Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Wyobraź sobie, że życie, które znasz, dobiega końca. Co robisz dalej?
Właśnie to próbuje ustalić Eden Ross.
Zaczyna od spakowania resztek swojego dawnego życia i przeprowadzki do malowniczego miasteczka w Kolorado, gdzie wraz z przyjaciółką ma prowadzić bar. Ale praca to za mało, by zapomnieć o demonach przeszłości.
Z dala od swoich najbliższych próbuje skupić się na nowych zna - jomościach – zgranej grupie zaskakująco życzliwych sąsiadów. Wśród nich jest Chase Taylor, charyzmatyczny miłośnik przyrody i górskich wędrówek, którego mimo usilnych starań nie udaje jej się utrzymać na dystans. Jednak zbytnia bliskość grozi tym, że Chase pozna jej przeszłość, a tego Eden chce uniknąć.
Kiedy otrzymuje nieoczekiwaną wiadomość, musi podjąć decyzję, która odmieni jej życie. Tylko dzięki temu będzie mogła ruszyć dalej.
Piękna i zaskakująca. Wymagający temat porusza z niespotykaną delikatnością i wyczuciem. To jedna z tych historii, które na długo pozostają w pamięci i otulają serce ciepłem.
FortunateEm
Hannah Bird marzy o tym, by pisać powieści dla kobiet oraz książki new adult, które będą wzruszały czytelniczki i czytelników. Jej celem jest także odhaczenie wszystkich pozycji z listy rzeczy do zrobienia, którą sporządziła w wieku siedemnastu lat. Hannah mieszka wśród wzgórz Tennessee wraz ze swoim partnerem i z psem rasy golden retriever. Kiedy nie pisze, niweluje na siłowni skutki swojej miłości do słodyczy. Jeśli chcecie towarzyszyć Hannah w jej pisarskiej podróży, odwiedźcie jej stronę internetową: hannahbirdauthor.com
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 348
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redaktorka inicjująca: Agnieszka Skowron
Tłumaczenie: Piotr Grzegorzewski (rozdz. 1–21), Marta Komorowska (rozdz. 22–35)
Redakcja: Malwina Kozłowska
Korekta: Kamila Recław, Katarzyna Juszyńska
Projekt okładki: Y’all, That Graphic
Przygotowanie polskiej wersji okładki: Maciej Trzebiecki
Opracowanie graficzne i skład: Maciej Trzebiecki
Redaktor prowadzący: Marcin Kicki
Dialogi z filmu Totalna magia ze s. 294–301 zaczerpnięto z tłumaczenia Grzegorza Janiaka.
Cytaty z Pisma Świętego za Biblią Tysiąclecia.
Agora SA
ul. Czerska 8/10
00-732 Warszawa
Tytuł oryginału: The End and Then
Copyright © by Hannah Lindsay, 2022. All rights reserved.
Copyright for this edition © by Agora SA, 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone
Warszawa 2023
ISBN: 978-83-268-4289-4
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Od autorki
Poniżej przedstawiam listę ostrzeżeń dotyczących treści książki. Jeśli uważasz, że ich nie potrzebujesz, sugeruję ich nie czytać. Unikniesz spoilerów.
Wykorzystywanie seksualne, depresja, zespół stresu pourazowego.
Moim starszym siostrom –
za ich niezłomną siłę i nieprzemijającą nadzieję.
Zdrowy cykl życia zaczyna się od nas.
Poznaj moje dziecko.
Zoey odwraca się i pokazuje na słabo oświetlone pomieszczenie z ciemnymi drewnianymi boksami po prawej stronie oraz barem ciągnącym się wzdłuż ściany po lewej.
– Właściwie to dziecko Gary’ego, ale kupiłam je od niego, więc w tym wypadku można mówić o adopcji.
Uśmiecham się, ponieważ dokładnie takie lokale odwiedzałyśmy razem w college’u. Przypominają mi się też puby, do których wpadałyśmy, by skryć się przed deszczem podczas wakacji w Londynie przed ostatnim rokiem studiów.
– A gdzie Gary spędza emeryturę?
Zoey uśmiecha się i pokazuje na sufit.
– Na górze – odpowiada ze śmiechem. – Umówiliśmy się, że sprzeda mi bar za tyle, na ile mnie stać, ale w zamian nie będzie płacił za mieszkanie i pozostanie w nim aż do śmierci.
– Nie boisz się, że będzie cię nawiedzał? – pytam, śmiejąc się.
To naprawdę świetne miejsce. Zoey zdołała już nadać mu nieco swojego charakteru: w każdym kącie postawiła jakiś kwiat w doniczce, a podłogę przy wejściu wyłożyła czarno-białymi płytkami. Wzdrygam się wewnętrznie na wspomnienie rozmów na FaceTimie, podczas których musiałam jej pomagać w wyborze tych cholernych płytek.
Zoey zdmuchuje z twarzy blond loki, które wysunęły się z koka, i opiera ręce na biodrach.
– Już mnie nawiedza. Przychodzi tu codziennie punkt piąta na kolację.
– Ale jestem przyjaznym duszkiem! – rozlega się za moimi plecami ochrypły głos.
Wystraszona, przykładam rękę do serca i się odwracam. Przede mną stoi mężczyzna mojego wzrostu, łysy i z piwnym brzuchem, który zapewne zawdzięcza temu, że zbyt często raczył się trunkami, które nalewał również gościom.
– Eden, prawda? Dużo o tobie słyszałem – mówi, wyciągając do mnie rękę.
– Mam nadzieję, że same dobre rzeczy – odpowiadam i mocno ściskam jego dłoń.
Ma najjaśniejsze oczy, jakie kiedykolwiek widziałam, niemal szare. Kiedy na mnie patrzy, pojawiają się w nich figlarne iskierki, a ja już czuję się jak stara przyjaciółka, a nie osoba, którą dopiero poznał. Ze swoją równo przyciętą siwą brodą przypomina świętego mikołaja z centrum handlowego.
– Przykro mi to mówić, ale ani jednej dobrej – odpowiada z przesadnie smutną miną, po czym szturcha porozumiewawczo Zoey, by ona też przyłączyła się do zabawy.
Moja przyjaciółka przewraca oczami, ale sądząc po jej minie, lubi te przekomarzanki. Cieszę się, że ma tu kogoś takiego, bo jej rodzina mieszka daleko stąd.
– No dobra, idę z Rose na kawę do kawiarni. Może dołączycie?
