The Thomas Family #1. Spętani przeznaczeniem - Zuzanna Dominik - ebook

The Thomas Family #1. Spętani przeznaczeniem ebook

Zuzanna Dominik

4,4

Opis

Miała spędzić na ranczu kilka dni. Została o wiele dłużej

Toksyczni szefowie mogą naprawdę uprzykrzyć życie - wtrącają się we wszystko, kwestionują decyzje, stawiają dużo wymagań, za to rzadko udzielają pochwał. Dokładnie tacy są przełożeni Brooklyn, trzydziestodwuletniej specjalistki od nieruchomości. A że szefowie Brooklyn są przy okazji jej rodzicami, więc swoją kontrolę rozciągają także na pozazawodowe życie młodej kobiety. W każdym razie próbują. Wysyłają ją na odludzie, by skłoniła właściciela rancza do jego sprzedaży. W sumie - dlaczego nie? Brook przyda się kilka dni odpoczynku od wielkomiejskiego zgiełku, a jakiś stary, niedołężny ranczer chyba nie sprawi wielu kłopotów...

Tyle że Archer Thomas nie jest niedołężnym staruszkiem. Przeciwnie - to młody, przystojny mężczyzna. "Kilka dni" trochę się więc przeciągnie, tym bardziej że Brook poczuje się w Barrington Hills dziwnie dobrze - po raz pierwszy z dala od presji wywieranej przez rodziców, od pędu i stresu związanego z pracą w dużej firmie. Jest tylko jeden problem: atrakcyjny pan Thomas nie zna prawdziwych przyczyn, dla których kobieta pojawiła się na jego ranczu. A jest na świecie jedna rzecz, której Archer nie wybacza.

Kłamstwa...

Książka dla czytelników powyżej osiemnastego roku życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 433

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (25 ocen)
16
6
0
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Asis1987
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka ;)
00
mar_wer

Z braku laku…

Przeciętna, ciężko się czytało
00
janinamat

Z braku laku…

Słabo, on żyje przeszłością i wychowaniem dzieci, ona przytłoczona przez rodziców i tak w koło przez całą książkę to rozpamiętują. Te postaci są po prostu nudne. No i matka której syn musi spowiadać się czy z kimś spał czy nie i jak to się odbywało. Masakra.
00
Agnieszka1234567

Nie oderwiesz się od lektury

Super książka
00
marteX993

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00

Popularność



Podobne


Zuzanna Dominik

The Thomas Family #1

Spętani przeznaczeniem

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.

Niniejszy utwór jest fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci — żyjących obecnie lub w przeszłości — oraz do rzeczywistych zdarzeń losowych, miejsc czy przedsięwzięć jest czysto przypadkowe.

Redaktor prowadzący: Justyna Wydra

Projekt okładki: Justyna Sieprawska

Zdjęcie na okładce wykorzystano za zgodą Shutterstock.

HELION S.A.

ul. Kościuszki 1c, 44-100 GLIWICE

tel. 32 230 98 63

e-mail: [email protected]

WWW: https://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)

Drogi Czytelniku!

Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adres

https://editio.pl/user/opinie/tf1spe_ebook

Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.

ISBN: 978-83-289-1029-4

Copyright © Helion S.A. 2024

Poleć książkęKup w wersji papierowejOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » nasza społeczność

Dla mojego M, dzięki któremu jestem w stanie pokonać wszystkie pająki ikoniki polne świata

Prolog

Brooklyn

— Czemu ja? — jęknęłam głośno, a twarz na moment ukryłam w dłoniach.

Moi rodzice chyba nie mówili poważnie. Czy oni myśleli, że mogę ot tak rzucić wszystko, i jechać użerać się z jakimś starym ranczerem, by przekonać go do sprzedaży nieruchomości? No więc właśnie, miałam milion spraw na głowie, a ta jedna do nich nie należała.

— Bo poradzisz sobie najlepiej. Nie wiem, jak to zrobisz, ale właściciele tego rancza byli nieugięci. Za każdym razem odsyłali nas z kwitkiem.

— I teraz, dzięki mnie, co miałoby się zmienić?

— Od kilku lat jest nowy właściciel. Podobno mało przychylny, może nawet niemiły, ale ty też milutka nie jesteś. Uśmiechaj się i zrób wszystko, by to ranczo należało do nas. W przeciwnym razie możesz już nie wracać, Brooklyn.

— Serio? — prychnęłam. — W ogóle mi się to nie podoba. Mam się bawić w kotka i myszkę z gościem, który pewnie ma piwny brzuszek i śmierdzi łajnem, żebyście mogli postawić kolejną fabrykę?

— Dokładnie. — Ojciec przewrócił oczami, a na jego twarzy malowała się determinacja. — Jakiś problem?

Miałam wiele problemów. Już od dawna im mówiłam, by zrezygnowali z tej nieruchomości, jednak nie słuchali. Niestety. Jak dla mnie to ranczo w Barrington Hills wcale nie było tak dobrze zlokalizowane. Może teren spory, ale po jakie licho mieliśmy coś budować na kompletnym zadupiu?

— Nie chcę.

— Nie zachowuj się jak dziecko. — Matka głośno westchnęła, po czym pochyliła się nad stołem konferencyjnym. Patrzyła na mnie z góry, kręciła głową.

Moi rodzice od zawsze byli bardzo toksyczną parką. Kontrolowali wszystko, co robiłam, a także mnie samą, i pilnowali, bym postępowała tak, jak sobie tego życzyli. A ja się nigdy nie stawiałam. Choć miałam trzydzieści dwa lata, to mieli nade mną władzę i często grozili mi wydziedziczeniem.

Nie podobało mi się przejmowanie tego rancza, jednak doskonale zdawałam sobie sprawę, że decyzja została podjęta. Nie było sensu się wykłócać.

— Wiemy coś więcej o właścicielu?

— Nie, niestety. Pewnie taki jak poprzedni. Stary pryk, który za wszelką cenę chce zachować swoje siano, błoto i brud, czy inne nic niewarte szpargały. Może nie będzie się długo opierał. Jeśli zrobi się nieprzyjemnie, to wtedy postaw wszystko na jedną kartę. Masz go urobić za wszelką cenę.

Tylko czemu jeszcze nic nie wiedziałam o tej cenie?

— Okej – wymruczałam wbrew sobie. Nadal uważałam, że mam ważniejsze rzeczy do roboty. — Stary ranczer z Barrington Hills, którego mam przekonać do sprzedania pewnie całego jego dobytku. Co to dokładnie za ranczo?

— Należy do rodziny Thomasów. Stary Thomas umarł dwa lata temu, a teraz wszystkim zajmuje się… — zerknęła na jakiś zapis w dokumentach — Archer Thomas. To może być brat Benedicta Thomasa, ale w sumie nie mam pewności. Uważaj tylko na Melindę, to żona zmarłego Thomasa, jest zacięta, już nieraz nam to pokazała.

— Dam radę — zapewniłam. — To tylko starszy facet z brzuszkiem, który już długo nie pociągnie, prawda? Co mogłoby pójść nie tak?

Rozdział 1

Archer

— Kelly, zaraz się spóźnimy!

Biegałem po kuchni i zbierałem książki mojej jedenastoletniej córki. Wrzucałem do plecaka jak leciało. W tym momencie dziękowałem mojej mamie, że przygotowała dziewczynkom drugie śniadanie. Sięgnąłem po czerwony pojemnik z kanapkami i już miałem go spakować, kiedy Andy, moja najstarsza córka, wyjęła mi go z dłoni.

— To mój, tato. — Sięgnęła po niebieski i mi go wręczyła. – Ten jest Kelly.

— Dzięki — wymruczałem. — Sprawdzę, co u twojej siostry, a ty zapnij Lily do fotelika. Czeka przed domem, a pick-up jest otwarty.

— Nie ma sprawy. — Sięgnęła po swój plecak.

— Poczekaj. Czy ty masz na ustach szminkę?

— To tylko błyszczyk, Jezu.

— Wolę „tato”, na miano Jezusa jeszcze nie zasłużyłem. Zmyj to, masz dopiero czternaście lat, Andy. — Westchnąłem przeciągle.

— Chyba nie mamy na to czasu, co? Kelly się guzdra, więc powinieneś to sprawdzić.

A potem wypadła z domu, jakby się paliło. Kiedyś mogę oszaleć przez tę dziewczynę. Przez wszystkie moje córki. Samotne wychowywanie czternastolatki, jedenastolatki oraz czteroletniego brzdąca wcale nie należało do łatwych. Czasami przez to wszystko wariowałem.

Teraz także. Biegłem po schodach z jedną ręką przeciśniętą przez rękaw koszuli w kratę oraz z plecakiem w drugiej dłoni. Uderzyłem raz w drewnianą powierzchnię, po czym wszedłem do pokoju córki.

— Na litość boską, Kelly, jak zwykle!

Siedziała na łóżku i właśnie wciągała skarpetki, uśmiechała się przy tym niemal przepraszająco. Nie potrafiłem nic poradzić na to, że najbardziej na świecie kochała łóżko i zawsze należało się natrudzić, by oderwać jej głowę od poduszki. Kiedyś myślałem, że umarła, bo przez dobre dziesięć minut nią potrząsałem, a ona ani drgnęła.

