­młod­sze dziecko. Bie­guny koły­ski od tylu lat wyko­ny­wały twardą pracę, ude­rza­jąc o kamienną pod­łogę, i dźwi­gały cię­żar tylu dzieci, że się pra­wie zupeł­nie spłasz­czyły; skut­kiem tego każ­demu prze­chy­le­niu koły­ski towa­rzy­szył gwał­towny wstrząs, mio­ta­jący dziec­kiem to na jedną, to na drugą stronę niczym czó­łen­kiem tka­cza, tym bar­dziej że pani Dur­bey­field, pod­nie­cona wła­snym śpie­wem, popy­chała nogą bie­guny koły­ski z całym roz­ma­chem, na jaki było ją stać po cało­dzien­nym parze­niu się w mydli­nach.

Bie­guny koły­sały się: tok-tak, tok-tak, pło­mień świecy wydłu­żał się i zaczy­nał tań­czyć dżiga, woda ście­kała kro­plami z łokci gospo­dyni, pieśń nie prze­sta­wała galo­po­wać, a jed­no­cze­śnie pani Dur­bey­field nie spusz­czała oczu z córki. Joanna Dur­bey­field, mimo że obar­czona liczną rodziną, zawsze namięt­nie lubiła śpiew. Zale­d­wie jaka pio­senka zdą­żyła dole­cieć z dale­kiego świata do doliny Black­moor, matka Tessy już po tygo­dniu umiała ją na pamięć.

Z rysów tej kobiety jesz­cze teraz pro­mie­niało nieco świe­żo­ści, a nawet powabu jej lat mło­dzień­czych; toteż moż­liwe, że wdzięki, jakimi Tessa mogła się pochwa­lić, były w znacz­nej czę­ści odzie­dzi­czone po matce, a więc nie miały w sobie nic histo­rycz­nego ani ary­sto­kra­tycz­nego.

– Poko­ły­szę za cie­bie dziecko, mamo – powie­działa łagod­nie dziew­czyna – albo zdejmę odświętną suk­nię i pomogę ci wyży­mać bie­li­znę. Myśla­łam, że już dawno skoń­czy­łaś pra­nie.

Matka Tessy nie miała za złe córce, że na tak długo zosta­wiła ją samą przy gospo­dar­stwie; zresztą z tego powodu rzadko robiła Tes­sie wyrzuty i nie bar­dzo odczu­wała brak jej pomocy, gdyż instynk­towny spo­sób Joanny ulże­nia sobie w pracy pole­gał na odkła­da­niu jej na póź­niej. W każ­dym razie dziś była w jesz­cze wesel­szym nastroju niż zazwy­czaj. W mat­czy­nym spoj­rze­niu kryło się pewne roz­ma­rze­nie, prze­ję­cie i pod­nie­ce­nie, któ­rych córka nie umiała sobie wytłu­ma­czyć.

– Dobrze, żeś już przy­szła – rze­kła matka zaraz po odśpie­wa­niu ostat­niej nutki. – Trza mi już pójść i przy­pro­wa­dzić ojca. Ale co waż­niej­sze, muszę ci wnet opo­wie­dzieć, co się stało. Pęk­niesz z dumy, moja mała, kiedy się dowiesz. (Pani Dur­bey­field mówiła zwy­kle gwarą; jej córka, która skoń­czyła sześć klas szkoły ludo­wej pod kie­run­kiem wykształ­co­nej w Lon­dy­nie nauczy­cielki, mówiła dwoma języ­kami: w domu prze­waż­nie gwarą, poza domem zaś i z oso­bami wyż­szego stanu – poprawną angielsz­czy­zną).

– Czy stało się coś, kiedy mnie nie było? – zapy­tała Tessa.

– Ano tak.

– Czy to dla­tego dziś po połu­dniu ojciec wysta­wił się na pośmie­wi­sko, kiedy jechał powo­zem? Po co to zro­bił? Myśla­łam, że ze wstydu zapadnę się pod zie­mię!

– A to wszystko z powodu tej histo­rii! Oka­zało się, że jeste­śmy naj­pierw­szą szlachtą w całej oko­licy, znaną jesz­cze na długo przed Oli­ve­rem Grum­we­lem2, a nawet za pogań­skich Tur­ków – z pomni­kami, gro­bow­cami, heł­mami, her­bami, Bogu jed­nemu wia­domo, z czym jesz­cze! Za świę­tego Karola zro­bili z nas Ryce­rzy Kró­lew­skiego Dębu, a naprawdę nazy­wamy się d’Urbe­rville!… No, czy cię duma nie roz­piera? To dla­tego ojciec wró­cił do domu powo­zem, a wcale nie dla­tego, że pił, jak to gadali ludzie.

– Bar­dzo mnie to cie­szy. A czy nam to przy­nie­sie co dobrego, mamo?

– Jesz­cze jak! Mogą z tego wyjść wiel­kie rze­czy! Ani chybi zje­dzie się tu do nas w kary­tach tłum ludzi naszego stanu, skoro tylko o tym usły­szą. O tym wszyst­kim ojciec dowie­dział się, kiedy powra­cał do domu z Sha­ston, i zaraz powtó­rzył mi całą histo­rię.

– Gdzie jest teraz ojciec? – zapy­tała nagle Tessa.

Zamiast odpo­wie­dzi matka oświad­czyła wymi­ja­jąco:

– Był dziś w Sha­ston u dok­tora. Zdaje się, że to nie żadne suchoty, tylko dok­tor powiada, że mu się tłuszcz zebrał koło serca. O tak – mówiąc to, Joanna Dur­bey­field zagięła pomarsz­czone od mydlin palce: duży i wska­zu­jący, w kształt litery C, a pal­cem wska­zu­jącym dru­giej ręki poka­zy­wała. – Teraz, powiada dok­tor, serce pana jest oto­czone sadłem, o tak, powiada, a reszta jest jesz­cze otwarta. Jak tylko się to sadło połą­czy – tu pani Dur­bey­field złą­czyła oba palce razem – to zga­śniesz jak świeca, panie Dur­bey­field. Możesz pan pożyć jesz­cze z dzie­sięć lat albo też umrzeć za dzie­sięć mie­sięcy, a może nawet za dzie­sięć dni.

Tessa zanie­po­ko­iła się. Więc ojciec jej może już wkrótce znik­nie za chmurą wiecz­no­ści, teraz kiedy tak nagle spa­dła na nich wiel­kość!

– Ale gdzie jest ojciec? – zapy­tała po raz drugi.

Matka spoj­rzała na nią bła­gal­nie:

– Nie wpa­daj zaraz w złość, moje dziecko! Bie­da­czy­sko tak się prze­jął i tak się ura­do­wał tymi nowi­nami od pastora, że poszedł do Rol­li­vera, będzie temu jakieś pół godziny. Powi­nien prze­cież nabrać sił przed tą jutrzej­szą jazdą z ładun­kiem uli, bo mają być dostar­czone, czy jeste­śmy wielką fami­lią, czy nie. Musi wyru­szyć zaraz po pół­nocku, bo to prze­cież daleko.

– Nabrać sił! – zawo­łała Tessa poryw­czo, a z oczu jej try­snęły łzy. – Wielki Boże! Czyż dla nabra­nia sił idzie się do szynku? A ty, matko, zga­dzasz się na to!

Jej gniew i wyrzuty zda­wały się wypeł­niać cały pokój i nada­wać wystra­szony wygląd meblom, świecy, bawią­cym się dzie­ciom i twa­rzy matki.

– Nie! – odpo­wie­działa ta ostat­nia, widocz­nie dotknięta. – Nie zga­dzam się wcale, tyl­kom cze­kała na cie­bie, żebyś zajęła się domem, kiedy ja pójdę po niego.

– To ja pójdę.

– Nie, nie, Tesso, to się na nic nie przyda.

Tessa nie robiła jej wyrzu­tów. Wie­działa, co ozna­cza sprze­ciw matki. Okry­cie i cze­pek pani Dur­bey­field leżały już obok niej na krze­śle w chy­trym pogo­to­wiu do zamie­rzo­nej wyprawy, nad któ­rej potrzebą ubo­le­wała mniej niż nad jej powo­dem.

– A wynieś do szopy Wróżkę-kaba­larkę – mówiła dalej Joanna, szybko wycie­ra­jąc ręce i nakła­da­jąc okry­cie.

Wróżka-kaba­larka była to stara, gruba książka zwy­kle leżąca pod ręką na stole i tak znisz­czona przez czę­ste prze­glą­da­nie, że mar­gi­nesy były starte aż do linii druku. Tessa zabrała książkę, a matka wyszła.

Takie bie­ga­nie do szynku po lek­ko­myśl­nego męża było dla pani Dur­bey­field jedyną stałą roz­rywką w cha­osie brud­nej roboty i wiecz­nej krzą­ta­niny przy wycho­wa­niu dzieci. Zna­leźć męża u Rol­li­vera, posie­dzieć tam z nim godzinkę czy dwie i uwol­nić się na ten czas od jakiej­kol­wiek bądź myśli i tro­ski o dzieci – to było szczę­ście! Życie jej wtedy roz­świe­tlało się jak gdyby bla­skiem zacho­dzą­cego słońca. Kło­poty i inne realia życia nabie­rały jakiejś meta­fi­zycz­nej nie­uchwyt­no­ści, odda­lały się, sta­jąc się zja­wi­skami natury czy­sto inte­lek­tu­al­nej, nada­ją­cymi się do pogod­nego roz­pa­try­wa­nia; prze­sta­wały być zda­rze­niami natar­czy­wie kon­kret­nymi, jątrzą­cymi duszę i ciało. Dzie­ciaki, o ile nie znaj­do­wały się tuż, w kręgu jej widze­nia, wyda­wały się z daleka miłe i pożą­dane, wyda­rze­nia codzien­nego życia nie były pozba­wione humoru i weso­ło­ści. Pani Dur­bey­field czuła się podob­nie jak nie­gdyś, kiedy sie­dząc w tym samym miej­scu w okre­sie zalo­tów swego dzi­siej­szego męża, zamy­kała oczy na jego wady, widząc w nim tylko ide­alne uoso­bie­nie kochanka.

