Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Prawdziwa miłość nigdy się nie kończy.
Przez osiemnaście lat, rodziny Violet Mitchell i Willa Seaberga spędzały wspólnie wakacje w domku letniskowym w Ogunquit, w stanie Maine. Przez dwa idealne, wypełnione pływaniem i plażowaniem miesiące w roku Violet i Will byli nierozłączni. Pewnego lata ich przyjaźń przerodziła się w coś więcej… i wszystko się zmieniło. Jednak zanim to kiełkujące przez całe ich życie uczucie zdążyło rozkwitnąć, tragedia rozdzieliła dwoje zakochanych – i ich rodziny.
Chociaż minęło już pięć lat, wspomnienia tamtego fatalnego lata wciąż prześladują Violet. Gdy wraca do Maine, żeby sfinalizować sprzedaż letniskowego domku i ostatecznie odciąć się od przeszłości, na miejscu nieoczekiwanie spotyka Willa, który jest równie przystojny i zakochany w niej jak kiedyś, a do tego skruszony i zdeterminowany, by ją odzyskać.
Początkowo Violet nie chce mieć z nim nic wspólnego, jednak szybko dociera do niej, że nie uniknie konfrontacji, a przeszłość, przed którą uciekała, może stanowić klucz do miłości i szczęścia utraconych pięć lat wcześniej.
„Friends to lovers, współczesność i retrospekcje, a do tego letni domek na pięknej plaży w Nowej Anglii? Jestem kupiona. Jeśli szukasz czegoś, co wypełni dziurę w twoim sercu, sięgnij po tę książkę.” Goodreads
„Jeśli jesteś fanką powieści Christiny Lauren, zwłaszcza Love and other words, ta książka jest dla ciebie.” Goodreads
N.S. Perkins jest studentką medycyny, która w wolnych chwilach zajmuje się pisaniem romansów. Zawsze była zapaloną książkarą, wolała zostać w łóżku, z dobrą książką niż szaleć na imprezach. Chociaż początkowo zafascynowała się literaturą fantasy, szybko zdała sobie sprawę, że we wszystkich tego typu historiach najbardziej pociągają ją wątki miłosne. Uwielbia odwiedzać nowe restauracje, marzyć o kolejnych wycieczkach na plażę i głaskać urocze psy bawiące się w parkach niedaleko jej domu. Mieszka w Montrealu ze swoim partnerem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 375
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redaktorka inicjująca: Agnieszka Skowron
Tłumaczenie: Ewa Rosa
Redakcja: Olga Gorczyca-Popławska
Korekta: Justyna Tomas, Marzena Kłos
Projekt okładki: Murphy Rae
Przygotowanie polskiej wersji okładki: Maciej Trzebiecki
Opracowanie graficzne i skład: Maciej Trzebiecki
Redaktor prowadzący: Marcin Kicki
ul. Czerska 8/10, 00-732 Warszawa
Tytuł oryginału: The Infinity Between Us
Copyright © by N.S. Perkins, 2022
Copyright for this edition © by Agora SA, 2023
Wszelkie prawa zastrzeżone
Warszawa 2023
ISBN: 78-83-268-4166-8
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Dla wszystkich zagubionych dziewczyn.
Rozumiem Was.
Będzie dobrze.
Jestem zmęczona.
Wskoczyłam do auta i ruszyłam w drogę tuż po ostatnim egzaminie. Nie wróciłam nawet do domu, żeby spakować sobie coś do jedzenia. Sześciogodzinna jazda bez postojów dała mi się we znaki, ale nie było sensu odwlekać tego, co nieuniknione. Jakkolwiek nie mam na to ochoty, muszę to załatwić. Im szybciej, tym lepiej.
Wąskie uliczki są tak ciemne, że poruszam się w ślimaczym tempie, żeby nikogo nie potrącić. Ale w sumie dobrze, że zapadł już zmrok i nie muszę oglądać tego miejsca ze wszystkimi szczegółami. Zaledwie kilka minut temu mijałam zjazd, z którego korzystałyśmy z mamą, gdy robiłyśmy większe zakupy w wakacje, i poczułam ucisk w gardle. Musiałam wziąć kilka głębokich oddechów, by zmusić się do dalszej jazdy.
Ręce zaczynają mi drżeć, gdy GPS informuje, że dojadę do domku letniskowego za dwie minuty.
„Uspokój się, Violet. Poradzisz sobie”.
To nie potrwa długo. Trochę jak usuwanie zęba mądrości. Człowiek wie, że to będzie gówniane doświadczenie, ale potem cieszy się, że jest już po wszystkim.
Właśnie mam podkręcić muzykę, żeby się trochę uspokoić, gdy dzwoni mój telefon. Na ekranie wyświetla się wyraz „Tata”. Odbieram połączenie.
– Tak, wszystko w porządku. Nie, nie zasnęłam za kółkiem, nie zostałam zaatakowana przez niedźwiedzia i nie wzięłam do samochodu autostopowicza – witam go, próbując ukryć napięcie w głosie.
Tata się śmieje.
– To dobrze. Gdzie teraz jesteś?
– Prawie na miejscu.
Milczy przez kilka sekund, a potem pyta:
– Dobrze się czujesz?
– Tak – odpowiadam trochę za szybko.
Prawda jest taka, że nie wiem, jak się czuję. Ale za nic nie chcę, żeby tata zaczął się martwić, postanowił wsiąść do samochodu i przyjechać tutaj w środku nocy, by się upewnić, że nic mi nie jest.
– Okej... – Znowu milknie, a potem dodaje: – Ale jeśli to się zmieni, obiecaj, że do mnie zadzwonisz.
Wrzucam kierunkowskaz, żeby skręcić w uliczkę, którą znałam kiedyś jak własną kieszeń, i mówię:
– Obiecuję. Już jutro mam spotkanie z agentem nieruchomości, więc powinnam załatwić tę sprawę w niecały tydzień.
– Świetnie. Jeszcze raz ci dziękuję, że to robisz. – Ton głosu taty zmienia się niemal niezauważalnie, staje się bardziej ochrypły.
– Nie ma sprawy. Ani się obejrzysz, a wrócę do Syracuse.
GPS przerywa nam głośnym komunikatem:
– Jesteś u celu.
Ciarki przechodzą mnie po kręgosłupie i muszę zacisnąć zęby, gdy wjeżdżam na podjazd domu, którego nie widziałam całą wieczność. Wbijam wzrok w rabaty kwiatowe, bo nie jestem jeszcze gotowa, by spojrzeć na budynek, ale gdy zauważam, że wszystkie rośliny są martwe, żołądek mi się przewraca.
Minęło pięć lat, a myśli o śmierci wciąż przyprawiają mnie o mdłości.
Zatrzymuję auto i na moment zamykam oczy.
„Dlaczego, do cholery, zgodziłam się tu przyjechać?”
Głos taty płynący z głośników sprowadza mnie na ziemię:
– No to nie będę ci już dłużej zawracał głowy. Ale zadzwoń do mnie jutro, okej?
– Okej, tato. Kocham cię.
– Ja też cię kocham.
Kończę rozmowę i przez jakiś czas gapię się na ekran telefonu. W końcu mamroczę pod nosem:
– Boże, Violet, weź się w garść.
Dam radę. Ten dom nie zrobił mi żadnej krzywdy. To ludzie, którzy w nim przebywali, mnie zranili, a ich już dawno nie ma. Nie muszę się niczym przejmować. Powinnam to potraktować jak małe wakacje.
„Ta, jasne”.
Przesuwam dłonią po twarzy i wysiadam ze swojego forda fiesty, zanim zdążę zmienić zdanie. Zatrzaskuję za sobą drzwi i w końcu zbieram się na odwagę, by podnieść wzrok.