— Jestem już prawie gotowa, nie krzycz.

— Jutro wstajesz o piątej. — Wskazałem na nią palcem. — A teraz pięć minut i widzę cię w samochodzie. Jeśli znowu zostanę wezwany z twojego powodu do pani dyrektor, która będzie mi mówiła, że nie powinnaś się ciągle spóźniać, to skończymy z budyniowym wtorkiem.

— Nie ośmielisz się! — Sapnęła głośno.

— A chcesz się przekonać?

— No coś ty, nie. — Pokręciła głową. — Zrozumiałam, pięć minut.

Włożyłem do końca koszulę, zapiąłem guziki, zostawiłem rozpięte jedynie dwa górne. Potem chwyciłem klamoty Kelly, by zabrać je do samochodu, i wybiegłem z pokoju, rzucając córce ostatnie ostrzeżenie.

Normalnie nie byłem surowym rodzicem, ale odkąd musiałem radzić sobie z dziećmi praktycznie sam, od czterech lat, to więcej wymagałem, chociażby jakiejś współpracy. Niby mama mi pomagała, mieszkała z nami, lecz nie chciałem jej za bardzo obarczać obowiązkami ze względu na problemy ze zdrowiem, z którymi się zmagała. Zresztą takie proste rzeczy jak wstawanie na czas to chyba nie jest zbyt dużo. Andy i Lily dawały radę się szybko ogarnąć, natomiast Kelly to serio największy śpioch, jaki tylko chodził po tej planecie. Dzień w dzień ten sam scenariusz, a ona nie potrafiła się nauczyć. Zresztą ja też, jeśli już o tym mowa. Od dawna powinienem budzić córkę wcześniej, żebyśmy rano nie musieli uwijać się jak w ukropie. To cud, że udało mi się wziąć prysznic, a potem ogarnąć dwie z trzech moich córek.

Andy dużo mi pomagała, nie dało się ukryć. Ubierała Lily, gdy ja właśnie radziłem sobie z takim armagedonem. Karmiła także konie i kury, zabierała ze sobą Bonnie i Clyde’a, nasze owczarki niemieckie, którym imiona nadała zainspirowana swoim ulubionym musicalem. I gdyby nie ona, to w sumie z wieloma rzeczami bym sobie nie radził. Nawet jeśli moje córki ciągle mówiły, że jest ze mnie świetny tata, i o tym, jak mnie kochają. Wtedy zawsze chciało mi się płakać, bo to mi przypominało, że Harper już nie ma, a ja muszę być silny dla moich dziewczynek.

— Cześć, piękny.

Zatrzymałem się na górze schodów, kiedy właśnie miałem zbiegać na parter. Mama stała w drzwiach do swojej sypialni, wyglądała na zmęczoną. Ostatnio prawie w ogóle się nie wysypiała. Podupadła na zdrowiu od dnia śmierci ojca, ale czasami przychodziły dobre dni. Wtedy wstawała przed nami wszystkimi i piekła ciasto marchewkowe oraz ciasteczka maślane. Dzisiaj się uśmiechała, ale ten uśmiech nie sięgał oczu. Była już ubrana, miała nieco rozbiegany wzrok.

— Hej, mamuś. — Cmoknąłem ją w policzek. — Powinnaś się położyć, wyglądasz na wyczerpaną.

— Ja? Wolne żarty, Archerze Thomasie. — Prychnęła, założyła dłonie na szerokie biodra. Od razu zaczęła bić z niej werwa, w oczach pojawił się dziwny błysk. — To przecież ty co rano walczysz, by wyprawić dwie córki do szkoły i jedną do przedszkola.

— A ty co rano robisz im drugie śniadania.

— Dzisiaj to nie ja. — Wzruszyła ramionami. — Natknęłam się na Andy. Kazała mi odpoczywać i powiedziała, że sama przygotuje kanapki.

Uśmiechnąłem się półgębkiem. Andy uwielbiała się buntować i zwykle nie ufała ludziom, a niektórzy określali ją jako diablicę w ogrodniczkach i gumiakach, co miało w sobie ziarenko prawdy, jednak jak już pomagała, to dawała z siebie wszystko. Byle tylko odjąć zmartwień innym ludziom.

— Dobrze, posłuchaj. Biegnij do samochodu, a ja dopilnuję, by Kelly zaraz zeszła.

— Nie musisz…

— Wynocha, synu! I zobacz, jak ty wyglądasz! Widziałeś się dzisiaj w lustrze? Postanowiłam nie komentować tego piekielnego zarostu, ale krzywe zapięcie koszuli to już inna kwestia.

Spojrzałem na materiał i głośno westchnąłem. Tak, miała rację. Nawet nie zauważyłem, że zapiąłem ją nierówno. Teraz tylko machnąłem dłonią.

— Nieważne, później poprawię, teraz nie mam czasu. Do zobaczenia.

Ruszyłem przed siebie. Prawie potknąłem się na przedostatnim stopniu, na co siarczyście zakląłem. Na szczęście Lily nie było w pobliżu. Starałem się nie przeklinać, zwłaszcza przy czterolatce. Parę razy się zapomniałem i nie przebierałem przy niej w słowach, nie zważałem na jej elokwencję, a ona potrafiła mnie zganić. Czterolatka zabroniła mi strzępić język, dokładnie tak. Od tamtej pory się przy niej hamowałem, byle tylko nie powtarzała tych słów w przedszkolu. Jeszcze ktoś by stwierdził, że jako samotny ojciec w ogóle sobie nie radzę, nawet jeśli trwało to już cztery lata i z każdym dniem wiedziałem coraz więcej.

Andy już siedziała na przednim siedzeniu, wpatrzona w telefon. Otworzyłem tylne drzwi i natknąłem się na błękitne oczka Lily, która wesoło poruszała nóżkami, to w przód, to w tył. Rzuciłem plecak Kelly na wycieraczkę podłogową, po czym palcem wskazującym zahaczyłem o nosek czterolatki.

— Dzień dobry, pszczółko.

— Tatusiu! — Zacisnęła palce na moim nadgarstku. — Musimy już jechać, bo pani Gina zabiera nas dzisiaj na wycieczkę po jarmarku. A jak się spóźnię, to jeszcze pójdą beze mnie. I będę wtedy bardzo, bardzo smutna.

— Nie spóźnimy się — zapewniłem i przyłożyłem usta do jej czółka. — Twoja siostra już idzie, więc będzie można jechać.

Zatrzasnąłem drzwi, obszedłem pojazd, po czym wskoczyłem za kierownicę. W tym samym momencie Kelly wybiegła z domu w jednym bucie. Westchnąłem przeciągle, gdy zaczęła podskakiwać na lewej nodze, by dostać się do pojazdu.

— Jak kangur! — Lily głośno się zaśmiała, kiedy Kelly wskakiwała do samochodu od jej strony.

— Kangur skacze na dwóch łapach.

— Bo ty jesteś upośledzona — wymruczała Andy, nawet na chwilę nie odrywając wzroku od wyświetlacza telefonu.

— Nie zaczynajcie, dobra? — Przewróciłem oczami. — Kelly, pasy.

Po czym szybko ruszyłem spod domu i w mgnieniu oka przejechałem za ogrodzenie naszego rancza. Usłyszałem głuche stuknięcie, a potem cichy jęk i śmiech.

— Dawaj, tato, szybciej! — krzyknęła czterolatka i chyba zaczęła podskakiwać.

— Nie, wcale nie, bo jeszcze nie zdążyłam się zapiąć, a moja głowa zaraz umrze z bólu – zaprotestowała jedenastolatka. — Możesz się tak nie rozpychać, Lily? Zabieraj to… Siedź na swojej części! Powiedz jej coś, tato, bo zaraz wyskoczę przez okno!

— Spokój! — Uderzyłem dłonią w kierownicę. — Jeśli spowoduję wypadek, będzie to wasza wina, a lepiej, by nikt nie umarł. Jeśli któraś piśnie choć słówko, to wtedy koniec z budyniem na śniadanie, i koniec z wieczorną jazdą na kucykach.

I nastała cisza jak makiem zasiał. Byłem z siebie niesamowicie dumny. Już wiedziałem, co działa na moje córki za każdym razem.

Kiedy tak jechałem w kierunku szkoły, spojrzałem kątem oka na Andy. Podrygiwała kolanem w takt lecącej w radiu piosenki.

— Idziesz dziś po szkole pomagać pani White w sklepie? — zapytałem.

— Yhm. Poprosiła, bym wpadła na dwie godzinki. Ma przyjechać dostawa, więc pomogę jej z tym, a potem pewnie wrócę do domu.

— Przyjechać po ciebie? I tak miałem wybrać się na jakieś zakupy.

— Nie trzeba, tato, poważnie. Wrócę autobusem. Masz inne sprawy na głowie, nie musisz jeszcze kłopotać się mną.

— To nie kłopot, no ale dobrze, skoro tak wolisz. — Przygryzłem dolną wargę. Teraz kolejny obowiązek tatuśka, musisz o to zapytać, Archer. — Chcesz jakieś pieniądze?

— Nie trzeba, dzięki. Mam jeszcze trochę z kieszonkowego.