Gdy Tessa pozo­stała sama z młod­szymi dziećmi, poszła przede wszyst­kim z wróż­biar­ską książką do szopy i wsu­nęła ją pod sło­miane poszy­cie dachu. Dziwny, zabo­bonny lęk matki przed tym zatłusz­czo­nym tomem spra­wiał, że wzdra­gała się trzy­mać go nawet przez noc w domu, toteż po każ­do­ra­zo­wym zasię­gnię­ciu jego rady odno­szono go z powro­tem na miej­sce. Pomię­dzy matką, z całym jej baga­żem prze­są­dów, ludo­wych podań, gwary i prze­ka­zy­wa­nych ust­nie bal­lad, a córką, z wykształ­ce­niem udzie­la­nym jej według obo­wią­zu­ją­cego pro­gramu przez fachowe siły nauczy­ciel­skie, ist­niała prze­paść jakichś dwu­stu lat. Gdy były razem, stały obok sie­bie niby dwie epoki – jako­biń­ska i wik­to­riań­ska.

Wra­ca­jąc ogro­dową ścieżką, Tessa zasta­na­wiała się, czego matka dziś wła­śnie szu­kała w książce. Domy­ślała się, że było to w związku z odkry­ciem przod­ków, lecz nie wie­działa, że cho­dziło tu spe­cjal­nie o nią samą. Tym­cza­sem, odsu­wa­jąc od sie­bie te myśli, zajęła się skra­pia­niem wodą wyschnię­tej przez dzień bie­li­zny. Poma­gał jej dzie­wię­cio­letni brat Abra­ham i dwu­na­sto­let­nia sio­stra Eliza Ludwika, którą w rodzi­nie nazy­wano Lizą Lu; młod­sze dzieci zostały już przed­tem uło­żone do snu. Mię­dzy Tessą i następ­nym dziec­kiem było wię­cej niż cztery lata róż­nicy, gdyż tych dwoje, które uro­dziły się pomię­dzy nimi, zmarło w nie­mow­lęc­twie; toteż Tessa, pozo­sta­jąc sama z dziećmi, zastę­po­wała matkę. Po Abra­hamie naj­bliż­sze mu wie­kiem były dwie dziew­czynki, Hope i Mode­sta, po nich chłop­czyk liczący obec­nie trzy lata, wresz­cie naj­młod­szy dzi­dziuś, który wła­śnie ukoń­czył rok.

Wszyst­kie te mło­dziut­kie istotki były nie­jako pasa­że­rami na statku ste­ro­wa­nym przez mał­żon­ków Dur­bey­field, a ich roz­rywki, potrzeby, zdro­wie, nawet ist­nie­nie zale­żały w zupeł­no­ści od rodzi­ców. Gdyby głowa rodziny Dur­bey­fieldów zechciała żeglo­wać w stronę nędzy, klę­ski, głodu, cho­roby, upodle­nia czy śmierci, to sze­ścioro tych małych jeń­ców, zgro­ma­dzo­nych pod pokła­dem, musia­łoby z nim żeglo­wać w tym samym kie­runku – sześć bez­rad­nych istot, któ­rych ni­gdy nie pytano, czy w ogóle pra­gną żyć, a tym bar­dziej czy pra­gną żyć w tak cięż­kich warun­kach, jakie pocią­gała za sobą egzy­sten­cja w lek­ko­myśl­nej rodzi­nie Dur­bey­fieldów. Wiele ludzi pra­gnę­łoby wie­dzieć, na czym opiera się poeta, któ­rego filo­zo­fia ucho­dzi obec­nie za rów­nie głę­boką i budzącą zaufa­nie, jak jego pie­śni ucho­dzą za czy­ste i świeże, wtedy gdy mówi o „boskim porządku przy­rody”.

Robiło się już późno, a matka ani ojciec nie zja­wiali się. Tessa wyj­rzała na dwór i myślą prze­bie­gła całe Mar­lott. Wieś przy­my­kała już oczy. Lampy i świece wszę­dzie gasły, a dziew­czyna w wyobraźni widziała gaszą­cych i wycią­gnięte ręce.

Matka poszła po ojca, to zna­czy, że należy teraz pójść po oboje. Tes­sie przy­szło na myśl, że czło­wiek sła­bego zdro­wia, zamie­rza­jący wyru­szyć w podróż zaraz po pół­nocy, nie powi­nien o tak póź­nej godzi­nie sie­dzieć w szynku i „oble­wać” tam wia­do­mo­ści o swym szla­chec­kim pocho­dze­niu.

– Aby – powie­działa do młod­szego brata – włóż no czapkę i… chyba nie będziesz się bał? Pobie­gnij do Rol­li­vera i dowiedz się, co się stało z ojcem i matką.

Chło­piec żywo zesko­czył ze stołka, otwo­rzył drzwi i noc go pochło­nęła. Minęło jesz­cze pół godziny, ani ojciec, ani matka, ani chło­piec nie wra­cali. Abra­ham, podob­nie jak jego rodzice, został widocz­nie pochwy­cony i zatrzy­many przez lep­kie sidła szynku.

– Będę musiała pójść sama – powie­działa Tessa.

Liza Lu poszła spać, a Tessa, zamknąw­szy dom na klucz, wyru­szyła ciemną i krętą uliczką, po któ­rej trudno było szybko biec, uliczką wyty­czoną w cza­sach, gdy każdy cal ziemi jesz­cze nie nabrał war­to­ści, a zegary o jed­nej wska­zówce wystar­czały do ozna­cza­nia pory dnia.

IV

Obe­rża Rol­li­vera, jedyna piwiar­nia znaj­du­jąca się na tym krańcu dłu­giej i roz­rzu­co­nej wsi, mogła się pochwa­lić tylko licen­cją na sprze­daż trun­ków do domu; z tego względu nikt nie mógł legal­nie pić wewnątrz obe­rży, a całe jawne urzą­dze­nie dla piją­cych ogra­ni­czało się do nie­wiel­kiej deski liczą­cej sześć cali sze­ro­ko­ści i dwa jardy dłu­go­ści, przy­mo­co­wa­nej dru­tem do ogro­do­wego par­kanu i two­rzą­cej rodzaj półki. Na tej desce spra­gnieni obcy kon­su­menci sta­wiali swoje kufle, tam pili, sto­jąc na dro­dze, i wzo­rem Poli­ne­zyj­czy­ków wytrzą­sali męty wprost na zaku­rzony gości­niec, żału­jąc, że nie mogą spo­koj­nie odpo­cząć wewnątrz obe­rży.

Tak pili obcy. Ale prócz nich byli jesz­cze klienci miej­scowi mający takie same życze­nia, a gdzie jest ochota, znaj­dzie się i droga.

Na górze, w dużej sypialni, któ­rej okno było szczel­nie zasło­nięte sze­ro­kim weł­nia­nym sza­lem, obec­nie już nie­no­szo­nym przez obe­rżystkę panią Rol­li­ver, zebrało się tego wie­czora około dwu­na­stu osób przy­by­łych w poszu­ki­wa­niu roz­kosz­nego stanu bło­go­ści. Wszy­scy oni byli daw­nymi miesz­kań­cami naj­bliż­szego krańca wio­ski i sta­łymi bywal­cami tego ustron­nego zakątka. Obe­rża „Pod Jedną Kro­pelką”, mająca pełną licen­cję i poło­żona na dru­gim końcu sze­roko roz­ło­żo­nej wsi, znaj­do­wała się zbyt daleko, by mieli do niej uczęsz­czać miesz­kańcy tego krańca; co jed­nak znacz­nie waż­niej­sze, jakość trun­ków potwier­dzała ogólną opi­nię, że lepiej jest pić u Rol­li­vera w kącie stry­chu niż u tam­tego obe­rży­sty w jego obszer­nym lokalu.

Na wąskim łóżku z kolu­mien­kami, sto­ją­cym w pokoju, sie­działo po dwóch jego stro­nach kilka osób; paru męż­czyzn wgra­mo­liło się na komodę, jeden spo­czął na dębo­wej rzeź­bio­nej skrzyni, dwaj na umy­walni, jeden na stołku – i w ten spo­sób wszy­scy usa­do­wili się wygod­nie. O tej godzi­nie osią­gnęli już tak bło­gie samo­po­czu­cie, że wyda­wało im się, iż dusze ich uwol­niły się ze swej powłoki cie­le­snej i cie­płym tchnie­niem uno­szą się w górze. W tym nastroju cały pokój wraz z ume­blo­wa­niem sta­wał się w ich oczach coraz bar­dziej wytworny i bogaty, szal zawie­szony w oknie prze­obra­żał się w cenny gobe­lin, mosiężne rączki przy komo­dzie wyglą­dały jak złote kołatki, a rzeź­bione kolu­mienki łóżka wyda­wały się pokrewne wspa­nia­łym fila­rom świą­tyni Salo­mona.

