To zabawne uczucie - Dewitt Tarah - ebook + książka
NOWOŚĆ

To zabawne uczucie ebook

Dewitt Tarah

4,4

304 osoby interesują się tą książką

Opis

Najlepszą puentą jest miłość!

Farley Jones jest energiczną i nieco chaotyczną stand-uperką, której kariera właśnie nabiera rozpędu. Na scenie jest w swoim żywiole. Rozbawianie publiczności jest tym, co kocha najbardziej.

Wróć!

Najbardziej kocha swojego menadżera, Meyera, choć on oczywiście nie ma o tym zielonego pojęcia. Ukrywanie przed nim uczuć jest dla Farley męczarnią (wręcz tragedią! tak, kondolencje są mile widziane), ale nie dość, że Meyer jest jej najbliższym przyjacielem, to jeszcze ma kluczowe znaczenie dla jej kariery. Nie może ryzykować zrujnowania ich relacji. W końcu kto inny miałby do niej tyle cierpliwości?

Meyer Harrigan to były gwiazdor stand-upu, zrzędliwy samotny ojciec, który opuścił scenę wiele lat temu, aby skupić się na wychowywaniu swojej niesłyszącej córki Hazel. Trzy lata temu w ich życiu pojawiła się Farley i od tego momentu zajęła ważne miejsce w sercach ich obojga. Meyer zrobi wszystko, aby spełnić jej marzenia o sukcesie.

Kiedy pojawia się największa okazja w karierze Farley i zmusza parę do odgrywania udawanego związku, nie trzeba długo czekać, aby wszystkie sekretne uczucia zaczęły wychodzić z ukrycia. Okazuje się, że miłość to w sumie zabawna sprawa. Choć to, co dzieje się między Farley i Meyerem, na pewno nie jest żartem!

Ciepła opowieść o przyjaźni, miłości i o tym, jak ważna w życiu jest odrobina śmiechu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 358

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (53 oceny)
31
15
4
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Arczi4444

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo przyjemna książka :)
10
Ewelsiat

Dobrze spędzony czas

Wciągająca książka. Polecam
00
Marchewka1980

Dobrze spędzony czas

Przyjemna na 1 wieczór
00
Monikatysz

Nie oderwiesz się od lektury

❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️❤️
00
OlaaaaReads

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna, przezabawna
00

Popularność



Podobne


Redaktorka prowadząca: Ewa Pustelnik

Wydawczyni: Maria Mazurowska

Redakcja: Katarzyna Sarna

Korekta: Beata Wójcik

Projekt okładki: Sam Palencia / Ink and Laurel

Opracowanie graficzne okładki: Łukasz Werpachowski

Ilustracja na rewersie okładki: SvetaArt/ Adobe Stock

DTP: pagegraph.pl

Copyright © Tarah Dewitt, 2022

Copyright © 2024, Papierowe Serca an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Aleksandra Weksej, 2024

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie I

Białystok 2024

ISBN 978-83-8371-610-7

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk

Tę książkę dedykuję wszystkim kobietom, którym kiedykolwiek powiedziano, że jest ich „za dużo”. Może jesteś zbyt głośna, zbyt ordynarna, zbyt otwarta, zbyt rubaszna. Za często mówisz więcej, niż trzeba, używasz zbyt wielu brzydkich słów, jesteś zbyt dziwna albo zbyt emocjonalna. Kobietom, które w chwilach spokoju wciąż wracają myślami do swoich interakcji społecznych i zastanawiają się, czy rzeczywiście jest ich „za dużo”, czy powinny czuć się zażenowane albo zawstydzone.

Jesteście zajebiste. Jesteście moimi ludźmi. Nie ważcie się rozcieńczać własnej osobowości, by uczynić ją strawniejszą. Jesteście bijącym sercem i ogniem.

Playlista

Could Have Been Me – The Struts

Shelter from the Storm – Bob Dylan

Song 6 – George Ezra

It’s Called: Freefall – Rainbow Kitten Surprise

100 Bad Days – AJR

Take a Chance on Me – ABBA

For Me, It’s You – Lo Moon

Wait – JP Cooper

Fool’s Gold – One Direction

Run – Taylor Swift ft Ed Sheeran (Taylor’s version)

Stone – Alessia Cara, Sebastian Kole

Crowded Places – Banks

The Sound – The 1975

Home – Edward Sharpe & The Magnetic Zeroes

There She Goes – The La’s

Only Love Can Hurt Like This – Paloma Faith

Alone – Jessie Ware

Never Let You Go – Third Eye Blind

Simply the Best (Acoustic) – Ben Haynes

Rainbow – Kacey Musgraves

Stand By Me – Ben E. King

Don’t Worry Baby – The Brook & The Bluff

Just a Cloud Away – Pharrell Williams

Przedmowa autorki

Stworzenie tej historii było dla mnie czymś ważnym. Jest ona po części inspirowana uczuciami, które towarzyszyły mi podczas pisania i wydawania mojej pierwszej książki – uczuciami rodzącymi się w trakcie tworzenia czegokolwiek przeznaczonego do publicznej konsumpcji.

Kiedy wypuszcza się w świat coś, co ma zostać ocenione przez innych, a szczególnie kiedy ma się nadzieję dostarczyć rozrywki i wzbudzić określone emocje, to wydaje się logiczne, że to coś z pewnością nie będzie dla wszystkich. Jednak stworzenie czegoś, co rzeczywiście do kogoś przemówi, to nieporównywalne z niczym doznanie. Uzależniające. Pisanie sprawiło, że w jakiś sposób poczułam się bardziej sobą niż kiedykolwiek wcześniej, a jednocześnie gnębiła mnie nieśmiałość. Doświadczałam potężnej fali radości, po której często następował gwałtowny upadek, gdy uruchamiał się syndrom oszustki.

W czasie największego zdołowania korzystałam z jednego z moich ulubionych narzędzi do poprawy zdrowia psychicznego: szukałam sposobu na doprowadzenie się do śmiechu. Kiedy zdarzają mi się w życiu okresy przygnębienia (zauważ, że piszę o przygnębieniu, nie o depresji), lubię oglądać stand-upy. Rzucam sobie żartami prosto w twarz. Najpierw pozwalam sobie przeżyć trudne uczucia, przyjmuję je, a potem robię dla siebie coś dobrego: śmieję się. Nie chciałabym być źle zrozumiana, pracuję nad swoim zdrowiem psychicznym również na inne, nieco mniej atrakcyjne sposoby – po prostu uzupełniam je, wyszukując powody do śmiechu. Bo ostatnie, na co mam ochotę, kiedy jest mi smutno, to układanie w głowie listy wszystkich dobrych rzeczy, które mnie spotkały, i przekonywanie samej siebie, że jestem niewdzięczna albo nie powinnam czuć się źle. To prowadzi tylko do tego, że jest mi jeszcze gorzej. Za to komedia, jak się często okazuje, potrafi zadziałać w moim przypadku jak zdrowy mechanizm obronny.

Komedia mnie wychowała, pomogła mi spojrzeć na różne rzeczy z nowej perspektywy. Komedia bywa bardzo głęboka.

