They Wish They Were Us. Wszyscy chcą być jak my - Jessica Goodman - ebook

They Wish They Were Us. Wszyscy chcą być jak my ebook

Goodman Jessica

3,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Morderstwo w ekskluzywnej szkole średniej na Long Island i próba odkrycia, co naprawdę się wydarzyło

W miasteczku Gold Coast na Long Island wszystko wygląda idealnie – od drogich butików przy promenadzie, przez plaże, aż do starannie wyprasowanych szkolnych mundurków Jill Newman i jej przyjaciół. Lecz trzy lata wcześniej Jill przekonała się, że to tylko fasada, pod którą ukrywa się prawda.

W pierwszej klasie jej przyjaciółka, błyskotliwa i piękna Shaila Arnold, została zamordowana przez swojego chłopaka. Po burzliwej nocy na plaży Graham przyznał się do zbrodni, sprawę zamknięto i wszystko wróciło do normalności. Pozornie.

Teraz Jill jest w czwartej klasie i czuje, że to ma być najlepszy czas w jej życiu. Kończy właśnie szkołę i należy do Graczy – wąskiej grupy wybrańców tworzących nie aż takie tajne, jak mogłoby się wydawać, stowarzyszenie. Gracze z ostatniej klasy organizują najlepsze imprezy, mają najlepsze stopnie i wszyscy ich uwielbiają. To ma być jej czas. Jill nie ma wątpliwości.

Lecz marzenia dziewczyny o doskonałym roku sypią się jak domek z kart, gdy niespodziewanie dowiaduje się, że Graham deklaruje swoją niewinność. Jeśli nie on zabił Shailę, to kto? Jill przysięga sobie dotrzeć do prawdy, lecz rozdrapywanie starych ran nie tylko burzy wszystkie przyjaźnie, ale i zagraża jej całej przyszłości.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 454

Oceny
3,5 (35 ocen)
8
12
8
4
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Mozaik

Nie polecam

Niestety straszne rozczarowanie, zostawiam DNF.
20
Moniasta

Nie polecam

bardzo mi się nie podobało skończyłam na 180 stronie. Widziałam na tik roku że jest to bardzo podobne do "Przewodnik po zbrodni według grzecznej dziewczynki' która stała się moją ulubioną książką ale okazało się wielkim rozczarowaniem. Wątek kryminalny praktycznie poniżej 0. Nic się nie działo. Oczekiwałam od tej książki zagadek a czytałam ją bo musiałam. Wielkie rozczarowanie
10
karolinamajchrzycka

Z braku laku…

Z opisu, książka wydawała się ciekawa, jednak po otwarciu nie było tej ciekawości co dalej. Opisy przeszłości i teraźniejszości cały czas się przeplatały ale nie były zaznaczone. W środku rozdziału, ni stąd, ni zwąd ze szkoły, przenośiliśmy się na imprezę z Shailą. Opisy były straaaasznie długie, a przez pierwszą połowę książki nie działo się nic związanego ze znalezieniem zabójcy. Zakończenie też było bardzo słabe. Kiedy w końcu Jill odkryła kto jest mordercą, podzieliła się tym z przyjaciółmi i... I koniec. Bardzo się na tej książce zawiodłam, lubię motyw kryminalny w książkach YA jednak tutaj czegoś takiego nie było.
10
Wi_Iz

Dobrze spędzony czas

przeciętne
00
lislicja

Całkiem niezła

Dla fanów plotkary, elity itd.
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nałuTHEY WISH THEY WERE US
Co­py­ri­ght © 2020 by Jes­sica Go­od­man This edi­tion pu­bli­shed by ar­ran­ge­ment with Ra­zor­bill, an im­print of Pen­guin Young Re­aders Group, a di­vi­sion of Pen­guin Ran­dom Ho­use LLC. Co­py­ri­ght © 2023 for the Po­lish trans­la­tion by Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o.
Pro­jekt okładki Re­becca Aidlin
Opra­co­wa­nie pol­skiej wer­sji okładki skład i ła­ma­nie Ra­do­sław Stęp­niak
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Prze­druk lub ko­pio­wa­nie ca­ło­ści albo frag­men­tów książki – z wy­jąt­kiem cy­ta­tów w ar­ty­ku­łach i prze­glą­dach kry­tycz­nych – moż­liwe jest tylko na pod­sta­wie pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
Me­dia Ro­dzina po­piera ści­słą ochronę praw au­tor­skich. Prawo au­tor­skie po­bu­dza róż­no­rod­ność, na­pę­dza kre­atyw­ność, pro­muje wol­ność słowa, przy­czy­nia się do two­rze­nia ży­wej kul­tury. Dzię­ku­jemy, że prze­strze­gasz praw au­tor­skich, a więc nie ko­piu­jesz, nie ska­nu­jesz i nie udo­stęp­niasz ksią­żek pu­blicz­nie. Dzię­ku­jemy za to, że wspie­rasz au­to­rów i po­zwa­lasz wy­daw­com na­dal pu­bli­ko­wać ich książki.
ISBN 978-83-8265-674-9
Must Read jest im­prin­tem wy­daw­nic­twa Me­dia Ro­dzina Sp. z o.o. ul. Pa­sieka 24, 61-657 Po­znań tel. 61 827 08 50wy­daw­nic­two@me­dia­ro­dzina.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

DLA MAMY I TATY,

ZA KO­RZE­NIE I ZA SKRZY­DŁA

Pro­log

TO PRAW­DZIWY CUD, że kto­kol­wiek do­żywa końca szkoły śred­niej. Gdzie się nie obej­rzysz, czyha na cie­bie nie­bez­pie­czeń­stwo albo do­brze za­sta­wiona pu­łapka. Je­śli nie za­ła­twi cię serce, zmal­tre­to­wane i obo­lałe, mo­żesz skoń­czyć jako ofiara pro­za­icz­nego, lecz przez to wcale nie mniej tra­gicz­nego zda­rze­nia – wy­padku sa­mo­cho­do­wego, któ­rego sprawca był pi­jany, po­trą­ce­nia na pa­sach przez kie­rowcę za­pa­trzo­nego w te­le­fon czy zmie­sza­nia zbyt wielu ro­dza­jów nie­od­po­wied­nich pi­gu­łek. Lecz nie tak ode­szła Sha­ila.

Tech­nicz­nie rzecz uj­mu­jąc, przy­czyną jej śmierci był tępy uraz po­włok głowy spo­wo­do­wany przez jej chło­paka, Gra­hama Cal­lo­waya. Słona woda w jej płu­cach su­ge­ro­wała uto­pie­nie, co by­łoby naj­wy­god­niej­szym wy­tłu­ma­cze­niem, jed­nak nie dało się prze­oczyć ani zi­gno­ro­wać śladu po ude­rze­niu na jej gło­wie i wiel­kiej ka­łuży gę­stej krwi, w któ­rej to­nęły jej dłu­gie włosy w od­cie­niu mio­do­wego blondu.

Tępy uraz po­włok głowy. Taki za­pis wid­niał w jej ak­cie zgonu. Ta­kie słowa zna­la­zły się rów­nież w ar­chi­wach. Lecz w rze­czy­wi­sto­ści nie to ją za­biło. My­ślę, że do jej śmierci do­pro­wa­dziła złość. I zdrada. Pra­gnie­nie zbyt wielu rze­czy, wszyst­kich, jed­no­cze­śnie. I po­czu­cie nie­za­spo­ko­je­nia. Wście­kłość po­chła­niała ją od we­wnątrz. Wiem to, bo czuję to samo. Dla­czego mu­sia­ły­śmy cier­pieć? Dla­czego wy­brano nas? Jak to się stało, że stra­ci­ły­śmy kon­trolę?