Po roz­sta­niu się z Tessą pani Dur­bey­field szybko dobie­gła do obe­rży; pchnąw­szy drzwi fron­towe, prze­szła przez tonącą w głę­bo­kim mroku sień i pal­cami, dobrze obe­zna­nymi z kapry­sami kla­mek, otwo­rzyła drzwi wio­dące na górę. Weszła wolno po krę­co­nych scho­dach i gdy głowa jej zna­la­zła się w kręgu świa­tła ponad ostat­nim stop­niem, spo­tkała się ze wzro­kiem całego towa­rzy­stwa zebra­nego w sypialni.

– …Z oka­zji święta klu­bo­wego zapro­si­łam kilku przy­ja­ciół i czę­stuję ich na wła­sny koszt… – usły­szaw­szy na scho­dach kroki, obe­rżystka wyre­cy­to­wała powyż­sze słowa jed­nym tchem, niby dziecko powta­rza­jące lek­cję kate­chi­zmu, po czym wyj­rzała na schody. – Ach, to pani Dur­bey­field! Boże, jak też mnie pani nastra­szyła! Myśla­łam, że to jakiś szpi­cel z urzędu.

Pani Dur­bey­field, powi­tana przez pozo­sta­łych człon­ków kon­klawe spoj­rze­niami i kiw­nię­ciem głowy, skie­ro­wała się w stronę męża. Pan Dur­bey­field z roz­tar­gnioną miną nucił sobie pod nosem:

– Nie wypa­dłem ja sroce spod ogona. Mam ci ja wiel­kie fami­lijne groby w Kings­bere-sub-Gre­en­hill i naje­le­gant­sze szkie­lety w całym Wessex!

– Słu­chaj, powiem ci coś, co mi przy tej oka­zji przy­szło do głowy. Taki pomysł, że ha! – szep­nęła mu roz­ra­do­wana mał­żonka. – No, John, czy mnie nie widzisz? – Trą­ciła go łok­ciem, gdy on patrzył na nią jak przez szybę i pod­śpie­wy­wał dalej.

– Ciszej, nie śpie­waj pan tak gło­śno! – rze­kła obe­rżystka. – Może tędy prze­cho­dzić ktoś z urzędu i gotów mi ode­brać licen­cję.

– Pew­nie wam powie­dział, co się nam wyda­rzyło? – zapy­tała pani Dur­bey­field.

– Ow­szem, mówił coś nie­coś. Jak pani myśli, czy ten inte­res pach­nie gotówką?

– To tajem­nica – odpo­wie­działa powścią­gli­wie pani Joanna. – W każ­dym razie dobrze jest mieć w rodzi­nie powóz, choćby się nawet nim nie jeź­dziło.

Ści­szyła głos i szep­tała dalej mężowi do ucha:

– Jakeś mi przy­niósł te nowiny, pomy­śla­łam sobie, że prze­cież w Tran­tridge, na skraju lasu Chase, mieszka wielka bogaczka, co się tak samo nazywa d’Urbe­rville.

– Co, co takiego? – zapy­tał sir John.

Powtó­rzyła swoją wia­do­mość.

– Ta pani to pew­ni­kiem jakaś nasza krewna, więc sobie umy­śli­łam, żeby posłać do niej Tessę i niech się dziew­czyna tam domaga, żeby się przy­znali do pokre­wień­stwa.

– Teraz, jakeś mi powie­działa, to przy­po­mi­nam sobie, że naprawdę jest taka pani – odrzekł Dur­bey­field. – Pastor Trin­gham nic o tym nie wspo­mniał. Ale czymże ona jest wobec nas? Niczym, to na pewno jakaś młod­sza linia, pew­nie nie sięga tak daleko jak od kró­lów nor­mandz­kich.

Zato­pieni w roz­mo­wie mał­żon­ko­wie nie zauwa­żyli, że do pokoju wsu­nął się mały Abra­ham i czeka na spo­sob­ność, by ich przy­na­glić do powrotu.

– Ona jest ponoć okrut­nie bogata i ani chybi zwróci na dziew­czynę uwagę – mówiła dalej pani Dur­bey­field – a to będzie bar­dzo dobrze. Nie widzę racji, dla­czego dwie linie jed­nej fami­lii nie mia­łyby sobie skła­dać wizyt.

– Tak, tak, i my wszy­scy się z nią poznamy! – ode­zwał się żywo spod łóżka Abra­ham. – A kiedy Tessa już u niej zamieszka, to wszy­scy do niej poje­dziemy. Będziemy jeź­dzili jej karetą i wszy­scy dosta­niemy czarne ubranka.

– A ty skąd­żeś się tu wziął, pędraku? Nie pleć głupstw! Idź, pobaw się na scho­dach, dopóki tatko i mama nie skoń­czą roz­mowy… A więc Tessa poje­dzie do tej naszej krew­nej. Z pew­no­ścią spodoba się tej pani – z całą pew­no­ścią – aż przyj­dzie do tego, że jakiś możny pan ożeni się z Tessą. Zresztą wiem na pewno, że tak wła­śnie będzie.

– Skąd wiesz?

– Zaj­rza­łam do Wróżki-kaba­larki, żeby się dowie­dzieć, jaki los czeka naszą Tessę, i zna­la­złam tam prze­po­wied­nię kubek w kubek taką samą!… Żałuj, żeś nie widział, jak dziś pięk­nie wyglą­dała. Skórę to ma taką bie­luchną niczym jaka księż­niczka.

– A co dziew­czyna na to, że ma tam poje­chać?

– Nie pyta­łam jej. Ona jesz­cze nic nie wie o tej pani, naszej krew­niaczce. Ale to pew­ni­kiem skoń­czy się boga­tym mał­żeń­stwem, więc dziew­czyna nie powie: „nie”.

– Tessa jest jakaś dziwna.

– Ale można z nią dojść do ładu. Pozo­staw to mnie.

Mimo że roz­mowa była poufna, obecni pochwy­cili z jej tre­ści dość, by zro­zu­mieć, że mał­żon­ko­wie Dur­bey­field mają teraz do omó­wie­nia waż­niej­sze sprawy niż wtedy, gdy byli zwy­kłymi ludźmi, i że ich uro­dziwa naj­star­sza córka ma przed sobą świetną przy­szłość.

– Tessa to piękna dziew­czyna, jakem to sobie dziś powie­dział, kiedy para­do­wała z klu­bem dokoła pro­bo­stwa – zauwa­żył pół­gło­sem jeden ze star­szych bie­siad­ni­ków. – Ale niech no Joanna Dur­bey­field pil­nie baczy, by nie zro­biła słodu z zie­lo­nego jęcz­mie­nia… – Była to lokalna loku­cja o spe­cjal­nym zna­cze­niu i nie wywo­łała żad­nej odpo­wie­dzi.

Roz­mowa stała się ogólna, gdy o pię­tro niżej dały się sły­szeć czy­jeś kroki.

– …Z oka­zji święta klu­bo­wego zapro­si­łam dziś kilku przy­ja­ciół i czę­stuję ich na wła­sny koszt… – Obe­rżystka ponow­nie wyre­cy­to­wała for­mułkę, jaką miała w pogo­to­wiu dla intru­zów, zanim prze­ko­nała się, że nowo przy­byłą jest Tessa.

Nawet matka zauwa­żyła, że młoda twa­rzyczka Tessy wygląda smutno i nie na miej­scu w opa­rach alko­holu, wśród któ­rych nie rażą może tylko przy­wię­dłe twa­rze ludzi star­szych. Toteż jeden błysk wyrzutu w ciem­nych oczach dziew­czyny wystar­czył, aby rodzice wstali, pośpiesz­nie dopili piwo i zeszli za nią ze scho­dów, odpro­wa­dzani przez ostrze­gaw­cze napo­mnie­nia pani Rol­li­ver:

– Nie rób­cie hałasu, moi dro­dzy, żeby mi przez was nie ode­brali licen­cji, nie podali mnie do sądu, albo nie zro­bili jesz­cze Bóg wie jakiej krzywdy. Dobra­noc!

Powra­cali do domu razem. Tessa pod­trzy­my­wała ojca pod jedno ramię, matka – pod dru­gie. Wpraw­dzie pan Dur­bey­field wypił nie­wiele, może mniej niż czwartą część tego, co nało­gowy pija­czyna miewa w żołądku, idąc w nie­dzielę po połu­dniu do kościoła, przy czym nie prze­szka­dza mu to w klę­ka­niu ani w pokło­nach, ale słaba kom­plek­sja sir Johna spra­wiała, że tego rodzaju drobne jego grzeszki ura­stały do ogrom­nych roz­mia­rów. Zna­la­zł­szy się na świe­żym powie­trzu, trzy­mał się tak chwiej­nie na nogach, że zawra­cał całą trójkę to w jedną stronę, jakby masze­ro­wali do Lon­dynu, to w drugą, jak gdyby szli w kie­runku Bath; robiło to wra­że­nie komiczne, czę­ste pod­czas rodzin­nych noc­nych powro­tów do domu i – jak więk­szość wra­żeń komicz­nych – nie było w isto­cie wesołe. Obie kobiety o ile moż­no­ści dziel­nie baga­te­li­zo­wały owe przy­mu­sowe zmiany kie­runku wobec Dur­bey­fielda, który był ich przy­czyną, wobec Abra­hama, a nawet wobec sie­bie samych. W ten spo­sób stop­niowo zbli­żyli się do drzwi wła­snego domu, gdy nagle ojciec rodziny zain­to­no­wał znów swoją poprzed­nią śpiewkę, jak gdyby na widok ubó­stwa swo­jej obec­nej rezy­den­cji chciał sobie dodać ducha:

– Mam ci ja ro-dzinne groby w Kings­bere!…

– Ciszej, nie bądź nie­mą­dry, Jacky – powie­działa żona. – W tych daw­nych cza­sach nie tylko twoja fami­lia miała zna­cze­nie. Przy­po­mnij sobie Ank­tel­lów, Hor­seyów albo nawet samych Trin­gha­mów, choć co prawda gdzie im było do nas! Ja tam, Bogu dzięki, nie jestem z żad­nej wiel­kiej fami­lii i wcale się tego nie wsty­dzę.