Niewiele się tu zmieniło. Cedrowy gont pociemniał, a boczna ściana jest bardziej zarośnięta pnączami, ale to ten sam dom, który kiedyś uważałam za bezpieczną przystań.
Letni wietrzyk zawiewa mi krótkie blond włosy na twarz, a gdy słone powietrze napływa do nozdrzy, na moment przymykam oczy. Boże, ten zapach. Tęskniłam za nim bardziej, niż myślałam. Łatwo zapomnieć, że się za czymś tęskniło, kiedy mija tak wiele czasu. Żałuję, że poczułam teraz tę ciepłą, wilgotną bryzę niosącą ze sobą woń oceanu przez całe Ogunquit w stanie Maine, bo gdy już opuszczę to miejsce, nigdy więcej tu nie wrócę. I znowu będę za tym tęsknić.
Wyciągam z bagażnika worek marynarski i plecak, po czym ruszam w stronę drzwi. Uliczka jest pogrążona w ciszy, w większości domów panują już ciemności.
To wtedy zauważam coś dziwnego. W naszym domku pali się światło.
Wiem, że od lat nikt tu nie był. Chociaż po tamtych wakacjach sami przestaliśmy tu przyjeżdżać, nigdy nie wynajęliśmy nikomu tego miejsca. Trudno powiedzieć dlaczego. Po prostu ten dom należał do Seabergów i Mitchellów. To był nasz mały kawałek nieba i nie znieślibyśmy myśli, że zamieszkał tu ktokolwiek inny.
Długo trwało, zanim tata odważył się w końcu uporać z tą sytuacją i go sprzedać.
A zatem skoro my nie byliśmy tu od pięciu lat i nikt inny też nie, kto, do cholery, zapalił światło?
Powoli podchodzę do obdrapanych drzwi frontowych i wyjmuję z torebki gaz pieprzowy, bez którego nie poruszam się po kampusie uniwersytetu. Dzięki Bogu, że zabrałam go ze sobą.
Przekręcam klucz w zamku, a drzwi skrzypią głośno, gdy je otwieram. Dźwięk niesie się echem po opuszczonej przestrzeni.
– H-halo? – Staram się brzmieć jak policjantka, ale obawiam się, że mój głos przypomina raczej pisk wystraszonej myszki.
No cóż. Przynajmniej jestem uzbrojona... tak jakby.
Po cichu wchodzę do środka. Do tego stopnia skupiam się na potencjalnym intruzie, że nie zwracam uwagi na zakurzony salon, w którym wszystko wygląda dokładnie tak, jak w dniu, gdy stąd odeszliśmy, od poduszek na kanapach po muszelki wiszące na ścianach.
– Halo? – powtarzam.
Nikt nie odpowiada, ale w tym momencie słyszę słaby dźwięk dochodzący z góry.
Zaczynam się powoli wspinać po białych drewnianych schodach. Każdy stopień skrzypi mi pod stopami. W połowie drogi nieruchomieję i to wtedy rozpoznaję ten odgłos.
Prysznic.
Jakaś obca osoba bierze prysznic w domu, który miał stać pusty.
Nasłuchuję odrobinę dłużej i wydaje mi się, że ktoś śpiewa, okropnie fałszując.
Czy powinnam stąd wyjść i wezwać policję? Zdecydowanie. Ale serio, jaki niebezpieczny włamywacz postanowiłby wziąć prysznic, a do tego poczułby się na tyle swobodnie, żeby pod nim śpiewać? Poza tym jestem cholernie zmęczona po sześciu godzinach jazdy. Może powinnam się bać, ale czuję głównie irytację.
Niektórzy ludzie złoszczą się, gdy są głodni. Ja robię się zła – i zachowuję się trochę irracjonalnie – kiedy jestem zmęczona. Gdy jestem głodna zresztą też.
Nie zamierzam opuścić tego domu, dopóki się nie dowiem, kto postanowił się do niego włamać. Poza tym skoro jest pod prysznicem, mogę wykorzystać element zaskoczenia.
Pokonuję kilka ostatnich stopni po dwa naraz i na palcach podchodzę do łazienki. Powoli obracam klamkę, na szczęście drzwi okazują się otwarte. Gorąca para owiewa mi twarz i czuję słaby zapach... trawy cytrynowej?
Cóż, to, że ten ktoś pachnie tak przyjemnie, nie ma żadnego znaczenia. I tak zamierzam go rozerwać na strzępy za to, że dodatkowo utrudnił mi życie.
Biorę głęboki wdech, zaciskam lewą dłoń na puszce z gazem pieprzowym, a prawą zadaję cios przez zasłonkę prysznicową jak w Psychozie.
O cholera. Czy ten ktoś jest zrobiony ze stali?
– Aua! – krzyczę, potrząsając obolałą dłonią.
– Co, do kurwy... – woła w tym samym momencie jakiś mężczyzna i przytrzymuje się zasłonki.
Niestety, ciągnie za mocno i po chwili w łazience wypełnionej parą rozlega się głośny huk. Koleś ląduje na tyłku, a zasłonka spada na niego.
Wyciągam przed siebie puszkę z gazem, robię krok do przodu i wołam:
– Co ty tu...
Powietrze opuszcza moje płuca w połowie zdania.
Nie.
Nie, nie, nie.
Tylko nie on. Każdy, tylko nie on.
Na twarzy, którą kochałam kiedyś aż do bólu, maluje się szok.
– Violet? – pyta mężczyzna.
Żal. Ból. Miłość. Wszystkie te uczucia zalewają mnie jednocześnie i nie mogę nabrać tchu.
Cofam się i natrafiam tyłkiem na ostrą krawędź blatu.
– Will? Co ty tu robisz, do cholery?
Podnosi się powoli, owijając sobie zasłonkę prysznicową wokół bioder. Zanim spuszczę wzrok, zauważam, że z nosa leci mu krew. Przynajmniej porządnie mu przywaliłam. Uśmiecham się po raz pierwszy tego dnia.
– To ty właśnie próbowałaś znokautować mnie pod prysznicem. Co ty tu robisz?
Mam wrażenie, jakby moje serce wyrwało się z piersi i skoczyło na spotkanie własnej śmierci. On nie może tutaj być. Miałam go już nigdy nie zobaczyć. On się o to postarał.
Zmuszam się, by wziąć głęboki wdech, ale nie odrywam wzroku od podłogi. I tak już mam mętlik w głowie. Wolę nie przyglądać się Willowi.
– Przyjechałam, żeby zająć się sprzedażą domu, więc cokolwiek ty tu robisz, proszę, odejdź i wróć, gdy ja już wyjadę. – Głos mi drży, ale nie potrafię nad nim zapanować. Nie w jego obecności.
Will wychodzi spod prysznica, a ja próbuję się cofnąć jeszcze bardziej, ale blat ogranicza mi ruchy.
– Tak się składa, Vi, że jestem tu z tego samego powodu.
Ignoruję ukłucie w sercu, które czuję, gdy słyszę, jak Will zdrabnia moje imię. Podrywam głowę i natykam się na spojrzenie jego szarych oczu, które po tylu latach wciąż zapiera mi dech w piersi.
– Co masz na myśli?
Zerka na zasłonę prysznicową owiniętą wokół talii.
– Miałabyś coś przeciwko temu, żebym się ubrał, zanim pogadamy?
Owszem, miałabym. Muszę wiedzieć, co się dzieje. Natychmiast. Ale chyba jestem w szoku. Nie potrafię jasno myśleć i czuję się tym wszystkim przytłoczona. Przyda mi się kilka minut, żeby dojść do siebie.
Z trudem przełykam ślinę.
– W porządku. Spotkajmy się na dole.