A potem już do końca drogi się nie odezwaliśmy. Przygotowywałem się do kolejnego dnia z życia Archera Thomasa, które nie należało do najłatwiejszych, ale jakoś sobie radziłem. W miarę dobrze.

**

Dochodziła jedenasta trzydzieści, a ja od kilkunastu minut przebywałem w stodole, właśnie kończyłem dokręcać śrubki przy krześle obrotowym Lily. Już od dawna się do tego zbierałem, ale byłem tak zabiegany, że nawet na coś tak prostego nie starczało mi czasu.

Siedziałem na podłodze na rozłożonej koszuli, kapelusz kowbojski rzuciłem obok i pośpiesznie zajmowałem się naprawą. Musiałem jeszcze wymienić zawiasy w szafce kuchennej, dokręcić kran, naprawić dwa gniazdka na piętrze, a także wymienić olej w samochodzie. Obiecałem też pomóc przyjacielowi w składaniu mebli. No i jak co wieczór wybierałem się z dziewczynami na konną przejażdżkę, z której nie zamierzałem rezygnować. To była nasza tradycja, kiedy jeszcze żyła Harper, czego Lily nigdy nie doświadczyła. Nie poznała mamy, która zmarła przy jej porodzie.

A teraz, choć ranczo zostało mi przekazane całkowicie, mojego ojca już nie było, a mama wolała, by ktoś inny się nim zajmował, i miałem znacznie więcej obowiązków, nie chciałem rezygnować z tego, co było dla nas ważne. Bo za szczęście Andy, Kelly i Lily mógłbym zejść na dno piekła, mógłbym zatracić sam siebie i poświęcić wszystko, byle tylko one więcej nie cierpiały, byle nie były smutne czy rozczarowane.

I kiedy tak siedziałem, nie wiedzieć już, jak długo, rozmyślania przerwało mi czyjeś wtargnięcie. Lily wbiegła do stodoły. Miała włosy wiązane w dwa kucyki, ogrodniczki, a na stopach różowe trampki. Nie poszła dzisiaj do przedszkola, ponieważ jeszcze koło szóstej twierdziła, że źle się czuje. Teraz wyglądała, jakby nic jej nie było, więc pewnie jak zwykle dałem się nabrać. Natomiast Kelly i Andy miały wrócić dopiero za jakiś czas. Potem zwykle odrabiały lekcje, zajmowały się czymś na gospodarstwie, by ze wszystkim skończyć do wieczornej przejażdżki. Dlatego nie chciałem się teraz rozpraszać, skoro jeszcze tyle napraw mi zostało. Jednak Lily miała swoje własne plany i ewidentnie wyparła z pamięci niedawne złe samopoczucie.

— Tato, kłamałeś! — krzyknęła. — Nie wolno, jesteś niefajnym kłamczuszkiem.

— Co? Niby z czym kłamałem?

— Mówiłeś, że księżniczki Disneya są tylko w bajce i nie istnieją naprawdę.

— Bo tak jest. To tylko bajki, słonko.

— Ach, tak? — Założyła ramiona na biodra i przyjrzała mi się wyzywająco. — Nieprawda, nieprawda! Skoro one nie istnieją, to dlaczego jedna stoi na naszym podjeździe, co? To Kopciuszek, przysięgam.

Moje brwi powędrowały w górę. Lily jak zwykle coś się ubzdurało, już nieraz musiałem jakoś sobie radzić z podobnymi farmazonami. Ale tym razem zamurowało mnie i pierwszy raz nie wiedziałem, co powiedzieć.

— Tatusiu! — Podbiegła do mnie i uwiesiła się na mojej szyi, bo w końcu nadal siedziałem na podłodze. Próbowała wskoczyć mi na plecy, ale jakoś jej nie wychodziło. Zaśmiałem się cicho.

— Chodź, proszę cię. Musisz to zobaczyć. Musisz!

— A jak pójdę, to przestaniemy o tym rozmawiać i się uspokoisz?

— Obiecuję na paluszka.

Wyciągnęła do mnie dłoń, więc zahaczyłem swoim palcem o jej, dużo, dużo mniejszy. Potem podniosłem się z jękiem, żeby pójść obejrzeć tego rzekomego Kopciuszka naruszającego nasz spokój.

Wyszliśmy ramię w ramię ze stodoły. Szliśmy w kierunku głównych drzwi domu, kiedy zatrzymałem się gwałtownie. Lily też przystanęła i niemal wyczułem jej tryumfalny uśmieszek. Nie wierzyłem w to, co rozgrywało się na moich oczach. Zastanawiałem się, czy aby na pewno nie mam zwidów.

— No i co? — wymruczała. — Przecież ci mówiłam.

Szlag by to. Tego to się nie spodziewałem, ale pewne było jedno. Widok, jaki się przede mną rozciągał, był bezcenny.

Rozdział 2

Archer

Była w szpilkach. Albo… jednej szpilce? To jeden z czynników, który zapoczątkował moje osłupienie. Zobaczyłem cielistą, koronkową bieliznę wystającą spod srebrnej, krótkiej sukienki na jedno ramię. Biały żakiet leżał w błocie, w którym właśnie zapadała się jakaś kobieta. Zgubiła but, który mocno utknął w błotnistej kałuży, a nieznajoma z piskiem upadła w przód, zapierając się dłońmi oraz łokciami. I ta ładna – zapewne także droga – sukienka nadawała się jedynie do wyrzucenia.

Z gardła kobiety wydostał się pisk, a blond włosy rozsypały się dookoła twarzy.

— Księżniczki nie pływają w błocie, prawda? — Usłyszałem głos Lily, która pociągnęła za rąbek mojego podkoszulka.

— Nie, zdecydowanie nie pływają.

— Pomóż jej, tato! Ta księżniczka potrzebuje księcia, i ty możesz nim być.

Do księcia to mi było bardzo daleko, ale przecież nie mogłem jej tak zostawić. Pierwszy raz widziałem kobietę na oczy, nie wiedziałem, co tutaj robiła, ale pewne było, że nie mieszkała w Barrington Hills. Gdyby było inaczej, to by wiedziała, jak się ubrać, wybierając się na moje ranczo. Tymczasem ona wyglądała, jakby uciekła z jakiegoś balu czy raczej dyskoteki, do tego nie miała buta. Może Lily się nie pomyliła i Kopciuszek wyszedł z bajki Disneya, by znaleźć się wśród nas, śmiertelników. Tylko dlaczego akurat u mnie?

— Tato, ona się utopi, no, pomóż jej.

— To kałuża błotna, nie żadna sadzawka. Chociaż może i masz rację. Już, już, pędzę.

Kiedy podszedłem do kobiety bardzo powoli, przekręciła się niezgrabnie, po czym upadła na pośladki. Woda w kałuży rozprysnęła się na wszystkie strony. Jedną stopę, tę bez buta, wyciągnęła przed siebie , za to drugą… wciąż próbowała wyswobodzić, z czym nie dawała sobie rady.

Długo się powstrzymywałem, ale niestety to było silniejsze ode mnie. Parsknąłem śmiechem, starając się zamaskować rozbawienie dłonią.

Kobieta przekręciła głowę i na mnie spojrzała. Na jej wargach malował się grymas. Oczy były w kolorze gorzkiej czekolady, okryte kurtyną ciemnych, gęstych rzęs. Miały w sobie coś hipnotyzującego.

— Pani wybaczy. — Starałem się wyjść z chwilowego zamroczenia i przestać się głupkowato uśmiechać. — Potrzebna pomoc? Normalnie biorę pieniądze za korzystanie z mojego błota.

— Niebywale zabawne. Proszę mnie wyciągnąć, w tej chwili!

— A jakieś magiczne słowo?

— Natychmiast? Skoro pan tu pracuje, to wina leży właśnie po pana stronie. Ta sukienka i buty… To tyle kosztowało! — Jej ton brzmiał płaczliwie.

— A może to ja mam problem, że zniszczyła mi pani błoto? — powiedziałem. — Kim pani w ogóle jest?

— Czy możemy porozmawiać, kiedy już z tego wyjdę?

W sumie to nie taka głupia myśl. Wyciągnąłem do kobiety dłoń, a ona podała mi swoją. Oprócz tego, że była brudna i mokra, biło również od niej niesamowite ciepło. Chrząknąłem cicho, zaparłem się i pociągnąłem. Udało mi się podnieść kobietę, która wpadła prosto na mnie, więc odruchowo położyłem dłonie na jej biodrach. Stała na jednej nodze, a we włosach miała listek, który od razu wyjąłem, po czym szybko się od niej odsunąłem.

— Cóż… dziękuję. — Pociągnęła nosem. — To najgorsze pierwsze wrażenie, jakie kiedykolwiek wywarłam.

— Tak, nie da się ukryć. To teraz konkrety. Kim pani jest i co pani tu robi?

— Brooklyn McAllister — przedstawiła się. Założyłem ramiona na klatce piersiowej i nie spuszczałem z niej wzroku. — Przyjechałam… Pan tu pracuje? Szukam Archera Thomasa, tak, chyba dobrze zapamiętałam nazwisko. Czy on…

— Stoi przed panią — przerwałem jej.