– Nie bądź tego taka pewna. Ty masz taką naturę, żeś chyba jesz­cze bar­dziej pod­upa­dła niż my wszy­scy i ani chybi mia­łaś kie­dyś w rodzie samych kró­lów i kró­lowe!

Tessa zmie­niła temat roz­mowy, poru­sza­jąc sprawę, która w danej chwili była dla niej o wiele waż­niej­sza niż jej przod­ko­wie.

– Oba­wiam się, że jutro ojciec nie będzie mógł poje­chać z samego rana z ulami.

– Ja? Za godzinę lub dwie będę gotów – odpo­wie­dział Dur­bey­field.

Wybiła jede­na­sta, zanim cała rodzina uło­żyła się do snu; żeby zaś przed roz­po­czę­ciem targu sobot­niego dostar­czyć ule kup­com deta­licz­nym w Caster­bridge, nale­żało wyru­szyć w drogę naj­póź­niej o godzi­nie dru­giej, gdyż odle­głość do tego mia­sta wyno­siła dwa­dzie­ścia do trzy­dzie­stu mil fatal­nej drogi, a koń i wóz posu­wały się bar­dzo wolno. O pół do dru­giej pani Dur­bey­field weszła do obszer­nej sypialni, w któ­rej Tessa sypiała razem z młod­szym rodzeń­stwem.

– Biedny ojciec nie może poje­chać – powie­działa do naj­star­szej córki, która otwo­rzyła swe wiel­kie oczy w chwili, gdy ręka matki dotknęła drzwi.

Tessa usia­dła na łóżku, zagu­biona jesz­cze w mgli­stej prze­strzeni mię­dzy snem i tą wia­do­mo­ścią.

– Ale prze­cież ktoś musi poje­chać! – odpo­wie­działa. – I tak jest już za późno na sprze­daż uli. W tym roku psz­czoły wkrótce prze­staną się roić i jeżeli zatrzy­mamy ule przez tydzień, do naj­bliż­szego dnia tar­go­wego, nikt już o nie się nie zapyta i co my z nimi zro­bimy?

Było widoczne, że pani Dur­bey­field nie potrafi spro­stać sytu­acji.

– Może by poje­chał który z chłop­ców? – zapy­tała. – Jeden z tych, co się wczo­raj dobi­jali o zatań­cze­nie z tobą?

– O, nie! Za nic w świe­cie! – oświad­czyła dum­nie Tessa. – Żeby każdy wie­dział, dla­czego? Chyba spa­li­ła­bym się ze wstydu! Ja sama pojadę, jeśli Abra­ham będzie mógł mi towa­rzy­szyć.

Po namy­śle matka zgo­dziła się na takie roz­wią­za­nie sprawy. Śpiący w kącie tego samego pokoju mały Aby został obu­dzony z głę­bo­kiego snu i wkła­dał ubra­nie, pozo­sta­jąc jesz­cze na­dal myślami w innym świe­cie. Tym­cza­sem Tessa pośpiesz­nie się ubrała i oboje z zapa­loną latar­nią weszli do stajni. Wysłu­żony nie­wielki wóz był już zała­do­wany ulami; Tessa wypro­wa­dziła sta­rego konia Prince’a, wysłu­żo­nego nie­wiele mniej od wozu.

Biedne stwo­rze­nie ze zdzi­wie­niem roz­glą­dało się dokoła i patrzyło na noc, latar­nie i dwie ludz­kie posta­cie, jak gdyby trudno mu było uwie­rzyć, że o godzi­nie, kiedy wszystko, co żyje, powinno mieć schro­nie­nie i odpo­czy­nek, ono musi wyjść na dwór i pra­co­wać. Wło­żyli zapas ogar­ków świec do latarni, zawie­sili ją po stro­nie zewnętrz­nej wozu i poje­chali; a że na razie droga wio­dła pod górę, szli począt­kowo pie­chotą obok konia, żeby zbyt­nio nie prze­cią­żać tak sła­bego stwo­rze­nia. Chcąc się jako tako roz­ru­szać, urzą­dzili sobie sztuczny pora­nek; jedli przy świe­tle latarni chleb z masłem i roz­ma­wiali, mimo że do praw­dzi­wego ranka było jesz­cze daleko. Abra­ham, stop­niowo budząc się (gdyż dotych­czas poru­szał się jak we śnie), zaczął mówić o dziw­nych kształ­tach, jakie przy­bie­rały różne ciemne przed­mioty, rysu­jąc się na tle nieba: to drzewo wygląda jak roz­ju­szony tygrys wyska­ku­jący z lego­wi­ska, tamto jest podobne do głowy olbrzyma…

Gdy minęli Sto­ur­ca­stle, małe mia­steczko, nieme i drze­miące pod gęstym poszy­ciem bru­nat­nych strzech, droga zaczęła pro­wa­dzić pod górę. Jesz­cze wyżej, po lewej stro­nie, szczyt zwany Bul­bar­row, nie­mal naj­wyż­szy w połu­dnio­wym Wessex, piął się ku niebu, opa­sany wiją­cymi się wokół ścież­kami. Stąd gości­niec na dłu­giej prze­strzeni cią­gnął się łagod­nym spad­kiem. Wtedy oboje sie­dli na przo­dzie wozu i Abra­ham zamy­ślił się.

– Tesso – powie­dział po chwili mil­cze­nia tonem wstępu.

– Co?

– Cie­szysz się, że teraz nale­żymy do szla­chec­kiego rodu?

– Tak sobie, nie bar­dzo.

– Ale będziesz się cie­szyła, kiedy wyj­dziesz za mąż za pana?

– Co takiego? – zapy­tała Tessa, pod­no­sząc głowę.

– Prze­cież ta nasza bogata krew­niaczka ma cię wydać za mąż za wiel­kiego pana.

– Mnie? Nasza bogata krew­niaczka? Nie mamy wcale takiej krew­nej. Co ci też przy­szło do głowy?

– Sły­sza­łem, jak mówili o tym u Rol­li­vera, kie­dym tam poszedł po ojca. Jest taka bogata pani z naszej rodziny, mieszka w Tran­tridge, i mama powie­działa, że gdy ona dowie się od cie­bie, że jest naszą krewną, to tak zrobi, żeby cię wydać za jakie­goś pana.

Tessa umil­kła i głę­boko się zamy­śliła. Abra­ham mówił dalej, raczej dla samej przy­jem­no­ści mówie­nia niż po to, by go słu­chano, dla­tego też roz­tar­gnie­nie sio­stry wcale mu nie prze­szka­dzało. Oparł się ple­cami o ule i pod­nió­sł­szy do góry głowę, robił uwagi o gwiaz­dach, które zim­nym bla­skiem pul­so­wały w czar­nej pustce ponad ich gło­wami, pogodne i obo­jętne dla dwóch błęd­nych ogni­ków ludz­kiego życia. Pytał, jak daleko jest do tych roz­ma­itych gwiazd i czy Bóg znaj­duje się nad nimi. Co chwila jed­nak jego dzie­cięca papla­nina powra­cała do tematu dzia­ła­ją­cego na jego wyobraź­nię jesz­cze sil­niej niż cuda stwo­rze­nia. Czy Tessa po wyj­ściu za mąż za pana byłaby dość bogata, by mu kupić taką dużą lor­netę, która by zbli­żyła gwiazdy aż do samego Net­tle­combe-Tout?

Ten nawrót do tematu, któ­rym cała rodzina zda­wała się być prze­jęta, znie­cier­pli­wił Tessę.

– Prze­stań już o tym mówić! – zawo­łała.

– Tesso, czyś powie­działa, że gwiazdy są świa­tami?

– Tak.

– A czy wszyst­kie są podobne do naszego?

– Tego nie wiem, ale chyba tak. Cza­sem zdaje mi się, że wyglą­dają jak jabłka na naszej jabłonce: nie­które są zdrowe i wspa­niałe, inne – roba­czywe.

– A na jakim świe­cie my żyjemy, na wspa­nia­łym czy na roba­czy­wym?

– Na roba­czy­wym.

– Jaka szkoda, żeśmy nie tra­fili na zdrowy, skoro jest ich tak dużo!

– Szkoda.

– Czy tak jest naprawdę, Tesso? – zapy­tał Abra­ham, zwra­ca­jąc ku niej głowę, poru­szony tą nie­zwy­kłą wia­do­mo­ścią. – A jak by to było, gdy­by­śmy tra­fili na zdrowy świat?

– Wtedy ojciec nie kasz­lałby ani nie włó­czył się jak teraz i dziś nie byłby taki pod­chmie­lony, by nie mógł poje­chać z ulami, a mama nie byłaby zajęta wiecz­nie pra­niem, które się ni­gdy nie koń­czy.

– A ty była­byś od razu bogatą panią i nie potrze­bo­wa­ła­byś się wzbo­ga­cać przez wyj­ście za mąż za jakie­goś pana.

– Aby, dość już o tym!