Gdy opuszczam łazienkę i schodzę na dół jak tysiące razy wcześniej, próbuję oczyścić umysł. Staram się nie myśleć o jego ciemnych włosach, teraz krótko ściętych. Staram się nie myśleć, że on jest tutaj, naprawdę tutaj, a nie tylko w tym małym zamkniętym pudełeczku w mojej głowie. A już z pewnością staram się nie myśleć o tym, że być może planuje tu zostać.
Zauważam, że dłonie mi drżą, i zaciskam je w pięści.
„Wszystko będzie dobrze”, myślę.
To musi być jakieś nieporozumienie. Zaraz się szybko rozmówimy i on zniknie z mojego życia na dobre.
Wchodzę do kuchni, zapalam światło i przecieram zakurzone siedzenie jednego z krzeseł przy stole. Dalej powtarzam sobie, że wszystko jest w porządku. Dłonie w końcu przestają mi się trząść, ale kolano wciąż nerwowo podryguje, podczas gdy czekam na Willa.
Kilka minut później schodzi na dół i siada naprzeciwko mnie. Nie odrywam wzroku od blatu.
– Nie mogę uwierzyć, że naprawdę tu jesteś – szepcze.
Nie. Jego głos wcale nie przyprawia mnie o gęsią skórkę.
Naprawdę próbuję nie patrzeć na rzeźbione rysy jego twarzy, pokrytej kilkudniowym zarostem, ale Jezu, on mi tego nie ułatwia. I chociaż zmienił się trochę przez te lata, wystarczy jedno spojrzenie, bym wiedziała, że wciąż mogłabym narysować go z pamięci.
Nie odzywam się.
Przełyka z trudem, po czym pyta:
– Jak się masz?
To proste pytanie, a jednocześnie najtrudniejsze, na jakie kiedykolwiek musiałam odpowiedzieć. Najgorsze jest to, że ogarnia mnie potrzeba, by wyznać mu prawdę. Tak łatwo mogłabym wrócić do tego, jak kiedyś między nami było. Opowiedzieć mu o wszystkim, co go ominęło. O tym, jak było mi trudno. Jak bardzo cierpiałam. Ale gryzę się w język. Nie ma znaczenia, co u mnie słychać ani co on zrobił ze swoim życiem. Jesteśmy tu, by rozmawiać o interesach.
Krzyżuję dłonie na blacie i puszczam jego pytanie mimo uszu.
– Co dokładnie miałeś na myśli, gdy powiedziałeś, że jesteś tutaj z tego samego powodu?
Will wzdryga się, kiedy tak obcesowo przechodzę do rzeczy. Na jego twarzy zaczyna pojawiać się rumieniec, ale nie mam związanych z tym wyrzutów sumienia. Żadnych. To nie jest tak, że sobie na to nie zasłużył. On chyba to wie, bo nie kontynuuje tematu.
– Właśnie to, co powiedziałem. Moja mama przysłała mnie tutaj, żebym zajął się sprzedażą domu – mówi.
– To niemożliwe. Mój tata przysłał mnie, żebym się tym zajęła. Jutro mam spotkanie z agentem nieruchomości.
On odchyla się na krześle.
– Tak się składa, że ja również.
Odruchowo unoszę brwi, ale zmuszam je do opadnięcia. Nie zamierzam pozwolić, by moja twarz zdradzała jakiekolwiek emocje. On na to nie zasługuje.
Odchrząkuję.
– Może doszło do jakiegoś nieporozumienia między Norą a moim tatą, ale to nic. Jestem tu teraz i dom powinien zostać sprzedany w ciągu tygodnia, więc możesz jechać. – Wiedziałam, że w końcu będę musiała się skontaktować z Seabergami, żeby sfinalizować transakcję, ale nie zamierzałam rozmawiać właśnie z nim.
I zdecydowanie jeszcze nie w tym momencie. Potrzebuję więcej czasu.
On ściąga brwi.
– Sprzedany? Co masz na myśli? Jak to „sprzedany”?
Kolano podryguje mi jeszcze szybciej pod stołem. Czy on sobie robi jaja?
– Jak to ładnie wcześniej ująłeś, „właśnie to, co powiedziałam”. Rozmawiałam już z agentem. Muszę tylko odbyć z nim kilka spotkań, a potem będę mogła podpisać papiery i zapomnieć o przeszłości.
– Chcesz się pozbyć tego miejsca? – pyta, mrużąc oczy.
– Oczywiście, że tak – mówię, a po krótkim milczeniu dodaję: – A ty nie?
– Nie – wybucha i cofa się gwałtownie. – Dlaczego miałbym to zrobić? Wiąże się z nim tak wiele wspomnień.
– Złych wspomnień.
Zaciska szczękę.
– Jedno złe wspomnienie, Vi.
– Jedno wystarczy. – Kręcę głową. – Nie chcę już, żeby ten dom należał do nas.
Zamyka oczy i przeczesuje dłonią włosy. Milczy przez dłuższą chwilę, po czym mówi:
– Przykro mi, ale nie możesz o tym decydować.
Tym razem nie potrafię ukryć zdumienia.
– Oczywiście, że mogę. To miejsce należy do obu rodzin, nie tylko do twojej.
Co za dupek.
– Owszem, ale gdy mój tata i Amy kupowali ten dom, nie zainwestowali po równo. Jesteśmy właścicielami sześćdziesięciu procent nieruchomości, więc technicznie rzecz biorąc, nie możesz podjąć decyzji o sprzedaży. – Will drapie się po karku. Nie potrafi spojrzeć mi w oczy. – Przyjechałem tutaj, żeby powiedzieć temu cholernemu agentowi, by przestał wydzwaniać do moich rodziców i poszedł do diabła. Nie zamierzam zrezygnować z tego domu. Owszem, chyba moglibyście podać nas do sądu, ale wątpię, by to wyszło na dobre komukolwiek z nas.
Jasna cholera. Dlaczego tata mnie o tym nie uprzedził? Jak mógł nie wiedzieć, że ktoś z Seabergów się tu pojawi?
Żołądek mi się przewrócił, gdy usłyszałam, jak imię mamy padło z ust Willa, ale bardziej skupiam się na tym, co mi powiedział i co to dla mnie oznacza. Bo chociaż można mu wiele zarzucić, nie jest kłamcą.
Milczę tak długo, że w końcu pyta:
– Dlaczego chcesz sprzedać ten dom? Uwielbiałaś go.
Podrywam głowę.
– Serio o to pytasz? Naprawdę nie rozumiesz, dlaczego chcę się go pozbyć?
Jabłko Adama unosi mu się i opada.
– Chyba rozumiem. Ale to wciąż jest miejsce, w którym spędzaliśmy wszystkie wakacje. To tu nauczyliśmy się jeździć na rowerze i wymyślaliśmy wszystkie nasze zabawy. Tu upiliśmy się po raz pierwszy. Tu staliśmy się nami.
Wzdycham. Nagle ogarnia mnie straszne zmęczenie. Nie chcę tu być. Nie chcę się kłócić z Willem Seabergiem o to, dlaczego to miejsce nie jest obecnie dla mnie dobre. Chcę wrócić do domu.
– Ja tak na to nie patrzę. Już nie.
Will zasłania usta dłonią i chyba mamrocze „cholera”. Wzdycha ciężko.
– I co teraz?
Nie wspomniał o tym, że jego rodzice byliby gotowi odkupić od nas te czterdzieści procent nieruchomości, więc zakładam, że to nie wchodzi w grę. Mogę zrobić tylko jedno.
Sprawdzam godzinę na telefonie.
– Cóż, jeśli zaraz wyruszę, pewnie uda mi się dotrzeć do Syracuse o...