Już miałem wskazać kciukiem na siebie, ale pomyślałem, że to oczywiste i się domyśli. Niestety. Zaczęła się rozglądać, zerknęła za mnie, potem za siebie. W tym czasie Lily do nas podeszła i złapała się nogawki moich poszarpanych dżinsów. Nic nie mówiła, ale kiedy na nią spojrzałem, wpatrywała się z uchylonymi ustami w naszego niespodziewanego gościa. Panna Brooklyn też się jej przyjrzała. Trwało to tylko moment, potem dalej się rozglądała, aż w końcu jej wzrok skupił się na mnie. W dziwny sposób zeskanowała mnie całego.

— Gdzie jest? Nie widzę tu żadnego innego mężczyzny poza panem.

— Wygląda pani na inteligentną kobietę, proszę się domyślić. — Uśmiechnąłem się półgębkiem.

Jej oczy zaczęły stopniowo się rozszerzać, a usta utworzyły idealne O. Miała ładne wargi. Pełne, malinowe i pomalowane jasną szminką. Cała reszta była w wielkim nieładzie przez bliskie spotkanie z błotnistą kałużą.

— Niemożliwe… — wyszeptała. — Coś mi tu nie pasuje.

— Ale co? — Zaśmiałem się. — Powiedziała pani Archer Thomas, a ja doskonale wiem, jak się nazywam. Co mogę dla pani zrobić, pani McAllister?

— To ranczo należy do pana?

— W rzeczy samej. Chodzi o jakąś posadę? Nie wygląda mi pani na weterynarza, a tym bardziej na kucharkę, a nikogo innego nie szukam. To jedyne, co teraz mogę zaoferować. No to o co chodzi?

Chwilę milczała, po czym pokręciła głową.

— Dlaczego nie wyglądam na kucharkę? Umiem gotować.

Zeskanowałem jej sylwetkę wzrokiem i wróciłem do oczu.

— Umiejętności nie kwestionuję. Może najpierw chciałaby się pani doprowadzić do porządku? Potem moglibyśmy porozmawiać o tym, co panią tutaj sprowadza.

— Cóż, nie brzmi to najgorzej. Bardzo chętnie, dziękuję.

— W porządku, chodźmy do domu. Pszczółko, leć szybko przygotować dla pani jakieś czyste ręczniki.

— Już się robi! — Lily wystartowała i w jednej chwili zniknęła mi z oczu.

Natomiast pani McAllister pochyliła się, by podnieść szpilki oraz żakiet. Stanęła gołymi stopami na trawie, a wolną dłoń bardzo niechętnie wytarła w materiał sukienki.

Uśmiechnąłem się krzywo, po czym ruszyłem w kierunku werandy. Słyszałem za sobą kroki, więc nawet się nie odwracałem. Jednak musiałem to zrobić, kiedy kobieta głośno pisnęła. Znowu prawie wybuchnąłem śmiechem, ale musiałem udawać poważnego.

— Bonnie, siad! — Złapałem za psią obrożę i odciągnąłem zwierzaka na bezpieczną odległość. Modliłem się tylko o to, by Clyde nie podłapał tematu, bo z dwoma jęzorami to by sobie nie poradziła. — Proszę wybaczyć. Mam pięć nieokiełznanych potworów w domu.

— Pięć? — Wyglądała na przerażoną.

— Tak. — Uśmiechnąłem się. — Spokojnie. Dwa z nich są teraz w szkole, trzeci szykuje ręczniki, jednego mocno trzymam, a ten ostatni pewnie plącze się po polach.

Na jej ustach pojawił się cień uśmiechu. Już bez zbędnego przedłużania poszliśmy do domu. Serio mnie ciekawiło, co tutaj robiła ta kobieta, czy naprawdę chciała zdobyć pracę. No ale musiałem poczekać. Nie wyglądała korzystnie, nie dało się ukryć.

Chociaż i tak była ładna. Miała urok, nawet wytaplana w błocie. Bardzociekawe.

Brooklyn

Co ja wyprawiałam? Boże, no nie. Miałam tu wpaść, wyglądając jak milion dolarów, a tymczasem wykąpałam się w błotnistej kałuży i nawet nie mogłam przejść do sedna. Już teraz wiedziałam dwie rzeczy. Po pierwsze, właściciel nie będzie chciał ze mną rozmawiać o sprzedaży nieruchomości, nie ma szans. I po drugie — na pewno nie wyglądał jak staruszek z brzuszkiem, wręcz przeciwnie. Był wysoki, umięśniony, z szopą ciemnych włosów na głowie, kilkudniowym zarostem oraz niebieskimi oczami. Nie tego się spodziewałam, nie na to byłam przygotowana.

Do tego musiałam odłożyć rozmowę o interesach, bynajmniej nie przypominałam teraz bizneswoman, która miała odkupić ranczo.

Gdyby rodzice mnie teraz zobaczyli, to na pewno nie miałabym do czego wracać.

Mówili, że mogłabym tu zostać nawet kilka miesięcy, byle tylko odnieść sukces. Przezornie wzięłam parę walizek z rzeczami, ale nie spodziewałam się, że będę musiała tutaj przebywać więcej niż dwie, trzy godziny. Nadal tego nie przewidywałam. Najpierw musiałam się wymyć, a potem przekonać tego grzesznie przystojnego (co mi się nie podobało) ranczera do współpracy.

Dom był sporych rozmiarów, bardzo ładnie urządzony. Tak przytulnie i ciepło. Przypomniałam sobie mój apartament oraz miejsce, w którym spędziłam dzieciństwo. Tam wystrój był wyjątkowo chłodny. Tutaj było zdecydowanie inaczej, przynajmniej na pierwszy rzut oka.

— Panie Thomas…

— Archer — sprostował mężczyzna. — Pan Thomas to był mój ojciec, więc proszę mi mówić po imieniu.

— Och, w porządku. — Trochę mnie to zdziwiło, ale nie zamierzałam polemizować. — Czy to nie będzie kłopot, jeśli się trochę ogarnę w twojej łazience?

— Nie, najmniejszy, pani McAllister. Przecież już to zaproponowałem.

— Pani McAllister to moja matka. — Uśmiechnęłam się pod nosem. — Wystarczy Brooklyn albo Brook, jak wolisz.

— W porządku, niech będzie i tak.

Wtedy przybiegła ta mała dziewczynka, pewnie jego córka, która też widziała mnie w dość niekomfortowej sytuacji. Podała mi dwa kremowe ręczniki, więc przyjęłam je z ogromną wdzięcznością.

— Proszę bardzo, Kopciuszku.

— Kopciuszku? — Uśmiechnęłam się. Nie powinnam się uśmiechać. Chłodna obojętność czy coś w tym stylu.

— Lily ubzdurała sobie, że jesteś księżniczką, nie przejmuj się tym. Chyba że naprawdę przyszłaś tutaj, żeby dla mnie gotować i trochę ogarniać dom, no to zacznę się zastanawiać, czy nie ma w tym kilku ziaren prawdy.

Wpatrywałam się w mężczyznę w milczeniu. Może za długo, ale chwilowo nie potrafiłam przestać. Myślałam o celu, dla którego przyjechałam do Barrington Hills, na ranczo Thomasów. Potem pomyślałam o rodzicach wymuszających na mnie, bym to zrobiła. Jak zwykle założyli, że nie będę w stanie im odmówić. Bo nigdy nie dawałam rady. Teraz przebywałam daleko od nich, a i tak musiałam zdobyć nieruchomość, którą już dawno sobie upatrzyli. Wielką szkodą byłoby wyburzenie takiego miejsca, lecz niestety nie miałam na to wpływu. Robiłam swoje, a to, co działo się później, już nie zależało ode mnie.

— W sumie to po to przyjechałam — wypaliłam. — W sprawie pracy.

Co ty robisz, Brook? Tak właśnie zamierzałaś to rozegrać od początku? Świetna robota!

— Naprawdę? Okej. Możemy o tym porozmawiać, jak już się… no sama rozumiesz.

— Tak, i z góry przepraszam, ale czy mogłabym wziąć prysznic? — Zerknęłam na dziewczynkę. — Kopciuszek powinien prezentować się lepiej.

Mała zachichotała i zaczęła podskakiwać w miejscu, ale Archer szybko ją uspokoił. Przytuliła się do nóg mężczyzny.

— Idź teraz do pokoju, dobrze? Sprawdź, co u babci, a ja pomogę pani Brooklyn znaleźć łazienkę.

— Po prostu Brooklyn — odezwałam się. — Dla ciebie też, Lily. Bo to twoje imię, prawda?

— Tak, zgadza się — potaknęła żywo.

Uśmiechnęłam się, kiedy dziewczynka się pożegnała i zaczęła wbiegać na piętro. Ja natomiast ruszyłam za Archerem. W ogóle wyglądałam niefajnie, a jakoś nie chciałam, by w domu pojawiła się jego żona i mnie taką zobaczyła. Nie zamierzałam sprawiać mu kłopotów. Za chwilę powinnam sprostować, po co naprawdę przyjechałam, i pozwolić mu mnie wyrzucić. Ale to po prysznicu, którego bardzo, bardzo potrzebowałam.

Lepiłam się z brudu, byłam mokra, odczuwałam dyskomfort, którego za wszelką cenę musiałam się pozbyć.