Abra­ham, pozo­sta­wiony sam sobie i zagłę­biony w roz­my­śla­niach, wkrótce poczuł, że ogar­nia go sen­ność. Tessa nie miała wprawy w powo­że­niu, sądziła jed­nak, że tym­cza­sem sama może się pod­jąć wie­zie­nia ładunku i pozwo­lić bratu zasnąć, skoro ma na to ochotę. Urzą­dziła mu przed ulami rodzaj gniazdka w ten spo­sób, żeby zeń nie wypadł, i ująw­szy za lejce, ruszyła drob­nym truch­tem dalej.

Prince nie potrze­bo­wał, by go pil­no­wano, gdyż bra­kło mu ener­gii na wyko­ny­wa­nie jakich­kol­wiek zbęd­nych ruchów. Pozba­wiona towa­rzy­stwa, które by ją roz­ru­szało, Tessa, oparł­szy się ple­cami o ule, zagłę­biła się bar­dziej niż zwy­kle w marze­niach. Mil­cząca pro­ce­sja drzew i żywo­pło­tów, prze­su­wa­jąca się obok niej, wywo­ły­wała przed jej oczyma jakieś fan­ta­styczne i nie­re­alne sceny, a przy­pad­kowy poryw wia­tru prze­obra­żał się w wes­tchnie­nie jakiejś olbrzy­miej, udrę­czo­nej duszy, uwię­zio­nej wraz z wszech­świa­tem w prze­strzeni, a wespół z histo­rią – w cza­sie.

Roz­pa­tru­jąc sieć zda­rzeń we wła­snym życiu, zda­wała się dostrze­gać całą czczość pychy swo­jego ojca, a owego ary­sto­kra­tycz­nego zalot­nika, cze­ka­ją­cego na nią w mat­czy­nej wyobraźni, widziała pod posta­cią jakie­goś wykrzy­wio­nego iro­nicz­nie pani­cza, śmie­ją­cego się z jej ubó­stwa oraz ze spo­wi­tych w śmier­telne całuny rycer­skich przod­ków. Wszystko dokoła sta­wało się coraz bar­dziej dzi­waczne i nie spo­strze­gła się, jak czas mijał. Nagle gwał­towny wstrząs pode­rwał ją na sie­dze­niu i Tessa obu­dziła się ze snu, w jaki zapa­dła.

Od czasu gdy stra­ciła poczu­cie rze­czy­wi­sto­ści, prze­je­chali już kawał drogi i wóz zatrzy­mał się. Przed nią roz­legł się głu­chy jęk, nie­po­dobny do niczego, co kie­dy­kol­wiek w życiu sły­szała, a w ślad za nim usły­szała okrzyk: „Hej tam! Uwaga!”

Latar­nia zawie­szona na wozie zga­sła, lecz jakaś inna świe­ciła jej w twarz – daleko jaśniej­sza niż jej wła­sna. Stało się coś okrop­nego! Uprząż zaplą­tała się w jakiś przed­miot tara­su­jący im drogę.

Prze­ra­żona Tessa wysko­czyła z wozu i uświa­do­miła sobie straszną prawdę. Jęk wydo­by­wał się z piersi ojcow­skiego konia, bied­nego Prince’a. Wóz z poranną pocztą, jadący bez­sze­lest­nie na swych dwóch kołach, mknął jak zwy­kle po dro­gach z szyb­ko­ścią strzały i wpadł na posu­wa­jący się wolno i nie­oświe­tlony wózek z ulami. Ostro zakoń­czony dyszel karetki pocz­to­wej niby mie­czem prze­szył pierś nie­szczę­snego Prince’a, a z jego rany try­snęła stru­mie­niem życio­dajna krew, pada­jąc z sykiem na drogę.

Zroz­pa­czona Tessa sko­czyła i przy­ci­snęła dłoń do rany, lecz jedy­nie z takim skut­kiem, że pur­pu­rowe kro­ple krwi obry­zgały jej twarz i suk­nię. Stała, wpa­trzona bez­rad­nie w Prince’a, a Prince stał także bez ruchu, dopóki mógł, po czym nagle zwa­lił się na zie­mię.

Tym­cza­sem nad­biegł pocz­ty­lion i zaczął cią­gnąć i odprzę­gać gorący zewłok; Prince już nie żył, więc pocz­ty­lion, widząc, że na razie nic nie może pomóc, powró­cił do wła­snego konia, który nie doznał żad­nych obra­żeń.

– Jecha­li­ście po nie­wła­ści­wej stro­nie – powie­dział. – Ja muszę wieźć dalej worki z pocztą, więc naj­le­piej będzie, gdy tu zosta­nie­cie przy waszym ładunku. Gdy tylko będę mógł, przy­ślę wam kogoś do pomocy. Już zaczyna świ­tać, więc nie macie się czego bać.

Wsiadł na kozioł i śpiesz­nie podą­żył w dal­szą drogę, a dziew­czy­nie nie pozo­stało nic innego, jak cze­kać. Powie­trze zaczęło bled­nąć, ptaki śpiące po żywo­pło­tach obu­dziły się, zatrze­po­tały skrzy­deł­kami i zaćwier­kały, z mroku wyło­niła się biała droga i jesz­cze bled­sza twarz Tessy. Roz­lana przed nią ogromna kałuża krwi powoli krze­pła i wscho­dzące słońce odbi­jało się w niej tysią­cem opa­li­zu­ją­cych odcieni. Prince leżał cichy i sztywny, z pół­otwar­tymi oczami i raną w piersi, zda­wa­łoby się zbyt małą, by przez nią mogło ule­cieć jego życie.

– To moja wina, tylko moja! – pła­kała dziew­czyna, patrząc na ten widok. – Nie mam żad­nego uspra­wie­dli­wie­nia, żad­nego, żad­nego. Z czego teraz rodzice będą żyć? Aby, Aby – potrzą­sała chłop­cem, który pod­czas całej kata­strofy spał głę­boko. – Słu­chaj, Aby, nie możemy jechać dalej, Prince zabity!

Gdy Abra­ham wszystko zro­zu­miał, jego mło­dziutka twa­rzyczka pokryła się zmarszcz­kami jak twarz czło­wieka pięć­dzie­się­cio­let­niego.

– Mój Boże, wczo­raj jesz­cze śmia­łam się i tań­czy­łam – mówiła dalej Tessa do sie­bie. – I pomy­śleć, jaka byłam głu­pia!

– A to wszystko dla­tego, że żyjemy na roba­czy­wej gwieź­dzie, a nie na zdro­wej, prawda, Tesso? – szep­nął Abra­ham przez łzy.

Cze­kali w mil­cze­niu, a czas zda­wał się wlec bez końca. Wresz­cie dale­kie stą­pa­nie i czy­jeś zbli­ża­nie się prze­ko­nały ich, że pocz­ty­lion dotrzy­mał słowa. Zja­wił się paro­bek z farmy koło Sto­ur­ca­stle, pro­wa­dząc sil­nego mie­rzyna, któ­rego zaprzę­żono zamiast Prince’a do wozu z ulami, i cały ładu­nek wyru­szył w kie­runku Caster­bridge.

Tego samego wie­czora pusty wóz nad­je­chał znów na miej­sce wypadku. Prince od rana leżał w przy­droż­nym rowie, lecz na środku drogi krwawa kałuża była jesz­cze widoczna, mimo że prze­jeż­dża­jące wozy starły ją i konie zadep­tały. To, co pozo­stało z Prince’a, zostało wrzu­cone na wóz, do któ­rego dotych­czas bywał zaprzę­gany, i leżąc kopy­tami do góry, z pod­ko­wami błysz­czą­cymi w zacho­dzą­cym słońcu, biedne zwie­rzę prze­je­chało z powro­tem około dzie­wię­ciu mil do Mar­lott.

Tessa wró­ciła do domu wcze­śniej. Bała się myśleć o tym, w jaki spo­sób ma oznaj­mić tę wia­do­mość. Toteż ode­tchnęła z ulgą, wyczy­taw­szy z twa­rzy rodzi­ców, że już wie­dzą o stra­cie, acz­kol­wiek nie zmniej­szyło to wyrzu­tów, jakimi nie prze­sta­wała się drę­czyć z powodu swego nie­dbal­stwa.

A prze­cież lek­ko­myśl­ność panu­jąca w domu spra­wiła, że nie­szczę­ście to mniej ich prze­ra­ziło, niż gdyby się było wyda­rzyło rodzi­nie zapo­bie­gli­wej, mimo że w tym wypadku pocią­gało za sobą ruinę, w tam­tym zaś ozna­cza­łoby tylko przy­krość. Na twa­rzach mał­żon­ków Dur­bey­field nie znać było palą­cego gniewu, jaki by spadł na dziew­czynę, gdyby rodzice wię­cej dbali o jej przy­szłość. Nikt nie potę­piał Tessy tak, jak sama sie­bie potę­piała.

Kiedy się oka­zało, że z powodu zgrzy­bia­ło­ści Prince’a oprawca i gar­barz dają za jego skórę i szkie­let tylko parę szy­lin­gów, Dur­bey­field zacho­wał się z odpo­wied­nią god­no­ścią.

– Nie – oświad­czył ze sto­icy­zmem. – Nie sprze­dam jego sta­rego ciała. My, ród d’Urbe­rville’ów, będąc ryce­rzami na swo­ich wło­ściach, nie sprze­da­wa­li­śmy naszych wierz­chow­ców na mięso dla kotów. Obejdę się bez tych paru szy­lin­gów. Prince za życia wier­nie mi słu­żył, więc teraz nie roz­stanę się z nim.