– Dzięki, Gary, ale nie. Eden jechała całą noc z Tennessee – wyjaśnia Zoey, biorąc mnie pod ramię. – Poprosimy Chase’a o pomoc w rozpakowaniu przyczepy. A potem Eden pewnie pójdzie spać.
Gary gwiżdże i lustruje mnie wzrokiem. Domyślam się, że wyglądam równie źle, jak się czuję. Mam na sobie tę samą białą koszulkę i te same spodenki, które włożyłam wczoraj przed załadowaniem rzeczy na przyczepę, i jestem rozczochrana po nocy spędzonej za kółkiem. Powinnam była przespać się przed jazdą, ale ostatnio mam kłopoty ze snem, a chciałam wyjechać, zanim do reszty stracę nerwy.
– Powiedz mu, że albo wyręczy was we wszystkim, albo będzie miał ze mną do czynienia – żartuje Gary. – Zobaczymy się potem, Eden?
Mrugam do niego porozumiewawczo.
– Pewnie, że tak. Postaram się następnym razem trochę lepiej pachnieć.
Wybucha tubalnym śmiechem, a potem odwraca się i idzie do kawiarni, o której wspominał. Zoey zamyka za nami drzwi i patrzy na mój samochód i przyczepę.
– Nadal nie opanowałaś sztuki parkowania równoległego, co? – mówi, krzywiąc się.
Na swoją obronę mam to, że moja honda CR-V mieści się między liniami. Co innego przyczepa – ta zdecydowanie wystaje. Na szczęście jest sobota, nie ma jeszcze ósmej rano i Loveless chyba nie zdążyło się obudzić. Zastanawiam się, nie po raz pierwszy zresztą, co za smutas nadał temu miastu nazwę, która oznacza „bez miłości”, skoro dookoła rozciągają się tak piękne góry jak Colorado Rockies. Dochodzę do wniosku, że podoba mi się to. Smutas i ja pewnie byśmy się zaprzyjaźnili.
Zoey podchodzi do sąsiedniego sklepu i puka w szybę w drzwiach. „Taylor’s Landing – artykuły trekkingowe” wygląda na zamknięte, ale drzwi otwierają się wraz z dźwiękiem dzwonka i wychyla się zza nich facet pod trzydziestkę z dwudniowym zarostem, doskonale widocznym nawet z miejsca, w którym stoję. Przeczesuje palcami czarne loki i patrzy na Zoey.
– Co jest? – pyta.
– Chase, to Eden. – Zoey pokazuje na mnie, a ja macham do niego. – Moja przyjaciółka, o której ci mówiłam. Właśnie dotarła do miasta i potrzebujemy pomocy przy wyładunku jej pudeł. Mógłbyś nam pomóc?
Chłopak uśmiecha się i patrzy na mnie brązowymi oczami, od spojrzenia których z miejsca robi mi się cieplej. Opanowuję się i spuszczam wzrok.
– Pewnie. Po pierwsze, otwieramy dopiero za godzinę, a po drugie, ta przyczepa zastawia mi dojście do sklepu – odpowiada żartobliwie.
Jego niski i ochrypły głos nie przypomina żadnego innego, który słyszałam wcześniej, i przenika mnie do głębi. Rumienię się, słysząc komentarz dotyczący moich umiejętności parkowania.
– Pierwszy raz w życiu jechałam z przyczepą! – wyjaśniam.
Nie wiem, dlaczego obchodzi mnie jego opinia. Nie powinna. On i Zoey wymieniają uśmiechy. Chłopak odwraca się i zamyka sklep.
– A może po prostu zawieziesz Eden do mnie? – proponuje Zoey. – Dzięki temu nie będziemy ryzykować życia przechodniów. Zostawisz jej samochód na moim podjeździe, a ja odwiozę cię z powrotem.
Nie podoba mi się perspektywa jazdy z obcym facetem, ale Chase odpowiada, zanim udaje mi się zaprotestować:
– Nie ma sprawy. Rozumiem, że dzisiaj piwo piję za darmo?
– Mam butelkę coorsa light podpisaną twoim imieniem – rzuca Zoey przez ramię i pobrzękując kluczami, rusza w tym samym kierunku, w którym poszedł Gary.
Mija „8th & Main” i skręca za róg. Podejrzewam, że za budynkami znajduje się parking. Centrum Loveless przypomina to w naszym rodzinnym mieście – po obu stronach głównej ulicy stoją budynki w zabudowie szeregowej.
Odwracam się do Chase’a. Z lekkim uśmiechem podchodzi do mojego samochodu.
– Kluczyki w stacyjce, Eden?
Kiwam głową i zajmuję miejsce pasażera. Chase marudzi, gdy próbuje wcisnąć swoje długie nogi w przestrzeń, którą zostawiłam między siedzeniem a pedałami.
– Jezu, widzę, że nie jesteś zbyt wysoka, ale to już pewna przesada. Naprawdę chcesz, żeby poduszka powietrzna zmiażdżyła ci twarz?
Chwyta za drążek pod siedzeniem i przesuwa je maksymalnie do tyłu.
Te wszystkie docinki padają pięć minut po naszym poznaniu się. Ma szczęście, że nie jestem osobą, którą łatwo urazić. W sumie nawet mi się podoba, że nie ma w sobie nic z wymuszonej grzeczności, która tak często pojawia się przy poznawaniu nowych osób. Dzięki temu nie wydaje mi się tak bardzo obcy.
– Nie jestem znowu aż taka niska – protestuję. – Metr sześćdziesiąt dwa to przeciętny wzrost jak na kobietę. Tyle że wszystko poszło mi w tułów, więc nie sięgam nogami do pedałów.
Wzruszam ramionami i wlepiam wzrok w boczną szybę. Nie wiem, dlaczego jego obecność wydaje mi się taka przytłaczająca. Gdy włącza klimatyzację i prądy powietrza zaczynają krążyć wokół nas, wyczuwam od niego zapach sosny i mydła. Serce zaczyna mi szybciej bić.
Przepuszcza samochód Zoey, po czym rusza za nim. Jedziemy w kierunku jej domu, a ja się zastanawiam, jak często u niej gości. Nie wspominała o nim podczas naszych codziennych rozmów telefonicznych, a zawsze opowiada o chłopakach, z którymi się spotyka. Odnoszę wrażenie, że facet zna drogę na pamięć. Zwalczam to uderzenie bezpodstawnej zazdrości.
– Eden... Chyba nie znam nikogo o takim imieniu – rzuca od niechcenia, jakby chciał rozładować atmosferę.
Podoba mi się to, w jaki sposób wypowiada moje imię, choć zwykle za nim nie przepadam.