Z tych wszystkich powodów poczułam się niezwykle poruszona, kiedy pewnego dnia zdałam sobie sprawę, że często to właśnie komicy, z którymi stykamy się w życiu – nie tylko ci występujący na scenie – prywatnie zmagają się z największymi trudnościami. Olśniło mnie, że nigdy nie powinniśmy lekceważyć osoby, która jest skłonna podarować nam cząstkę siebie – w jakiejkolwiek formie wyrazu artystycznego – nawet jeśli robi to tylko po to, żeby nas rozśmieszyć.

Kiedy więc na moje konto na Instagramie przyszła wiadomość od jakiejś przypadkowej kobiety, która twierdziła, że powinnam się wstydzić pisania takiego chłamu, tym bardziej że wychowuję dwie dziewczynki, które z pewnością wyrosną na równie zepsute jak ja, wiedziałam, że muszę stworzyć postać Farley. Odłożyłam na bok ponad trzydzieści tysięcy słów innej historii i zaczęłam pisać tę.

Chciałam stworzyć kobietę o niewyparzonej gębie, która opowiada publicznie historie o seksie, jest głośna, obraźliwa, skłonna do autodeprecjacji i w dodatku zarabia tym na życie. To miała być bohaterka, która opowiada kretyńskie dowcipy, a przy tym jest paradoksalnie inteligentna, zdeterminowana i bardzo wrażliwa.

Chciałam pokazać jej miękką stronę.

Bo nawet najbardziej sarkastyczni i prześmiewczy ludzie, których spotykasz w życiu, mają w sobie niezwykłą wrażliwość. Wiem, co mówię.

Zamierzałam stworzyć postać mężczyzny, który dostrzegłby w niej to wszystko i zaakceptował w każdym calu, poza tym sam zmagałby się z trudnościami psychicznymi, ale byłby przy tym głęboko samoświadomy i mocno kochający.

Chociaż bohaterowie tej książki zarabiają na życie występami komediowymi, jako pisarka nie łudzę się, że potrafiłabym napisać cały program stand-upowy. Jest to więc historia najmniej do śmiechu ze wszystkiego, co do tej pory napisałam, a kilka typowo stand-upowych dowcipów, które w niej zawarłam, zostało zainspirowanych występami komików, którzy pomagali mi w okresach przygnębienia. Zadbałam o to, by przerobić ich żarty na własne, ale nie chcę przemilczeć tego, że się inspirowałam, ani odmówić zasług ludziom, którzy je mają.

Najważniejsze jest jednak to, że bohaterowie tej historii stanowią dla siebie nawzajem bezpieczną przystań, więc czytelnik obserwuje przede wszystkim ich czułe strony, a fabuła nie obraca się całkowicie wokół komedii.

Ostrzeżenia dotyczące treści książki:

– śmierć ukochanej osoby jest wspomniana w dwóch wątkach, ale rozgrywa się poza kartami powieści

– dosadny język

– treści o charakterze seksualnym

– toksyczny rodzic/nieobecny rodzic.

Podobnie jak nie twierdzę, że jestem komiczką, w żadnym wypadku nie uznaję się za ekspertkę od zdrowia psychicznego. Jestem świadoma, że moje okresy przygnębienia to nie to samo co czyjaś zdiagnozowana depresja, i nie mam zamiaru doradzać komukolwiek, jak powinien sobie z nią radzić, ani nie oczekuję, że rozwiąże problem, oglądając speciale na Netfliksie. Chcę tylko oddać hołd narzędziu, które akurat mnie bardzo pomogło.

Na koniec chciałabym zwrócić się do każdego, kto decyduje się przeznaczyć swój czas na tworzenie czegoś dla innych: To, co robisz, ma znaczenie. Nawet jeśli są to tylko głupie memy, filmiki, tańce, dowcipy czy zdjęcia książek z recenzjami. Nawet jeśli nie zarabiasz na tym ani grosza, wiedz, że prawdopodobnie czyjś dzień stał się dzięki temu jaśniejszy.

Rozdział pierwszy

Dostajesz tylko jedną maleńką iskrę szaleństwa. Nie wolno ci jej stracić.

Robin Williams

Farley

Żart o sraczce zalicza klapę.

To był ryzykowny fragment, wiedziałam o tym, podobnie jak większość komików znajdujących się w takiej sytuacji. Czasem jesteśmy pewni, że jakiś dowcip rozbawi publiczność do łez, a tymczasem umiera powolną, bezbarwną śmiercią – zupełnie jakby przez salę przeleciała pierdząca poduszka. A potem idą żarty, które wydają nam się tylko wypełnieniem, przygotowaniem gruntu pod jakieś spektakularne nawiązanie, które planujemy na później, i to właśnie one robią całą robotę. Wiem to z doświadczenia, mimo to widząc reakcję sali, lekko się zacinam – tylko odrobinę – po czym prę do przodu.

Podejrzewam, że błyskotliwe porównanie skutków nieprzemyślanego objadania się nabiałem do prac Jacksona Pollocka mogło być jednak nietrafione. Jedyne śmiechy, jakie udało mi się wywołać, wynikają raczej z zażenowania, niektórzy słuchacze pochylają głowy, inni zamykają oczy i się wzdrygają. Właśnie na taką okoliczność przygotowałam sobie kolejny autodeprecjacyjny tekst, który mogę teraz wygłosić. Tym razem jest to coś w rodzaju: „Ojej, biedna dziewczyna próbuje być dowcipna, aż smutno na to patrzeć. Ale czekajcie! Ona sobie z tego żartuje, więc ja też mogę się pośmiać. Tak, śmieję się, bo mogę się pośmiać zniej. Właśnie za to płacę”. Jest to też jeden z tych tekstów, które są dość mocno oparte na moich osobistych doświadczeniach, więc… no tak, one zazwyczaj rozkładają wszystkich na łopatki.

Gówniany (ha, ha) dowcip zostaje szybko zapomniany, a ja znowu staję się dyrygentką tego arcydzieła. Wokół mnie rozbrzmiewa symfonia śmiechu, który wzbudzam, podsycam i podtrzymuję. Jedną stronę sali rozbawiam swoją smutną, dziwną nieporadnością. Snuję opowieść o jakichś cudownie wyniosłych (nieistniejących) mężczyznach, z którymi się spotykałam, i o niefortunnych perypetiach z mojego życia seksualnego, po czym przechodzę do parodiowania, dzięki czemu przemieszczam się krokiem lemura na drugą stronę sceny, wywołując na sali salwy śmiechu.

Jest piękny, wspaniały, wszechogarniający. Jest ciepły, wypełnia mnie i napędza. Czuję się jak iskra, która błagała o podpałkę, a publiczność to jeden z tych staroświeckich miechów, który tak długo dmucha i wachluje, aż zaczynam płonąć jasnym ogniem.

Z każdą falą śmiechu widowni myślę sobie, że naprawdę może mi się udać, bo jestem za-baw-na.

Rozlegają się potężne brawa. A potem następuje koniec.

Oklaski się załamują.

A ja gasnę.

Z każdym krokiem w stronę kulis zjeżdżam ze szczytu adrenaliny i jest to gwałtowny, przerażający zjazd.