Naza­jutrz gor­li­wiej pra­co­wał nad wyko­pa­niem w ogro­dzie grobu dla Prince’a niż kie­dy­kol­wiek przy upra­wie zboża dla swej rodziny. Gdy dół był już gotów, Dur­bey­field razem z żoną obwią­zali konia sznu­rem i pocią­gnęli go po ścieżce ku dołowi, a dzieci szły za nimi, two­rząc żałobny kon­dukt. Abra­ham i Liza Lu szlo­chali. Hope i Mode­sta wyra­żały swój żal w gło­śnych okrzy­kach odbi­ja­ją­cych się echem o ściany domu. Gdy Prince został już spusz­czony do dołu, wszy­scy zebrali się dokoła grobu. Nie stało ich żywi­ciela, co teraz poczną?

– Czy on poszedł do nieba? – zapy­tał Abra­ham, łka­jąc.

Dur­bey­field zaczął zasy­py­wać konia zie­mią, i dzieci na nowo wybuch­nęły pła­czem. Wszyst­kie oprócz Tessy. Oczy miała suche, a twarz bladą, jak gdyby uwa­żała się za mor­der­czy­nię.

V

Upra­wia­nie zawodu prze­kup­nia, zależne w dużej mie­rze od posia­da­nia konia, było odtąd pra­wie nie­moż­liwe. Z oddali wyła­niał się nie­do­sta­tek, jeżeli nie nędza. Dur­bey­field był – jak to w tych stro­nach nazy­wano – gamajdą. Zda­rzały się chwile, kiedy miał dość siły, by pra­co­wać, lecz nie można było liczyć na to, by owe dobre chwile wypa­dły wła­śnie wtedy, kiedy trzeba się było zabrać do roboty, a ponie­waż nie był przy­zwy­cza­jony do regu­lar­nej pracy wyrob­nika dzien­nego, nie potra­fił wytrwać wtedy, gdy te dwie oko­licz­no­ści zbie­gały się ze sobą.

Tym­cza­sem Tessa, która wcią­gnęła rodzi­ców w to trzę­sa­wi­sko, w mil­cze­niu roz­my­ślała nad tym, w jaki spo­sób mogłaby ich z niego wydo­stać; wtedy matka wystą­piła ze swoim pla­nem.

– Trzeba nam wszystko roz­pa­trzyć od góry do dołu – oświad­czyła – a wia­do­mość o twoim wyso­kim uro­dze­niu nie mogła nadejść w bar­dziej dogod­nej chwili niż teraz. Musimy poszu­kać pomocy u przy­ja­ciół. Czy wiesz, że jest taka bogaczka pani d’Urbe­rville? Mieszka na skraju lasów Chase. To ani chybi nasza krew­niaczka. Musisz do niej pójść, powo­łać się na pokre­wień­stwo i popro­sić, żeby nam w naszym nie­szczę­ściu pomo­gła.

– Nie chcia­ła­bym tego robić – powie­działa Tessa. – Jeżeli jest naprawdę taka pani, to wystar­czy, że nam będzie przy­chylna, ale nie powin­ni­śmy spo­dzie­wać się od niej pomocy.

– Moja droga, prze­cież potra­fisz ją sobie owi­nąć koło palca! Zresztą mogła­byś tam wię­cej zyskać, niż ci się zdaje. Już ja wiem swoje!

Przy­gnę­bia­jące poczu­cie, że wyrzą­dziła rodzi­com krzywdę, spra­wiło, że Tessa stała się bar­dziej niż kiedy indziej ustę­pliwa wobec żąda­nia matki; nie mogła jed­nak zro­zu­mieć, dla­czego matka z takim zado­wo­le­niem roz­pa­truje pro­jekt, któ­rego korzy­ści wyda­wały się jej samej nader wąt­pliwe. Może matka zasię­gnęła infor­ma­cji i dowie­działa się, że owa pani d’Urbe­rville jest damą nie­zrów­na­nych cnót i miło­sier­dzia. Mimo to duma Tessy spra­wiała, że odgry­wa­nie roli ubo­giej krew­nej napeł­niało ją szcze­gól­nym nie­sma­kiem.

– Wola­ła­bym raczej poszu­kać jakiejś pracy – szep­nęła.

– Dur­bey­field, teraz ty musisz zde­cy­do­wać – rze­kła matka, zwra­ca­jąc się w głąb pokoju, gdzie sie­dział jej mąż. – Skoro powiesz, że ma pójść, to pój­dzie.

– Nie chciał­bym, żeby moje dzieci miały się wkra­dać w łaski jakichś nie­zna­nych krew­nych – wymru­czał Dur­bey­field. – Jestem głową naj­zna­ko­mit­szej linii naszego rodu i powi­nie­nem się do tego sto­so­wać.

Powody, dla jakich, jego zda­niem, Tessa miała pozo­stać, wydały się dziew­czy­nie jesz­cze gor­sze niż jej wła­sne zastrze­że­nia.

– A więc dobrze, mamo – powie­działa żało­śnie. – Ponie­waż to ja zabi­łam konia, muszę teraz za to odpo­ku­to­wać. Mogę pójść do niej, ale jeżeli cho­dzi o to, bym ją pro­siła o pomoc, to musi­cie mi pozo­sta­wić wolną rękę. I niech się mamie nie zdaje, że ona znaj­dzie dla mnie męża. To non­sens!

– Dobrze powie­dziane, Tesso! – zauwa­żył sen­ten­cjo­nal­nie ojciec.

– Kto mówi, żem to miała na myśli? – zapy­tała Joanna.

– Zdaje mi się, mamo, żeś tak wła­śnie myślała. Ale trudno, pójdę.

Naza­jutrz, wstaw­szy raniutko, Tessa udała się pie­chotą do poło­żo­nego na wzgó­rzu mia­steczka Sha­ston i tam wsia­dła do wozu kur­su­ją­cego dwa razy w tygo­dniu mię­dzy Sha­ston i Cha­se­bo­ro­ugh i prze­jeż­dża­ją­cego obok Tran­tridge, skąd nie­da­leko miała swą rezy­den­cję owa nie­znana, tajem­ni­cza pani d’Urbe­rville.

Tego pamięt­nego ranka droga Tessy Dur­bey­field wio­dła przez wzgó­rza poło­żone na pół­noco-wschód od doliny, w któ­rej się uro­dziła i gdzie pły­nęło jej życie. Dolina Black­moor była jej świa­tem, a miesz­kańcy doliny – jedy­nymi ludźmi, jakich znała. Będąc jesz­cze małą dziew­czynką, z cie­ka­wo­ścią dziecka spo­glą­dała z wyso­ko­ści wrót i pło­tów w Mar­lott na roz­le­głą rów­ninę, lecz to, co wów­czas było dla niej tajem­nicą, pozo­stało na­dal tajem­nicą. Co dzień widziała z okna wieżę mia­steczka, nie­ja­sne zarysy bia­łych domostw; nad tym wszyst­kim na wzgó­rzu wzno­siło się maje­sta­tycz­nie mia­sto Sha­ston, a w zacho­dzą­cym słońcu okna jego pło­nęły świa­tłem niby pochod­nie. Nie bywała tam pra­wie ni­gdy, znała tylko nie­wielki obszar doliny i jej naj­bli­żej poło­żone odcinki. Nie wycho­dziła ni­gdy poza jej obręb. Zarysy pobli­skich pagór­ków były jej tak zna­jome jak twa­rze wła­snej rodziny. Wszystko jed­nak, co leżało dalej, znała jedy­nie z tego, czego ją uczono w wiej­skiej szkole, w któ­rej była naj­lep­szą uczen­nicą, gdy ją ukoń­czyła rok czy dwa lata temu.

W dniach dzie­ciń­stwa Tessa była bar­dzo lubiana przez dziew­czynki w jej wieku i we wsi widy­wano ją czę­sto jako jedną z trzech rówie­śni­czek powra­ca­ją­cych ramię przy ramie­niu ze szkoły. Tessa szła zwy­kle pośrodku w różo­wym wzo­rzy­stym far­tuszku zakry­wa­ją­cym weł­nianą sukienkę, któ­rej pier­wotny kolor wypło­wiał i ustą­pił miej­sca jakiejś trud­nej do opi­sa­nia, nie­okre­ślo­nej bar­wie; szła na swych dłu­gich, wysmu­kłych nogach oble­czo­nych w obci­słe poń­czo­chy, prze­tarte na kola­nach w dra­binkę drob­nych dziur skut­kiem klę­ka­nia na dro­gach i sto­kach w poszu­ki­wa­niu roślin­nych i mine­ral­nych skar­bów; włosy, mające wów­czas kolor ziemi, zwi­jały się w pier­ścionki; ramiona dwóch idą­cych po bokach dziew­czy­nek obej­mo­wały kibić Tessy, jej ramiona zaś spo­czy­wały na bar­kach kole­ża­nek.

W miarę jak Tessa rosła, zaczy­nała sobie zda­wać sprawę ze stanu rze­czy; myśląc o matce, podzie­lała w zupeł­no­ści teo­rię Mal­thusa3, widziała bowiem, jak nie­opatrz­nie obda­rza ją licz­nymi braćmi i sio­strami, mimo że tak trudno ich wyży­wić i wycho­wać. Joanna Dur­bey­field miała men­tal­ność szczę­śli­wego dziecka, a w swej wła­snej, bar­dzo licz­nej rodzi­nie, zda­ją­cej się rów­nież na Opatrz­ność boską, nie była ani jedy­nym, ani naj­star­szym dziec­kiem.