**

Od razu lepiej. Niestety musiałam włożyć na siebie tę poplamioną sukienkę, ale przynajmniej zmyłam brud z ciała. Ubrania miałam w samochodzie, w bagażniku, ponieważ nie pomyślałam, by coś zabrać ze sobą. Po co miałabym to robić? Wcale nie planowałam pływania w kałuży, kiedy wysiadałam z samochodu, mając już w miarę obmyślony plan rozmowy.

Palcami starałam się rozplątać skołtunione włosy, ale większych efektów mi to nie przyniosło. Jednak uznałam, że nie wyglądam najgorzej, kiedy tak przyglądałam się sobie w lustrze. W końcu postanowiłam wrócić po cichu do kuchni. Miałam nadzieję, że uda mi się trafić od razu. Archer — który wcale nie był grubiutkim staruszkiem, ale gorącym ciachem prosto z pieca — pokazał mi, gdzie powinnam się kierować.

I teraz właśnie miało się zacząć. Już na początku powinnam mu powiedzieć, kim dokładnie jestem i czego od niego oczekuję. Tymczasem nic nie poszło po mojej myśli, więc musiałam zrobić to nieco inaczej. Tylko jeszcze nie wiedziałam jak. Coś mnie blokowało. To dziwne środowisko, do którego nie byłam przyzwyczajona jako typowa kobieta z miasta, lubiąca się ładnie ubrać w drogich sklepach i pracująca w wielkiej korporacji swoich rodziców, zajmująca się odkupywaniem nieruchomości, które potem wyburzano, a w ich miejsce stawiano właśnie fabryki. Rodzice w ogóle tutaj byli? Widzieli to zadbane miejsce? Nie mogłam uwierzyć, że naprawdę zależało im na kupieniu rancza, tylko po to, by móc się go pozbyć. Jednak to nie moja decyzja. Chcieli, więc działałam.

Dotarłam do kuchni, ale raptownie przystanęłam w progu. Archer stał oparty o kuchenny blat, a Lily właśnie uniosła mu koszulkę i ze śmiechem przetarła nią usta brudne od czekolady. Zaśmiała się, ale mnie wcale nie było do śmiechu, kiedy zobaczyłam zarys kaloryfera. Wiele nie widziałam, ale musiał być pokaźny, patrząc chociażby na bicepsy, które robiły wrażenie. T-shirt szybko ponownie zasłonił ciało mężczyzny, a ja otrząsnęłam się z dziwnego letargu i zastukałam dwa razy we framugę, zwracając na siebie uwagę.

— Dziękuję, że użyczyłeś mi prysznica — powiedziałam. — Tym bardziej że nie byłam dla ciebie miła. Nie powinnam ci rozkazywać ani krzyczeć, wybacz.

— Spokojnie. Ja też byłem trochę zdziwiony, kiedy zobaczyłem, że ktoś urządza sobie kąpiel błotną przed moim domem. — Zachichotał, a Lily mu zawtórowała.

— Ja wcale nie… To nie tak, okej? Po prostu nie zauważyłam kałuży. Normalnie jestem bardziej spostrzegawcza, przysięgam.

— Skoro tak twierdzisz… — Uśmiechnął się. — Usiądź. Teraz możemy porozmawiać.

Tak też zrobiłam, wahając się tylko chwilę. Opadłam na krzesło przy drewnianym stole pokrytym kwiecistą ceratą. Archer ukucnął przy córce.

— Chcesz zadzwonić do Shane’a, Lily, kiedy ja będę rozmawiać z Brooklyn?

— Tak, tak! — Podskoczyła. — Kocham Shane’a. Muszę mu tak dużo opowiedzieć.

— No dobrze. — Sięgnął po telefon, po czym zaczął coś w nim stukać. — Przyłóż do ucha i poczekaj, aż wujek odbierze. Idź do salonu.

— Dobrze.

A potem szybko wybiegła. Mężczyzna podniósł się z ociąganiem. Zerknął na mnie. Miałam wrażenie, że na chwilę zatrzymał rozbiegany wzrok na moich nogach, później na odkrytych ramionach i na piersiach, gdzie materiał sukienki był nieco bardziej obcisły. Potrząsnął lekko głową, po czym opadł na krzesło naprzeciwko mnie.

— Czyli jak to z tobą jest? Jesteś tu w sprawie pracy?

— A tak w ogóle to po co ci pomoc domowa?

— Wierz lub nie, ale na gotowaniu to ja się guzik znam, do tego chyba zauważyłaś, jaki panuje tu bałagan. Do tej pory sobie radziliśmy, ale moja mama powinna teraz odpoczywać, więc praktycznie całymi dniami leży, nie licząc kilku chwil, gdy się podniesie, by coś upiec i zrobić moim córkom drugie śniadanie. Jednak nie chciałbym jej nadmiernie obarczać, sama rozumiesz. Dlatego szukam kogoś do pomocy. — Wzruszył ramionami.

Powiedział o mamie, ale słowem nie wspomniał o żonie. Nie chciałam dopytywać, ponieważ to nie była moja sprawa. Ja miałam jedynie przekonać Archera Thomasa do sprzedaży rancza. Czemu nie potrafiłam tego z siebie wydusić? Czemu nie mógłby włożyć jakiejś koszuli albo bluzy, która zasłoniłaby te bicepsy chociaż częściowo? I czemu nie był jednak podstarzałym, niezadowolonym z życia ranczerem na emeryturze? Ewidentnie nic nie szło po mojej myśli.

Teraz zaczynałam się zastanawiać nad wieloma aspektami. Cisza i spokój, to przede wszystkim. Brak obecności wymagających rodziców, no i naprawdę niezłe widoki. Nawet jeśli przyzwyczaiłam się do miasta, a przebywanie na wsi nie było czymś, co lubiłam. Właściwie to nigdy nie sądziłam, że mogłabym to polubić. Nie uważałam, by zmiana otoczenia jakoś mi się przysłużyła.

— Skoro potrzebujesz pilnie pomocy, to chętnie przyjmę posadę — wypaliłam.

— Coś mi tu nie gra, wiesz?

— To znaczy? — Przełknęłam ślinę.

— Nie uwierzę, że ktoś, kto ubiera się w takie fatałaszki, jak sama zaznaczyłaś, drogie, potrzebuje pracy jako pomoc domowa. Pewnie masz więcej pieniędzy niż całe Barrington Hills.

— Nie przesadzajmy. — Wywróciłam oczami. — Chciałam zmienić otoczenie, taka jest prawda, więc pomyślałam, że gdzieś się zahaczę.

To kłamstwo paliło przełyk i czułam, jak wypala mnie od środka. Kawałekpo kawałku, niczym żrący kwas.

Przyglądał mi się jakoś dziwnie, trochę za długo. A ja nie wiedziałam, co ma oznaczać ten wzrok, dlatego milczałam, nawet nie podejmowałam prób zagajenia rozmowy. Teraz milczenie okazywało się złotem. Czekałam na jakiś odzew ze strony Archera. Niecierpliwiłam się bardzo, do tego te jego niebieskie, przejrzyste oczy mnie stresowały. Niemal przewiercały na wylot i wchodziły tak głęboko, że nie byłam w stanie się wyrwać, oderwać od niego spojrzenia. I ten znaczący uśmieszek. Już nie wiedziałam, jak sobie poradzić z tym mężczyzną.

Archer pochylił się, oparł przedramiona o blat stolika, palcami wystukiwał jakiś rytm. A ja wciąż czekałam, prawie już nie oddychałam. Do tego zawsze wiedziałam, co mówić, a teraz niestety oddałam mu przewodnictwo w tej rozmowie, która tak naprawdę jeszcze się nie rozpoczęła na dobre. To nadal przed nami.

— Nie dam ci tej pracy, Brooklyn — odezwał się w końcu. Jego ton był wyważony, spokojny, jakby dokładnie przemyślał każde wypowiedziane słowo.

— Co? Niby dlaczego? No dobra, może nie mam specjalnych kompetencji, ale…

— Bo to ewidentnie nie pasuje do twoich standardów.

Miało mnie to oburzyć? Zdenerwować? Jedna rzecz mi się nie podobała w tej sytuacji, w sposobie, w jaki Archer na mnie patrzył. Uniosłam wysoko podbródek, a moje oczy zwęziły się do szparek.

— Mówi ci coś stwierdzenie: nie oceniaj książki po okładce? — Prychnęłam i założyłam ramiona na piersi.

— Wybacz, ale twoja okładka jest dość mocno sugestywna. Wpadłaś tu jak księżniczka bez rumaka i księcia, do tego byłaś przekonana, że masz prawo czegoś ode mnie żądać na moim własnym terenie. — Wzruszył ramionami. — Ale nie do końca w tym rzecz. Nie dostaniesz tej pracy, bo jej nie potrzebujesz. Co nie zmienia faktu, że moglibyśmy zawrzeć układ.

— Układ?

— Tak, układ — potaknął, a na jego wargach błąkał się uśmiech. — Jeśli jest tak, jak powiedziałaś, że jesteś tutaj, ponieważ potrzebujesz zmiany otoczenia, to ja mógłbym ci to umożliwić. Zostaniesz tutaj, będziesz mogła odetchnąć na ranczu, a w zamian za to będę mógł liczyć na twoją pomoc, gdybym jej potrzebował.