Trudno mi przy­po­mnieć so­bie, ja­kie by­ły­śmy wcze­śniej, kiedy złość nie tra­wiła nas jesz­cze bez­u­stan­nie. Kiedy była tylko prze­mi­ja­ją­cym uczu­ciem wy­wo­ła­nym kłót­nią z mamą czy nie­ustę­pli­wo­ścią mo­jego młod­szego brata Ja­reda, który uparł się zjeść ostatni ka­wa­łek szar­lotki w Święto Dzięk­czy­nie­nia. Wtedy złość była prost­sza, bo nie to­wa­rzy­szyła mi stale. Była jak fala, która roz­bi­jała się o brzeg i uspo­ka­jała. Wszystko się uspo­ka­jało.

Dziś czuję się, jakby miesz­kał we mnie po­twór. Już za­wsze bę­dzie mi to­wa­rzy­szyć, cze­ka­jąc tylko, by ro­ze­rwać mi pierś i wy­chy­nąć na świa­tło dzienne. Cza­sem za­sta­na­wiam się, czy Sha­ila czuła to samo w ostat­nich chwi­lach ży­cia.

Mówi się, że do­brzy lu­dzie umie­rają młodo. Ale to tylko cy­tat z głu­piej pio­senki, którą śpie­wa­li­śmy. Tak nie jest. To nie jest prawda. Nie mam co do tego wąt­pli­wo­ści, bo o Sha­ili Ar­nold można po­wie­dzieć wiele rze­czy – że była bły­sko­tliwa, za­bawna, zde­ter­mi­no­wana i pełna ży­cia. Ale szcze­rze? Do­bra to ona nie była na pewno.

Je­den

PIERW­SZY DZIEŃ SZKOŁY co roku ozna­cza to samo: apel pa­mięci Sha­ili. Dziś roz­po­czy­na­łaby ostat­nią klasę. Jed­nak od trzech lat Sha­ila nie żyje. Za chwilę po raz ostatni nam o tym przy­po­mną.

– Go­towa? – pyta Nikki, wjeż­dża­jąc na par­king pod szkołą. Skrzy­nię bie­gów błysz­czą­cego no­wo­ścią czar­nego bmw – pre­zentu od ro­dzi­ców na roz­po­czę­cie roku szkol­nego – prze­łą­cza na tryb P i upija po­tężny łyk mro­żo­nej kawy. – Bo ja nie. – Opusz­cza za­słonę prze­ciw­sło­neczną, spo­gląda w lu­sterko i na­kłada na usta war­stwę ró­żo­wego błysz­czyka o ar­bu­zo­wym aro­ma­cie, a na ko­niec szczy­pie się w po­liczki, aż jej skóra za­czyna się czer­wie­nić. – Jakby nie mo­gli dać jej ja­kiejś ta­bliczki albo zor­ga­ni­zo­wać bieg cha­ry­ta­tywny jej imie­nia. To, co ro­bią, to jest prze­gię­cie.

Nikki od­li­czała czas do pierw­szego dnia ostat­niej klasy w szkole śred­niej od za­koń­cze­nia po­przed­niego roku szkol­nego w czerwcu i roz­po­czę­cia wa­ka­cji. Dziś rano za­dzwo­niła sie­dem po szó­stej, a kiedy za­spana prze­wró­ci­łam się na bok i ode­bra­łam, na­wet się nie przy­wi­tała.

– Bądź go­towa za go­dzinę albo szu­kaj in­nej pod­wózki! – za­wo­łała, prze­krzy­ku­jąc szum su­szarki do wło­sów.

Nie mu­siała na­wet trą­bić, że­bym wie­działa, że już czeka. Jej przy­by­cie ob­wie­ściło ogłu­sza­jące dud­nie­nie How Will I Know Whit­ney Ho­uston z gło­śni­ków jej auta. Obie mia­ły­śmy ho­pla na punk­cie mu­zyki z lat osiem­dzie­sią­tych. Kiedy wsko­czy­łam na sie­dze­nie pa­sa­żera, Nikki wy­glą­dała, jakby była po dwóch du­żych ka­wach ze Star­bucksa i tête-à-tête z ze­spo­łem ma­ki­ja­ży­stów i fry­zje­rów. Jej ciemne oczy błysz­czały dzięki war­stwie cie­nia do po­wiek z bro­ka­tem, a rę­kawy szkol­nego swe­terka Gold Co­ast Prep pod­wi­nęła do łokci w non­sza­lancki i jed­no­cze­śnie ele­gancki spo­sób. Nikki to je­dyna osoba, która na­sze ohydne mun­durki po­trafi no­sić tak, aby wy­glą­dały zja­wi­skowo.

Dzięki Bogu, ostat­niej nocy nie drę­czyły mnie na­wra­ca­jące re­gu­lar­nie kosz­mary, więc znik­nęły też worki nie­mal stale utrzy­mu­jące się pod mo­imi oczyma. Kilka do­dat­ko­wych mi­nut na na­ło­że­nie tu­szu do rzęs i za­pa­no­wa­nie na brwiami też nie za­szko­dziło.

Kiedy Nikki ru­szała spod mo­jego domu, drża­łam z eks­cy­ta­cji, jak­bym już nie mo­gła się do­cze­kać: oto nad­szedł nasz czas. W końcu zna­la­zły­śmy się na szczy­cie.

Jed­nak dziś, kiedy po raz pierw­szy par­ku­jemy na miej­scach prze­zna­czo­nych dla naj­star­szego rocz­nika Gold Co­ast Prep, czuję zimny dreszcz. Bę­dziemy mu­sieli prze­trwać apel pa­mięci Sha­ili, któ­rego per­spek­tywa wi­siała nad nami jak chmura, go­towa w każ­dej chwili ze­psuć desz­czem całą za­bawę.

Sha­ila była je­dyną uczen­nicą, która zmarła pod­czas uczęsz­cza­nia do Gold Co­ast Prep, więc w grun­cie rze­czy nikt nie wie­dział, jak za­re­ago­wać na jej śmierć. Ale osta­tecz­nie pod­jęto pewne de­cy­zje. Rok szkolny miał się za­czy­nać pięt­na­sto­mi­nu­tową uro­czy­sto­ścią upa­mięt­nia­jącą zmarłą uczen­nicę, a tra­dy­cja ta miała obo­wią­zy­wać tak długo, jak Sha­ila cho­dzi­łaby do szkoły, gdyby na­dal żyła. Ro­dzice Sha­ili, pań­stwo Ar­nol­do­wie, mieli wy­ra­zić swoją wdzięcz­ność, fun­du­jąc szkole nowy bu­dy­nek no­szący imię ich córki. Sprytny ruch, dy­rek­to­rze We­in­gar­ten.

Gra­hama Cal­lo­waya nikt nie chciał pa­mię­tać. Nikt na­wet o nim nie wspo­mi­nał.

Ze­szło­roczna uro­czy­stość nie była na­wet taka zła. We­in­gar­ten sta­nął przed wszyst­kimi i opo­wia­dał coś o tym, jak bar­dzo Sha­ila lu­biła ma­te­ma­tykę – nie lu­biła – i jak bar­dzo cie­szy­łaby się na roz­sze­rzony pro­gram z tego przed­miotu, gdyby wciąż była z nami – wcale by się nie cie­szyła. Pań­stwo Ar­nol­do­wie po­ja­wili się na uro­czy­sto­ści tak samo jak rok wcze­śniej, sie­dzieli w pierw­szym rzę­dzie i bez prze­rwy osu­szali łzy na po­licz­kach chu­s­tecz­kami – ta­kimi z ma­te­riału, mocno już zu­ży­tymi, pra­wie przej­rzy­stymi. Nie zdzi­wi­ła­bym się, gdyby dało się na nich zna­leźć za­schnięte smarki sprzed dzie­się­cio­leci.