– Proszę, nie wyjeżdżaj – przerywa, szeroko otwierając oczy. – Jeszcze nie.
Ściągam usta.
– Najwyraźniej nie mam tu już nic więcej do roboty.
Wzdryga się na te słowa, co nie umyka mojej uwadze.
– Nie możesz teraz wyjechać. Jest późno, to za długi dystans.
– Will, ja nie chcę...
– Proszę – mówi, patrząc na mnie błagalnym wzrokiem. – Nie wyjeżdżaj.
I znowu zalewa mnie fala zmęczenia, które przenika moje ciało do szpiku kości. Ma związek nie z właśnie odbytą podróżą, lecz z duchami, które otaczają mnie, od kiedy przekroczyłam próg tego miejsca. Nie mam już siły.
– W porządku – mówię oschle. – No to pozwól mi teraz pójść do łóżka.
Schodzi mi z drogi, ale kącik ust mu drga.
Mijam go i ruszam w stronę schodów. Zatrzymuję się na pierwszym stopniu i nie odwracam się, gdy mówię:
– Och, i nazywam się Violet. Nie Vi.
Nie czekam na odpowiedź. Nogi mechanicznie niosą mnie na górę, a kiedy wchodzę do swojej dawnej sypialni, zamykam za sobą drzwi i się o nie opieram. Czuję, jakby moja głowa ważyła ze czterdzieści kilo, pozwalam jej opaść.
Boże, powinnam była zostać w domu.
Pięć lat wcześniej
Nie pamiętam czasów, w których Will Seaberg nie był najważniejszą osobą w moim życiu.
Właśnie ta myśl uderza mnie, gdy SUV rodziców wjeżdża na podjazd naszego domku letniskowego. Serce wali mi mocno w piersi i czuję suchość w ustach, chociaż w ciągu ostatniej godziny wypiłam przecież tyle wody. On jest blisko. Nie w metaforycznym sensie, jak przez resztę roku, kiedy wysyłamy sobie esemesy o treści: „Bardzo za tobą tęsknię” i rozmawiamy późnymi wieczorami przez telefon. Nie. On jest tutaj dosłownie. Jego granatowy jeep i range rover jego rodziców już stoją przed domem, a on czeka w pobliżu starych drewnianych drzwi frontowych. Nie widziałam go od zeszłego lata – nie miał czasu na weekendowe wypady z Rhode Island podczas pierwszego roku studiów. Nasza rozłąka jeszcze nigdy nie trwała tak długo.
W pośpiechu chowam szkicownik do plecaka i niedbale wrzucam do środka ołówki.
– Jesteśmy na miejscu! – woła tata zza kierownicy. – W końcu nadeszło lato.
Uśmiecham się naprawdę szeroko. Bo tata ma rację. To jest lato: domek przy plaży, z beżową fasadą pociemniałą od nadmorskiego powietrza i dużymi oknami, które skrzypią, gdy je otwieramy; całe miasteczko Ogunquit z jego urokliwymi knajpkami i ze sklepikami nastawionymi na turystów; David i jego opowieści przy ognisku; Nora i jej nieskończone zasoby romansów w miękkich okładkach; Samantha z jej słabością do plotkowania i wykradania się nocami.
I, oczywiście, Will.
Will to popularne imię. Każdy zna jakiegoś Willa. Ale ja zawsze miałam wrażenie, że jest absolutnie wyjątkowe, jakby wyjęte prosto z książki fantasy, bo należało do niego. Nie mówiąc już o nazwisku. Seaberg. Zupełnie jakby było mu pisane spędzać wakacje tutaj, nad wodą, z solą we włosach i grzbietem nosa poparzonym od słońca.
– Najwyższa pora. Naprawdę muszę się odlać – kwituje Jensen, mój czternastoletni brat, niszcząc magię unoszącą się w powietrzu.
Oliver, jego brat bliźniak, chichocze pod nosem.
– Wyrażaj się! – beszta Jensena mama, podczas gdy tata parkuje.
Nie czekam na ich reakcję. Wyskakuję z auta i biegnę się przywitać z moimi ulubionymi ludźmi, którzy już ustawiają się w rzędzie na ganku przed domem.
Najpierw ściskam Davida. Sięgam mu zaledwie do klatki piersiowej. Śmieje się i odwzajemnia mój uścisk, mówiąc:
– Cześć Vi, czyżbyś zmalała w ciągu minionego roku?
– Ha, ha – odpowiadam i markuję cios w jego brzuch, po czym podchodzę do mojej przyszywanej siostry.
Samantha upięła brązowe włosy na czubku głowy w potargany koczek, a jej niebieskie oczy iskrzą, kiedy mnie obejmuje.
– Cześć, Tygrysku.
Jak zawsze pachnie bzem i zasypką dla niemowląt.
– Cześć. – Wzdycham. – Nie masz pojęcia, jak się cieszę, że cię widzę.
– Myślę, że mam – odpowiada, cofając się odrobinę, by na mnie spojrzeć.
Ściskam ją szybko raz jeszcze i podchodzę do Nory, jej mamy, która ma najcieplejszy uśmiech, jaki w życiu widziałam. Całuje mnie w policzek, po czym szepcze:
– Witaj w domu, Violet.
Uśmiecham się szeroko.
Moi rodzice i bracia gramolą się z samochodu i zaczynają przytulać ze wszystkimi, podczas gdy ja zbliżam się do ostatniego, najważniejszego członka rodziny Seabergów. Do mojego najlepszego przyjaciela.
Will wyprzystojniał jeszcze bardziej, jeśli to w ogóle możliwe. Ciemne loki ma ułożone trochę inaczej niż zeszłego lata. Są dłuższe, odrobinę bardziej potargane. Jeszcze nie mokre, co samo w sobie stanowi mały cud, bo Will zazwyczaj wskakuje do oceanu jakąś sekundę po przyjeździe. Jest tak wysoki, że muszę zadrzeć głowę, by spojrzeć mu w oczy, szare jak burzowe niebo. Uśmiecham się bez przerwy, aż zaczynają mnie boleć policzki. Na co dzień cieszę się tylko kawałeczkami jego osoby, szybkimi wiadomościami i fotkami na Instagramie. Spotkanie z nim to coś zupełnie innego. Przyjaźń na odległość jest trudna.
Will obrzuca mnie wzrokiem od stóp do głów, po czym uśmiecha się tak szeroko, że w jego lewym policzku pojawia się dołeczek.
Will porywa mnie w ramiona i już po chwili wiruję w powietrzu. Chichoczę, zaciskając dłonie na silnych ramionach, i wdycham zapach chłopaka. Woń słonej wody i trawy cytrynowej.
Samantha zawsze była dla mnie jak siostra, ale Will nigdy nie był bratem.
Nic nie przebije jego uścisków. Właściwie to uściski wszystkich Seabergów są wyjątkowe. Obejmują człowieka tak, jakby się bali, że ucieknie, jeśli tylko rozluźnią chwyt. A jednak dziś Will przytula mnie jakoś inaczej. Może tylko to sobie wyobrażam, może dlatego, że tak długo na to czekałam, ale mam wrażenie, że trzyma mnie mocniej, bliżej.
Przestaje się obracać, odstawia mnie na ziemię, ale jego ramiona wciąż oplatają moją talię. Jego włosy, rozgrzane przez słońce, niemal parzą skórę na mojej szyi i tłumię dreszcz, gdy słyszę, jak szepcze:
– Boże, tęskniłem za tobą.
– Nie masz pojęcia, jak ja tęskniłam – odpowiadam, choć brakuje mi tchu.
Will cofa się i przechyla głowę na bok.
– No to chodźmy.
– Już?
– Czekałem na wasz przyjazd godzinę. Owszem, już.