— No widzisz? To dokładnie to samo. Po prostu będę wam gotować, bo wierz lub nie, ale jestem w tym całkiem dobra. Może i spadłam z rumaka, a ty postrzegasz mnie jako kogoś, kto mieszka w pałacu i ma pieniędzy jak lodu, ale to nie znaczy, że naprawdę taka jestem. Może teraz byłam wściekła, gdy leżałam w tej kałuży, więc jakoś nie potrafiłam się powstrzymać od głupich odzywek, to wszystko.

— Dobra, czyli coś ustalmy. Jak będzie?

Jak miało być? W ogóle nie powinnam rozważać zatrzymania się tu na jakiś czas. I nie wiedziałam, dlaczego chciałam to zrobić. Może to mi gwarantowało chwilową ucieczkę od rodziców, no i ten odpoczynek, którego od bardzo dawna nie mogłam zaznać. Jednak mój plan był zgoła inny, i od razu należało wdrożyć go w życie. Tymczasem podeszłam do sprawy od innej strony i kłamałam Archerowi — przystojnemu ranczerowi, który prawdopodobnie był samotnym ojcem z trójką dzieci, chorą mamą, całą masą zwierząt i umięśnioną klatą, oraz na bank nosił kapelusz kowbojski — w żywe oczy. To nie mogło się skończyć dobrze. Przyjeżdżając tu, spodziewałam się czegoś innego. Smrodu, brudu (no dobra, tego trochę było), rozklekotanego ogrodzenia i domu, który potrzebował porządnej renowacji. Tymczasem natknęłam się na coś dobrego, porządnego, co wcale nie potrzebowało wielu napraw, było zadbane.

— Chcę zostać na parę dni i zobaczyć, jak żyjecie. Potem będą mnie goniły zobowiązania.

Archer potaknął, a tymczasem ja zaczęłam się zastanawiać. Tak. Dawałam sobie trzy, cztery dni, a potem zakończymy tę farsę, pogadam z nim i zrobię wszystko, by sprzedał mi ranczo. Pojadę zadowolona do rodziców, pokażę im akt własności, wyburzymy to miejsce, a oni będą mi dozgonnie wdzięczni. Innego scenariusza nie przewidywałam.

— Okej, w takim razie przygotuję ci pokój gościnny. Masz jakieś rzeczy?

— W samochodzie. — Uśmiechnęłam się krzywo. — Trochę tego jest.

— No to możemy…

— Wróciłam! — po domu rozniósł się krzyk, gdzieś od strony drzwi.

Archer cicho westchnął, po czym spojrzał na mnie z uniesionymi brwiami.

— Na pewno nie chcesz się wycofać? — Ruchem głowy wskazał kierunek, skąd teraz dobiegały kroki. — Jeszcze za mało widziałaś, ale wcale bym cię nie winił. Te kilka dni to mogłoby być za długo.

Nie wiedziałam, co miał na myśli, ale się w to nie zagłębiałam. Chciałam coś powiedzieć, kiedy do kuchni jak burza wpadła dziewczynka. Ona też miała niebieskie oczy i ciemne włosy, tak jak Archer. To musiała być druga córka.

Teraz zdjęła plecak z ramienia i rzuciła go ojcu pod nogi. Jakby jeszcze mnie nie zauważyła.

— Kelly, nie rób bałaganu.

— Tato. — Wyciągnęła dłoń i wskazała na kuchenne okno, kompletnie ignorując słowa Archera. — Ale maszyna stoi na podjeździe. Kupiłeś mi samochód? No weź, chyba jestem za młoda, ale skoro nalegasz, to mogę się przejechać.

— A może tak byś się przebrała i odrobiła lekcje? No i to nie jest mój samochód. Zapomniałaś też o manierach?

Dopiero teraz dziewczynka na mnie spojrzała, z nieprzeniknionym wyrazem twarzy zeskanowała brudną, elegancką sukienkę, po czym uśmiechnęła się z widocznym przymusem.

— Dzień dobry.

— Dzień dobry — odparłam od razu.

— Kim pani jest?

— Kelly, błagam. — Archer znowu westchnął i machnął dłonią na córkę. — Lekcje, od razu.

— Ale ja tylko zadałam pytanie — oburzyła się. — Nie ma w tym nic złego.

— Jestem Brook — wtrąciłam, zanim Archer by coś jeszcze dopowiedział.

— Tak. Zatrzyma się tu na kilka dni i będzie trochę pomagać.

— Czemu? — Dziewczynka uniosła brwi. — Bo jest ładna? Tak, tato?

Chyba właśnie spiekłam raka. Natomiast Archer szybko się podniósł i posłał córce ostrzegawcze spojrzenie.

— Przestaniesz? Marsz na górę do książek, bo wieczorem nie pojeździmy konno. Albo raczej ty nie pojeździsz.

— Ale…

— Kocie, nadal tu stoisz.

— Jezu, tato, bez spiny. — Przewróciła oczami. Spojrzała na mnie. — Chyba… miło było poznać.

Jej uśmiech nie był szczery i wątpiłam, czy mówiła prawdę. Jednak szybko poszła, zgarnąwszy plecak.

— Przepraszam za to. Wychowywanie dwóch nastolatek… Strasznie wyzwanie. — Zaśmiał się cicho.

— Kurde, podziwiam — przyznałam. — I nie martw się. To może pokażesz mi ten pokój?

— Jasne, bo będę musiał pojechać po zakupy. Może najpierw pójdziemy po twoje rzeczy?

— Świetnie — potaknęłam. — W takim razie chodźmy.

Chcesz namieszać, Brook. Nie wyjdzie ci to na dobre, kiedy przyjdzie co do czego.

Rozdział 3

Archer

— Fiu, fiu.

Mama stanęła nade mną w lekkim rozkroku. Właśnie wymieniałem olej w samochodzie i przez to, że byłem pochylony, to ona nieco nade mną górowała. Do tego przyglądała mi się z zaciekawieniem, jej oczy nieznacznie błyszczały, a na ustach błąkał się delikatny uśmieszek.

— Miałaś leżeć — wymruczałem.

— A miałam, ale nie leżę. — Prychnęła, po czym klepnęła mnie w plecy. — Zobaczyłam coś ciekawego, więc chciałam się zorientować w sytuacji.

— Coś ciekawego? — Uniosłem brwi. — Czyli co konkretnie?

Zamilkła, dlatego skupiłem się na tym, co mi przerwała swoim niespodziewanym najściem. Myślałem, że po prostu sobie pójdzie, już nic nie wyjaśniając, ale bardzo się pomyliłem.

— Tę wystrojoną panienkę, która teraz zajmuje pokój gościnny. Ładna, w twoim typie.

Westchnąłem przeciągle, a moje ramiona opadły. Mogłem się spodziewać czegoś takiego. Moja matka widziała wszystko, nawet kiedy czuła się źle i była wyjątkowo osłabiona, jednak znajdowała czas na uważne obserwacje. Czasami była jak sęp. Już mnie męczyło, że przyczepiła się akurat do mnie. Cały czas mówiła o okresie, jaki minął od śmierci Harper, i że jej zdaniem najwyższy czas zacząć chodzić na randki. Twierdziła, iż nie chce, bym umarł w samotności. Wtedy ja wspominałem o moich córkach, dla których żyłem, a ona wytykała mi, że nie zawsze będą mieszkać ze mną, w końcu zaczną żyć własnym życiem. Ale ja nie zamierzałem tego słuchać. To nie jej sprawa, czy się z kimś umawiałem, czy wolałem pozostać singlem. Najgorzej było, kiedy interesowała się aspektami seksualnymi, o tym to już w ogóle nie zamierzałem jej mówić. Kochałem mamę, ale ona naprawdę potrafiła być męcząca.

Nie mogłem pojąć, czemu nie interesowała się Cole’em mieszkającym w Toronto, który jako strażak miał dość niebezpieczny zawód, czy tym, co działo się u Jaxa w Nowym Jorku albo u Shane’a w Kansas City. Moi młodsi bracia mieli taki luksus, że nie musieli wysłuchiwać przytyków mamy codziennie. Cole niedawno oświadczył się swojej dziewczynie, więc mama była w siódmym niebie. Jax dużo pracował, od zawsze, dlatego Melinda Thomas już przestała wierzyć, że w jego przypadku coś się zmieni. A Shane… chyba żył z dnia na dzień. To piłkarz, właściwie były piłkarz, ponieważ doznał poważnej kontuzji kolana, która przekreśliła powrót na boisko. Teraz uczył gry dzieci i chyba dobrze spełniał się w roli trenera.

A ja tkwiłem tu, na ranczu, z mamą trującą mi o randkowaniu, która doznawała cudownego ozdrowienia, gdy tylko zaczynała ten bądź jemu podobne tematy. Powinna już dawno zrozumieć, że jako samotny ojciec zamierzałem się skupić wyłącznie na Andy, Kelly i Lily. One były dla mnie najważniejsze. Nie chciałem, by to się kiedykolwiek zmieniło.

— Archer, nie ignoruj mnie.