Jedyne, co mi pomaga – mój ratunkowy czekan, który wbijam w zbocze góry – to twarz Meyera. Wokół niego panuje chaos. Dźwiękowcy ocierają łzy. Konferansjerka stoi zgięta wpół, z nogami ciasno skrzyżowanymi, pewnie po to, żeby się nie posikać. Meyer jest jednak niewzruszony i stoicki jak zawsze. Ręce ma założone na piersi, dłonie wetknięte pod pachy, tak że wystają tylko kciuki. Na mój widok udaje mu się je unieść w wyrazie uznania, co jest z jego strony szaloną pochwałą. Usta przecinają mu twarz jak podkreślnik, a czoło ma jak zwykle zmarszczone.

Ta niezachwiana marudność Meyera jest moją liną ratunkową. Zaciska się na mnie jak lasso i ściąga z powrotem do ciała i chwili obecnej, tak bym nie błądziła już dłużej we własnej głowie, gdzie zawsze planuję wejście na bis albo mierzę wzrokiem tłum i go karmię żartami. Meyer jest moją skałą, moim hamakiem. Podtrzymuje mnie i otula cienistym kokonem w letni dzień. Nawet jeśli nie jest tego świadomy.

Jest też moim menedżerem. Menedżerem, który przy okazji stał się najbliższym przyjacielem, odkąd trzy lata temu pojawił się w moim życiu. Choć w rzeczywistości istniał w nim już wcześniej. Tego chyba też nie jest do końca świadomy, a ja nawet nie wiem, w jakim stopniu tak naprawdę odwzajemnia moją sympatię, ale to nie ma nic do rzeczy.

Lubi udawać, że drażnię go niemiłosiernie, ale czasem przyłapuję go w chwili, gdy kąciki jego warg się unoszą. Udaje mi się to za każdym razem, kiedy opowiadam żart o kolesiu ze studiów. Tym, który zarzucił mi kolana na głowę, jakbym była jakimś ludzkim śpiworem, a on próbował go zwinąć – tu następują sugestywne wygibasy prezentujące ten akt – i po jakichś sześćdziesięciu sekundach przeciętnego ruchania wykrzyknął mi szeptem do ucha: „CHCĘ, ŻEBYŚ MIAŁA ORGAZM”, na co ja odpowiedziałam nieco przerażonym: „OKEJ?!” i podniosłam kciuki. Potem przystąpiłam do czegoś, co można by nazwać przeciwieństwem orgazmu, i tylko modliłam się żarliwie, żeby przynajmniej na niego nie pierdnąć, bo wtedy to ja mogłabym trafić do jego dowcipów.

Tylko parę razy udało mi się skłonić Meyera, by pokazał swój najlepszy, najpełniejszy uśmiech, któremu zwykle towarzyszy jedna sylaba śmiechu. A jest to widok i dźwięk, który dosłownie wstrząsa moim światem. Są w nim zęby, dołeczki i zmrużone, rozweselone oczy. Za pierwszym razem, kiedy go zobaczyłam, aż westchnęłam na głos, zanim Meyer zdążył go zetrzeć z twarzy. Zapisałam tę datę w kalendarzu, gdzie pozostanie w niesławie na wieki.

Mam poczucie, że jest coś wzniosłego w doprowadzeniu do śmiechu innego komika – zwłaszcza jeśli był tak dobry i cięty jak Meyer. Podejrzewam, że nadal mógłby być. Przez jakiś czas było o nim głośno. Pojawił się w telewizyjnym specialu, w którym prezentowano grupę wschodzących gwiazd sceny komediowej, a nawet robił support dla paru gwiazd. Miał humor z rodzaju tych, które sięgają podstępnie głęboko. Jego sposób mówienia był niemalże monotonny – prawie znudzony, lekceważący, jednak zawsze zaskakujący. To był taki stand-up, który oddziałuje natychmiast, ale im dłużej krąży po głowie, tym staje się śmieszniejszy. Meyer nie potrzebował ożywionej mimiki twarzy ani żadnej formy fizycznego humoru, a przekleństwami rzucał rzadko, co czyniło je tym skuteczniejszymi, kiedy się pojawiały. U niego każdy żart przechodził gładko w kolejny, tak jakby występ układał się w jedną długą historię.

Myślę, że było to całkowite przeciwieństwo mojego stylu.

– Mówiłem ci, że ten dowcip jest gówniany – odzywa się z rozbawieniem widocznym w lodowato błękitnych oczach, kiedy już wyłączam mikrofon i odsłuch.

– Czy ty właśnie zażartowałeś z mojego żartu, Meyer?

W odpowiedzi tylko przewraca oczami i zaczyna iść obok mnie.

– Gdzie Hazel? – pytam, szukając wzrokiem jego córki.

– Marissa ją dzisiaj przejęła. Miała napisać jakiś esej, ale nie napisała.

– Esej w wieku dziesięciu lat. Jezu, do jakiej szkoły ty ją posłałeś? Jestem po jej stronie.

Meyer wzdycha ze zmęczeniem i znowu przewraca oczami.

– Do takiej, która ma najlepszy możliwy program i najlepszych nauczycieli dla głuchych uczniów. Do takiej, za którą słono płacę. Do takiej, na którą chciałbym w dalszym ciągu móc sobie pozwolić, więc może unikaj w swoich występach fekaliów.

– Nieźle. Ale czy ty mi właśnie sugerujesz, że powinnam włączać do swojego programu więcej tych „okropnych ochłapów”, żeby Hazel znowu mogła spędzać z nami czas? – pytam, nawiązując do nagłówka ostatniej, najbardziej negatywnej recenzji, jaką dotąd otrzymałam. – Poza tym ciągle ci powtarzam, Meyer, że gorące laski mają problemy z brzuchem.

– Wiesz, Jonesy, chyba już osiągnąłem swoje granice, jeśli chodzi o znoszenie krytyki za zabieranie dziecka na występy komediowe, podczas których ze swadą godną telemarketerki prezentujesz swoją kolekcję zabawek erotycznych – odpowiada, ale moje ostatnie zdanie pomija milczeniem.

– Ten kawałek to przydługie ogłoszenie matrymonialne. Staram się mądrze wykorzystywać dostępne środki przekazu.

– Grozili mi odebraniem praw rodzicielskich.

– Ale to było, zanim im powiedziałeś, że ona nie słyszy nic z tego, co mówię. – Podnoszę ręce w uspokajającym geście.

– Co, jak doskonale pamiętasz, sprawiło tylko, że zaczęli mnie krytykować jeszcze bardziej.

Na te słowa nie potrafię już powstrzymać wybuchu szczerej wesołości, bo wiem, że Hazel uwielbia przebywać na sali huczącej od śmiechu, mimo że nie słyszy dźwięków. Właśnie za to ją pokochałam, bo ona to wszystko czuje, czuje otaczającą ją energię i jest od niej uzależniona tak samo jak ja.

Poza tym jest całkowicie nieświadoma kłopotów, jakich przysparza przez to ojcu, a on nie ma najmniejszego zamiaru jej uświadamiać i możliwe, że właśnie za to jego też trochę kocham.