Zerkam na Norę i Davida, którzy z ożywieniem dyskutują z moimi rodzicami i braćmi, wyciągają nasze rzeczy z bagażnika i zanoszą je do środka. Z tym domem też chciałabym się przywitać. To ogniwo, które łączy nasze rodziny. W ciągu roku tęsknię za nim tak bardzo, że to aż boli. Mam ochotę wejść i powąchać powietrze pełne kurzu, rzucić się na twardy materac na łóżku i napić się z jednej z niebieskich szklanek, które przywodzą na myśl tak wiele wspomnień o minionych posiłkach.
Ale gdy spoglądam znowu w podekscytowane oczy Willa, wiem, że nie mam wyjścia. Muszę podążyć za nim.
Historia mojego życia.
– W porządku, chodźmy. Ale robię to tylko dlatego, żebyś nie płakał potem całą noc – mówię.
Śmieje się pod nosem.
– Miałem pięć lat, Vi. Pięć! Kiedy wreszcie dasz spokój?
Uśmiecham się złośliwie.
– Nigdy.
Zerkam przez ramię na resztę dzieciaków i krzyczę:
– Kto ostatni w wodzie, ten robi jutro śniadanie!
Potem rzucam się do biegu.
Technicznie rzecz biorąc, nasz plażowy domek nie znajduje się przy plaży. Od oceanu dzielą go trzy przecznice, ale ta odległość nigdy mi nie przeszkadzała. Widok jest jeszcze bardziej wyjątkowy, gdy człowiek musi na niego trochę zapracować.
Już po chwili słyszę za plecami tupot stóp Willa oraz wrzaski moich braci i Samanthy żądających, żebyśmy na nich poczekali. Ale wszyscy znamy zasady. Ten, kto ostatni wskoczy do wody, będzie musiał jutro przygotować śniadanie dla dziewięciu osób. I choć dobrze radzę sobie w kuchni, gotowanie dla takiej bandy to utrapienie.
Will wyprzedza mnie, gdy wbiegam na piasek, i rzuca mi w twarz swój czarny T-shirt. Odwraca się nawet i bezczelnie puszcza do mnie oko.
– Ty dupku! – krzyczę, strząsając koszulkę na ziemię, i jeszcze przyspieszam.
Piasek pod moimi stopami jest ciepły, a słońce pali mi ramiona. Chociaż to dopiero koniec czerwca, pogoda przypomina tę typową dla połowy lipca. Wspinam się na niewielkie wzgórze, pędząc za Willem, którego plecy zaczynają połyskiwać od potu, i w końcu widzę błękit na horyzoncie. Ocean.
Co roku zakochuję się w nim na nowo. Woda jest kryształowo czysta w promieniach słońca, a odcień niebieskiego tak głęboki, że człowiek ma wrażenie, jakby patrzył na obraz van Gogha. Tęcza parasolek i składanych krzesełek rozproszonych wzdłuż brzegu barwi plażę. Ktoś puszcza z głośnika muzykę pop, ale ryk fal uderzających o brzeg niemal ją zagłusza. Moja ulubiona kołysanka.
W chwili, gdy Will wbiega do wody, zdaję sobie z czegoś sprawę.
Zapomniałam włożyć kostium kąpielowy.
Cholera.
To przez ten uśmiech.
Zatrzymuję się na skraju plaży, czując zimno pod stopami. Will stoi już w wodzie po pas i odwraca się do mnie, przymykając jedno oko w oślepiającym blasku słońca.
– Na co czekasz?
– Nie mam na sobie kostiumu kąpielowego!
– No i co z tego? Wejdź tak, jak stoisz.
Spuszczam wzrok. Mam na sobie dżinsowe spodenki i ciemnoszary T-shirt. Nie jest tak źle, ale nie ma gorszego uczucia niż mokry dżins lepiący się do skóry.
– Nie zmuszaj mnie, żebym po ciebie poszedł, Vi! – woła, przekrzykując ryk fal.
– Nie zrobiłbyś tego.
Posyła mi szelmowski uśmiech, po czym zaczyna brodzić z powrotem w stronę plaży. Plecy ma trochę zgarbione, skrada się jak zwierzę.
Droczenie się z nim to chyba nie był najlepszy pomysł.
Nie mogę się zdecydować, co robić, ale gdy słyszę wojownicze okrzyki Samanthy i moich braci, dociera do mnie, że jeśli nie chcę przegrać, muszę ruszyć z miejsca.
Zrzucam sandałki i wbiegam do oceanu.
– Właśnie tak! – krzyczy Will i zaczyna się cofać, zanurzając się coraz głębiej.
Zapomniałam, jak zimna potrafi być tu woda. Czuję niemal ból, jakby tysiące malutkich noży przeszywały mi skórę. Ale nie ma już odwrotu. Wedle zasad muszę zanurzyć się cała, włącznie z głową. No trudno.
Biorę głęboki wdech, a potem biegnę przed siebie, piszcząc jak oszalała, kiedy fala moczy mi koszulkę i połowę twarzy. Mimo wszystko nie zwalniam. Trzeba to zrobić na jeden raz.
Rozchlapuję wodę na boki, a Will śmieje się głośno, po czym nurkuje. Gdy znów się wynurza, potrząsa głową niczym mokry pies. Jestem już tak blisko, że większość kropli ląduje na mojej buzi.
Popycham go.
– Jesteś beznadziejny.
– Uważaj, co mówisz, panno Mitchell – woła ze śmiechem, a następnie wpycha mi głowę pod wodę, zanim zdołam w pełni przygotować się na szok.
Wypływam na powierzchnię ze śmiechem, z trudem łapiąc powietrze. Czuję sól na wargach, a oczy mnie pieką, ale to najlepszy rodzaj bólu.
Pływamy w miejscu, a długie blond włosy kleją mi się do ramion i unoszą na wodzie wokół mnie.
Will pokazuje mi język. Próbuję złapać oddech, ale na próżno. Za szybko biegłam. Słyszę chlupot za plecami, gdy nasze rodzeństwo wpada do oceanu, mimo to się nie odwracam.
Will wbija we mnie spojrzenie i mówi:
– To lato będzie wyjątkowe. Czuję to.
Unoszę kąciki ust w uśmiechu. Zgadzam się z nim w stu procentach.
To moje ostatnie wakacje przed pójściem na studia. Pierwsze, które spędzę jako dorosła. Kto wie, co się wydarzy? Mam wrażenie, jakby wielki świat otwierał się przede mną, zimny w swojej obcości, i mam jeszcze tylko to jedno lato, by wygrzewać się w cieple tego, co znajome.
A Will Seaberg stanowi definicję swojskości.
Budzę się bladym świtem.
To była niespokojna noc, wypełniona snami o utraconych przyjaźniach i porzuceniu. Często mi się takie zdarzają, ale dawno już nie było tak źle. Gdy otwieram oczy, czuję ucisk w piersi, a umysł mam zamglony. Dopiero po chwili przypominam sobie, gdzie jestem. A kiedy to do mnie dociera, wiem, że już nie zasnę.
Nie mogę uwierzyć w to, co się dzieje. Jestem w naszym domku letniskowym. Z Willem, który spodziewa się, że wstanę i będę z nim normalnie rozmawiać, jakby nie dzieliło nas pięć lat milczenia i mnóstwo nieprzepracowanej traumy. Chyba poradził sobie lepiej niż ja, skoro jest takim optymistą.
Miałam go już nigdy nie zobaczyć. Nasze drogi miały się rozejść na zawsze. Gdybym wiedziała, że tu będzie, przygotowałabym się na to. Pewnie powiedziałabym tacie, że dostałam okropnej biegunki i nie mogę jechać do Maine, żeby zająć się sprzedażą domu.