Sze­ścioro nas za­jęło miej­sca obok nich, czyli z przodu, po­środku, sy­gna­li­zu­jąc, że by­li­śmy przy­ja­ciółmi Sha­ili. Nie­gdyś było nas ośmioro – po tam­tej nocy po­zo­stało nas sze­ścioro.

Qu­en­tin już na nas czeka, kiedy Nikki wjeż­dża na miej­sce za­re­zer­wo­wane dla prze­wod­ni­czą­cej klasy.

– Je­ste­śmy naj­starsi, zdziry! – mówi i przy­ci­ska do szyby od mo­jej strony ka­wa­łek kartki z ry­sun­kiem przed­sta­wia­ją­cym nas troje. Nikki trzyma na niej od­znakę prze­wod­ni­czą­cej, ja dźwi­gam dwa razy więk­szy ode mnie te­le­skop, a Qu­en­tin jest cały czer­wony, tak jak jego włosy. Wy­mowa tego ma­łego dzieła roz­grzewa mi serce.

Pisz­czę na wi­dok praw­dzi­wego Qu­en­tina, otwie­ram drzwi auta i rzu­cam się, by ob­jąć go w pa­sie.

– Do­brze cię wi­dzieć! – mó­wię, wtu­la­jąc twarz w jego pulchną pierś.

– Och, Jill! – woła ze śmie­chem. – Nikki! No, chodź tu­taj!

Nikki do­łą­cza do na­szego uści­sku, a ja wdy­cham głę­boko woń rosy, którą pachną jego ubra­nia. Przy­ja­ciółka ca­łuje mnie w po­li­czek, zna­cząc na skó­rze lepki ślad, a parę se­kund póź­niej do­łą­czają do nas po­zo­stali. Ro­bert, z wło­sami gładko za­cze­sa­nymi do tyłu, wciąga ostat­nią por­cję mię­to­wego dymu z e-pa­pie­rosa i chowa go do kie­szeni skó­rza­nej kurtki. Teo­re­tycz­nie po­wi­nien mieć już po­kaźną li­stę uwag za brak szkol­nego swe­terka, ale z ja­kie­goś po­wodu jesz­cze żad­nej nie do­stał.

– Nie wie­rzę, że znów mu­simy to od­wa­lać! – mówi.

– Ale że co? Cho­dzi ci o szkołę czy Sha­ilę? – Za mo­imi ple­cami po­ja­wia się Henry. Kła­dzie dłoń na moim po­śladku i przy­gryza mi pła­tek ucha. Roz­ta­cza obez­wład­nia­jąco mę­ski za­pach, w któ­rym woń świeżo sko­szo­nej trawy mie­sza się z dro­gim fran­cu­skim dez­odo­ran­tem. Czer­wie­nię się na myśl o tym, że po raz pierw­szy po­ka­zu­jemy się w szkole ra­zem, jako my, i wci­skam się pod jego ra­mię.

– A jak my­ślisz? – pyta Ro­bert i prze­wraca oczyma.

– By­ście się le­piej za­mknęli, idioci – war­czy Marla i prze­rzuca za umię­śnione ra­mię gruby war­kocz pla­ty­no­wych wło­sów. Mocną opa­le­ni­znę na twa­rzy zdo­była w cza­sie wa­ka­cji spę­dzo­nych na naj­lep­szym bo­isku do ho­keja na tra­wie, na naj­lep­szym obo­zie spor­to­wym w No­wej An­glii. Z po­far­bo­wa­nego w psy­cho­de­liczne barwy worka na jej ple­cach wisi kij do gry z rączką owi­niętą ta­śmą: jed­no­znaczne in­sy­gnia przy­na­leż­no­ści do re­pre­zen­ta­cji. A ona umie je no­sić jak mało kto.

– Co tam brzę­czysz? – pyta Ro­bert. – Do­bra, miejmy to za sobą.

Ru­sza przo­dem i pro­wa­dzi nas przez zie­lony traw­nik, sta­ran­nie przy­cięty i ogól­nie w do­brej kon­dy­cji po wa­ka­cjach bez uczniów, do miej­sca, gdzie trzeba sta­nąć – pod wieżą z ze­ga­rem i dwa kroki w prawo – żeby mię­dzy bu­dyn­kami zo­ba­czyć roz­po­czy­na­jącą się milę da­lej za­tokę Long Is­land So­und i maszty jach­tów ko­ły­szą­cych się na cu­mach, je­den obok dru­giego. Słone po­wie­trze spra­wia, że kręcą mi się włosy. W ta­kich wa­run­kach uży­wa­nie pro­stow­nicy mija się z ce­lem.

Za­my­kam stawkę i idę, spo­glą­da­jąc na plecy po­szcze­gól­nych osób z na­szej paczki. Ich ide­alne syl­wetki na tle słońca. Przez chwilę nie ist­nieje nic poza nami – Gra­czami. Two­rzymy wo­kół sie­bie wy­jąt­kową aurę. I tylko my znamy prawdę o tym, co mu­sie­li­śmy zro­bić, by się tu zna­leźć.

Pierw­szo­rocz­niaki – Nikki dla wy­gody na­zywa ich ko­tami – drep­czą wy­zna­czo­nymi ścież­kami. Nikt nie pró­buje się zbli­żyć do na­szej nie­wiel­kiej grupki. Za­cho­wują od­stęp, wci­skają w spodnie białe, wy­pra­so­wane ko­szule za­pięte na ostatni gu­zik, za­ci­skają pa­ski o jesz­cze jedno oczko albo wy­gła­dzają pli­so­wane spód­niczki w kratę. Nikt nie ośmiela się na­wią­zy­wać z nami kon­taktu wzro­ko­wego. Znają już za­sady.

Je­stem spo­cona, za­nim do­cie­ramy do auli, a kiedy Henry przy­trzy­muje mi drzwi, prze­peł­nia mnie strach. Więk­szość obi­tych plu­szem sie­dzeń jest już za­jęta. Każdy nasz krok ku krze­słom obok pań­stwa Ar­nol­dów śle­dzą dzie­siątki wy­trzesz­czo­nych oczu. Ro­dzice Sha­ili są ubrani na czarno. Kiedy się do nich zbli­żamy, wstają i wi­tają nas oszczęd­nymi po­ca­łun­kami za­koń­czo­nymi ka­wa­łek od na­szych po­licz­ków. Cmok­nię­cia sły­chać w ca­łym prze­stron­nym po­miesz­cze­niu. Zje­dzona na śnia­da­nie ja­jecz­nica bun­tuje się w moim żo­łądku. Ca­łość przy­po­mina mi po­grzeb dziadka, po któ­rym przyj­mo­wa­li­śmy kon­do­len­cje od ża­łob­ni­ków ocze­ku­ją­cych w nie­koń­czą­cej się ko­lejce, aż moje po­marsz­czone usta zwię­dły jak kwiat bez wody. Je­stem ostat­nią osobą wi­ta­jącą się z pa­nią Ar­nold. Ko­bieta chwyta mnie za ra­mię i za­ta­pia po­ma­lo­wane kar­ma­zy­no­wym la­kie­rem pa­znok­cie w moją skórę.