— Wcale tego nie robię. Po prostu wyobrażam sobie coś. Tak, też tak uważam. Mamy dzisiaj wyjątkowo ładną pogodę. — Uśmiechnąłem się. — Ciepło, co nie? Słoneczko świeci.

— Otóż to! — Klasnęła. — Możesz zdjąć koszulkę. Wtedy na pewno będzie twoja.

— Jezu. — Przewróciłem oczami. — Ej. Rozmawiałaś z nią?

— Tak, bardzo miła dziewczyna, ale zupełnie tutaj nie pasuje. A przynajmniej nie w tym, co na siebie włożyła. Pójdę zapytać, czy nie miałaby ochoty pomóc przy obiedzie, bo dzisiaj mam chęć coś ugotować. — Puściła do mnie oko. — Jak długo tutaj zostanie?

— Kilka dni, nie wiem dokładnie. Tak naprawdę znalazła się tu przez przypadek, chciała odetchnąć od miasta.

— Ale jest ładna, co nie?

No dobra, tak. Brooklyn miała coś w sobie. Te blond włosy, czekoladowe oczy oraz ciemne rzęsy, które rzeczywiście czyniły kobietę ładną. Nawet piękną. Jednak to nie miało żadnego znaczenia i nigdy mieć nie będzie. Mama powinna zrozumieć, gdzie znajdują się moje granice, a także dbać o to, by ich nigdy nie przekroczyć.

— Wiesz co? — Musiałem jak najszybciej zmienić temat. Chociaż mama zawsze zauważała, gdy nie chciałem o czymś rozmawiać, to raczej się tym nie przejmowała. — Jax chyba mówił, że dawno nie rozmawialiście. Na pewno czeka na twój telefon.

Sorry, bracie. Ktoś musiał zostać poświęcony, to nie mogę być znowu ja.

— Jasne. — Prychnęła. — Cholerny pracoholik! Mam wątpliwości, czy Jackson kiedykolwiek odchodzi od komputera i wychodzi z pracy.

— Jest programistą. Musi pracować przy komputerach.

— Ale nie musi tego robić non stop. Masz rację, Arch! Idę po telefon i zaraz mu nawrzucam. Albo się dostosuje i przyleci, albo to ja polecę do Nowego Jorku i wytargam gówniarza za ucho!

Odwróciła się na pięcie i ruszyła w kierunku domu. A ja byłem niesamowicie zadowolony. To, że Jax miał teraz dostać opieprz roku, to już nie mój biznes. Wcale nie miałem wyrzutów sumienia. Zrobiłbym wszystko, by odwrócić uwagę mamy ode mnie.

Wróciłem do zajmowania się samochodem. Kiedy zamknąłem maskę, zobaczyłem Andy, która właśnie weszła za ogrodzenie. Zauważyła mnie, ale jedynie machnęła i szła dalej.

— Cześć, córeczko, ciebie też miło widzieć — powiedziałem sarkastycznie. — Jak w szkole?

Andy się zatrzymała, spojrzała na mnie przez ramię, a jej twarz nic nie wyrażała.

— Śmierć, ból i abominacja — mruknęła. — Nienawidzę szkoły i Peggy Blossom. Niech spłonie w piekle.

Potem ruszyła do domu, a ja wzruszyłem ramionami.

— Super, cieszę się.

Cudownie, dzisiaj poszło naprawdę dobrze.

Z reguły wracała w dużo gorszym nastroju, więc ten dzisiejszy uznałem za niezły przełom. Chciałem parsknąć śmiechem, bo trochę mnie to bawiło, ale są rzeczy, których ojciec nie powinien robić. Mimo wszystko musiałem udawać przejęcie tym chwilowym stanem depresji.

— Ej, tato! — Andy wyszła z domu niedługo po tym, jak do niego weszła. Odrzuciła plecak na werandę, zbiegła po schodkach i ruszyła w moim kierunku. Zatrzymała się jakieś dwa kroki ode mnie, a ja oparłem się o maskę pick-upa. — Wyjaśnij mi coś, bo nie bardzo rozumiem. Jakaś blondyna w markowych ciuchach plącze się nam po domu i rozmawia z babcią, która szczebiocze, jakby była najszczęśliwszą osobą na świecie. Co się wyprawia?

— A, no tak — potaknąłem w zamyśleniu. — To nasz gość. Zatrzyma się tu na kilka dni.

— To twoja dziewczyna? — prychnęła. — Bo jeśli tak, to wiedz, że powinieneś nam o tym wcześniej powiedzieć. I nie myśl sobie, że zamierzam…

— Andy — przerwałem jej. — Uspokój się. To nie jest moja dziewczyna. Poznaliśmy się dzisiaj, znalazła się na naszym ranczu przypadkowo. A ja zaproponowałem, że może zostać na jakiś czas. W zamian za to będzie trochę pomagać w domu… pomagać babci.

— Yhm. — Uniosła wysoko brwi, potem uśmiechnęła się cierpko. — To może się jej przedstawię i dobitnie wyjaśnię, że nikogo nie szukasz?

— Skarbie, to nie będzie konieczne. Tak, nie szukam nikogo. Ona raczej też nie. Sama zauważyłaś, jakie ma ubrania. Wróci do swojego wielkiego miasta, do bogatego życia, a my będziemy nadal tutaj. I tak, masz rację. Póki mam ciebie i twoje siostry, to rzeczywiście nikogo więcej mi nie trzeba.

— Ktoś taki tu nie pasuje — wyszeptała.

Przyciągnąłem ją do siebie i mocno przytuliłem. Andy tego nie lubiła, ale ten jeden raz się poddała, nie próbowała się wyswobodzić.

— I nie musi. To tylko parę dni, zaufaj mi.

— Jasne. — Spojrzała na mnie, po czym się lekko uśmiechnęła. — W ogóle to rozmawiałam z Shane’em. Wiedziałeś o jego przyjeździe?

— Co? Nic mi o tym nie wiadomo.

— Chciałam go o coś zapytać i powiedział, że planuje wpaść pod koniec miesiąca na kilka dni. — Wzruszyła ramionami. — W sumie świetnie, Shane wymiata.

Mój brat kiedyś powiedział, że woli, by dziewczynki zwracały się do niego po prostu po imieniu. Może chodziło o to, że miał jakieś trzynaście lat, gdy pierwszy raz został wujkiem. I rzeczywiście moje córki go uwielbiały.

— Zadzwonię do niego i dopytam. A teraz chodź do domu. Obiadu na pewno jeszcze nie ma, ale może zjemy jakieś przekąski.

— Przekąski przed obiadem? — Zrobiła zaskoczoną minę. — Kim ty jesteś?

— Zabawne. — Szturchnąłem ją w ramię. — Chodź i lepiej nie narzekaj, bo to się więcej nie powtórzy.

**

Ranczo czy pokaz mody? Bo teraz to już nie wiedziałem.

Zeskanowałem ją wzrokiem. Miała na stopach wysokie, czarne szpilki, błyszczące, do tego krótką ołówkową spódnicę oraz bluzeczkę z falbankami i niewielkim dekoltem, a na szyi odznaczał się złoty łańcuszek. Blond włosy upięła w wysoki kucyk, odsłaniając przy tym uszy ozdobione diamentowymi kolczykami. Zrobiła lekki makijaż, miała idealny manicure.

Wyglądała nienagannie, co tutaj nie było normalnym widokiem, i jeszcze włożyła fartuszek, który dała jej moja matka, by pomogła przy gotowaniu obiadu.

Uśmiechnąłem się, stojąc w progu kuchni. Lily siedziała obok babci i też w czymś pomagała, a Kelly zajmowała miejsce przy stole, stukając coś w laptopie. Andy pewnie przebywała na piętrze. Wcześniej niewiele rozmawiała z Brooklyn, za to zeskanowała ją niechętnym spojrzeniem. Na szczęście nie powiedziała nic niemiłego, ale to tylko dlatego, że jej zabroniłem. Wiedziałem, do czego jest zdolna moja czternastoletnia córka, a już szczególnie wtedy, gdy ktoś jej mocno nie przypasował. Jeśli chodziło o naszego gościa, to Andy miała ją za rozpuszczoną paniusię z bogatego domu, która nie wiedzieć po co tu przyjechała. Nawet jeśli nie znała jej na tyle, by wydawać jakiekolwiek osądy, to po prostu kierowała się wyglądem. I może było w tym ziarno prawdy. Jednak ja nie zamierzałem nic mówić na ten temat.

— Rozpakowałaś się? — Postanowiłem się w końcu odezwać, zamiast tylko stać i na nie patrzeć.

Brooklyn przerwała krojenie cebuli, i spojrzała na mnie z lekkim uśmiechem.

— Mniej więcej. — Skrzywiła się. — I tak nie zostanę na długo.

Wyglądała na zdenerwowaną, jakby coś jeszcze chciała powiedzieć, ale tego nie zrobiła. Przynajmniej nie od razu. Odetchnęła, po czym znowu się odezwała, nawet na mnie nie patrząc.

— Będziemy mogli potem porozmawiać? Chciałabym ci coś wyjaśnić.

— W porządku — potaknąłem. — I… nie chciałabym niczego kwestionować, ale to raczej nie jest odpowiedni strój.