– Bawi cię, że ludzie mnie krytykują? – pyta kpiąco i spogląda na mnie z uniesioną brwią.

– W sumie nie, ale wiesz, człowiek się do tego przyzwyczaja… – Wzruszam ramionami, a on poważnieje.

Oboje wiemy, jak wiele krytyki wiąże się z tą ścieżką kariery i jakie ryzyko idzie w parze z pewnego rodzaju materiałem. Choć w swoich występach zawsze staram się zawrzeć coś społecznie kontrowersyjnego, nie chcę tego robić kosztem czyjegoś człowieczeństwa. Wolę opowiadać gówniane dowcipy o pierdzeniu i wystawiać samą siebie na pośmiewisko, niż zachowywać się wrednie, byle tylko prowokować.

Ale chociaż czuję, że moja kariera powoli nabiera rozpędu, nie jestem jeszcze na tyle znana, by nie ulegać wątpliwemu czarowi internetowych komentarzy. Obecnie mój syndrom oszustki sponsoruje osoba, która napisała: „Mam gdzieś, że jest w miarę sexy, kiedy zaczyna gadać jak człowiek. Nie mogę znieść tej okropnej baby. Skarży się na bezczelność facetów, ale (jeśli to jej pierdolenie o czymkolwiek świadczy) założę się, że body count ma wyższy niż IQ. Ta laska to jakaś katastrofa i gdyby nie to, że tańczy na scenie i wydziera się jak opętana, nic z tego, co mówi, nie byłoby ani trochę zabawne”.

Zanim ktoś zapyta: komentator nazywał się Chad i na profilu miał kolekcję swoich zdjęć w ziomalskiej czapce z daszkiem – która z pewnością miała ukryć powiększającą się łysinę – ze wszystkimi możliwymi smakami napojów Monster Energy i białymi okularami przeciwsłonecznymi założonymi na tył głowy. Tak, to właśnie ten typ.

Ale czy dzięki Chadowi sprawdziłam w Urban Dictionary, co to jest body count? O tak, sprawdziłam. Zawsze zakładałam, że to jakiś nowy, dziwny sposób odnoszenia się do wagi ciała. Nie, nie, nic z tych rzeczy.

Potem zaczęłam się intensywnie zastanawiać, czy ktoś mnie kiedykolwiek zapytał, jaki mam body count, i co mu wtedy odpowiedziałam. Meyer zapewnił mnie, że nie było takiej sytuacji, przynajmniej jego zdaniem. A on wie właściwie wszystko na mój temat.

Przyglądam się teraz jego mocno zarysowanemu profilowi. Skąd ten facet ma czas na siłownię, tego nigdy się nie dowiem, ale to jasne, że trenuje. Poza regularnym zażywaniem mikrodawek serum superżołnierza, odkąd go poznałam, wyhodował też sporo siwych włosów. Widać je tu i ówdzie w zaroście na jego szczęce, a nad uszami, gdzie wcześniej były delikatnie rozsiane, teraz przeważają. Ma trzydzieści pięć lat, czyli o dziesięć więcej niż ja, ale dopiero zaczyna wyglądać na swój wiek.

Przychodzi mi do głowy, że to może przeze mnie. Przez to życie, w które go z powrotem wciągnęłam. Bycie samotnym ojcem głuchej córki, a zarazem menedżerem jednej (uroczej łamane na męczącej) klientki komiczki, co wiąże się z wieloma godzinami pracy i podróżami… Cóż, pewnie sporo go to kosztuje.

– Żałujesz, że zostałeś moim menedżerem? – pytam, zanim zdążę się dwa razy zastanowić.

Zatrzymuje się i obraca natychmiast w moją stronę, na twarzy ma wyraz zdziwienia – w odróżnieniu od zwykłego, wiecznie obecnego grymasu. Mój mózg od razu robi w tył zwrot, a ja ku własnemu przerażeniu wyciągam rękę i dźgam go w zmarszczkę między brwiami.

– Bo jeśli tak, to niedobrze. Korzystam z wszystkich twoich subskrypcji na platformy streamingowe, znasz wszystkie moje hasła, poza tym za bardzo się już przywiązałam… Hej, Bob! – Zauważam mojego ulubionego ochroniarza i idę prosto do niego. – Nieźle wyglądasz, stary. Jezu, przysięgam, że za każdym razem, kiedy cię widzę, widać ci coraz mniej szyi. – Ściskam na moment jego wydatny biceps. – Niedługo będziesz mógł winić tylko swoją osobowość za to, że kobiety cię odrzucają.

– Ale wiesz, że występ już się skończył, co? – Bob się śmieje. – Poza tym ja tylko próbuję dotrzymać kroku Meyerowi.

Zanim zdążę wymyślić jakąś ciętą ripostę i rozpocząć nasze standardowe przekomarzanie, Meyer chwyta mnie za łokieć. Podskakuję. Spędzamy razem dużą część życia, ale w kontakcie z nim zawsze dbam o to, by unikać zbyt częstego dotykania się bez powodu. Dwa razy w ciągu jednego wieczoru to chyba rekord.

– Farley.

Spoglądam na niego, a potem podążam za jego wzrokiem… Jasny. Gwint.

Przyszła Kara Wu.

Na mój występ.

Występ, który wszystkich rozwalił.

Uśmiecha się w moją stronę.

Moja ulubiona komiczka, jedna z najsłynniejszych w kraju – która pisze do szalenie popularnych programów i prowadzi Saturday Night Live – jest tutaj i uśmiecha się w moją stronę.

A ja… Oczywiście, że tak. Robię to, czego nie robi nigdy żadna fajna dziewczyna.

Oglądam się za siebie, żeby sprawdzić, do kogo się uśmiecha. Potem zamykam oczy i wzdycham przez nos, kiedy zdaję sobie sprawę, co właśnie zrobiłam, uspokajam się i obracam z powrotem do niej z bladym uśmiechem.

Kiedy staje tuż przy mnie, znowu spoglądam na Meyera, by się upewnić, czy nie mam halucynacji. On tylko posyła mi uśmiech, usta ma zamknięte, a w jego oczach maluje się łagodne zainteresowanie.

Odrywam od niego wzrok i obracam się znowu do Kary Wu, która wciąż uśmiecha się wyczekująco. Na skraju pola widzenia spostrzegam też Boba, który śmieje się bezgłośnie i wyciąga telefon, żeby pstryknąć zdjęcie.

– Farley? – odzywa się Kara Wu.

– Kara Wu? – kwiczę. Brzmi to co najmniej oskarżycielsko.

Ona wybucha śmiechem.

– Wystarczy Kara. Zajebisty występ.

O. Mój. Boże. Kocham ją. Matka, która nie boi się bluzgać na scenie ani, jak widać, poza nią. Szorstka, prawdziwa, sprośna i naturalnie zabawna. Chcę się z nią zaprzyjaźnić. Wszędzie bym za nią chodziła, kroiłabym jabłka dla jej dzieci, gadałabym z nią przez telefon i… sama nie wiem, mój mózg zapętlił się na telefonicznych pogawędkach.

Meyer szturcha mnie łokciem, ale odzywa się za nas oboje, podczas gdy ja staram się zrestartować umysł.

– Kara! To było już parę lat temu, ale kiedyś się poznaliśmy. – Wyciąga rękę, żeby uścisnąć jej dłoń.

– Pewnie, doskonale cię pamiętam. Z czasów, kiedy robiłam trasę z Marshallem. Nie zapomniałabym twojej twarzy. – Spogląda na niego z pełnym uznania uśmiechem, trzepocząc przy tym rzęsami.

Trudno ją winić, Meyer rzeczywiście stanowi widok godny podziwu. Wysoki, muskularny, idealnie postarzony przez te szpakowate brązowe włosy i brodę. Chłopak z sąsiedztwa, który wyrósł na oszałamiającego mężczyznę. Ale kiedy zauważam, że Kara przytrzymuje uścisk jego dłoni odrobinę zbyt długo, przeszywa mnie zaborczy impuls, który przyspiesza mój reset.

– Dziękuję. Nie mogę uwierzyć, że tu jesteś – mówię i wystawiam własną rękę, żeby ją ścisnęła.

– No to uwierz. Już od jakiegoś czasu mam cię na oku, a skoro o tym mowa… – Przywołuje kogoś gestem. – To jest mój menedżer Clay. Clay, Meyer, porozmawiajcie ze sobą. Ja chcę pogadać przez moment z Farley.

O Boże. Dobra. To się dzieje. To się dzieje naprawdę!

Odchodzimy parę kroków, po czym ona zwraca się do mnie:

– Może od razu wyłożę karty na stół. Chcę, żebyś robiła nam support na trasie.

Tylko nie zalej się teraz łzami szczęścia, Fee. Tylko nie to. A przynajmniej jeszcze nie teraz.

– Support. Nam. Czyli tobie i…

– Mnie i Shaunie Cooper. Uwielbiamy cię i chociaż myślałyśmy jeszcze o paru innych osobach, ty jesteś pierwsza na naszej liście. Tylko chciałabym najpierw wypytać cię o parę spraw.

Budzi się we mnie żelazna determinacja, serce łomocze mi w uszach. Ta fucha będzie moja…

– Co miałabym zrobić?

– Wiesz, szczerze mówiąc, to pod względem zawodowym właściwie nic. Twoje programy mówią same za siebie. Jesteś naszą pierwszą kandydatką właśnie dlatego, że zależy nam na błyskotliwej komedii, od początku do końca. W teorii idealnie byś nas dopełniała. Stanowiłybyśmy niezłą reprezentację, jeśli chodzi o wiek, orientację seksualną i pochodzenie etniczne, w dodatku żadna z nas nie boi się obsceny. Ty wprowadziłabyś element dziwaczności, ja czynnik macierzyński, Shauna komentarz społeczno-polityczny. Tylko że wyszłaby nam czysto kobieca trasa komediowa w branży, która niestety nadal jest zdominowana przez mężczyzn. A ja chcę, żeby to był rozpierdol, Farley. Chcę, żeby zrobił się hajp. Więc musimy mieć zajebisty PR, zanim cokolwiek się zacznie, a to oznacza, że trzeba będzie ściągnąć na siebie uwagę mediów. Stąd właśnie ta rozmowa.

– Okej. Dla mnie spoko. Totalnie w to wchodzę. – Podoba mi się ten pomysł. Liczba mężczyzn, którzy występują w specialach na Netfliksie, w porównaniu z liczbą kobiet jest przytłaczająca. Aż drżę z podekscytowania i zapału.

– To oznacza być może wywiady i niestety, to już na pewno, zainteresowanie twoim życiem prywatnym… Ludzie bywają bardziej zaangażowani w występy komiczek, jeśli mają poczucie, że je znają albo przynajmniej wiedzą, z jakich doświadczeń wypływają ich żarty.

Okej… To już mi się nie za bardzo podoba.

– Nie jestem z tego dumna, ale gdybyśmy mogły w ten sposób przyciągnąć więcej osób i zyskać rozpoznawalność, na jaką zasługujemy, to uważam, że trochę zdrowego wyzysku nie jest poniżej naszej godności.

– Rozumiem. Naprawdę – mówię, choć nie staram się ukryć nuty zaniepokojenia w głosie.

– Mamy pewien pomysł. To znaczy… ja mam pewien pomysł.

– Okej…

– Wiesz, jesteś młoda, ładna, a nic tak nie przyciąga uwagi jak życie miłosne innych ludzi.

Zastygam w panice, język puchnie mi w ustach, a potem się krzywię i parskam śmiechem, bo już się domyślam, w którą stronę to zmierza.

– Akurat tę część życia wolałabym zachować bardziej dla siebie – kłamię. Nie muszę jej tłumaczyć, że to, czym dzielę się na scenie, to zupełnie co innego.

– To zrozumiałe. Ale nawet jeśli nie podsycimy z wyprzedzeniem ognia reklamy, to masz świadomość, że to będzie naturalny skutek uboczny przyjęcia tej propozycji, prawda? Ja za dwa miesiące mam występ w Saturday Night Live, Shauna gra w filmie, który niedługo wchodzi do kin, i będzie fotografowana na każdym meczu Tysona aż do wyruszenia w trasę…

Ach, no tak. Shauna Cooper spotyka się z Tysonem Callahanem, gwiazdą czegoś tam w jakimś czymś sportowym. Mam gdzieś, z kim się spotyka. Za to jej stand-up bardzo mnie interesuje…

Tyle że tutaj nie o to chodzi, prawda? Ja jestem jej fanką, bo przez wiele lat ją oglądałam i podziwiałam. Mimo to mam świadomość, że to, z kim się spotyka, przyciąga uwagę prasy i prawdopodobnie skłania więcej ludzi do oglądania jej występów.

– Moje… życie miłosne. Praktycznie nie istnieje – przyznaję.

Kara wybucha śmiechem, ale szybko poważnieje.

– Wierz mi, wiem o tym. Domyśliłam się. Nie żebyś wyglądała na taką, co nie ma szans na randkę czy coś. Po prostu wiem, jak to jest, kiedy się zaczyna. – Uśmiecha się ciepło, po czym wypuszcza oddech. – Miałabyś coś przeciwko, gdyby sfotografowano cię z podstawionym celebrytą? Gdyby rozeszła się jakaś plotka?

– O mój Boże, naprawdę się tak robi?! Celebryci naprawdę udają związki na potrzeby reklamy?

Na to Kara marszczy brew. Ups, nie spodobał jej się mój oceniający ton.

– Naprawdę. Większość ludzi jest gotowa zrobić wiele rzeczy wykraczających poza ich strefę komfortu, żeby zrealizować swoje ambicje.

Touché.

Zderzam się spojrzeniem z Meyerem, który stoi po drugiej stronie pomieszczenia, i wraca do mnie rozmowa sprzed paru miesięcy, kiedy pracowaliśmy nad materiałem do mojego obecnego programu. Siedzieliśmy nad nim wiele godzin, a on pomagał mi dopracować fragment o tym, jaki beznadziejny jest Tinder i że robienie stand-upu zawsze przeszkadza w randkowaniu…

– Jak myślisz, Meyer, dlaczego tak jest? Ale na poważnie. Dlaczego faceci się ulatniają, jak tylko się dowiadują, że robię w komedii? – spytałam go, szczerze zaciekawiona.

Hazel leżała z głową na moich kolanach i cicho pochrapywała.

– Nie jestem pewien. Może to stereotyp, ale wydaje mi się, że mężczyźni, szczególnie ci, którzy chcieliby uchodzić za dowcipnych, obawiają się dowcipnych kobiet. Pewnie nie chcą ryzykować, że sami staną się materiałem źródłowym.

– A to ciekawe. Mężczyźni boją się, że kobiety okażą się dowcipniejsze niż oni, podczas gdy kobiety boją się, że… niech pomyślę… że mężczyźni będą je dręczyć, bić, gwałcić albo zabijać. Ale uważaj, kolego! Ta zabawna laska może pójść za tobą w ciemną uliczkę i doprowadzić cię do śmiechu bez twojej zgody!

– Chyba właśnie znalazłaś swoją puentę. – Uśmiechnął się z mocą tylu megawatów, że zmarszczki wokół oczu mu się pogłębiły, ale moją uwagę zwróciły te, które ujęły w nawias jego usta. Te były nowe, nigdy wcześniej ich nie widziałam.

Wyrwał mu się śmiech.

– O mój Boże – powiedziałam z nieskrywanym zachwytem, zanim zdążyłam ugryźć się w język.

Uśmiech natychmiast zniknął. Ale Meyer nie zerwał kontaktu wzrokowego. Drgnął mu mięsień w szczęce.

– Każdy, kto jest na tyle żałosny, że postrzega twój humor albo twoją karierę jako przeszkodę w związaniu się z tobą, nie jest ciebie wart, Fee.

Kołaczą mi się po głowie jakieś słowa Kary, aż wreszcie sobie przypominam i pytam:

– Mówiłaś, że masz jakiś pomysł?

Spogląda na swojego menedżera rozmawiającego z Meyerem, macha do nich obu, żeby podeszli.

– No mam.

Rozdział drugi

38 miesięcy wcześniej

Zanim osądzisz jakiegoś człowieka, przejdź parę kilometrów w jego butach. Zobaczysz, że wtedy przestanie cię obchodzić. W końcu on został parę kilometrów dalej, a ty masz jego buty.

Billy Connolly

Meyer

Kiedyś stawałem sam na scenie, by w pocie czoła i oślepiającym blasku reflektorów nawijać o genitaliach, politykach i „twojej starej” na oczach tysięcy ludzi, mimo to nie sądzę, żebym kiedykolwiek denerwował się aż tak jak teraz.

Wycieram dłonie w dżinsy i spoglądam na stół obsadzony siedmioletnimi dziewczynkami, które wpatrują się we mnie tępo. To pierwsze przyjęcie urodzinowe, jakie zorganizowałem dla Hazel, i na razie ewidentnie sobie nie radzę.

– Zadzwonię i zapytam o pizzę – mówię do nich, jednocześnie w języku migowym i na głos, bo Olive, jedna z koleżanek mojej córki, nie jest głucha.

Podchodzę do baru, znad którego Lance rzuca mi współczujące spojrzenie.

– No wiem. Wiem. Improwizuję – mówię.

– Mam wrażenie, że kiedyś twoje improwizacje były zabawniejsze. – Śmieje się, a ja udaję groźną minę. – Możesz zostać tak długo, jak potrzebujesz. Wygląda na to, że i tak dłużej niż piętnaście minut nie wytrzymają, ale open mic zaczyna się dopiero o ósmej – oznajmia.

– Z hecklerami jak za starych dobrych czasów? – Wzdycham. – Jeszcze raz ci dziękuję. Nie sądziłem, że będę potrzebował planu awaryjnego na wypadek deszczu w sierpniu.

Jedyne, czego chciała Hazel, to zaprosić kilka szkolnych koleżanek do parku wodnego na swoje urodziny. Całkiem proste. Niedawno poszła do nowej szkoły – znakomitej placówki, gdzie uczy się jeszcze kilkoro głuchych, jak ona, i sporo dwujęzycznych dzieciaków, które znają amerykański język migowy.

Bardzo się cieszyła, że ma teraz wystarczająco dużo koleżanek, by wyprawić prawdziwe przyjęcie, a mnie zależało, żeby wszystko udało się idealnie. Omówiłem sprawy organizacyjne z innymi mamami, tak by spokojnie powierzyły mi swoje córki pod opiekę, i zarezerwowałem coś w rodzaju altany plażowej, zamówiłem pizzę, tort, lody… Hazel chciała zrobić też „upominki”, bo w zeszłym roku dostała coś takiego na urodzinach innego dziecka z Los Angeles – wiem, wiem, ja też jęczę w duchu. Tak więc po śnie szaleńca, jakim była wyprawa w głąb Pinteresta, przygotowaliśmy dla zaproszonych dziewczynek torebki zawierające: krem do opalania, okulary, gumki do włosów z nadrukiem syrenki oraz zestaw przekąsek tematycznych. Makaron do pływania z lukrecji, żelki w kształcie rekinów zanurzone w kubeczkach wypełnionych domowej roboty niebieską galaretką, chipsy z wodorostów… Nigdy bym się nie spodziewał – nawet kiedy miałem dwadzieścia kilka lat i dostałem skręta za kulisami podczas występu Dave’a Chapelle’a – że któregoś dnia będę wyciskał roztopioną czekoladę na biszkopty w taki sposób, żeby przypominały klapki, ale cóż, w takim miejscu się znalazłem. I przeważnie bardzo mi się tu podoba.

Ale potem okazało się, że nad Los Angeles nadciągnęła koszmarna burza, która sobie tutaj przykucnęła i leje na nas już trzeci dzień z rzędu. Rozczarowanie, które zobaczyłem dziś rano na twarzy Hazel, wykręciło mi wnętrzności. Przeszedłem w tryb działania, obdzwoniłem kręgielnie i pobliskie kryte pola do minigolfa, ale wszędzie zostałem odprawiony z kwitkiem. Na ten jeden dzień w roku mieli całkowite obłożenie. Sprawdziłem, czy dałoby się wynająć nasze osiedlowe centrum zabaw, ale też mieli rezerwację. W przypływie desperacji zaproponowałem nawet spędzenie tego dnia w Disneylandzie, ale Hazel się tylko zmarszczyła.

– W soboty są za duże kolejki, tato – zamigała. – A ty przecież nie znosisz Disneylandu.

– Wcale nie. Poza tym dziś jest twój dzień, Hazel – odmigałem, siląc się na beztroskę.

– Chciałam tylko popływać i pozjeżdżać do basenów z koleżankami. Rozmawiałyśmy o tym przez cały tydzień.

– Nie martw się, moja jubilatko. Będziemy się świetnie bawić. Chodźmy po twoje koleżanki.

Tymczasem, zamiast zorganizować świetną zabawę, pogrążam się w czymś przerażająco podobnym do tremy scenicznej. Nie mam pojęcia, co robić.

Zadzwoniłem do Lance’a, właściciela klubu komediowego, w którym kiedyś miały miejsce moje pierwsze występy – i gdzie rozpoczęła się moja kariera komediowa sprzed pisania tekstów – by zapytać, czy możemy przyjść.

Pizza i babeczki są w drodze, ale nie mogę przecież włączyć muzyki i urządzić im tańców.

– Lance, zaczynam panikować – mówię żałośnie.

Lance wygląda na skonsternowanego.

– Meyer, znam się tylko na komedii, muzyce i drinkach. Może zrobisz im jakiś mały stand-up czy coś?

– Z jakim materiałem, człowieku?

Wszystko, co napisałem, odkąd Hazel się urodziła, było przeznaczone na potrzeby telewizji i scenariuszy. Mój dawny materiał z czasów stand-upowych byłby zupełnie niestosowny, poza tym nie jest to coś, co siedmioletnia dziewczynka uznałaby za szczyt humoru. Nie wspominając już o tym, że wszystko, co mam, musiałoby zostać przesiane i podkręcone tak, żeby było mniej dla słyszących, a bardziej dla głuchych.

W stand-upie bardzo dużo zależy od podania dowcipu i modulacji głosu, nawet jeśli jest to subtelny zabieg. Obniżanie głosu czy dodawanie do niego różnych barw potrafi sprawić, że zupełnie przeciętny żart wydaje się o wiele zabawniejszy. Jeśli to zabierzemy, żarty muszą być naprawdę trafione, żeby okazały się śmieszne w języku migowym. Poza tym te dziewczynki raczej nie zrozumiałyby moich dywagacji na temat życia dorosłego singla, a właśnie na tym skupiam się ostatnio w swoich zleceniach pisarskich.

Obracam się na stołku, bo poczułem klepnięcie w ramię.

– Tato, czy możemy otworzyć torebki z upominkami i zjeść te przekąski teraz, czy musimy zaczekać najpierw na pizzę? – pyta Hazel.

– Możecie, kochanie. A pizza niedługo będzie.

Uśmiecha się i kiwa głową, jak zawsze pozytywnie nastawiona, ale mojej uwadze nie umyka cień smutku widoczny na jej twarzy.

– Kurwa – syczę, zanim zdążę się zreflektować, a Olive natychmiast obraca głowę w moją stronę. Cholera. – Przepraszam, Olive.

– Niech się pan nie martwi. Nie powiem mamie – mówi głośno.

Drzwi do klubu otwierają się gwałtownie. Do środka wlewa się jasnoszare światło, na którego tle odcina się postać stojąca w drzwiach, do pomieszczenia wpadają odgłosy ulewy.

– Cholera, myślałem, że zamknąłem – burczy Lance. – Jones! Odpowiedź po raz milionowy brzmi: NIE! – krzyczy.

Postać – przypuszczalnie Jones – zatrzaskuje za sobą drzwi, po czym się prostuje i podchodzi do nas energicznym krokiem.

– Lance, ty stary zjebie! Oddaj mi moją robotę albo przynajmniej pozwól mi dzisiaj wystąpić!

– Hej, jestem tu z dziećmi – mówię odruchowo do dziewczyny, czy raczej kobiety. Włosy ma przylepione do twarzy i cała ocieka wodą, jakby stała na deszczu przez kilka godzin i po prostu mokła.

– Przyszedłeś z dziećmi do baru w środku dnia? – zwraca się do mnie, marszcząc nos. – Wygląda na to, że zgrabnie wpleciony bluzg to najmniejszy z ich problemów. – Odwraca się ponownie do Lance’a. – Lance, przecież przeprosiłam. A klienci wychodzili, bo wszyscy inni dali wtedy ciała. Powinieneś być zadowolony. Wręcz uradowany! Przyniosłam ci tamtego wieczoru spory zarobek.

– Farley, wyszłaś zza baru, żeby wystąpić.

– Po pierwsze, to dlatego, że ciągle odmawiałeś mi prawa wejścia na scenę albo wpisywałeś mnie na open mica, zamiast zrobić to, o co cię bez przerwy prosiłam. A po drugie, wszyscy inni tam umierali. A kiedy ja stanęłam przed mikrofonem, śmiech zrobił się tak głośny, że ludzie zaczęli zaglądać z ulicy. Zapełniły się wszystkie miejsca! Ludzie nie potrzebowali tych drinków, żeby się śmiać. Lance, daj mi dzisiaj wystąpić. – Obrzuca mnie spojrzeniem, które mówi wyraźnie: „Na co się, kurwa, gapisz”, po czym odwraca się znowu do Lance’a. A potem mruga i gwałtownie obraca głowę z powrotem w moją stronę, tak że część ociekających wodą włosów plaska ją w policzek. – O kurde. Ja cię znam.

– Tak?

– Jesteś Meyer Harrigan. – Jej bursztynowe oczy się rozszerzają, a ciemne brwi wystrzeliwują w górę.

– Skąd mnie znasz? – Kręcę głową zdezorientowany. Jest chyba za młoda, żeby mogła mnie pamiętać.

– Widziałam cię. Parę razy! No dobra, nie na żywo. Ale oglądałam wszystkie twoje programy, które są dostępne na YouTubie, chyba z tysiąc razy.

Chrząkam na potwierdzenie, nie bardzo wiedząc, jak inaczej zareagować.

– Pomóż mi go przekonać, że zasługuję na występ dziś wieczorem – żąda, nachylając się do mnie z entuzjazmem.

– Eee… nie? – Czuję się, jakby koliber zawisł mi przed twarzą, machając skrzydłami tak szybko, że widać tylko rozmazane smugi, i dźgał mnie swoim spiczastym dziobkiem. Ogarnia mnie przemożna ochota, żeby go metaforycznie trzepnąć.

– Nie wyglądasz na pijaka ani obiboka – mówi.

– Miło mi to słyszeć. Za to ty zdecydowanie wyglądasz, jakbyś była na… czymś.

Zbywa to, przewracając oczami.

– Jeśli nie jesteś pijakiem ani obibokiem, to dlaczego przyszedłeś z tymi dzieciakami do baru na przyjęcie urodzinowe?

No tak, musiała się domyślić po czapeczkach, które zgarnąłem po drodze.

– To klub komediowy, nie bar.

Uśmiecha się złośliwie.

– Zabawne, a można by pomyśleć, że to tylko bar, skoro ten koleś tak się czepia, że na parę minut przestałam wydawać napoje, żeby skupić się na tej całej komedii. – Wskazuje kciukiem Lance’a.

Spoglądam na niego i parskam śmiechem. Akurat to jej się udało.

Lance czerwienieje, ale wygląda na zrezygnowanego, mamrocze coś do swojego notatnika. Dostrzegam jakiś ruch na skraju pola widzenia, a kiedy się obracam, widzę, że dziewczyna ruszyła w stronę stołu urodzinowego Hazel.

– Moglibyście przynajmniej włączyć im jakąś muzykę czy coś.

– Hej. Nie… – Kurde, jak ona się nazywała? – Jones, Czekaj!

Dociera do stolika i zatrzymuje się z lekkim zachwianiem, kiedy jej wzrok pada na bok głowy Daisy, gdzie dostrzega implant.

– Jak się macie, dziewczyny? – pyta Jones, jednocześnie migając, a ja aż zachłystuję się powietrzem.

Każda z dziewczynek prostuje się na krześle i momentalnie robi trochę weselszą minę. Żadna jednak nie odpowiada.

– Czyje to urodziny? – pyta Jones i znowu miga bezbłędnie.

Hazel podnosi rękę.

– Ile kończysz dzisiaj lat? – mówi i pokazuje.

– Siedem – odpowiada Hazel.

– Siedem?! To co wy tu robicie? Dlaczego siedzicie w środku, zamiast wyjść i świętować siódme urodziny?! Po siedem skoków do kałuży, no już!

Wszystkie dziewczynki uśmiechają się do niej lekko osłupiałe.

– Mojemu tacie nie spodoba się skakanie po kałużach – mówi Hazel ze śmiechem.

Jones się rozgląda, nie nazbyt teatralnie, ale tak, by było widać, że szuka. Podnosi ręce z uśmiechem i miga:

– Nie słyszę, żeby się zgłaszał sprzeciw, a wy?

Wszystkie cztery wybuchają śmiechem.

Dobry Boże, ta kobieta opowiedziała im żart o niesłyszeniu minutę po tym, jak je poznała, zupełnie nie obawiając się konsekwencji.

Nie trzeba dodawać, że po chwili wszyscy wychodzimy na ulicę na tyłach budynku, gdzie skaczemy w gigantycznych kałużach i strugach deszczu, aż przemakamy do suchej nitki.

Kiedy wracamy do środka na gorącą pizzę, Hazel spogląda na mnie rozpromieniona i mówi:

– Chyba jednak udało mi się popluskać dzisiaj w wodzie z koleżankami.

Hazel przeziębiła się po raz pierwszy, kiedy miała zaledwie kilka tygodni. Chyba nie trzeba dodawać, jak bardzo ją to wkurzyło. Krzyczała i płakała bez końca, lejąc wielkie łzy, które tylko jeszcze bardziej ją zatykały. Byłem przerażony, samotny i kompletnie bezradny. Tak więc jak każdy odpowiedzialny dwudziestosześcioletni mężczyzna zadzwoniłem do mamy.

– Mamo, nie wiem, czy dam radę.

– Dasz radę, Meyer. Pilnuj, żeby głowę miała wyżej. Dawaj jej pić, ile chce i kiedy chce… A próbowałeś ją wykąpać? Jeśli kikut już całkiem odpadł, możesz spróbować kąpieli.

Sprawdziłem jej brzuszek, odklejając ją od siebie tylko na tyle, żeby zerknąć. Nie mogłem jej odłożyć nawet na czas ubierania, bo od razu zaczynała się drzeć, a moje niezdarne, drżące ręce tylko wydłużały ten proces. Już sama zmiana pieluchy wymagała wiele wysiłku.

Pojechałem do sklepu po wanienkę, podczas gdy ona krzyczała przez całą drogę tam i z powrotem. W chwili gdy zanurzyłem ją w wodzie i ulokowałem na bujanym leżaczku, jej oczy się rozszerzyły, a usta zamknęły. Czknęła, a potem zaczęła machać nogami i chlapać, wreszcie zadowolona.

Zawsze była fanką wody.

– Czy ja dobrze słyszałem, że Lance nazwał cię wcześniej Farley? – zagaduję Jones, kiedy Haze wraca do stołu z koleżankami.

– Dobrze słyszałeś. Tak mam na imię.

– Masz na imię Farley? Jesteś jakąś dziedziczką dynastii komediowej czy co?

Śmieje się z goryczą.

– Nie. To tylko imię. Jedyna rodzina, jaka mi została, nie znosi takich rzeczy. – Wskazuje klub, zataczając palcem kółko.

Obraca się na pięcie i idzie znowu do dziewczynek, a potem mówi do nich swobodnie, jakby prezentowała program stworzony specjalnie dla nich, pozbawiony niepotrzebnej teatralności. Nie staje na scenie, nie korzysta z mikrofonu (to akurat dobrze, bo przy miganiu mikrofon się nie przydaje), zachowuje się tak, jakby to była zwykła rozmowa przy pizzy, ale wszystkie dziewczynki ciągle parskają niepohamowanym śmiechem. Długo żartuje ze mnie i z Lance’a. W którymś momencie się podrywa, wybiega na sekundę, a potem wraca i podaje coś Hazel. Ona bierze to w dłonie, a Farley miga:

– To tatuaż. Będziesz mogła powiedzieć, że zrobiłaś sobie na urodziny.

Brwi same mi się zbiegają.

– Żadnych tatuaży! – wołam.

Farley mnie ignoruje, a ponieważ Hazel siedzi tyłem, jest nieświadoma mojego sprzeciwu. Farley zerka na mnie z uśmiechem i nawet z tej odległości widzę, jak błyszczą jej oczy.

Kiedy włosy zaczynają jej wysychać, zauważam, że są dość mocno rude.

Prowadzi Hazel do umywalki przy barze i nakłada zmywalny tatuaż na grzbiet jej dłoni, podczas gdy ja patrzę i staram się uporządkować dziwne uczucia, które kłębią mi się w piersi.

Hazel biegnie pokazać rękę pozostałym dziewczynkom, a tatuaż powoduje, że uśmiecha się szeroko i miga zamaszystymi gestami. Sposób, w jaki trzyma teraz dłonie i nimi obraca, sprawia, że coś ciężkiego utyka mi w gardle. Widać, że czuje się dumna i ładna… Jeszcze bardziej wyjątkowa ze względu na sposób, w jaki komunikuje się ze światem. Robię się wręcz zazdrosny, że sam na to nie wpadłem.

Farley znajduje za barem miskę czereśni i zaczyna je wcinać, jedną za drugą.

– Myślę, że to przyjęcie jednak się udało – mówi.

– Dziękuję. – Odchrząkuję. – Uratowałaś je. I… eee… dopilnuję, żeby Lance wpuścił cię dziś wieczorem na scenę.

Marszczy brwi i odstawia miskę z czereśniami.

– Nie zrobiłam tego tylko po to, żebyś mi pomógł.

– Wiem. Ale teraz jestem autentycznie zainteresowany. Wrócę tu później, żeby obejrzeć twój program.

Mierzy mnie podejrzliwym wzrokiem, przeżuwając owoce, po czym na jej twarzy pojawia się szeroki uśmiech.

Wyciąga rękę do uścisku.

– Śmieszna sprawa, ale mam przeczucie, że to początek czegoś wielkiego.

Rozdział trzeci

Teraz

Zawsze chciałam być kimś, ale teraz już wiem, że trzeba było trochę to doprecyzować.

Lily Tomlin

Farley

– Piwo – obwieszczam w panice kelnerowi.

– Piwo, Jones? Ty nigdy w życiu nie zamówiłaś piwa – mówi Meyer z rozdrażnieniem.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Epilog

„Entertainment Magazine”, wiosna 2028

Reportaż Lucy Wade

Dostępne w wersji pełnej

Podziękowania

Dostępne w wersji pełnej