– Wi­taj, Jill – szep­cze mi do ucha. – Po­wo­dze­nia w no­wym roku szkol­nym!

Udaje mi się uśmiech­nąć i mija nieco zbyt długa chwila, za­nim uwal­niam się z jej uści­sku. Serce wali mi jak sza­lone, kiedy roz­py­cham Nikki i Henry’ego, żeby sta­nąć mię­dzy nimi. Sha­ila spo­gląda na nas ze zdob­nej ramki usta­wio­nej na szta­lu­dze po­środku sceny. Jej złote włosy two­rzą bu­rzę lo­ków ni­czym fale ufor­mo­wane z pia­sku na plaży, a jej zie­lone oczy stały się elek­trycz­nie hip­no­ty­zu­jące dzięki wspar­ciu Pho­to­shopa. Wy­gląda tak samo jak wcze­śniej, bo na za­wsze po­zo­sta­nie pięt­na­sto­latką. My w tym cza­sie zma­gamy się z no­wymi prysz­czami, bo­le­snym okre­sem i co­raz pa­skud­niej­szym od­de­chem.

Aula pach­nie jak nowo otwarta ryza pa­pieru do ko­piarki i świeżo za­ostrzone ołówki. Ule­ciał z niej ciężki za­pach piżma, który za­do­mo­wił się tu pod ko­niec ubie­głego roku szkol­nego. Miej­sce, w któ­rym od­by­wała się ta uro­czy­stość, było wła­ści­wie je­dy­nym, na które zgo­dzili się pań­stwo Ar­nol­do­wie. Było to ulu­bione miej­sce Sha­ili w ca­łym kam­pu­sie. Wła­śnie tu wy­stę­po­wała w każ­dym szkol­nym przed­sta­wie­niu, w któ­rym mo­gła uczest­ni­czyć, a z wie­czor­nych prób wy­cho­dziła w eu­fo­rii, któ­rej nie po­tra­fi­łam zro­zu­mieć.

– Łaknę świa­tła ju­pi­te­rów – wy­ja­śniła mi kie­dyś, śmie­jąc się pełną pier­sią. – Ale przy­naj­mniej po­tra­fię się do tego przy­znać.

– Dzień do­bry, Gold Co­ast! – woła na po­wi­ta­nie dy­rek­tor We­in­gar­ten. Ma krzywo za­wią­zany kra­wat i świeżo przy­strzy­żoną szpa­ko­watą bródkę, pod­kre­śla­jącą spi­cza­ste rysy. – Wi­dzę dziś wśród nas sporo no­wych twa­rzy. Chciał­bym was wszyst­kich ser­decz­nie po­wi­tać w na­szych sze­re­gach. Do­łącz­cie, pro­szę, do mnie!

Ucznio­wie i uczen­nice za­czy­nają się ob­ra­cać i wi­tać wszyst­kie osoby do­piero roz­po­czy­na­jące tu na­ukę – dzie­ciaki, które do­tych­cza­sowe ży­cie spę­dziły w pu­blicz­nych szko­łach, więc do dzi­siaj są­dziły, że pierw­szy dzień roku szkol­nego ozna­cza apel i go­dzinę wy­cho­waw­czą, a nie po­zdro­wie­nie mar­twej ko­le­żanki. Dziś, w tym no­wym i dziw­nym miej­scu ła­two od­róż­nić ich od reszty po za­sko­czo­nych i za­gu­bio­nych mi­nach. Nie są w sta­nie się ukryć. Kie­dyś by­łam jedną z nich. Po­twier­dze­nie sty­pen­dium spły­nęło ty­dzień przed roz­po­czę­ciem za­jęć, więc w Gold Co­ast po­ja­wi­łam się, nie zna­jąc tu ży­wej du­szy. Samo wspo­mnie­nie wciąż wy­wo­łuje u mnie ciarki na ple­cach.

– Wi­taj­cie! – od­po­wiada sala chó­rem. Tylko nasz rząd za­cho­wuje ci­szę.

– Mo­że­cie się za­sta­na­wiać, co tu ro­bimy i dla­czego każdy rok szkolny za­czy­namy w tym wła­śnie miej­scu – prze­rywa We­in­gar­ten i chu­s­teczką prze­ciera czoło. Kli­ma­ty­za­cja działa na naj­wyż­szych ob­ro­tach, lecz mimo to nad jego brwiami perli się pot i błysz­czy w świe­tle moc­nych re­flek­to­rów. – Za­leży nam, by upa­mięt­nić jedną z naj­lep­szych spo­śród nas, jedną z naj­ja­śniej­szych gwiazd – Sha­ilę Ar­nold.

Spoj­rze­nia wę­drują w stronę zdję­cia Sha­ili, jed­nak pań­stwo Ar­nol­do­wie nie od­ry­wają oczu od dy­rek­tora.

– Sha­ili nie ma już wśród nas – cią­gnie We­in­gar­ten. – Lecz jej ży­cie było pełne barw. Nie za­po­mnimy jej ni­gdy. Pa­mięć o niej bę­dzie żywa wśród jej ro­dziny, przy­ja­ciół i w tych ścia­nach.

Pań­stwo Ar­nol­do­wie po­ta­kują.

– Staję dziś przed wami, by pod­kre­ślić, że Gold Co­ast Prep jest, i za­wsze bę­dzie, ro­dziną. Mu­simy dbać o sie­bie na­wza­jem. Nie mo­żemy po­zwo­lić, by ko­go­kol­wiek spo­śród nas spo­tkała krzywda.

Nikki wbija mi ło­kieć pod że­bra.

– Dla­tego do­brze za­pa­mię­taj­cie moje słowa – pe­ro­ruje We­in­gar­ten. – W Gold Co­ast Prep sta­ramy się czy­nić do­bro. Chcemy być co­raz lepsi. Je­ste­śmy, by się wspie­rać.

O, wła­śnie, czas na motto Gold Co­ast.

– Kto zna na pa­mięć, może do­łą­czyć – do­daje z uśmie­chem.

Z pię­ciu­set dwu­dzie­stu trzech gar­deł uczniów i uczen­nic Gold Co­ast Prep w wieku od sze­ściu do osiem­na­stu lat wy­do­by­wają się wy­uczone słowa. Głu­pie motto re­cy­tują na­wet nowe dzie­ciaki, które mu­siały się go na­uczyć, jesz­cze za­nim po­sta­wiły stopę na te­re­nie kam­pusu.

– W Gold Co­ast Prep ży­cie miło pły­nie. Świet­nie się ba­wimy. Je­ste­śmy, by so­bie po­ma­gać – roz­brzmiewa po­nura for­mułka.

– Bar­dzo ład­nie – pod­su­mo­wuje za­do­wo­lony We­in­gar­ten. – A te­raz pro­szę ro­zejść się do klas. To bę­dzie świetny rok szkolny!

Kiedy przy­cho­dzi prze­rwa na lunch, nie je­ste­śmy już ża­łob­ni­kami. Od­da­nie hołdu Sha­ili Ar­nold to prze­szkoda, którą mamy za sobą.

Na wi­dok sto­lika dla Gra­czy z naj­star­szego rocz­nika czuję ucisk w żo­łądku. Dru­gie i trze­cie klasy za­jęły już swoje krze­sła, lecz to zu­peł­nie wy­jąt­kowe miej­sce, za­re­zer­wo­wane dla nas, na­dal po­zo­staje pu­ste i kusi, aby się do niego zbli­żyć.