A skoro już o tym mowa, naprawdę muszę się skontaktować z ojcem. Powiedzieć mu, że jednak nic z tego nie będzie, i zapytać, czy wiedział o tym wszystkim.
Będzie rozczarowany. Jest jedyną osobą, która nienawidzi tego miejsca jeszcze bardziej niż ja.
Przekręcam się na zakurzonej błękitnej narzucie, którą wybrałam, gdy miałam dziesięć lat – nie zawracałam sobie głowy zmianą pościeli wczoraj przed pójściem spać, więc nie pachnie świeżością – i patrzę na telefon.
6:43.
Tata już na pewno wyszedł na codzienną przebieżkę, co jest do kitu, bo naprawdę muszę z kimś porozmawiać o tym, co się dzieje. Czuję, że jeśli tego nie zrobię, eksploduję. Gdyby chodziło o cokolwiek innego, mogłabym zadzwonić do Jensena albo Olliego, żeby się im wyżalić, ale nie zamierzam ich obciążać czymś takim.
Co oznacza, że mam tylko jedno wyjście. Kamali.
To nie jest zła opcja. Moja przyjaciółka potrafi słuchać. Poza tym ma kanapę pokrytą poduszkami z inspirującymi cytatami, takimi jak: „Żyj, śmiej się, kochaj” oraz: „Kolekcjonuj chwile, nie rzeczy”, więc nie wiem, kto byłby lepiej wykwalifikowany, aby poradzić sobie z moim załamaniem nerwowym.
Poznałyśmy się kilka lat temu w grupie wsparcia dla osób zmagających się z żałobą. Ona trafiła tam po tym, jak jej młodszy brat popełnił samobójstwo, i chociaż prawie nic nas nie łączyło, natychmiast zrodziła się między nami więź. Może dlatego, że w wieku dwudziestu sześciu lat już była matką – urodziła Aishę, gdy była dziewiętnastolatką – i matkowała mi wtedy, kiedy najbardziej tego potrzebowałam. A może dlatego, że przewracała oczami zawsze, gdy prowadzący mówił nam, żebyśmy „zaakceptowali nasze emocje”. W każdym razie od pierwszego spotkania byłyśmy nierozłączne.
Aisha wcześnie zaczyna lekcje, więc możliwe, że Kamali jest już na nogach. A jeśli nie, no cóż, 6:43 to prawie siódma, a siódma to prawie ósma, a o tej godzinie już wypada do kogoś zadzwonić. Tak myślę.
Sięgam po telefon i wybieram jej numer. Odbiera w trakcie trzeciego sygnału.
– Halo? – pyta zaspanym głosem.
Chyba się przeliczyłam. Ale wiem, że mi wybaczy.
– On tu jest – mówię zamiast powitania.
– Kto? – jęczy. – Papież?
– Tak, Kam, cholerny papież odwiedził mój domek letniskowy. Nie, głuptasie, on tu jest. – Z trudem przełykam ślinę. – Will.
– O nie.
Słyszę, jak chrząka i gramoli się z łóżka.
– O tak – potwierdzam.
– Opowiedz mi wszystko.
Więc to robię. Mówię jej o tym, jak dotarłam na miejsce o jedenastej wieczorem, usłyszałam dźwięki na górze i postanowiłam sprawdzić, kto tam jest. Gdy to słyszy, nazywa mnie „pieprzoną debilką”. I o wszystkim, co się potem stało.
– Naprawdę przywaliłaś mu w twarz? – pyta, gdy już skończyłam.
– Owszem. – Dłoń wciąż kurewsko mnie boli.
– Twardzielka. Jestem z ciebie dumna. – Dociera do mnie odgłos spuszczanej wody w toalecie, po czym Kamali dodaje: – Ale wciąż uważam, że to było naprawdę głupie, że weszłaś tam sama.
– Byłam uzbrojona.
– W co? W swoje żelazne pięści?
– Owszem, w moje żelazne pięści i gaz pieprzowy. – Kręcę głową. – W każdym razie nie po to do ciebie zadzwoniłam.
Prycha.
– Ależ proszę, w takim razie oświeć mnie, dlaczego zadzwoniłaś bladym świtem.
– Nie mogę sprzedać tego domu bez jego pozwolenia, a on zamierza chronić to miejsce za wszelką cenę. I niemal błagał mnie, żebym od razu nie wyjeżdżała. Chociaż akurat to można przypisać obrażeniom mózgu, które mu zafundowałam.
Moja przyjaciółka chichocze.
– Och, błagam, nie popisuj się, nie jesteś aż tak silna.
– Kamali, ja mam prawdziwy problem.
– Okej, okej, nie bądź zrzędą – mamrocze i zapewne przewraca przy tym oczami. Potem wzdycha. – Więc co zamierzasz zrobić?
– Nie mam pojęcia. Dlatego dzwonię do ciebie.
Słyszę, jak włącza ekspres do kawy. Odgłos mielenia ziaren zagłusza wszystko inne.
– Nie wiem, co ci poradzić – mówi w końcu. – Wiesz, że nie lubię konfrontacji. Pamiętasz, jak Sandra z komitetu rodzicielskiego powiedziała mi, że babeczki, które upiekłam, nie są wystarczająco dobre, a ja się popłakałam?
– O tak, pamiętam – odpowiadam z uśmiechem. – Wciąż mam pod łóżkiem laleczkę voodoo, którą zrobiłyśmy, żeby się na niej zemścić.
Kamali się śmieje.
– I właśnie dlatego jesteśmy przyjaciółkami.
Wstaję z łóżka i podchodzę do okna. To najmniejszy pokój w całym domu, ale wybrałam go tyle lat temu, bo ma najlepszy widok – na ocean. Patrzę na różowo-fioletowe niebo odbijające się na powierzchni wody.
– Jedyna rada, jakiej mogę ci udzielić, brzmi: porozmawiaj z nim. Oboje jesteście dorośli. Na pewno dojdziecie do porozumienia.
Wychylam się przez okno i wzdycham głośno.
– Dlaczego zawsze musisz być taka racjonalna? Miałam nadzieję, że mi powiesz, że to dobry pomysł, bym skopała mu tyłek.
– Jeśli właśnie tak chcesz to załatwić, masz moje błogosławieństwo. Ale zalecałabym dyskusję. – Słyszę odgłos budzika w telefonie. – Cholera, skarbie, muszę wyszykować Aishę do szkoły, ale zadzwoń do mnie później, jeżeli będziesz potrzebowała więcej dojrzałych porad.
Śmieję się.
– Okej, dzięki. Pozdrów Aishę od cioci Violet.
– Zrobi się.
Kamali się rozłącza i nagle znowu zostaję sama ze swoimi myślami, co mnie szczególnie nie cieszy. Za dużo tego wszystkiego. Muszę jakoś uspokoić skołatane nerwy. Jest za wcześnie, by upić się do nieprzytomności, więc chyba musi mi wystarczyć jogging.
Szybko znajduję w bagażach coś, co od biedy można uznać za strój do ćwiczeń, i związuję włosy w kucyk. Drzwi sypialni skrzypią odrobinę, gdy je otwieram. Na moment zaciskam powieki i wymykam się na korytarz. Nie czekam, aby się przekonać, czy ten hałas obudził Willa. Zbiegam ze schodów, pokonując po dwa stopnie naraz, szybko wkładam adidasy i wychodzę na zewnątrz. Morskie powietrze wypełnia mi płuca. Pochylam się, zaczynam rozciągać i wtedy widzę jego jeepa na podjeździe. Wczoraj było tak ciemno, że musiałam go nie zauważyć. Wlepiam wzrok w znajome auto, aż w końcu przełykam ślinę i zmuszam się do biegu.