— Przestań, Archer, wygląda ślicznie — wtrąciła moja matka. — No sam musisz to przyznać, synku.

— Nadal elegancko jak księżniczka — odparła Lily, po czym do mnie podbiegła.

Pochyliłem się i wziąłem dziewczynkę na ręce.

— Co ma na celu wkładanie tych narzędzi tortur? — zapytała Kelly, odrywając wzrok od laptopa i wskazując na buty Brook.

— Po prostu je lubię. — Brooklyn z uśmiechem wzruszyła ramionami.

— To żeby czasem ci się nie powinęła noga, księżniczko, bo możesz złamać obcas. — Kelly uśmiechnęła się sztucznie.

Westchnąłem cicho, po czym spojrzałem na jedenastolatkę karcąco.

— Kells — mruknąłem ostrzegawczo. — Zrobiłaś już wszystkie lekcje?

— Tak, ale pójdę do siebie. Tam będę miała dużo ciekawsze widoki.

Szybko zabrała rzeczy i ulotniła się z kuchni. Wtedy Lily zaczęła się wyrywać, więc ją odstawiłem. Pokazała mi, bym się nachylił, więc to właśnie zrobiłem.

— Ja pójdę do salonu — wyszeptała. — Pobawię się z Bonnie i Clyde’em, dobrze?

— Jasne, pszczółko. — Złożyłem lekki pocałunek na jej włosach.

Po chwili byłem w kuchni jedynie z mamą oraz Brooklyn. I teraz zrobiło mi się naprawdę głupio z powodu moich córek. Już wiedziałem, że Andy i Kelly nie pałają do niej sympatią, dały to odczuć. Nie mogłem wymagać, by kogoś polubiły. Jednak mogłem chcieć, by chociaż starały się być uprzejme. No i nie miałem pojęcia, co myślała Lily. W końcu to dopiero czterolatka, dla której Brook była po prostu gościem. To wszystko.

Zrobiłem parę kroków w kierunku kobiet. Patrzyłem, co gotowały. I zabijcie mnie, ale na ułamek sekundy zawiesiłem wzrok na pośladkach Brooklyn, które były kurewsko dobrze wyeksponowane dzięki tej spódnicy. Jakoś nad sobą zapanowałem, na szczęście.

— Przepraszam cię za to. Normalnie są milsze. Po prostu…

— Wyczuwają krew w wodzie, synu. Są jak rekiny, które bronią swojego terytorium.

— Mamo — jęknąłem. — O czym ty, u licha, mówisz?

— Ależ o niczym. — Uśmiechnęła się tajemniczo.

Na powrót spojrzałem na Brooklyn. Wytarła dłonie o fartuch.

— Naprawdę mi przykro, pogadam z nimi.

— Nie, nie ma takiej potrzeby. — Machnęła dłonią, po czym zawiesiła wzrok na szpilkach. — Co do tego miała rację. To serio nie jest odpowiednie obuwie, ale to z przyzwyczajenia. Tak chodziłam do pracy i nawet po mieszkaniu.

— Poważnie? Jakim cudem dawałaś radę?

— Nic trudnego, uwierz. — Przekręciła lekko głowę.

Przez moment wpatrywałem się w nią intensywnie, ale kiedy to zaczynało trwać za długo, oderwałem wzrok. Chrząknąłem, a dłonie wsunąłem do kieszeni dżinsów. Chciałem coś powiedzieć, ale teraz wyleciało mi to z głowy. Wytężyłem myśli, żeby sobie przypomnieć. Zerkałem w kierunku kobiety kątem oka, kiedy ona najzwyczajniej w świecie wróciła do pomagania mojej mamie w krojeniu i obieraniu warzyw. Wcześniej jedynie się pochyliła, zdjęła buty i stanęła boso na panelach. A ja zdecydowanie nie powinienem aż tak długo na nią patrzeć. Na szczęście mama nie zauważyła mojego spojrzenia, ponieważ też wróciła do przygotowywania obiadu.

Próbowałem rozgryźć słowa rodzicielki na temat rekinów. Nie bardzo rozumiałem, co chciała mi powiedzieć. I nie bardzo też wiedziałem, czemu moje córki — głównie Andy i Kelly — zachowywały się tak niechętnie, nieuprzejmie w stosunku do naszego kilkudniowego gościa. Ja byłem miły, chciałem dać Brook możliwość odpoczynku od wielkiego miasta, nawet jeśli wyglądała na taką, której miejsce było właśnie tam. Na szczycie jakiegoś przeszklonego wieżowca o kilkudziesięciu kondygnacjach, zamknięta za pancernymi drzwiami, wystrojona i otoczona przepychem. Nasz dom, całe to ranczo, to się pewnie nie umywało do standardów, do jakich przywykła. Niby nic o niej nie wiedziałem, lecz pewne rzeczy bez trudu mogłem sobie wyobrazić.

Jeśli chodziło o Lily, to jak na razie zachowywała się wzorowo, tak jak zawsze. W końcu miała dopiero cztery lata. Moje starsze córki trochę przesadzały, mama wiedziała coś, o czym nie chciała mówić otwarcie. Andy zawsze starała się być uprzejma dla obcych, Kelly w sumie rzadko rozmawiała z ludźmi, szczególnie jeśli ktoś do nas przychodził, ale teraz obie dziwnie się uaktywniły i do tego były opryskliwe. I nie miałem zielonego pojęcia, od czego to zależało. Może powinienem uciąć sobie z nimi pogawędkę? A może należało jeszcze poczekać, ponieważ to mogło okazać się wyłącznie jednorazową sytuacją. Sam już nie wiedziałem, jak powinienem postąpić.

— Właśnie. Synu?

— Słucham? — Zamrugałem, po czym spojrzałem na mamę.

Jej głos wyrwał mnie z głębokiego zamyślenia, przestałem się zastanawiać nad dzisiejszym dniem i tym, czy źle wychowuję córki, skoro w stosunku do niektórych osób potrafią być właśnie takie.

— Andy coś wspomniała, że Shane przyjeżdża.

— Tak, mnie też mówiła. Miałem do niego zadzwonić, ale zjedliśmy jakąś przekąskę, a kiedy poszła do siebie zająć się lekcjami, to już kompletnie wyleciało mi to z głowy. — Wzruszyłem ramionami. — Ty z nim rozmawiałaś?

— Nie, ale to miło, że wreszcie któryś z twoich niewdzięcznych braci przypomniał sobie o starej matce. — Przewróciła oczami, po czym oparła dłonie zwinięte w pięści o biodra. Westchnęła. — Za to pogadałam sobie z Jacksonem.

— Chwila. — Uniosłem dłoń. — A mówiłaś Jaxowi coś o mnie?

— Ależ nie. Po prostu na niego pokrzyczałam, że jest pracoholikiem, że w końcu mózg mu wybuchnie od tych komputerów, a potem powiedziałam, że ma znaleźć czas, by tutaj przyjechać. Bez laptopa i swojej pracy.

— No i?

— Przyleci, wkrótce.

Jasne. Mama ewidentnie nie wiedziała wszystkiego o Jaxie. Z reguły nie należało mu wierzyć, ponieważ rzucał słowa na wiatr. Kiedy mówił o przylocie, to specjalnie nie określał daty, więc to mogło równie dobrze znaczyć, że pojawi się za rok albo dwa lata. Trochę mu zazdrościłem. Był w Nowym Jorku, więc dzięki temu nie musiał codziennie wysłuchiwać jej tyrad na temat szukania sobie dziewczyny. Ja tkwiłem tutaj. Nawet nie mogłem uciec przed tą kobietą.

— Brooklyn? — Mama szybko zmieniła obiekt zainteresowania. — Może chciałabyś po obiedzie zwiedzić ranczo?

— Bardzo chętnie, pani Thomas.

Miała ciepły uśmiech, który sprawił, że ja też mimowolnie się uśmiechnąłem. A potem dotarło do mnie, do czego właśnie dążyła moja mama. Bo to mi się raczej nie wydawało, dlatego moje oczy zwęziły się w szparki. Zwiększyłem czujność.

I tak nic nie ugrasz, zapomnij.

— Och, przestań. Mów mi po imieniu, kochanie. Ale wiesz, to bardzo dobrze. Archer cię oprowadzi, bo kto, jak nie on? Przecież zna to ranczo na wylot.

— Ty też — mruknąłem, ale pewnie żadna z nich tego nie usłyszała.

Rozmawiały o czymś między sobą, po czym Brook na mnie spojrzała. Odgarnęła włosy z twarzy, uśmiechnęła się niewyraźnie.

— To nie będzie kłopot, Archer? Chętnie bym zobaczyła całość. Jeśli oczywiście nie masz nic przeciwko.

— Nie ma, na pewno. — Matka machnęła dłonią.

— Dzięki, mamo, ale umiem mówić. — Przewróciłem oczami, po czym wymusiłem uśmiech. — Nie, w porządku. Możemy się przejść po obiedzie, ale…

Na moment urwałem, po czym zeskanowałem ją wzrokiem. Nie chciałem zmuszać jej do zmiany stylu, bo to w ogóle nie było moją sprawą, ale co do jednej rzeczy powinienem wręcz wyrazić swoje zdanie.