Sto­lik znaj­duje się w naj­lep­szym miej­scu ka­fe­te­rii, do­kład­nie po­środku po­miesz­cze­nia, dzięki czemu każdy musi przejść obok i może prze­ko­nać się na wła­sne oczy, jak świet­nie się ba­wimy na­wet w cza­sie lun­chu. Stoły do­okoła za­re­zer­wo­wane są dla Gra­czy z niż­szych rocz­ni­ków i ko­tów. Od­le­głość od nas świad­czy o ich po­zy­cji w gru­pie.

Stopy drżą mi z eks­cy­ta­cji, kiedy prze­su­wamy się z Nikki wzdłuż baru sa­łat­ko­wego i na­kła­damy so­bie ma­so­wany jar­muż, ma­ry­no­waną fetę i ka­wałki gril­lo­wa­nego kur­czaka. Kiedy mi­jamy stół z de­se­rami, umiesz­czam so­bie na ta­le­rzu tro­chę su­ro­wej masy cia­stecz­ko­wej. Te ma­ślane kulki, które lą­dują na tacy obok lun­chu, od dawna są prze­ja­wem pew­nej dziew­czę­cej non­sza­lan­cji. Sha­ila ja­dła je każ­dego dnia, który spę­dzała w szkole. Grupka dzie­cia­ków z młod­szych klas prze­pusz­cza nas – jak na­leży – przy ka­sie i mo­żemy już ru­szać do sto­lika, który od po­czątku miał być nasz. Mimo to czuję wręcz za­sko­cze­nie, kiedy pod­cho­dzę i wi­dzę pu­ste miej­sce, które na mnie czeka. Wolne krze­sło, bez naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści prze­zna­czone dla mnie, wciąż wy­wo­łuje dziwne pod­eks­cy­to­wa­nie. To znak. W końcu przy­na­leżę do tego miej­sca. Za­słu­ży­łam. Prze­trwa­łam.

Pod­cho­dzę do stołu ra­zem z Nikki, je­ste­śmy pierw­sze i kiedy sia­damy, po­wraca zna­jome po­czu­cie by­cia na świecz­niku. Wiemy, że wszy­scy na nas pa­trzą. To część ca­łej za­bawy.

Nikki od­gar­nia dłu­gie czarne włosy, roz­pina ple­cak i wyj­muje pa­pie­rowy kar­to­nik w neo­no­wych ko­lo­rach.

– Je­stem przy­go­to­wana – mówi i go otwiera.

W środku znaj­duje się kil­ka­dzie­siąt mi­nia­tu­ro­wych kit­ka­tów w eg­zo­tycz­nych sma­kach, ta­kich jak dy­nia, zie­lona her­bata czy ba­taty. Mu­siała je do­stać od ro­dzi­ców, któ­rzy przy­wieźli je z nie­daw­nej po­dróży biz­ne­so­wej do Ja­po­nii – gdzie po­le­cieli oczy­wi­ście bez niej. Grupka chło­pa­ków i dziew­czyn z dru­giej klasy zbliża się ostroż­nie, żeby zo­ba­czyć za­chwy­ca­jącą nie­spo­dziankę, z którą Nikki Wu po­ja­wiła się w szkole.

– Ko­lejny szczo­dry gest Dar­lene – wzdy­cha, wska­zu­jąc na mie­niące się wszyst­kimi bar­wami tę­czy sło­dy­cze. Nikki prze­wraca oczyma, ak­cen­tu­jąc wy­raź­nie drugą sy­labę imie­nia matki.

Ro­dzice Nikki są ma­gna­tami w prze­my­śle tek­styl­nym, a prze­nie­śli się tu­taj, kiedy obie cho­dzi­ły­śmy do siód­mej klasy. W cza­sie pierw­szego se­me­stru w Gold Co­ast Nikki spę­dzała czas zgar­biona nad ekra­nem te­le­fonu i wy­mie­niała wia­do­mo­ści z przy­ja­ciółmi sprzed prze­pro­wadzki. Zu­peł­nie nie in­te­re­so­wało jej ży­cie na przed­mie­ściach. Obo­jęt­ność, z jaką nas trak­to­wała, spra­wiała, że w nie­wy­tłu­ma­czalny spo­sób przy­cią­gała uwagę. I wła­śnie tam­tej wio­sny, w cza­sie pracy nad ja­kimś mu­si­ca­lem, zro­dziła się przy­jaźń mię­dzy nią i Sha­ilą, która zdo­była główną rolę Sandy w szkol­nej ad­ap­ta­cji Gre­ase – co oczy­wi­ście dla ni­kogo nie było za­sko­cze­niem – a Nikki zgło­siła się do pracy przy ko­stiu­mach. Wtedy też do­wie­dzie­li­śmy się wszy­scy, że Nikki jest mo­do­wym ge­niu­szem, pro­jek­tuje skó­rzane leg­ginsy czy let­nie spód­nice z eks­tra­wa­ganc­kimi apli­ka­cjami, które z miej­sca mo­głyby zna­leźć się w gar­de­ro­bach broad­way­ow­skich te­atrów.

Kiedy się oka­zało, że będę mu­siała dzie­lić się Sha­ilą jako naj­lep­szą przy­ja­ciółką, za­czę­łam wal­czyć z za­zdro­ścią. Czu­łam się zde­ter­mi­no­wana, by po­dą­żać za ich no­wymi gu­stami („Bravo, a nie Net­flix”) i do­trzy­my­wać tempa, kiedy po raz pierw­szy piły na im­pre­zie dla człon­ków ze­społu sce­nicz­nego („nie mie­szaj piwa z wódką, ni­gdy nie czu­łam się go­rzej!”). Ja­koś mi się to uda­wało – a przy­naj­mniej szło mi cał­kiem nie­źle – więc za­nim roz­po­częła się ósma klasa, two­rzy­ły­śmy już wspólną paczkę.

Jed­nak przez cały ostatni rok ży­cia Sha­ili w mil­cze­niu wal­czy­ły­śmy z Nikki o jej uwagę, ob­ser­wu­jąc się na­wza­jem z ostroż­no­ścią. To było głu­pie, bo Sha­ila wcale nie grała w „wy­bierz ulu­bioną”. Była do bólu lo­jalna wo­bec nas obu. Kiedy zgi­nęła, na­sza przy­jaźń, z po­czątku szorstka, prze­ro­dziła się w stan, w któ­rym sta­ły­śmy się dla sie­bie nie­roz­łączne. Ogniwo, które nas do­tych­czas łą­czyło, zo­stało ze­rwane, więc wy­ku­ły­śmy nowe. W jed­nej chwili znik­nęło całe na­pię­cie mię­dzy nami, bo mia­ły­śmy tylko sie­bie i łak­nę­ły­śmy bli­sko­ści. Nikki stała się moją Sha­ilą. Ja dla niej też.

– Czer­wona fa­solka jest naj­lep­sza – mówi, od­wi­ja­jąc mi­ni­ba­to­nik, i wsuwa go so­bie do ust. Się­gam do pu­dełka i wy­bie­ram ja­sno­ró­żowe opa­ko­wa­nie. Za­war­tość jest bar­dzo słodka i lepi mi się do pal­ców.

– Mowy nie ma – pro­te­stuję. – Tru­skawki górą.

– Tylko w po­łą­cze­niu z mat­chą.

– Jaki sno­bizm...

– Nie sno­bizm, tylko do­bry gust!

– A co z gorzką cze­ko­ladą?

Nikki gry­zie kit­kata i za­sta­na­wia się nad od­po­wie­dzią.

– Pro­stota. Kla­syka. Je­stem za.

– Kul­towe ze­sta­wie­nie.