Mimo wszystko Tessa była dla młod­szego rodzeń­stwa dobra i usłużna i aby w miarę moż­no­ści przyjść im z pomocą, wkrótce po skoń­cze­niu szkoły pra­co­wała na sąsied­nich far­mach przy sia­no­ko­sach czy żni­wach albo też – co naj­bar­dziej lubiła – doiła krowy lub robiła masło, czego się nauczyła w okre­sie, gdy ojciec miał jesz­cze wła­sne krowy; ponie­waż była zręczna, robiła to wszystko dosko­nale.

Każdy dzień zda­wał się dorzu­cać na jej młode ramiona coraz cięż­sze brze­mię rodzin­nych obo­wiąz­ków, i to, że Tessa miała repre­zen­to­wać rodzinę Dur­bey­fiel­dów w rezy­den­cji d’Urbe­rville’ów, było czymś zupeł­nie natu­ral­nym. Trzeba przy­znać, że tym razem Dur­bey­fiel­do­wie mieli być przed­sta­wieni ze swej naj­pięk­niej­szej strony.

Tessa wysia­dła z wozu w Tran­tridge Cross i szła pie­szo pod górę w kie­runku okręgu zwa­nego The Chase, gdzie – jak jej powie­dziano – na skraju lasów znaj­do­wać się miała rezy­den­cja pani d’Urbe­rville: The Slo­pes. Nie był to pań­ski dwór w zwy­kłym zna­cze­niu tego słowa, z polami, pastwi­skami i nie­za­do­wo­lo­nym dzier­żawcą, z któ­rego wła­ści­ciel w taki czy inny spo­sób musiał wyci­snąć dochód dla sie­bie i swo­jej rodziny. Był czymś wię­cej, daleko wię­cej. Była to sie­dziba wiej­ska zbu­do­wana jedy­nie i wyłącz­nie dla wła­snej przy­jem­no­ści, nie­obar­czona ani jed­nym akrem kło­po­tli­wej ziemi, prócz ilo­ści potrzeb­nej dla zaspo­ko­je­nia potrzeb pań­skiego domu i prócz nie­wiel­kiego gospo­dar­stwa kie­ro­wa­nego przez wła­ści­ciela i dozo­ro­wa­nego przez rządcę.

Naj­pierw z oddali wyło­niła się czer­wona ceglana stró­żówka, spo­wita od dachu aż do piw­nic w gęstwę zimo­tr­wa­łej zie­leni. Na razie Tessa pomy­ślała, że to dwór, lecz gdy minąw­szy z pew­nym drże­niem boczną furtkę, doszła do zakrętu alei, wła­ściwy dwór sta­nął przed nią w całej swej oka­za­ło­ści. Była to nie­dawno wznie­siona budowla – doprawdy pra­wie nowa – i tego samego jaskra­wo­czer­wo­nego koloru, two­rzą­cego taki kon­trast z zimo­tr­wałą zie­lenią przy stró­żówce. W oddali, za rogiem domu, wykwi­ta­ją­cego niby pęk pelar­go­nii na tle dookol­nych przy­ćmio­nych barw, roz­po­ście­rał się łagodny lazu­rowy kra­jo­braz The Chase, praw­dzi­wie dostojny obszar gęsto zale­sio­nej ziemi, jeden z nie­wielu pozo­sta­łych, nie­wąt­pli­wie pier­wot­nych borów Anglii, gdzie na odwiecz­nych dębach zna­leźć jesz­cze można dru­idyczną jemiołę i gdzie rosną olbrzy­mie, nie­sa­dzone ręką ludzką cisy, tak jak rosły wtedy, gdy gałę­zie ich ści­nano dla spo­rzą­dze­nia łuków. Owe pra­stare lasy, acz­kol­wiek widoczne z The Slo­pes, leżały jed­nak poza gra­ni­cami majątku.

W tej luk­su­so­wej posia­dło­ści wszystko było czy­ste, kwit­nące i dobrze utrzy­mane; okna cie­plarni cią­gnęły się całymi akrami po sto­kach i się­gały aż do zaro­śli u ich stóp. Wszystko przy­po­mi­nało monetę świeżo wypusz­czoną z men­nicy. Staj­nie, czę­ściowo zasło­nięte przez sosny i wiecz­nie zie­lone dęby i zaopa­trzone w ostat­nie udo­god­nie­nia, wyglą­dały dostoj­nie, niczym kaplice. Na roz­le­głym traw­niku stał ozdobny namiot, któ­rego drzwi znaj­do­wały się z tej strony, z któ­rej zbli­żała się dziew­czyna.

Skromna Tessa Dur­bey­field, zapa­trzona, na poły wylę­kła, sta­nęła na brzegu żwi­ro­wego pod­jazdu. Nogi przy­nio­sły ją do tego miej­sca, zanim zdą­żyła dobrze zro­zu­mieć, gdzie się znaj­duje; wszystko tu wyglą­dało ina­czej, niż się spo­dzie­wała.

„Sądzi­łam, że jeste­śmy sta­rym rodem, tym­cza­sem wszystko tu jest nowe” – pomy­ślała w swo­jej naiw­no­ści. Zaczęła żało­wać, że tak szybko zgo­dziła się na plan matki, która kazała jej powo­łać się na pokre­wień­stwo, i że nie pró­bo­wała poszu­kać pomocy gdzieś bli­żej domu.

Wła­ści­ciele tego wszyst­kiego, pań­stwo d’Urbe­rville albo Stoke-d’Urbe­rville, jak się pier­wot­nie nazy­wali, nale­żeli do tego rodzaju rodzin, jakie się rzadko spo­tyka w tak zaco­fa­nym zakątku kraju. Pastor Trin­gham miał rację, mówiąc, że nasz nie­do­łęga John Dur­bey­field był jedy­nym w pro­stej linii praw­dzi­wym przed­sta­wi­cie­lem sta­rego rodu d’Urbe­rville’ów osia­dłego w tym hrab­stwie lub w pobli­skiej oko­licy; mógł był jesz­cze dodać, o czym dobrze wie­dział, że pań­stwo Stoke-d’Urbe­rville mieli nie­wiele wię­cej wspól­nego z praw­dzi­wym drze­wem gene­alo­gicz­nym d’Urbe­rville’ów niż on sam. Mimo to należy przy­znać, że pień tego drzewa nada­wał się dosko­nale do wyry­cia na nim nazwi­ska, które wyma­gało koniecz­nie odno­wie­nia.

Stary, nie­dawno zmarły Simon Stoke, uczciwy kupiec (nie­któ­rzy twier­dzili, że lichwiarz), po zdo­by­ciu majątku na pół­nocy kraju posta­no­wił osiąść jako oby­wa­tel ziem­ski na połu­dniu Anglii, z dala od obszaru, na któ­rym pro­wa­dził inte­resy; czy­niąc to, czuł potrzebę roz­po­czę­cia nowego życia pod nazwi­skiem, pod któ­rym trudno byłoby w nim roz­po­znać obrot­nego eks­kupca, przy czym chciał, by nazwi­sko to było mniej banalne i nie tak pro­stacko krót­kie jak jego nazwi­sko pier­wotne. Stra­ciw­szy w Muzeum Bry­tyj­skim godzinkę na zapo­zna­nie się z dzie­łami poświę­co­nymi wyga­słym, na wpół wyga­słym, zubo­ża­łym i zruj­no­wa­nym rodzi­nom pocho­dzą­cym z tej czę­ści Anglii, gdzie sam zamie­rzał się osie­dlić, doszedł do wnio­sku, że nazwi­sko d’Urbe­rville wygląda i brzmi nie gorzej od innych; wobec czego dołą­czył je na wieczne czasy do swo­jego, na uży­tek wła­sny i swo­ich potom­ków. Czy­niąc to, nie powo­do­wał się prze­sadną ambi­cją i two­rząc swój rodo­wód na nowych pod­sta­wach, był na tyle roz­sądny, że nie umie­ścił w nim żad­nych ary­sto­kra­tycz­nych związ­ków ani koli­ga­cji i ani jed­nego tytułu, który by nie brzmiał zupeł­nie umiar­ko­wa­nie.

Rzecz pro­sta, że biedna Tessa i jej rodzice – na swoje nie­szczę­ście – nic o tym wytwo­rze fan­ta­zji nie wie­dzieli; doprawdy, nie mieli nawet poję­cia, że tego rodzaju uzur­pa­cja jest w ogóle moż­liwa, i byli prze­ko­nani, że choć piękny wygląd można osią­gnąć dzięki bogac­twu, to nazwi­sko jest darem natury.

Tessa stała jesz­cze na miej­scu, waha­jąc się niby pły­wak przed daniem nurka w wodę, nie­pewna, czy cof­nąć się, czy pójść dalej, gdy z ciem­nych, trój­kąt­nych drzwi namiotu wyło­niła się wysoka postać mło­dego czło­wieka palą­cego papie­rosa.

Cerę miał pra­wie śniadą, pełne, czer­wone i gład­kie, choć brzydko wykro­jone wargi, nad któ­rymi czer­nił się ciemny wąs z zafry­zo­wa­nymi do góry koń­cami; nie mógł mieć wię­cej niż dwa­dzie­ścia trzy lub dwa­dzie­ścia cztery lata. Mimo że w postaci jego było coś bar­ba­rzyń­skiego, w twa­rzy i śmia­łych, ruchli­wych oczach prze­ja­wiała się jakaś szcze­gólna siła.

– No cóż, moja ślicz­notko, czym ci mogę słu­żyć? – powie­dział, pod­cho­dząc bli­żej. A widząc, że dziew­czyna stoi zmie­szana: – Nie bój się, jestem pan d’Urbe­rville. Czy przy­szłaś do mnie, czy do mojej matki?

Takie ucie­le­śnie­nie jed­nego z d’Urbe­rville’ów, jej imien­nika, bar­dziej jesz­cze niż wygląd domu i ogrodu róż­niło się od tego, czego się Tessa spo­dzie­wała. Myślała, że ujrzy starą, pełną god­no­ści twarz, w któ­rej sku­pi­łyby się wysub­tel­nione rysy wszyst­kich d’Urbe­rville’ów, twarz pooraną przez wspo­mnie­nia zmarszcz­kami, sta­no­wią­cymi żywe hie­ro­gli­ficzne świa­dec­two trwa­ją­cej od wie­ków histo­rii jego rodu i Anglii. Chcąc jed­nak zała­twić swoją sprawę i widząc, że nie może się już cof­nąć, Tessa zdo­była się na odwagę i odpo­wie­działa:

– Przy­szłam tu do pań­skiej matki, sir.

– Oba­wiam się, że nie będzie mogła cię przy­jąć, jest cier­piąca – odrzekł obecny przed­sta­wi­ciel sfał­szo­wa­nego rodu, był to bowiem Alec, jedyny syn zmar­łego nie­dawno dżen­tel­mena. – Czy nie mógł­bym sam zała­twić tej sprawy? Jaki inte­res cię tu spro­wa­dza?

– To nie inte­res… Sama nie wiem, jak to powie­dzieć…

– Może przy­szłaś tu dla przy­jem­no­ści?

– O, nie. Ale, pro­szę pana, gdy­bym to powie­działa, to wyglą­da­łoby, że…

Tessa do tego stop­nia poczuła śmiesz­ność swego posłan­nic­twa, że mimo całego respektu przed nim i nie­mi­łego uczu­cia, że się tu znaj­duje, różowe jej wargi zło­żyły się do uśmie­chu ku zachwy­towi śnia­dego Alek­san­dra.

– To taka nie­mą­dra sprawa – mruk­nęła. – Oba­wiam się, że nie będę mogła tego panu powie­dzieć.

– Nic nie szko­dzi, lubię nie­mą­dre sprawy. Pro­szę, spró­buj, moja kochana – dodał uprzej­mie.

– Matka kazała mi tu przyjść – cią­gnęła dalej Tessa – co prawda, ja się na to też zgo­dzi­łam, ale nie myśla­łam, że to będzie tak… Przy­szłam tu, żeby powie­dzieć, że nale­żymy do tej samej rodziny co pan.

– A więc ubo­dzy krewni?

– Tak.

– Sto­ke­so­wie?

– Nie, d’Urbe­rville.

– No tak, chcia­łem powie­dzieć d’Urbe­rville.

– Nasze nazwi­sko zmie­niło się na Dur­bey­field, ale mamy dowody, że nazy­wamy się d’Urbe­rville. Bada­cze sta­ro­żyt­no­ści twier­dzą, że tak jest naprawdę, i jesz­cze… jesz­cze mamy w domu starą pie­częć z wyrzeź­bio­nym na tar­czy lwem, wspi­na­ją­cym się do skoku pod sta­rym zam­kiem. Mamy także srebrną łyżkę, okrą­głą jak mała warzą­chew, z takim samym rysun­kiem. Ale jest już tak znisz­czona, że matka używa jej do mie­sza­nia gro­chówki.

– To prawda, że i ja pie­czę­tuję się srebr­nym zam­kiem, a moim her­bem jest wspi­na­jący się do skoku lew – powie­dział uprzej­mie.

– Więc mama posta­no­wiła, że powin­ni­śmy się z pań­stwem poznać, bo przez nie­szczę­śliwy wypa­dek stra­ci­li­śmy konia i nale­żymy do naj­star­szej gałęzi naszego rodu.

– To bar­dzo uprzej­mie ze strony mamy, a co do mnie, wcale nie żałuję, że tak posta­no­wiła. – Mówiąc to, Alec patrzył na Tessę w taki spo­sób, że dziew­czyna lekko się zaru­mie­niła. – A więc, moja śliczna panienko, przy­szłaś tu do nas z uprzejmą wizytą jako do swo­ich krew­nych?

– Chyba tak – bąk­nęła Tessa, czu­jąc się znów nie­swojo.

– Nie ma w tym nic złego. Gdzie miesz­kasz? Kim jesteś?

Podała mu kilka krót­kich szcze­gó­łów i w odpo­wie­dzi na dal­sze pyta­nia oświad­czyła, że zamie­rza powró­cić z tym samym woź­nicą, który ją tu przy­wiózł.

– On nie­prędko będzie prze­jeż­dżał z powro­tem koło Tran­tridge Cross. A może przez ten czas obej­rze­li­by­śmy razem całą posia­dłość, moja śliczna kuzy­neczko?

Tessa pra­gnęła o ile moż­no­ści skró­cić swoją wizytę, lecz wobec nale­gań mło­dego czło­wieka zgo­dziła się mu towa­rzy­szyć. Popro­wa­dził ją przez traw­niki do ogrodu kwia­to­wego, oran­że­rii, potem do sadu i inspek­tów, gdzie zapy­tał, czy lubi tru­skawki.

– Tak – odpo­wie­działa Tessa – gdy są doj­rzałe.

– U nas już doj­rzały. – Pan d’Urbe­rville zerwał dla niej kilka oka­zów i nachy­lony poda­wał je dziew­czy­nie; po czym wybraw­szy szcze­gól­nie piękny owoc z odmiany zwa­nej „Kró­lowa Anglii”, wypro­sto­wał się i trzy­ma­jąc go za łodygę, zbli­żył do jej ust.

– Nie, nie – zapro­te­sto­wała, trzy­ma­jąc palce mię­dzy jego ręką a swo­imi ustami – wolę ją wziąć do ręki.

– Co znowu! – nale­gał. Wtedy Tessa z pewną przy­kro­ścią roz­chy­liła wargi i chwy­ciła nimi tru­skawkę.

Spę­dzili pewien czas na bez­ład­nym wałę­sa­niu się z miej­sca na miej­sce, a Tessa na pół z przy­jem­no­ścią, na pół z nie­chę­cią jadła to, czym ją d’Urbe­rville czę­sto­wał. Gdy już nie mogła zjeść wię­cej tru­ska­wek, sypał je gar­ściami do jej koszyczka. Potem obe­szli dokoła krzaki róż, więc zry­wał kwiaty i poda­wał Tes­sie, by je przy­pięła do sta­nika. Dziew­czyna słu­chała go niby we śnie, a gdy zabra­kło już miej­sca na sta­niku, Alec sam wsu­nął kilka pącz­ków za wstążkę jej kape­lu­sza i z roz­rzutną hoj­no­ścią napeł­nił nimi jej koszyk. Wresz­cie, spoj­rzaw­szy na zega­rek, powie­dział:

– A teraz, gdy coś prze­ką­sisz, będzie czas, byś już wra­cała, jeżeli chcesz zdą­żyć na wóz jadący do Sha­ston. Chodź ze mną tędy, a ja tym­cza­sem zoba­czę, co będę mógł zna­leźć do jedze­nia.

Stoke-d’Urbe­rville zapro­wa­dził ją znów do namiotu na traw­niku i zosta­wił samą, a po chwili powró­cił, nio­sąc lek­kie śnia­da­nie w koszyku, który posta­wił przed nią. Było widoczne, że młody panicz nie życzył sobie, by mu służba prze­szka­dzała w tym przy­jem­nym sam na sam.

– Czy pozwo­lisz, że zapalę?

– Ależ pro­szę bar­dzo, sir.

Skroś przę­dzę dymu snu­ją­cego się po namio­cie obser­wo­wał, jak z jakimś nie­świa­do­mym wdzię­kiem chru­pała śnia­da­nie. Tym­cza­sem Tessa Dur­bey­field, patrząc nie­win­nie na róże przy­pięte do jej gorsu, nie prze­czu­wała, że poza tą błę­kit­nawą nar­ko­tyczną mgiełką kryje się „tra­giczne zło” jej dra­matu życio­wego, mające stać się kie­dyś krwa­wym pro­mie­niem w świetl­nym wid­mie jej mło­dego życia. Tessa miała w sobie pewną wła­ści­wość, która w danej chwili była dla niej fatalna, i ona to spra­wiła, że oczy Aleca d’Urbe­rville’a nie mogły się od dziew­czyny ode­rwać. Skut­kiem buj­nego roz­kwitu swej urody wyglą­dała na doj­rzal­szą kobietę, niż nią była istot­nie. Odzie­dzi­czyła ten rys cha­rak­te­ry­styczny po matce, nie posia­dała jed­nak cech, które zda­wał się zapo­wia­dać. Wpro­wa­dzało to Tessę nie­kiedy w zakło­po­ta­nie, lecz kole­żanki pocie­szały ją, mówiąc, że czas tę wadę ule­czy.

Nie­ba­wem skoń­czyła śnia­da­nie.

– Teraz wra­cam do domu – oświad­czyła, wsta­jąc.

– A jak się nazy­wasz? – zapy­tał, odpro­wa­dza­jąc ją przez aleję aż do miej­sca, skąd dom nie był już widoczny.

– Tessa Dur­bey­field z Mar­lott.

– Więc mówisz, że stra­ci­li­ście konia?

– To ja go zabi­łam – odrze­kła, a gdy opo­wia­dała szcze­góły śmierci Prince’a, oczy jej napeł­niły się łzami. – I sama nie wiem, jak mogła­bym to ojcu wyna­gro­dzić.