Nie przejmuję się utrzymywaniem miarowego tempa. Od razu startuję z prędkością, przy której prawdopodobnie wyglądam, jakbym uciekała przed niedźwiedziem, ale nic mnie to nie obchodzi. Poważne problemy wymagają drastycznych rozwiązań.
Zazwyczaj nigdy nie biegam bez muzyki, ale tak się spieszyłam z wyjściem, że zapomniałam słuchawek, więc towarzyszą mi tylko skrzeczenie mew i pomruk nielicznych samochodów. Ulice są opustoszałe o tej godzinie, widzę jedynie starszą parę podlewającą ogródek przed domem oraz mężczyznę w średnim wieku w garniturze, który zmierza w stronę auta stojącego na podjeździe. Powietrze jest wilgotne i ciężkie, ale upał jeszcze nie zrobił się nieznośny.
Staram się wbijać wzrok w ziemię, żeby uniknąć ataku paniki, ale to naprawdę trudne, gdy nie mogę się skupić na słuchaniu muzyki. Will wypełnia moje myśli, więc rozglądanie się po miasteczku to zdecydowanie mniejsze zło.
Zaciskam dłonie w pięści i podnoszę wzrok, starając się zachować panowanie nad sobą.
Niewiele się tu zmieniło. Stara restauracja, w której jadaliśmy niedzielne brunche, wciąż jest pokryta obłażącymi warstwami miętowej i żółtej farby. Sklep z antykami, gdzie pewnego dnia kupiłyśmy z Norą dwa spodeczki, które jej zdaniem były „vintage, ale eleganckie”, nadal działa. Nawet food truck, który odwiedzałyśmy z mamą w każde gorące popołudnie, żeby kupić świeżo robioną lemoniadę, stoi na tym samym rogu co kiedyś.
Zupełnie jakby czas się tu zatrzymał. Jakbym tylko ja musiała zacząć od początku.
Serce bije mi za szybko. Niewystarczająco dużo tlenu dociera do płuc.
Gwałtownie przerywam bieg i zaczynam maszerować z dłońmi na biodrach, wygłodniale łykając powietrze. Pot spływa mi po plecach i po twarzy, czuję jego słony smak na wargach.
To miasteczko nie zrobiło mi nic złego. Zdaję sobie z tego sprawę. Ale przez większość czasu kieruję swój gniew pod adresem całego świata.
Gdy wracam w stronę domku letniskowego, natykam się na jedno miejsce, którego wcześniej nie widziałam. Jakaś galeria zastąpiła kawiarnię tuż za rogiem Main Street. Podchodzę bliżej i mrużę oczy.
Na wszystkich ścianach wiszą dzieła sztuki, kilka wyeksponowano w oknach. To głównie krajobrazy: zatłoczona plaża Ogunquit w letni dzień, gęsty las o zmierzchu. Są piękne. Zawsze było tu dużo tego typu instytucji, ale nigdy nie widziałam tak dzikich pociągnięć pędzla jak u tego artysty.
Stoję nieruchomo, chłonąc wzrokiem to wszystko. Kiedyś coś takiego naprawdę by mnie zainspirowało. Natychmiast wyciągnęłabym płótno albo szkicownik i zaczęła tworzyć.
Ale to było kiedyś.
W końcu odwracam się i ruszam biegiem w kierunku domu, tym razem spokojniejszym tempem.
Wciąż dyszę, gdy otwieram drzwi frontowe i ściągam buty w przedsionku. Za dnia widzę, że jest taki jak dawniej, poza kilkoma istotnymi szczegółami. Podłogi nie pokrywa piasek naniesiony z plaży przez pół tuzina osób. Płaszcze przeciwdeszczowe nie wiszą na stojaku przy drzwiach. Na dużym lustrze nie ma śladów pozostawionych przez palce pokryte kremem z filtrem przeciwsłonecznym. To miejsce nie wygląda, jakby żyło.
Idę do kuchni i nalewam sobie szklankę wody. Wyjmuję stary okład lodowy z zamrażarki i przykładam do wciąż bolącej dłoni, bo wbrew przechwałkom wcale nie mam żelaznych pięści.
Biorę łyk i nagle zdaję sobie sprawę, że nie jestem sama w pomieszczeniu. Zupełnie jakby w powietrzu zaszła jakaś reakcja chemiczna, kiedy on wszedł do kuchni.
– To chyba mi przydałby się ten okład – mówi Will.
Odwracam się i ściągam wargi, by powstrzymać okrzyk. Jego twarz jest posiniaczona, i to bardzo. Ma opuchnięty nos i ciemne kręgi pod oczami. Ale nawet w takim stanie wygląda przystojniej niż ktokolwiek, kogo znam. Życie bywa czasem niesprawiedliwe.
Odchrząkuję i podaję mu lód.
– No tak. Przepraszam, że cię zaatakowałam... chyba.
Może jednak mam odrobinę wyrzutów sumienia.
Will uśmiecha się kącikiem ust.
– Nie spodziewałbym się po tobie niczego innego.
Z bliska widzę, że ma mokre włosy. Nie wiem, czy po prysznicu, czy właśnie wrócił z plaży.
Biorę kolejny łyk wody.
On wbija wzrok w podłogę, opiera się o marmurowy blat i pyta:
– A więc... myślałaś już o tym, co zamierzasz zrobić?
Pytanie za milion dolarów.
– Nie jestem pewna. Muszę porozmawiać z tatą. Potem pewnie wyjadę.
Cień uśmiechu błąkający się na jego wargach znika.
– Więc mówiłaś serio, że nie chcesz tu zostać?
– Oczywiście, że tak.
Will dociska nasady dłoni do oczu.
– Boże, nie mogę znieść tej cholernej sytuacji. To było twoje miejsce. Nienawidzę tego, że już tak nie uważasz i że miałem z tym coś wspólnego.
Prostuję się odrobinę. Nie zamierzam o tym rozmawiać. Ani teraz, ani nigdy.
– Posłuchaj...
– Muszę coś zrobić, żebyś znowu zaczęła patrzeć na ten dom tak jak dawniej – przerywa mi.
– Co takiego?
– Nie potrafię się pogodzić z tym, że już go nie lubisz. Rozmyślałem o tym całą noc. – Pociera powieki i głośno wypuszcza powietrze z płuc.
Boże, to jest krępujące. Nie chcę tu być.
Ruszam w stronę schodów, ale on przyszpila mnie spojrzeniem. Oczy ma szeroko otwarte i czai się w nich panika.
– Wiesz co, mogę zawrzeć z tobą układ.
Unoszę brew.
– Daj mi całe lato. Zostań tu ze mną przez osiem tygodni albo jak długo możesz i nie odbieraj mi szansy, bym ci pokazał, dlaczego kiedyś kochałaś to miejsce. Przy okazji mogłabyś mi pomóc w wykonaniu koniecznych napraw. A jeśli pod koniec wakacji wciąż będziesz chciała sprzedać ten dom, to... – Kiwa głową. – Wtedy się zgodzę. Moim rodzicom i tak jest wszystko jedno. Już dawno by go sprzedali, gdyby nie ja.
Krzyżuję ramiona na piersi i pytam:
– Byłbyś gotów tak zaryzykować?
– Zawsze byłem gotów dla ciebie ryzykować.
Jego słowa przeszywają moje serce jak nóż. Odstawiam szklankę i odpycham się od blatu.
– Najwyraźniej niewystarczająco.
Zamyka oczy i wypuszcza powietrze z płuc. Wygląda, jakby cierpiał. Ale mnie już nie obchodzi, jak on się czuje.
– Proszę... – mówi w końcu. – Przynajmniej się nad tym zastanów. To sprawiedliwy układ.
Nie ma nic sprawiedliwego w tym, że ten dom należy bardziej do niego niż do mnie. Ani w tym, że jego smutne spojrzenie wciąż potrafi mnie przyprawić o ból brzucha. A już z pewnością nie w tym, że zawsze umiał znaleźć odpowiednie słowa, by mnie do czegoś przekonać.
– Idę pod prysznic – oświadczam, wychodząc z kuchni i ignorując jego ostatni komentarz.
Gdy wchodzę do łazienki, porwana zasłonka prysznicowa wisi przewieszona przez drążek. No tak. Will z pewnością nie miał jeszcze okazji kupić nowej. Chyba będę musiała nakierować słuchawkę na ścianę i być dobrej myśli.
Sprawy układają się po prostu świetnie, czyż nie?
Szybko się rozbieram, w nadziei że ciepła woda ukoi moje nerwy.
Ale tak się nie dzieje.
Kiedy stoję pod prysznicem, zaczynam myśleć jeszcze więcej: o Willu, o tym miejscu, o studiach, o tacie, o wszystkim. Po kilku minutach dochodzę do wniosku, że wszystko w moim życiu jest do dupy. Nie ma to jak porządna sesja użalania się nad sobą.
Odwracam się, żeby sięgnąć po szampon, i przypominam sobie, że nie zabrałam go z domu. Pakowałam się w pośpiechu i byle jak, zwłaszcza że to miał być krótki pobyt. Miałam tu przyjechać, sprzedać tę nieruchomość, pokazać jej środkowy palec, a potem wyjechać i już nigdy nie wrócić. Ale ten plan przestał być realny. Will musiał wszystko zepsuć. Zresztą nie pierwszy raz.
Rozglądam się, ale widzę tylko należącą do niego buteleczkę... żelu pod prysznic? Szamponu? Nie wiem, jak to nazwać. Wygląda to na tego typu rzecz, której mężczyźni używają do mycia ciała, włosów i samochodu.
No cóż. Śmierdzę po joggingu i wolę użyć potencjalnie toksycznego mydła, niż zadowolić się samą wodą.
Otwieram buteleczkę i nalewam trochę płynu na dłoń. Aromat trawy cytrynowej natychmiast wypełnia pomieszczenie. To zapach Willa. Był taki czas, że marzyłam jedynie o tym, by być w niego spowitą.
Tak, zgadzam się, miałam wielkie ambicje.
Nie żebym teraz miała większe. Właściwie to jest nawet gorzej, bo nie mam żadnych. Wciąż nie wiem, co chcę zrobić ze swoim życiem, i to nie daje mi spać po nocach. Zmieniałam kierunek studiów cztery razy w ciągu ostatnich pięciu lat i nadal nie znalazłam czegoś, z myślą o czym chętnie wstawałabym rano z łóżka. Skupiałam się na tym, żeby przetrwać. Nie było miejsca na marzenia.
Ostatni rok okazał się odrobinę lepszy. Starałam się spotykać z Kamali raz w tygodniu. Ciężko pracowałam, by zaliczyć zajęcia z księgowości (mówiąc „ciężko pracowałam”, chodzi mi o to, że tylko raz czy dwa płakałam rzewnie nad podręcznikami, rozważając wady i zalety zostania zawodową striptizerką). Dostałam się nawet na staż w firmie marketingowej. Zaczynam za tydzień.
Na samą myśl o tym chce mi się rzygać.
Powinnam się cieszyć. Mój profesor marketingu musiał się nagimnastykować, żeby załatwić mi te praktyki. To wspaniała okazja do nauki. Blisko domu. Więc dlaczego jednak się nie cieszę?
Spłukuję pianę, zakręcam kurek i wycieram się jednym z puszystych ręczników. Pachnie trochę kurzem i pleśnią, ale wciąż wyczuwam słabą woń płynu do płukania, którego używała Nora.
Piętro niżej rozlega się huk zamykanych drzwiczek od szafki i przypominam sobie o obecności Willa w tym domu. I o tym, że on czeka na moją odpowiedź.
Z trudem przełykam ślinę. Przecieram parę z lustra i opieram się o blat. Co ja, do cholery, powinnam zrobić?
Mam dwie opcje. Mogę stąd wyjechać i pozwolić, by nic się nie zmieniło. Ostatecznie pozostawaliśmy współwłaścicielami tego budynku przez ostatnich pięć lat i jakoś z tym żyliśmy. Ale skoro tata poprosił mnie, żebym zajęła się jego sprzedażą, to oznacza, że w końcu jest gotów, by zacząć od nowa. Jeśli nie pozbędziemy się tej nieruchomości, coś nieustannie będzie nam o niej przypominać. Tata będzie musiał dalej spłacać kredyt, co roku będziemy dostawać dokumenty ubezpieczeniowe. A ja będę musiała wrócić do domu, do pustej kawalerki i stażu, którego naprawdę, naprawdę nie chcę odbyć.
Druga możliwość jest taka, że mogłabym przystać na plan Willa. Zostać tu przez całe lato. Osiem tygodni to nie tak długo. Siedziałabym i oglądała Netflixa, w nadziei że czas szybko minie. Mogłabym ignorować Willa i robić swoje. Oczywiście profesor Campbell będzie na mnie wkurzony, jeżeli w ostatniej chwili zrezygnuję z praktyk, które z takim trudem mi załatwił, ale mogłabym mu powiedzieć, że chodzi o nagły wypadek w rodzinie. Bo w pewnym sensie to prawda. Zresztą to nie jest płatny staż, więc i tak nic bym w tym czasie nie zarobiła.
Chciałabym, żeby był przy mnie ktoś, kto doradziłby mi, jak powinnam postąpić. Gdy byłam młodsza, mama zawsze się ze mną droczyła, że nie potrafię podejmować decyzji. Oczywiście teraz już nie może mi pomóc. I właśnie na tym po części polega problem.
Podsumowując: obie opcje są do dupy. Muszę tylko wybrać tę, która sprawia, że chce mi się płakać mniej. I mimo wszystko już wiem, która to będzie.
Osuszam się do końca, idę do sypialni, wkładam T-shirt i dżinsowe krótkie spodenki. Kiedy wracam na dół, Will siedzi przy kuchennym stole ze zwieszoną głową i z rękami we włosach.
Gdy wchodzę do pomieszczenia, zrywa się na równe nogi.
– W porządku – oznajmiam głośno i wyraźnie. – Zrobię to.
– Naprawdę? – pyta, szeroko otwierając oczy.
– Tak. Ale jedynie dlatego, że bardzo chcę się pozbyć tego domu.
Will wypuszcza powietrze z płuc i niepewny uśmiech pojawia się na jego ustach. – Dziękuję. Wynagrodzę ci to. Zobaczysz.
Widzę to w jego twarzy. Poczucie winy. To jedyny powód, dla którego zawarł ze mną ten układ. Próbuje odpokutować za coś niewybaczalnego. Nie obchodzi mnie to. Jeśli tu zostaję, to nie dla niego.
Nie odpowiadam i ruszam z powrotem w stronę schodów.
– Chcesz coś później porobić? – woła za mną.
Odwracam się na pięcie.
– Zgodziłam się tu zostać. Nie było mowy o spędzaniu z tobą czasu.
Zresztą i tak spotykam się z agentem nieruchomości dziś po południu. Muszę być przygotowana na to, co się wydarzy pod koniec wakacji, gdy w końcu będę mogła sprzedać to cholerne miejsce.
Spodziewam się, że mój szorstki ton zbije Willa z tropu, ale tak się nie dzieje.
– To nic – mówi. – Nie poddam się.
Odchodzę, kręcąc głową. Powinien.
[...]