– Jak my. – Nikki uśmie­cha się ośle­pia­jąco bia­łymi zę­bami, po czym sięga po ba­to­nik w la­wen­do­wym opa­ko­wa­niu. – Ale ży­cie jest za krót­kie, żeby ogra­ni­czać się do jed­nego smaku.

– Święte słowa.

Sły­szę, jak roz­brzmie­wa­jący w tle gwar ka­fe­te­rii zmie­nia się w ryk. Od­wra­cam się i wi­dzę, że w na­szą stronę zmie­rzają chłopcy. Pierw­szo- i dru­go­kla­si­ści roz­su­wają się, by zro­bić im przej­ście. Ro­bert idzie kilka kro­ków przed po­zo­sta­łymi; szyb­kim i zde­cy­do­wa­nym kro­kiem po­ko­nuje dy­stans dzie­lący go od nas. Henry dep­cze mu po pię­tach. Ple­cak za­rzu­cił nie­dbale na jedno ra­mię, a jego gę­ste włosy w ko­lo­rze pia­sko­wego blondu za­cze­sał na bok. Ma lekko prze­krzy­wiony kra­wat. Po dro­dze zbija żół­wika z To­phe­rem Gard­ne­rem, po­tęż­nym Gra­czem z dru­giej klasy o twa­rzy po­kry­tej trą­dzi­kiem, który łak­nie jego uwagi. Stawkę za­myka Qu­en­tin. Mi­ja­jąc grupkę dziew­czyn z trze­ciej klasy, pusz­cza oko do ład­nej ko­szy­karki. Dziew­czyna ob­lewa się ru­mień­cem. Ro­bert pierw­szy siada na krze­śle i na­tych­miast otwiera bu­telkę na­poju ga­zo­wa­nego, by jed­nym hau­stem wy­chy­lić po­łowę za­war­to­ści.

– Cześć, mała – mówi Henry i siada obok mnie. Przy­wiera ustami do miej­sca, gdzie moja szyja łą­czy się z oboj­czy­kiem, two­rząc nie­wielki trój­kąt. Czuję, jak przez moje ciało prze­ta­cza się drżąca fala, a gdzieś zza ple­ców sły­szę gwał­towne wes­tchnie­nie. Grupka dziew­czyn z pierw­szej klasy w nieco przy­dłu­gich spód­nicz­kach pa­trzy na nas sze­roko otwar­tymi oczyma. Za­jęły miej­sca w pierw­szym rzę­dzie – je­śli my­ślą, że przez cały rok będą mo­gły jeść przy tym stole, to grubo się mylą. Bo on też jest nasz. Po­da­ru­jemy go Gra­czom z pierw­szych klas jako pre­zent. Prze­ko­nają się.

Tym­cza­sem za­czy­nają chi­cho­tać i szep­czą coś, za­sła­nia­jąc usta dłońmi. Wciąż pa­trzą w na­szą stronę.

Marla siada ciężko na krze­śle. W ten spo­sób znów je­ste­śmy ra­zem. Mamy dużo miej­sca, bo każdy ze sto­łów jest po­li­czony dla ośmiu osób. Z Sha­ilą i Gra­ha­mem było nas w sam raz. Ale na­uczy­li­śmy się sie­dzieć sze­roko, zaj­mu­jąc wię­cej miej­sca, niż po­trze­bo­wa­li­śmy. To po­maga. A te­raz, skoro Gra­cze są już w kom­ple­cie, mo­żemy za­czy­nać.

Ota­czają nas strzępki roz­mów, które mają przy­go­to­wać nas na week­end, bo tylko week­end się li­czy.

– Sły­sza­łem, że Anne Ma­rie Cum­mings zrobi ci ręką, je­śli po­wiesz, że po­doba ci się, jak gra ten jej marny ze­spół.

– Reid Ba­xter za­po­wie­dział, że wie­czo­rem przy­nie­sie fla­chę. Nie wpusz­czaj go, je­śli bę­dzie mu od­bi­jało.

– Skoro nie chcia­łeś mieć twa­rzy po­ma­lo­wa­nej mar­ke­rem, trzeba było nie pić do utraty przy­tom­no­ści!

Sły­szymy frag­menty roz­mów, które krążą po ka­fe­te­rii jak go­łę­bie pocz­towe, roz­no­szące naj­waż­niej­sze wia­do­mo­ści po ca­łej szkole. By­wają ta­kie dni, kiedy na­chy­lamy się do sie­bie tak bli­sko, jak­by­śmy mieli do­tknąć się gło­wami. Ale zda­rzają się i ta­kie, gdy głosy spo­wi­jają nas wo­kół, co po­zwala nam na­wią­zy­wać nowe więzi i so­ju­sze. Kto ze mną? Kto jest wro­giem, a kto przy­ja­cie­lem?

– Ekhem! – Nikki stuka no­żem w puszkę po wo­dzie ga­zo­wa­nej.

Ro­bert stęka, ale uśmie­cha się w jej kie­runku. Je­śli to do­bry ty­dzień, przez cały lunch so­bie do­gry­zają. Je­śli zły, Nikki udaje, że on dla niej nie ist­nieje.

– Kupa. – Nikki po­ka­zuje mu ję­zyk i przy­ci­ska ra­miona do bo­ków w taki spo­sób, że jej piersi wę­drują pod samą brodę. Ro­bert roz­piera się na krze­śle i z uzna­niem unosi brwi. Ten ty­dzień za­po­wiada się fan­ta­stycz­nie.

– Niech bę­dzie, panno Wu – mówi Qu­en­tin. – Za­czy­naj.

Nikki na­chyla się i mówi ści­szo­nym gło­sem. Mu­simy zbli­żyć się, żeby ją sły­szeć, choć nic z tego, co mówi, nie jest dla nas no­wo­ścią. Dziś wie­czo­rem or­ga­ni­zuje im­prezę. (Nie­sa­mo­wite). Jej ro­dzi­ców nie ma, bo po­le­cieli na week­end do Pa­ryża. (Też żadne za­sko­cze­nie). Bę­dzie na nas cze­kała beczka piwa. (Oczy­wi­ście).

Henry ob­raca się w moją stronę i kła­dzie pod sto­łem dłoń na moim udzie. Kciu­kiem ry­suje małe kółka na mo­jej na­giej skó­rze.

– Będę po cie­bie o wpół do dzie­wią­tej – mówi.

Wy­krzy­wiam usta w uśmie­chu, sta­ra­jąc się zi­gno­ro­wać go­rąco mię­dzy no­gami. Jego skóra błysz­czy let­nim słoń­cem i mo­gła­bym przy­siąc, że jest de­li­kat­nie ja­śniej­sza w miej­scu, w któ­rym sty­kała się z no­skami oku­la­rów prze­ciw­sło­necz­nych; pa­mię­tam, że za­uwa­ży­łam to w dniu, w któ­rym za­py­tał, czy mo­żemy ofi­cjal­nie być ra­zem. To był je­den z naj­go­ręt­szych czerw­co­wych wie­czo­rów – nie do znie­sie­nia na lą­dzie, ale przy­jem­nie chłod­niej­szy na po­kła­dzie ło­dzi jego ro­dzi­ców, po­środku za­toki. Na gru­po­wym cza­cie pa­no­wała ci­sza. Poza nami wszy­scy byli na wa­ka­cjach, by zdą­żyć przed roz­po­czę­ciem let­nich pro­gra­mów dla naj­bar­dziej uzdol­nio­nych uczniów. Ja wciąż cze­ka­łam na roz­po­czę­cie stażu w lo­kal­nym pla­ne­ta­rium. By­li­śmy sami.