– Między urodzeniem mojej siostry i mnie mama odnalazła Boga. I tak siostra dostała na imię Ella, a ja Eden – recytuję wyćwiczoną formułkę, którą często się dzielę ze świeżo poznanymi osobami. Zawsze śmieszyło mnie to, jak różna jest geneza tych imion (imię Ella mama zaczerpnęła z romansów, które uwielbiała czytać). – Nazwała mnie na cześć rajskiego ogrodu, z którego Bóg wyrzucił Adama i Ewę, gdy popełnili grzech pierworodny.
Mama nie cierpiała, kiedy opisywałam to w taki przyziemny sposób. „Twoje imię pochodzi od najdoskonalszego miejsca, jakie kiedykolwiek istniało na ziemi, miejsca wolnego od niedostatku i cierpienia” – twierdziła. „Skoro było takie idealne, to dlaczego Adam i Ewa chcieli z niego odejść?” – ripostowałam, a ona nigdy nie znalazła satysfakcjonującej odpowiedzi na to pytanie.
Chase zerka na mnie kątem oka. Po chwili włącza kierunkowskaz i skręca w zadrzewioną ulicę, kilka przecznic od baru.
– Wierzysz w to wszystko? – pyta.
W jego głosie nie słyszę osądu. Wydaje się szczerze zaciekawiony.
– Kiedyś wierzyłam – odpowiadam, starając się, by w moim głosie nie wybrzmiała gorycz.
Nie chcę rozmawiać na ten temat z nieznajomym (choć nieziemsko przystojnym) facetem po dwudziestu czterech godzinach bez snu i całym życiu pełnym frustracji.
Widzę, że zaciska zęby. Po chwili odpręża się, patrząc, jak Zoey wjeżdża na podjazd. Znam jej dom tylko z fotografii, ponieważ kupiła go jesienią. Na żywo wydaje się jeszcze bardziej uroczy. Szarozielony budynek w stylu rzemieślniczym stoi schowany za kilkoma dojrzałymi drzewami na końcu cichej uliczki. Wyróżniają go panoramiczne okna i niewielka weranda z białymi kolumnami. Moja przyjaciółka i tutaj dała wyraz swojemu zamiłowaniu do roślin, bo zawiesiła nad balustradami kosze pełne kwiatów. Pękam z dumy na myśl o tym, jak wspaniałe życie tu wiedzie.
W następnej chwili wstrzymuję oddech, bo Chase chwyta tył mojego zagłówka i patrzy w lusterka boczne, by z wprawą podjechać tyłem do bramy garażu. Rękaw jego czarnej koszulki podnosi się na bicepsie, odsłaniając krawędzie tatuażu, którego wzoru nie jestem w stanie rozszyfrować bez wpatrywania się w niego wprost, a nie tak jak teraz – kątem oka. Nasze spojrzenia spotykają się na chwilę, gdy odwraca się, żeby zaparkować. Mruży oczy, a kąciki jego ust unoszą się w delikatnym uśmiechu. Gdy tylko się zatrzymuje, otwieram drzwi i wyskakuję z wozu, a późnowiosenne powietrze uderza mnie w twarz i uspokaja.
Chase wygląda na lekko zdezorientowanego moją ucieczką. Otwiera drzwi po swojej stronie i wysiada. Zoey podchodzi do mnie z uśmiechem na ustach i pokazuje na okna nad garażem.
– Masz tam własne mieszkanko z osobnym wejściem i aneksem kuchennym. Wprost idealne dla teściowej. Pralnia jest w głównym budynku. Twój klucz otwiera oba zamki – wyjaśnia, pokazując mi klucz wiszący na srebrnym łańcuszku z różową plakietką, na której kształtnym pismem wykaligrafowała moje imię.
– Prowadź.
Wskazuje biegnące z boku garażu zewnętrzne schody, które wiodą do białych drzwi na piętrze.
– Powinnam rzucić jakiś żart o teściowej, ale jestem na to zbyt zmęczona – mówię, biorąc od niej klucz.
Jeszcze nie tak dawno to ja byłam tą rozważną, która ratuje ją z opresji. Jak widać, role się odwróciły.
– Myślę, że zapewnienie ci dachu nad głową dowodzi mojej przyjaźni – odpowiada Zoey z poważną miną.
– Szybko zapomniałaś o tych wszystkich nocach, kiedy podawałam ci elektrolity, gdy leżałaś na podłodze w łazience! – wołam do niej, idąc po schodach.
Chase parska śmiechem, a Zoey sięga do tyłu i uderza go w ramię.
Klucz przekręca się w zamku bez trudu i wchodzę do przytulnego pokoju będącego połączeniem salonu, kuchni i sypialni. Między oknami, które wychodzą na podjazd, stoi łóżko. Z okien widać miasto, a za nim góry. Na środku pokoju widzę niewielką sofę, a przed nią stolik kawowy, który kiedyś, gdy jeszcze chodziłyśmy do college’u, zrobił dla nas tata Zoey. Pod ścianą stoi szafka RTV.
Z tyłu dostrzegam aneks kuchenny z niewielkim stołem barowym i dwoma krzesełkami oraz drzwi, które, jak podejrzewam, prowadzą do łazienki.
– Nie żartowałaś z tym mieszkankiem dla teściowej. Jest świetne, Zo!
Moja przyjaciółka wzrusza ramionami.
– Zamierzałam wynająć je jakiemuś studentowi, ale zdecydowanie bardziej wolę mieć tu ciebie. Co moje, to i twoje. Za tą ścianą jest sypialnia gościnna. Ja śpię na parterze po drugiej stronie domu, więc nawet nie usłyszę, jeśli będziesz tu wyczyniać jakieś harce – wyjaśnia, a jej słowa tak bardzo rozpalają moje policzki, że teraz na sto procent pasują do moich włosów.
Chase śmieje się i pokazuje na drzwi.
– Zacznę wyładowywać te pudła – mówi i wychodzi.
Zoey odwraca się do mnie i kiwa za nim głową.
– No i? – pyta sugestywnie, unosząc brwi, po czym mruga do mnie niebieskimi oczami.
– Przystojniak. Zdecydowanie dziesięć na dziesięć. Dlaczego nie mi powiedziałaś, że kogoś masz? – pytam, myśląc, że chce wysłuchać opinii na temat swojej najnowszej zdobyczy.
Nawet nie jestem rozczarowana. No, może trochę.
Zoey chichocze.
– Nie pytam ze względu na siebie, tylko na ciebie. On nie jest w moim typie. Zbyt miły.
Słyszę kroki na schodach i po chwili Chase pojawia się w drzwiach, z łatwością niosąc najcięższe pudło, które spakowałam.
– Auć, Zo, to bolało – mówi żartobliwie. Zamieram, bojąc się, że słyszał nie tylko końcówkę tego, co mówiła, ale również początek. – Powiem Aaronowi, że flirtujesz z nim tylko dlatego, że jest dupkiem.
Zoey udaje, że poprawia włosy, chociaż cały czas są upięte w nieskazitelny kok na czubku głowy.
– Flirtuję z nim nie dlatego, że jest dupkiem, tylko dlatego, że ma niezły tyłek. To istotna różnica. – Odwraca się i wychodzi, by pomóc w rozładunku pudeł.
Chase przewraca oczami i się śmieje. Unosi karton i chwieje się na nogach.
– Jezu, Eden, co ty tam masz? Kamienie?
– Kolekcję kaset wideo ze specjalnymi wydaniami filmów z Shirley Temple – odpowiadam.
Patrzy na mnie ze zdziwieniem.
– Serio?
– Nie – mówię, kręcąc głową. – To tylko książki.
Śmieje się z mojego żartu, choć w sumie jedyne, co zmyśliłam, to że mam tę kolekcję tutaj. W rzeczywistości leży w szafie w moim domu rodzinnym, co czyni ją niemożliwą do odzyskania.
– Gdzie mam to postawić? – pyta.
W jego brązowych oczach wciąż widzę błyski rozbawienia.
– Przy ścianie. Wieczorem wszystko rozpakuję – mówię, po czym odwracam się i odprowadzam wzrokiem schodzącą po schodach Zoey.
Wolę nie myśleć o jego oczach ani o tym, jak fajnie było go rozśmieszyć. Zaczynam żałować, że przed szesnastogodzinną podróżą nie wzięłam prysznica.
We troje udaje nam się rozładować przyczepę w pół godziny. Przed przeprowadzką sprzedałam meble, a sporo rzeczy oddałam do second-handu. Jestem pewna, że dwie kobiety w punkcie odbioru darów wzięły mnie za uciekinierkę. Zastanawiam się, czy historyjka, którą stworzyły w swoich głowach, była lepsza od historii mojego życia. Ciekawe, czy równie smutna.
Chase staje w drzwiach i kiwa do mnie.
– Jestem pewien, że zobaczymy się w barze. Niech Zoey zadzwoni do mnie, jeśli będziesz potrzebowała pomocy przy zwrocie przyczepy. – Odwraca się i zbiega po schodach.
Zoey zaczyna iść za nim, ale po chwili się zatrzymuje i staje naprzeciwko mnie. Opieram się o kuchenny blat. Wszystkie mnie boli. Dopiero teraz czuję, jak bardzo jestem zmęczona. Widzę w oczach przyjaciółki, że ma ochotę pogadać, ale pewnie zgaduje, że ja nie bardzo, bo tylko podchodzi i mnie obejmuje.
Od miesięcy nie czułam dotyku drugiego człowieka. Kontakt fizyczny z kimś, komu ufam, sprawia, że się rozklejam. Niewiele mam takich osób na świecie. Zoey przykłada dłoń do moich włosów, a ja czuję się jak dziecko. W oczach wzbierają mi łzy, ale nie chcę płakać, nie przy niej. Chcę być sama. Odsuwa się, gdy czuje, że sztywnieję, ale trzyma mnie za łokcie, czekając, aż spojrzę jej w oczy.
– Wrócę wieczorem. Zadzwoń, jeśli wcześniej będziesz czegoś potrzebować – mówi. – Bardzo mi przykro, że musiałaś tu przyjechać, ale strasznie się cieszę, że tu jesteś.
Po tych słowach wychodzi i zamyka za sobą drzwi. Słyszę, jak samochód wycofuje się z podjazdu. Zostaję sama ze swoimi myślami. Problem w tym, że ja nie chcę już być sama.
Chwytam pudło z kosmetykami, które trzymałam na tylnym siedzeniu samochodu, i zamykam się w łazience. Zoey zadbała o to, by były w niej ręczniki i papier toaletowy. Ściany pomalowane są na liliowo. Podejrzewam, że to pamiątka po poprzednim właścicielu. Moja przyjaciółka nienawidzi fioletu. Odkręcam wodę i czekam, aż zacznie lecieć gorąca. W końcu pomieszczenie wypełnia się parą i wreszcie robi mi się ciepło. Spoglądam na swoje odbicie w lustrze, próbując patrzeć na siebie oczami Zoey i Chase’a. Na tle mojej bladej skóry worki pod oczami wyglądają jak siniaki. Szerokie ramiona obwisły od trzymania głowy w górze przez zbyt wiele godzin. Zawsze myślałam, że dzięki mojej atletycznej budowie ciała sprawiam wrażenie silnej, ale teraz wyglądam na kruchą. W końcu moje odbicie ginie pod warstwą pary.
Otwieram szafkę i wyjmuję trzy ręczniki. Dwa kładę na sedesie, żeby mieć do nich łatwy dostęp, kiedy skończę brać prysznic. Drugi rozkładam i klękam, żeby wsunąć go w szparę pod drzwiami łazienki. Kiedy w końcu jest w pełni zakryta, drżenie w moich rękach ustępuje i zaczynam się rozbierać. Jesteś bezpieczna, mówię sobie w myślach. Nikt cię nie zobaczy.
Woda pod prysznicem jest tak gorąca, że parzy moją skórę, ale zarazem łagodzi napięcie w plecach spowodowane godzinami siedzenia za kierownicą. Zmywam brud minionego dnia i pozwalam, by strumień wody kołysał mnie relaksująco. Zgodnie z sugestią Zoey staram się zapomnieć o powodzie swojego przyjazdu i po prostu cieszyć się tym, że tu jestem.
Wkładam za dużą koszulkę, którą spakowałem do tego samego pudła co kosmetyki. Jest miękka i powycierana ze starości. To stara koszulka mamy. Kiedy byłam mała, służyła mi za przytulankę. Mama opowiadała, że gdy mnie karmiła, pocierałam materiał kciukami. Potem, kiedy nocowałam poza domem, wtulałam w nią twarz. Zapach mamy mnie uspokajał. Później koszulka stała się moja, a kiedy podczas pakowania znalazłam ją na dnie szuflady, okazało się, że jej widok nadal stanowi dla mnie pocieszenie.
Po przeniesieniu pięciu niepotrzebnych poduszek dekoracyjnych na ich prawowite miejsce na podłodze kulę się na białej lnianej pościeli, którą Zoey zaścieliła łóżko. Cieszę się, że jestem taka wyczerpana. Zmęczenie wnika w każdy centymetr mojego ciała, przyjemnym uczuciem ciężkości wypełnia nawet palce u nóg. Kiedy zamykam oczy, sen przychodzi niemal natychmiast. Po raz pierwszy nic mi się nie śni. Jestem wdzięczna za to małe błogosławieństwo.
Bez skrępowania ścieram sos z brody. Nic sobie nie robię z tego, że ktoś mógł to widzieć, bo właśnie jem najlepszego burgera, jakiego kiedykolwiek zaznały moje kubki smakowe.
– Santi, coś ty mi zrobił? – jęczę, a szef kuchni w barze Zoey i zarazem mój nowy ulubiony współpracownik zanosi się śmiechem.
Z cienkich kotlecików skapuje na moje dłonie zielony sos. Wydaje mi się, że oprócz nich w środku burgera widzę szarpaną wieprzowinę. Przyprawy są tak wyborne, że po wszystkim oblizuję palce.
– Colorado green chili – wyjaśnia kucharz, po czym bierze pusty talerz, podchodzi do blatu kuchennego, opłukuje naczynie z resztek, a potem wkłada do trzykomorowego zlewu, by się namoczyło. – Poczekaj, aż spróbujesz go z frytkami – odgraża się.
Jego czarne jak smoła włosy są krótko ścięte i siwieją na skroniach. Skóra ma kolor piasku w promieniach słońca, a ręce poruszają się zręcznie, gdy sieka pomidory na desce do krojenia. Te dwa krótkie zdania to najwięcej słów, jakie wypowiedział do mnie w ciągu ostatniej godziny, kiedy przygotowywaliśmy bar do otwarcia, jednak jego małomówność zupełnie mi nie przeszkadza. Słucha uważnie, co mam do powiedzenia, i nie mówi więcej, niż to konieczne. Szanuję to.
– Następnym razem na pewno – odpowiadam z tęsknotą w głosie, po czym wstaję i zawiązuję czarny fartuch wokół talii. Brzuch mnie boli z przejedzenia. – Niewykluczone, że po tym obżarstwie będziesz musiał mnie stąd wytoczyć, zanim pojawią się pierwsi klienci.
W chwili, gdy wychodzę z kuchni, ze swojego biura położonego po drugiej stronie baru wynurza się Zoey. Zdejmuje okulary w czarnych oprawkach i ze śmiechem przeciera je rąbkiem bawełnianej bluzki. Wkłada okulary tylko wtedy, gdy długo pracuje przy komputerze, w innych sytuacjach zawsze nosi soczewki kontaktowe.
– Ostrzegałam, że w tym barze na dzień dobry przytyjesz jakieś pięć kilogramów.
Otwieram zmywarkę i dostaję w twarz chmurą pary, która niechybnie skręci moje proste kasztanowe włosy. Zaczynam ustawiać szklanki do drinków na pokrywającej blat macie, by obeschły.
– Myślałam, że wszyscy tutaj mają świra na punkcie fitnessu – zauważam.
Zoey wybucha śmiechem.
– Na to mają szansę tylko ci, którzy nie muszą spędzać całych dni w pracy. – Pomaga mi skończyć dekorowanie przystawek, po czym wyciera ręce w ścierkę, która wystawała z mojej tylnej kieszeni. – Co przypomina mi, że teraz, kiedy tu jesteś, wreszcie mam kogoś, z kim mogę podzielić się papierkową robotą.
Przytakuję, słuchając, jak powtarza mi plan, który sprawił, że rzuciłam kierowanie działem gastronomicznym w Marriotcie w Nashville, by przyjąć posadę menedżerki jej baru. Przeprowadzanie inwentaryzacji i zamawianie produktów to żmudne, ale konieczne obowiązki. Najbardziej chciałabym stać za barem, bo wtedy można podsłuchiwać rozmowy, których ludzie normalnie nie prowadziliby przy obcych. Maddie, nasza barmanka, w poniedziałki i czwartki ma zajęcia w miejscowym college’u i wtedy będę ją zastępować.
Otwieram drzwi, bo zaraz czeka nas poniedziałkowa fala spragnionych lunchu gości. Podejrzewam, że będą dla Santiego większym utrapieniem niż ja. Tymczasem Zoey podlewa swoje roślinki.
– Zo, dlaczego na budynku nie ma szyldu z nazwą? – pytam.
Moja przyjaciółka krzywi się, wsuwając palec w ziemię w doniczce, by sprawdzić, czy nie trzeba jej podlać.
– I tak prawie wszyscy w mieście nazywają ten bar „U Gary’ego” i będą to robić przez następne pięćdziesiąt lat – odpowiada, opuszczając konewkę. – Kiedy go kupiłam, Gary powiedział, że mogę zmienić nazwę, więc kilka miesięcy temu zdjęłam szyld.
– I kiedy zawiesisz nowy? – Nalewam sobie coli z automatu.
Prostuje się i kładzie rękę na biodrze, wyraźnie zła na siebie.
– Gdy tylko zdecyduję się na nową nazwę.
– Nazwij to w takim razie „Bar Bez Nazwy”.
Zoey przewraca oczami, ale mam wrażenie, że przez chwilę rozważa ten pomysł, mimo że tylko żartowałam. Odwraca się w stronę drzwi, które właśnie się otwierają, i od razu nakłada maskę gościnnej właścicielki. Zaczesuje blond loki za uszy, poprawia okulary, a na jej delikatnej twarzy pojawia się uśmiech.
– Siadajcie, gdzie chcecie. Zaraz przyniosę menu! – zwraca się słodko do pary w średnim wieku, która właśnie weszła. Przysięgam, jej głos jest o jakieś dwie oktawy wyższy niż normalnie.
Reszta popołudnia wygląda tak, że Zoey obsługuje stoliki, podczas gdy ja nalewam od czasu do czasu piwo i przyjmuję zamówienia od tych, którzy siedzą samotnie przy barze. Czuję się tak, jakbym znów była zarabiającą na czesne studentką, mimo że od ukończenia studiów minęło pięć lat. Po południu strumyk gości wysycha, a Zoey wychodzi do sklepu, by dokupić trochę bułek. Dzięki temu przetrwamy do porannej dostawy. Podnoszę wzrok znad moich frytek, by zobaczyć, jak Gary zdejmuje lekką kurtkę, w której chodzi mimo wyjątkowo ciepłego dnia. Unoszę dłoń, by sprawdzić godzinę na zegarku.
– Jest piąta, punktualny jak zawsze – mówię.
Śmieje się do mnie, po czym siada przy barze i bierze frytkę z mojego talerza.
– Podobno kobiety gustują w punktualnych mężczyznach – odpowiada, przeżuwając.
Jestem pewna, że swoją miną zdradzam, iż nie lubię dzielić się jedzeniem, ale Gary wydaje się tym nie przejmować.
– Nie zaszkodzi też trochę tajemniczości – zauważam. – Możesz zacząć od tego, żeby nie pokazywać mi, co masz w ustach, kiedy jesz.
Gary wybucha śmiechem.
– Jesteś dokładnie taka sama jak Zoey – stwierdza. – Pies, który szczeka, nie gryzie.
Chwyta kolejną frytkę, a ja podsuwam mu talerz, żeby tłuszcz nie kapał na szklanki, które właśnie ustawiłam na kontuarze. Pogodziłam się już z myślą, że to nasze wspólne frytki. Santi przechodzi obok nas, zmierzając do łazienki.
– Kiedyś mnie ugryzła i bolało jak cholera – rzuca z kamienną twarzą.
Na widok zszokowanej miny Gary’ego wybucham śmiechem. Mija dłuższa chwila, zanim udaje mi się uspokoić.
– Powiedz mi, Gary – mówię. – Jak to się stało, że dwudziestosiedmioletnia dziewczyna kupiła bar, który miałeś od tylu lat?
Wyciera usta po połknięciu ostatniej frytki.
– Cóż, moja świętej pamięci żona Wendy i ja nie mogliśmy mieć dzieci. Kiedy Zoey zaczęła u mnie pracować, poczuliśmy się tak, jakby była córką, której zawsze pragnęliśmy, a miło jest utrzymać biznes w rodzinie...
Uśmiecham się, nalewając mu sprite’a, a potem zabieram pusty talerz i odwracam się, żeby odnieść go do kuchni. Przejmuje go jednak Santi, który zdążył już wrócić z toalety.
– Co dwie córki, to nie jedna! – woła przez ramię.
Gary szczerzy zęby w uśmiechu i unosi szklankę.
– Święte słowa – mówi, patrząc na mnie.
Opuszczam głowę i wbijam wzrok w dłonie. Na szczęście wraca Zoey i następuje szybka zmiana tematu. Moja przyjaciółka narzeka na to, że w „Safeway” mają same beznadziejne bułki. Gary się z nią zgadza, a Santi bierze od niej torby i idzie do kuchni, żeby spełnić prośbę staruszka o przyrządzenie mu tego, co zwykle – cokolwiek to jest. Santi wydaje się wiedzieć, bo nie pyta o szczegóły, tylko kiwa głową i znika na tyłach.
Po jakimś czasie Gary kończy jeść, życzy nam wszystkim miłego wieczoru, po czym wychodzi. Nim drzwi zdążą się zamknąć, ktoś je przytrzymuje; do środka wchodzi Chase, a mnie z trudem udaje się powściągnąć emocje, gdy nawiązuję z nim kontakt wzrokowy. Za nim idą jacyś dwaj faceci, ale nie zwracam na nich uwagi. Zauważam na twarzy Chase’a świeżą opaleniznę po dniu spędzonym na słońcu. Na głowie ma czarną czapkę odwróconą daszkiem do tyłu, przez co włosy nie opadają mu na czoło. Piegi na jego nosie pociemniały, dodając mu chłopięcego uroku, którego wolałabym nie dostrzegać.
Idzie z uśmiechem w moją stronę, ale zanim udaje mu się odezwać, robi to mężczyzna za nim.
– Zo, słyszałem, że twoim zdaniem mam niezły tyłek! – krzyczy do mojej przyjaciółki, która właśnie kroi limonki.
Zoey upuszcza nóż i piorunuje Chase’a wzrokiem. Zakłopotany Chase klepie kolegę w pierś. Jego kumpel jest niższy od niego, czarnoskóry i umięśniony jak zawodnik MMA. Ma piękne jadeitowe oczy i to dokładnie taki typ przystojniaka jak ci, z którymi Zoey chodziła w college’u.
– Stary, powiedziałem ci to w tajemnicy – rzuca Chase przez zaciśnięte zęby.
– To ja powiedziałam to w tajemnicy tobie! – woła Zoey.
– Ziomek zawsze ważniejszy od dziwek, Zo – odpowiada żartobliwie mężczyzna.
Zoey przykłada dłoń do serca.
– Czy ty właśnie nazwałeś mnie dziwką, Aaron? – pyta groźnie, ale na jej ustach błąka uśmiech.
Takie gierki sprawiają jej przyjemność. Nie znam nikogo, kto byłby w nich lepszy od niej. Jestem pewna, że to ona je wymyśliła.
– Wygląda na to, Zo, że ktoś opowiedział mu o twojej przeszłości – żartuję i daję jej kuksańca.
– Nie mam pojęcia, o czym mówisz – odpowiada i mruga porozumiewawczo do Aarona.
Mężczyzna uśmiecha się do niej, po czym przenosi wzrok na mnie i wyciąga rękę ponad barem.
– Cześć, jestem Aaron Moore, facet z niezłym tyłkiem – żartuje.
Śmieję się, podając mu dłoń, i jednocześnie udaję, że obcinam wzrokiem jego zadek. Wzruszam ramionami.
– Eden Ross. Widywałam lepsze.
Chase i trzeci mężczyzna wybuchają śmiechem, a Aaron wydyma wargi, udając, że się dąsa. Nalewam coorsa light z beczki i stawiam na serwetce przed Chase’em, podczas gdy Aaron kontynuuje pogawędkę z Zoey. Chase zerka na mnie z uśmiechem.
– Pamiętałaś – mówi z uznaniem, a jego głos jest ciepły i szorstki niczym opony na skąpanej w słońcu żwirowej drodze.
Uśmiecham się z rezerwą, ponieważ teraz, gdy jest tak blisko, widzę, że jego oczy nie są po prostu brązowe, ale mają barwę miodu, i boję się, że mina zdradzi moje myśli.
Odwracam się do trzeciego mężczyzny, równie wysokiego jak Chase, ale z długimi blond włosami związanymi w koński ogon i z wąsami, których chyba nie zapuścił dla żartu. Przedstawia się jako Zander i zamawia piwo IPA. Mimo zarostu ma tak dziecinną twarz, że proszę go o dokument tożsamości, a pozostali, słysząc to, znów wybuchają śmiechem. Policzki i czoło Zandera są zaróżowione w tych samych miejscach, w których opalił się Chase. Przez to jego szare oczy wydają się lodowate.
– Gdzie was dzisiaj poniosło? – pyta Zoey, dolewając piwa imbirowego do whiskey, którą przygotowała dla Aarona.
– Na Mount Bierstadt – odpowiada Zander, siadając przy barze. Pozostali idą w jego ślady. Akcent chłopaka z wybrzeża nie umniejsza jego hipisowskiego wyglądu. – Za wcześnie na inne czterotysięczniki.
– Czterotysięczniki? – powtarzam, mgliście przypominając sobie ten termin, ale nie będąc pewna jego znaczenia.
– Szczyty górskie mające powyżej czterech tysięcy metrów – wyjaśnia Chase. – W Kolorado mamy ich od cholery, ale w maju jest jeszcze trochę za wcześnie na te najtrudniejsze.
Wychyla szklankę, a ja staram się ze wszystkich sił nie gapić na jego szyję, gdy przełyka.
Zoey uśmiecha się i ściska mnie za ramię.
– Eden uwielbia górskie wędrówki. Musicie ją kiedyś zabrać ze sobą.
Chase unosi brwi, a jego koledzy z uznaniem kiwają głowami znad swoich drinków.
– Uwielbiałam górskie wędrówki w Tennessee – przyznaję. – Ale nasze góry to przy waszych kopce kreta. Nie zwracajcie uwagi na to, co ona mówi.
Czy chciałabym chodzić po tak imponujących górach? Pewnie, że tak. Czy chcę się zbłaźnić przed tym przystojniakiem i jego kumplami? A w życiu.
– Możemy zacząć od czegoś łatwego, żebyś się przyzwyczaiła do wysokości – proponuje życzliwie Chase. – Zobaczysz, że szybko zaczniesz biegać po najwyższych szczytach jak kozica.
Potakuję, doceniając to, że pomaga mi zachować twarz. Nowo przybyli zaczynają narzekać, że są głodni. Zoey przyjmuje zamówienia, a ja ponownie napełniam opróżnione już szklanki.
Podczas gdy mężczyźni jedzą, obsługuję pozostałych, nielicznych o tej porze klientów. Słucham staruszki opowiadającej o planach na lato związanych z jej ogródkiem, ale umysł mam zajęty zupełnie czymś innym. Zmuszam się, żeby nie sprawdzać co chwilę, czy Chase na mnie patrzy. Odkrywam też, że chodzę wyprostowana bardziej niż zwykle. Gdy staruszka się oddala, poprawiam włosy. Pozwalam sobie na ukradkowe spojrzenia dopiero wtedy, gdy do Chase’a i jego kolegów podchodzi Zoey.
Kiedy zbiera puste talerze, Aaron kładzie rękę na dolnej części jej pleców i szepcze do ucha coś, co wywołuje jej śmiech. Po chwili chłopak odwraca się i daje wszystkim do zrozumienia, że jest strasznie zmęczony, przeciągając się i przesadnie ziewając. Klepie Chase’a i Zandera po ramionach, po czym wychodzi.
Zoey wraca z zaplecza bez talerzy i rozgląda się po sali, po czym sprawdza godzinę na telefonie.
– Dasz sobie radę, prawda, Eden? – pyta z miną niewiniątka. – Mam za sobą długi dzień. Przy tak słabym ruchu możesz zamknąć wcześniej.
Nawet na nią nie patrzę, bo nie odrywam wzroku od Chase’a. Zagryzam wargi, by powstrzymać uśmiech. Chłopak mruży oczy, ale poza tym jego twarz pozostaje nieruchoma.
– Tak, idź do domu i odpocznij trochę. Poradzimy sobie z Santim.
Zoey dziękuje mi i idzie do biura po torebkę, masując przy tym szyję, jakby jej zdrętwiała. Potem macha mi na pożegnanie i rusza do wyjścia, a ja udaję, że nie widzę jej niemal tanecznego kroku. Wymieniamy z Chase’em spojrzenia. Chociaż wiele się zmieniło, niektóre rzeczy pozostają takie same.
Kończę liczyć utarg i zamykam kopertę w sejfie. Santi wychodzi z kuchni ze słuchawkami w uszach i z bluzą kucharską przewieszoną przez ramię. Dopiero co uraczył mnie darmowym koncertem, śpiewając głośno po hiszpańsku podczas zmywania naczyń. Nie skomentował teraz tego, więc ja też milczę.
Zamykam za nami drzwi, a potem ruszam w kierunku domu Zoey, w przeciwną stronę niż parking, na który zmierza Santi.
– Podwieźć cię do domu? – woła za mną.
Odwracam się do niego i macham ręką.
– Nie trzeba, dzięki. To niecałe pół godzinki drogi, a ja lubię chodzić.
Kiwa głową i rusza dalej. Po chwili znika za rogiem.
Wyciągam z kieszeni telefon i przeglądam listę kontaktów. Wybieram ten z głupawym zdjęciem Elli. Rozlega się pojedynczy sygnał, po czym po drugiej stronie odzywa się znajomy głos.
– Eden! Zastanawiałam się, kiedy planujesz do mnie zadzwonić – mówi Ella podniesionym głosem. – Serio przeprowadziłaś się do Kolorado? Co takiego, do cholery, jest w Kolorado?
Nawet jej karcący ton stanowi dla mnie źródło pocieszenia.
– Zoey ma tutaj bar. Zgodziłam się jej pomóc w prowadzeniu go.
Jest trochę zimno, a ja nie wzięłam ze sobą kurtki. Za dnia czuje się już lato, ale wieczorami wciąż panuje wiosenny chłodek.
– Jeśli potrzebowałaś zmiany otoczenia, dlaczego nie przyjechałaś do Teksasu, żeby zamieszkać ze mną? Wiesz, że mamy wolny pokój. – W jej głosie słyszę urazę.
Wiem, że Elli zależy na tym, by się mną zająć. Ja jednak nie chcę być tak blisko, żeby próbowała mnie naprawiać.
– Myślałam, że miała się do ciebie wprowadzić mama?
– Taki był plan, ale zadzwoniła kilka tygodni temu i powiedziała, że na razie nie może, bo potrzebują jej w kościele. Najwyraźniej pastor Jakiśtam nie może żyć bez swojej księgowej.
Słyszę grzmot dudniący nieprzyjemnie blisko, ale jestem już w połowie drogi do domu. Mam nadzieję, że dotrę tam przed burzą.
– To gdzie w takim razie się zatrzymała? – pytam.
– Została w domu. Myślę, że przeniosła się do twojego starego pokoju – odpowiada Ella nieco łagodniejszym tonem. – Sama nie wiem, Eden. Pytam, jak sobie radzi, ale trudno jej o tym mówić.
– Wiem, jakie to uczucie – mamroczę.
Chociaż zawsze byłam bardziej otwarta niż nasza matka, odziedziczyłam po niej niechęć do omawiania swoich trudnych spraw z innymi. To Ella rozważa je wszystkie w naszym imieniu.
Kilka przecznic od domu Zoey czuję na ramieniu pierwszą kroplę deszczu. Zaraz za nią spada druga i zanim zdążę zareagować, zaczyna się burza na całego. Przyspieszam kroku, gdy nagle przy chodniku zatrzymuje się biały chevrolet silverado i opuszcza się szyba.
– Podwieźć cię? – krzyczy Chase, starając się przedrzeć przez szum deszczu.
– Kto to? – pyta zaniepokojona Ella.
– Przyjaciel – wyjaśniam, z każdą chwilą moknąc coraz bardziej.
– Jesteś tam niecały tydzień, a już masz przyjaciół? – Moja siostra to sceptyczka, która uwielbia siać wątpliwości. Im dłużej trwa nasza rozmowa, tym bardziej obie jesteśmy na nie narażone. – To może być morderca!
– Zamierzasz mnie zamordować? – krzyczę do Chase’a.
Moja biała bluzka jest już całkowicie przemoczona. Mimo to on nie odrywa wzroku od moich oczu. Podziwiam go za to.
– Nie! – krzyczy ze śmiechem. – Wskakuj!
Podbiegam do auta i otwieram drzwi od strony pasażera.
– Słyszałaś, El? Nie jest mordercą. Pogadamy później! – Rozłączam się, ucinając jej protesty i udaremniając próbę wyprowadzenia mnie z równowagi, po czym wsiadam do samochodu.
– Jesteś moim bohaterem, nawet jeśli mnie zamordujesz – mówię, a Chase rusza.
Jego śmiech sprawia, że robi mi się gdzieś w środku ciepło.
– To była twoja siostra? – pyta, nie odrywając wzroku od jezdni.
Moja przemoczona bluzka jest tak przezroczysta, że przez materiał widać znamię obok pępka.
– Tak. Jest bardzo opiekuńcza – wyjaśniam.
W samochodzie jest czysto, ale panuje nieład – trzy puste kubki po kawie toczą się po podłodze podczas naszej niespiesznej jazdy. Pada teraz tak mocno, że wycieraczki nie nadążają ze ścieraniem deszczówki.
– Jesteście sobie bliskie?
Zerka przelotnie na moje piersi, po czym odwraca wzrok z powrotem na drogę i prostuje się. Odchrząkuje, a ja jestem pełna uznania, że stara się być dżentelmenem.
– Tak bliskie jak to możliwe, biorąc pod uwagę, że jest piętnaście lat starsza ode mnie i mieszka w Teksasie z dwójką nastoletnich dzieci – odpowiadam i wzruszam ramionami.
Moja siostra lubi mówić, że byłam jej próbnym dzieckiem. Nawet będąc na studiach, często mnie odwiedzała i zapraszała do akademika na nocowanie. Wyszła za Jarretta w tym samym roku, w którym nasza mama wzięła ślub z Markiem. Kiedy się przeprowadzili, bo Jarrett zdobył wymarzoną pracę, byłam zdruzgotana.
– A ty masz rodzeństwo? – pytam.
Chase włącza migacz, bo zbliżamy się do mojej ulicy. Błysk pioruna oświetla jego twarz. Kręci głową i uśmiecha się do mnie.
– Nie. Moi rodzice osiągnęli ideał już przy pierwszej próbie. Nie było potrzeby ryzykować drugiej.
– Jedynak. To ma sens – komentuję.
Parkuje na podjeździe przed domem i gasi światła. Wciąż leje jak z cebra, więc nie od razu sięgam do klamki.
– Co masz na myśli? – pyta Chase z udawaną urazą.
W końcu ośmiela się patrzeć na mnie dłużej niż dwie sekundy. Jego spojrzenie wędruje w dół mojego ciała, a na jego twarzy pojawia się wyraz prawie niezauważalnej walki, jaką ze sobą toczy, by zmusić się do oderwania ode mnie wzroku.
– Po prostu wydajesz się bardzo pewny siebie – mówię, przechylając głowę i uśmiechając się, gdy ponownie patrzy na mój dekolt. – A do tego nad wyraz dojrzały. – Kładę nacisk na ostatnie słowo, czym przykuwam jego uwagę.
Patrzy mi w oczy. Nie wygląda na zakłopotanego tym, że został przyłapany.
– Każdy się taki wydaje przy Aaronie – żartuje, ale po chwili poważnieje. – Dawniej miałem sporo za uszami. Ale kiedy kilka lat temu umarł mój tata, musiałem się zmienić ze względu na mamę i firmę. Tata ciężko na nią pracował.
Smutek sprawia, że jego oczy stają się niemal czarne i mam wielką ochotę go przytulić. Upominam się w duchu, że przecież jest właściwie obcym człowiekiem, nawet jeśli czuję co innego. Zadowalam się poklepaniem go po dłoni, która spoczywa na drążku skrzyni biegów.
– Bardzo mi przykro, Chase.
To innego rodzaju strata niż ta, której doznałam ja, więc nie do końca mogę to sobie wyobrazić, ale jest mi go bardzo żal.
– Dzięki, Eden – mówi, patrząc na rękę, której dotknęłam.
Deszcz pada coraz słabiej, a w końcu całkowicie przestaje. W samochodzie zapada cisza. Zdaję sobie sprawę, że trochę przesadziłam z tymi wyrazami otuchy. Otwieram drzwi i zeskakuję na ziemię z największą gracją, na jaką mnie stać.
– Przykro mi, że poruszyłam ten temat – mówię, odwracając się, by spojrzeć na Chase’a.
Jego wyraz twarzy łagodnieje.
– Niepotrzebnie, nic się nie stało – odpowiada i kręci głową. – Lubię o nim mówić, wspominać go. Z czasem staje się to coraz łatwiejsze.
Potakuję, ale kojarzy mi się to z plastrem, który został zerwany tyle razy, że przy kolejnym już nie boli tak bardzo. Chciałabym wiedzieć, co się mówi w takich chwilach. Jedyne, co przychodzi mi do głowy, to:
– Dzięki za ratunek.
Mruży oczy, gdy zamykam za sobą drzwi. Macha mi na pożegnanie, po czym wycofuje auto i odjeżdża.
[...]