Lu­bisz gwiazdy, prawda? – na­pi­sał do mnie w pry­wat­nej wia­do­mo­ści.

Wszy­scy wie­dzieli, że mam ob­se­sję na punk­cie astro­no­mii. Okay, astro­no­mii i astro­fi­zyki, je­śli cho­dzi o ści­słość. Od dawna się tym in­te­re­so­wa­łam. Fa­scy­na­cja wszyst­kim, co nad nami, za­częła się, gdy mia­łam pięć lat, a tata po każ­dej bu­rzy brał mnie na Ocean Cliff, bo wtedy niebo było naj­czyst­sze, i po­ka­zy­wał mi gwiaz­do­zbiory, ga­lak­tyki, pla­nety i gwiazdy. Ocean Cliff to naj­wyż­szy punkt na ca­łym wy­brzeżu Gold Co­ast – po­tężna skalna for­ma­cja wrzy­na­jąca się w wody za­toki.

– To spo­sób, by zna­leźć sens w cha­osie – mó­wił, kiedy tam sie­dzie­li­śmy.

Po­wie­dział też, że za­wsze chciał być astro­nautą, ale z ja­kie­goś nie­zro­zu­mia­łego dla mnie po­wodu zo­stał księ­go­wym. Po pierw­szej ta­kiej nocy przy­kleił na su­fi­cie w moim po­koju kil­ka­dzie­siąt fos­fo­ry­zu­ją­cych gwiaz­dek w ukła­dzie spi­ral­nym.

To, że umia­łam do­strze­gać wy­soko nad sobą kon­kretne obiekty, ma­leń­kie cuda, które to­wa­rzy­szyły ludz­ko­ści od za­wsze, uspo­ka­jało mnie we­wnętrz­nie. Od­su­wało ode mnie kosz­mary i po­zwa­lało mie­rzyć się z ciem­no­ścią. No okay, cza­sem po­zwa­lało.

No ba... – od­po­wie­dzia­łam Henry’emu.

Za­chód słońca na ło­dzi?

Nie od­pi­sa­łam mu na­tych­miast po otrzy­ma­niu wia­do­mo­ści. Henry po­no­wił za­pro­sze­nie.

Mogę zor­ga­ni­zo­wać te­le­skop.

Od za­koń­cze­nia roku szkol­nego Henry nie da­wał mi spo­koju. Wpa­dał do mnie do domu, pro­po­no­wał pod­wózkę na im­prezy i pod­sy­łał ja­kieś dzi­waczne fil­miki, które, w jego mnie­ma­niu, mo­gły mnie roz­śmie­szyć. Mia­łam już dość od­ma­wia­nia mu i po dziurki w no­sie cze­ka­nia na ko­goś in­nego. Dla­tego uzna­łam: chrza­nić to, niech mu bę­dzie.

Będę. Mam swój, więc nie mu­sisz nic or­ga­ni­zo­wać.

Mó­wi­łam o sto­ją­cym na mo­jej szafce noc­nej prze­no­śnym Ce­le­stro­nie, który do­sta­łam od taty na Cha­nukę w ze­szłym roku.

Kilka go­dzin póź­niej by­li­śmy w po­ło­wie drogi do wy­brzeża w sta­nie Con­nec­ti­cut, pły­nąc na po­kła­dzie nie­wiel­kiej ło­dzi Olly Go­lucky, na­zwa­nej na cześć dwu­na­sto­let­niego gol­den re­trie­vera na­le­żą­cego do Henry’ego. Słońce już za­szło i w końcu upał za­czął słab­nąć. Czuć było lekką bryzę, a na nie­bie po­mię­dzy chmu­rami po­ja­wiły się pierw­sze gwiazdy. Na­bra­łam głę­boko do płuc sło­nego po­wie­trza i po­ło­ży­łam się na mo­krym po­kła­dzie. Fale roz­bi­jały się o ka­dłub, a Henry za­ba­wiał mnie za­ska­ku­jąco śmiesz­nymi hi­sto­ryj­kami z pierw­szego ty­go­dnia swo­jego wa­ka­cyj­nego stażu w CNN. Ro­bił się czer­wony, kiedy mó­wił o tym, jak na ko­ry­ta­rzach mi­jał się ze swo­imi ido­lami. To było ta­kie słod­kie. Po­tem się­gnął po bu­telkę ró­żo­wego wina i puszkę ro­syj­skiego ka­wioru, którą zna­lazł w nie­wiel­kiej lo­dówce. Po­czę­sto­wał mnie i ze wzro­kiem peł­nym na­dziei za­py­tał:

– Czyli co, chcia­ła­byś tego? Nas?

Od­po­wiedź była oczy­wi­sta. Był ka­pi­ta­nem dru­żyny la­crosse’a i głów­nym pro­wa­dzą­cym w szkol­nym ra­dio­węźle. Bar­dziej elo­kwentny niż więk­szość na­szych na­uczy­cieli. I uro­czy, kiedy za dużo wy­pije, w prze­ci­wień­stwie do więk­szo­ści chło­pa­ków, któ­rzy zmie­niali się w po­twory. Ni­czemu nie prze­szka­dzało rów­nież to, że cie­szył się oczy­wi­stą urodą, jakby uro­dził się, by zo­stać mo­de­lem marki J. Crew Nan­tuc­ket. Gę­ste blond włosy. Zie­lone oczy. Nie­mal ide­alna skóra. Ska­zany na suk­ces. Był Gra­czem. Wszystko sta­łoby się dzie­cin­nie ła­twe, gdy­bym się z nim zwią­zała.

Poza tym osoba, z którą na­prawdę chcia­łam być, czyli chło­pak, który za­pro­wa­dził mnie do­kład­nie w to miej­sce, prze­by­wał setki mil stąd. Nie było się nad czym za­sta­na­wiać. Henry był na wy­cią­gnię­cie ręki i chciał być ze mną. Adam Mil­ler nie.

– Oczy­wi­ście – od­po­wie­dzia­łam.

Henry od­sta­wił puszkę i ob­jął mnie lep­kimi dłońmi. Ry­bia ikra przy­lgnęła do mo­ich ple­ców. Nie miał po­ję­cia, że gdy wsu­wał ję­zyk w moje usta, ja ma­rzy­łam, by Adam mógł zo­ba­czyć, z czego zre­zy­gno­wał.

Roz­legł się dzwo­nek.

– Da­waj, stary. Mamy hisz­pań­ski.

Ro­bert ko­pie Henry’ego pod sto­łem.

– A my an­giel­ski – mó­wię do Nikki.

Przy­ja­ciółka od­chyla głowę i krzywi się z roz­pa­czą, ale bie­rze mnie pod ra­mię i ra­zem wy­cho­dzimy przez po­dwójne drzwi. Słońce stoi wy­soko na nie­bie i mu­szę zmru­żyć oczy, żeby spoj­rzeć da­lej, za par­king dla ka­dry przy te­atrze, aż na stra­gany z ostry­gami. Sprze­dawcy koń­czą już pracę, skła­dają za­da­sze­nia i pa­kują skrzynki.

Prze­cho­dzimy z Nikki przez kam­pus, do­cie­ramy na za­ję­cia równo z dzwon­kiem i sia­damy obok sie­bie. Wyj­muję z torby swoje wy­da­nie Wiel­kiego Gatsby’ego; pan Be­au­mont za­dał nam tę lek­turę jesz­cze przed let­nią prze­rwą.

– Dzień do­bry, dziew­częta – mówi na­uczy­ciel, mi­ja­jąc na­sze ławki. – Jak się udały wa­ka­cje?

Nikki prze­krzy­wia głowę i przy­gląda mu się ło­bu­zer­sko.

– Wspa­niale.

– Do­sko­nale. – Pan Be­au­mont uśmie­cha się i po­pra­wia oku­lary w gru­bych opraw­kach. Jego opa­le­ni­zna jest moc­niej­sza niż po­przed­niego roku, jakby całe lato spę­dził na wo­dzie i jakby był star­szą wer­sją nas sa­mych, co w pew­nym sen­sie może być prawdą.

Do ka­dry pe­da­go­gicz­nej Gold Co­ast do­łą­czył trzy lata wcze­śniej, za­raz po Świę­cie Dzięk­czy­nie­nia, kiedy pani Mul­len po­szła na urlop ma­cie­rzyń­ski. Mnie, Nikki i Sha­ilę uczył an­giel­skiego od pierw­szej klasy, od czasu, kiedy usły­sza­ły­śmy o Gra­czach. Od po­czątku prze­ko­nał nas do sie­bie rzu­co­nym nam wy­zwa­niem.

– Nie pró­buj­cie spie­przyć mi za­jęć, to ja wam nie spie­przę ży­cia – po­wie­dział z uśmie­chem. Dow­cip. Użył słowa „spie­przyć”, więc musi być cool. No pew­nie, musi być z niego równy gość. W środku lek­cji do­sta­łam wia­do­mość od Sha­ili. UWIEL­BIAM. Tylko to jedno słowo i kilka czer­wo­nych ser­du­szek. Pod­nio­słam wzrok i spoj­rza­łam w jej stronę.

– Chyba śnisz! – po­ru­szy­łam bez­gło­śnie ustami.

Kilka dni po jego przy­jeź­dzie do­wie­dzia­ły­śmy się, że tu się wy­cho­wał. Dzie­sięć lat temu skoń­czył szkołę śred­nią. W pa­miąt­ko­wym al­bu­mie jego rocz­nika zna­la­zły­śmy jego zdję­cia: dzika ciemna grzywa i po­bru­dzone trawą spodnie do la­crosse’a. Henry uważa, że mu­siał być Gra­czem. Sły­sza­łam na­wet plotki, że on to wszystko za­czął. Cho­ciaż nie bar­dzo w nie wie­rzę.

Dy­rek­tor We­in­gar­ten był tak za­do­wo­lony z pracy pana Be­au­monta, że za­trud­nił go na stałe i po­wie­rzył mu pro­wa­dze­nie roz­sze­rzo­nej li­te­ra­tury – przed­miotu za­re­zer­wo­wa­nego tylko dla naj­star­szego rocz­nika. Dla­tego te­raz na­zywa na­szą klasę swo­imi „pier­wo­rod­nymi”.

Za­głę­bia się te­raz w ana­lizę mo­no­logu o East Egg i West Egg, a ja sta­ram się na­dą­żyć, spi­su­jąc wszystko, co mówi.

– Nie wiem, po co to ro­bisz – szep­cze Nikki, wska­zu­jąc na mój ze­szyt. – Prze­cież nie mu­sisz ni­czego pi­sać.

Oczy­wi­ście ma ra­cję. W Ar­chi­wum Gra­czy jest gruby plik ma­te­ria­łów na te­mat Wiel­kiego Gatsby’ego – ra­zem z set­kami in­nych dro­bia­zgo­wych opra­co­wań wszyst­kich te­ma­tów, które mogą po­ja­wić się na eg­za­mi­nach se­me­stral­nych i koń­co­wych w Gold Co­ast Prep. Mamy też do­stęp do wszyst­kich do­tych­cza­so­wych te­stów, spi­sane py­ta­nia z eg­za­mi­nów z roz­sze­rzo­nych przed­mio­tów i tajne pi­sma od dzie­ka­nów od­po­wie­dzial­nych za re­kru­ta­cję na Ha­rvar­dzie i Prin­ce­ton, do­ty­czące punk­to­wa­nia szkol­nych roz­pra­wek. Ze­szłej wio­sny wi­dzia­łam te do­ku­menty, wci­śnięte mię­dzy ko­pie te­stów z che­mii na po­zio­mie aka­de­mic­kim, prze­słane do Ar­chi­wum przez Gra­cza, któ­rego na­zwi­ska nie roz­po­zna­łam.

Ni­gdy nie zmie­niają py­tań! – na­pi­sał na teczce. – Zdaj­cie na pie­przone 100%!

Ar­chi­wum to na­sza prze­pustka do elity elit. Szansa, by osią­gać naj­wyż­sze moż­liwe wy­niki, nie­za­leż­nie od tego, że mo­gli­by­śmy zro­bić to samo wła­snymi si­łami. Ma­te­riały są prze­ka­zy­wane da­lej jako wy­raz uzna­nia za na­szą lo­jal­ność. Dzięki nim mo­żemy ko­rzy­stać z tego, co wiąże się z by­ciem Gra­czami. Im­prezy. Przy­wi­leje. To wszystko ła­go­dzi stres i uła­twia ra­dze­nie so­bie z pre­sją. Ar­chi­wum spra­wia, że ży­cie staje się prost­sze. Płat­kami róż ścieli nam drogę, którą po­dą­żamy. Dla­tego igno­ruję drę­czące po­czu­cie winy i wstyd, które ści­skają mi żo­łą­dek, ile­kroć otwie­ram apli­ka­cję, która daje do­stęp do tych ma­te­ria­łów. Ar­chi­wum to na­sze za­bez­pie­cze­nie.

Szcze­gól­nie dla tych, któ­rych ro­dzice nie mogą so­bie po­zwo­lić na naj­lep­szych ko­re­pe­ty­to­rów i pry­watne kursy przy­go­to­waw­cze (kosz­tują nie­mal tyle samo, co cze­sne w Gold Co­ast Prep). Albo dla tych, któ­rzy mu­szą utrzy­mać punk­ta­cję na po­zio­mie po­wy­żej 93%, by nie wy­paść z pro­gramu sty­pen­dial­nego. Tyle że po­zo­stali nie mu­szą wie­dzieć o tym szcze­góle.

– Panno Wu – zwraca się pan Be­au­mont do Nikki. – Cóż ta­kiego cie­ka­wego no­tuje panna New­man, że nie może pani ode­rwać wzroku od jej ze­szytu? Prawdę mó­wiąc, je­stem za­sko­czony, wi­dząc pa­nią wpa­trzoną w co­kol­wiek poza ekra­nem te­le­fonu.

Nikki siada pro­sto, a czarne włosy opa­dają jej na ra­miona.

– Tak bar­dzo spodo­bała mi się ta książka, że chcia­łam się do­wie­dzieć, co Jill o niej my­śli.

– Do­prawdy? No do­brze, panno New­man, może po­dzieli się pani swo­imi wra­że­niami z lek­tury Wiel­kiego Gatsby’ego? – pyta mnie, jakby na­prawdę chciał wie­dzieć.

Roz­lega się dzwo­nek.

– Do na­stęp­nego razu. Ży­czę wszyst­kim bez­piecz­nego week­endu! Baw­cie się do­brze! – mówi to do ca­łej klasy, ale czuję na so­bie jego wzrok, jakby znał na­sze ta­jem­nice i wie­dział, co czeka Gra­czy. Jakby wie­dział, co mu­sie­li­śmy po­świę­cić. I przez co mu­sie­li­śmy przejść. Szcze­gól­nie dziew­czyny.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki