Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
W magicznym świecie Siedmiu Królestw
Tomek Gardnier ma jedenaście lat i niedługo ma rozpocząć wakacje. Daleko mu jednak do beztroski – jego tata jest chory i z tego powodu rodzice decydują się przenieść z miasta na wieś. Dom, który postanawiają obejrzeć, znajduje się w malowniczej dolinie. Jego właściciele to pan Bernard i jego żona Miriam, bardzo sympatyczni i dystyngowani starsi państwo. W trakcie oglądania domu dzieje się coś niezwykłego: Tomek dostrzega, że rzeźbiona noga jednego z mebli zaczyna się poruszać… A to zaledwie początek niesamowitych wydarzeń, jakie będą miały miejsce w nowym domu.
Tomek dowiaduje się, że może pomóc tacie. Aby to zrobić, musi podążyć Drogą Smoka, magiczną, prastarą ścieżką, pełną przygód i ryzyka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 230
Planetom mozolnie układającym kostki,
którymi wybrukowana jest ścieżka naszego losu.
Magdzie
To był kolejny ponury dzień. Deszcz w Dolinie padał już od tygodnia. Tomek siedział znudzony na parapecie wielkiego okna i patrzył przed siebie. Krople rozbijały się o szyby. Jak kostka lodu na rozgrzanej patelni. Trudno było odgadnąć, którędy woda spłynie w dół. Podniósł rękę i dotknął szyby, próbując poprowadzić kroplę po zimnej szklanej powierzchni. Jednak im bardziej usiłował przewidzieć drogę, jaką woda pokona, tym gorzej mu to wychodziło.
— Ech, bez sensu — mruknął do siebie. Spróbował jeszcze raz i znowu mu się nie udało. — Bez sensu — powtórzył mocno zirytowany. Po kilku minutach bezowocnych prób zabawa znudziła chłopca. Cofnął rękę i przez chwilę patrzył przez okno na okalające Dolinę wzgórza.
Nie lubił, kiedy padało dłużej niż kilka godzin. Robiło się wtedy strasznie nudno, nie mógł wyjść na dwór i musiał siedzieć w domu. Nie mógł chodzić po ogrodzie i jeździć po swoim lesie. Jedyne, co go pocieszało, to to, że na pewno kiedyś deszcz ustanie. Wtedy włoży kalosze i kurtkę przeciwdeszczową i wyjdzie w świat.
— Tylko uważaj, żebyś się nie przemoczył. — Tak pewnie powie do niego mama. Zawsze tak mówiła. Nie wiedział dlaczego. Przecież właśnie o to chodzi, żeby się zamoczyć, żeby się pobawić. Zwłaszcza że po deszczu przy drodze zaraz za bramą wjazdową tworzyły się wspaniałe kałuże. Najbardziej lubił te, które pojawiały się w wysokiej trawie. Jak dłużej w niej pochodził, to w zielonym dywanie tworzyły się wspaniałe kanały. Wyobrażał sobie wtedy, że to sieć rzeczna. Brał do ręki, co popadnie: kawałki drewna, kartkę papieru, z której robił statki, czy nawet buty, i wodził nimi po wodzie.
— Ster zero! — wykrzykiwał do nieistniejących marynarzy. — Jest ster zero. — Statek płynął po mętnych wodach kałuży. — Ster w lewo! — Niewidzialni marynarze krzątali się po okręcie. — Jest ster w lewo. — Papierowy okręt odpływał gdzieś w nieznane.
Raz namówił tatę, żeby zrobił mu statki z drewna i pomalował je. Wtedy stał się prawdziwym kapitanem zielonych i czerwonych okrętów. Potrafił bawić się tak godzinami.
Niech tylko przestanie padać!
— Ale kiedy to się stanie? — zadał pytanie w pustkę, patrząc na zaciągnięte po horyzont niebo.
Chłopiec poprawił się na parapecie. Był podenerwowany nie tylko pogodą, ale także nieobecnością Opelele. Czarodziejka nie odzywała się od piątku. I chociaż zawsze wieczorem pojawiała się w jego pokoju, to teraz nic, cisza. I tak minęły cztery dni… Tomek zaczynał się naprawdę martwić.
— Może coś się jej stało — myślał głośno, rozglądając się po pokoju. — Nie, to niemożliwe. Przecież jej nie mogło się NIC stać. Zawsze dawała sobie radę… Ale jednak zniknęła. Czemu?
Tomek nie lubił nie wiedzieć. Nie lubił też czekać — szczególnie na kogoś, kto żył w tak niebezpiecznym świecie. Przed oczami stanęły mu obrazy. Jedno wspomnienie to spotkanie z wodnikiem, Panem Mrocznego Jeziora, potężną, dziką postacią! Czyżby znów musiała walczyć z kimś takim? Drugi obraz to oblana srebrnym blaskiem równina, na której natknęli się na zmarłych… Wzdrygnął się na samą myśl o przerażającej przygodzie na pustkowiu.
Spojrzał znów za okno. Jakie to wszystko dziwne — jeszcze półtora miesiąca temu był zwykłym chłopcem, mieszkał w wielkim mieście przy ulicy Koniczynek 12 w apartamencie. Miał przyjaciół, chodził do szkoły, biegał po parkach i oglądał telewizję. Teraz mieszka na wsi, pośród pól i wzgórz, i przyjaźni się z niezwykłą czarodziejką, o spotkaniach z niezwykłymi istotami nie wspominając. Jeszcze dwa miesiące temu tata był zdrowy, dziś walczą o jego życie! Świat jest nieprzewidywalny.
Oparł się ramieniem o wielką szybę, przystawił do niej nos, poczuł chłód, popatrzył zamyślony na ponury krajobraz. Na szkle pojawiła się biała warstwa. Kropelki pary osadzały się na zimnej szybie. Przez chwilę przyglądał jej się z uwagą. Znów spojrzał na krajobraz za oknem. Zbliżył palec do szyby i narysował uśmiechniętą postać ze skrzydełkami.
— Ech, Opelele, gdzie ty jesteś? Co się z tobą dzieje? — powiedział do siebie. — Obyś miała dobry powód!
Myśli chłopca uparcie krążyły wokół jego przyjaciółki. Poczuł złość. Nikt nie lubi czekać w takim zawieszeniu. Żadnej wieści! Jutro mają wyruszyć po mapę, a ona zapadła się jak kamień w wodę. Spojrzał przez okno. Zielony zazwyczaj las wydawał się wyjątkowo szary i ponury. Postanowił pójść do mamy na taras. Zeskoczył z parapetu, zszedł po schodach na dół, do salonu. Otworzył wielkie okno. Na tarasie pod płaskim daszkiem stał bujany fotel ogrodowy. Mama siedziała przykryta kocem i czytała książkę. Tomek podszedł do niej i wślizgnął się pod miękki, gruby materiał. Zrobiło mu się ciepło.
— Hej — powiedziała mama i uśmiechnęła się do niego.
— Hej. — Odwzajemnił uśmiech. — Kiedy wreszcie przestanie padać?
— Nudzi ci się? — zapytała z troską mama.
— Trochę, nie chce mi się ciągle czytać.
— Kochanie, masz tyle zabawek! Przecież coś znajdziesz, poza tym zadzwoń do chłopaków.
— Jakoś nie mam nastroju, chyba na nic… — Nie powiedział mamie, że jest całkowicie rozbity, bo nie ma wieści od swojej przyjaciółki.
— Nie chcesz z nimi porozmawiać?
— Jakoś nie kleją się ostatnio te rozmowy. Nie wiem… oni są zajęci swoimi sprawami.
Mama odłożyła książkę i popatrzyła na syna.
— No dobrze, a te twoje gry? Masz tyle gier… o kosmosie, rycerzach, smokach, wampirach, czołgach… Tomeczku, no przecież coś znajdziesz?
Chłopiec spojrzał na mamę. Jak ma jej wytłumaczyć, że bardzo tęskni za małą czarodziejką? Przecież pomyślałaby, że zwariował.
Tomek postanowił zatopić się we wspomnieniach. Przypomniał sobie, jak to wszystko się zaczęło, ten dzień, kiedy pierwszy raz pojawili się w Poziomkowej Dolinie…
Jechali już dobre półtorej godziny. Tomek wiedział tylko tyle, że miejsce, które mieli obejrzeć, nazywane było Poziomkową Doliną. Wyjechali z domu bardzo wcześnie, tata chciał szybko wrócić do miasta. Jak zwykle się spieszył. Kiedy tylko opuścili centrum, ruszyli na północny zachód. Rodzina Gardnerów nie znała tych rejonów miasta. Niebawem niskie bloki i zadbane kamienice zastąpiły domy, a potem lasy i jeziora z przystaniami żeglarskimi, cudowne zameczki, piękne stare wille z olbrzymimi ogrodami.
— Nawet nie wiedziałam, że tak pięknie jest wokół naszego miasta — powiedziała zachwycona mama. — Nigdy nie jechałam od strony Wilczego Grodu — kontynuowała, patrząc na malowniczą zatoczkę. — Niesamowite.
Tata tylko kiwnął głową.
— Tato, czemu Poziomkowa Dolina? — zagadnął Tomek.
— Słyszałem, że podobno jest ich tam zatrzęsienie.
— W sensie poziomek? — Tata znów tylko kiwnął głową. — No tak… w sumie to chyba oczywiste — burknął chłopiec. Wcale, ale to wcale nie chciało mu się tam jechać.
Ostatnią część drogi przejechali w milczeniu, wsłuchani w miarowy dźwięk silnika. Tomek, beznamiętnie patrząc przez okno, od wielu minut przypominał sobie wydarzenia ostatnich miesięcy. Myślał o chorobie taty, o której dowiedział się tak nagle. Informacja o raku wstrząsnęła całą rodziną. W jednej chwili świat zwalił mu się na głowę, z nerwów chciało mu się wymiotować. Potem kolejny cios! Rodzice poinformowali go, że postanowili sprzedać jego ukochany apartament przy Koniczynek 12 i kupić dom na wsi.
„Na wsi! To jakiś koszmar!” — myślał o tym wiele razy, ale przekonywali go, że tata potrzebuje świeżego powietrza, że z dala od miasta odzyska siły. Nie mógł się z tym pogodzić przez długi czas. W końcu jednak wytłumaczył sobie, że tata teraz potrzebuje pomocy, a jego zdrowie jest najważniejsze.
Rozmyślania Tomka przerwał kamień, który nagle wyskoczył spod koła i uderzył o szybę, ale nie wyrządził żadnej krzywdy. I wtedy chłopiec w oddali zobaczył piękny ośnieżony szczyt.
— Co to za góra? — zapytał.
— To zapewne Czarna Góra, najwyższy szczyt w Masywie Centralnym. Robert mi mówił, że mają tu niesamowite ścieżki rowerowe — odpowiedział tata. — Rozmawiałem z nim przed wyjazdem. A tak swoją drogą miejscowi wierzą, że przed wiekami mieszkały na jej szczycie czarownice.
Chłopiec przyjrzał się wierzchołkowi. Być może pod wpływem wzmianki o czarownicach szczyt wydał mu się nagle wyjątkowo mroczny. Na szczęście po chwili zniknął przysłonięty granią innej góry. Wjechali w las, który zdawał się ciągnąć w nieskończoność, a po kilku minutach spomiędzy drzew wyłoniła się dolinka.
— Coś mi się wydaje, że to koniec naszej podróży! — powiedział podekscytowany tata. — Widzicie?
Tam, gdzie wskazał palcem, rósł zagajnik, a przed nim na drewnianym paliku znajdowała się dość duża tabliczka z napisem „Dom w Dolinie. Zapraszają Miriam i Bernard”.
— Zapowiada się sympatycznie — lekko uśmiechnęła się pod nosem mama — tak baśniowo jak w książce. Nie wiem czemu, ale skojarzyło mi się z Doliną Muminków.
Przez pewien czas jechali wybrukowaną drogą, wzdłuż której rosły wierzby i niewysokie krzaki. Krajobraz był malowniczy. Promienie słońca oświetlały kolorową od kwiatów łąkę. Po chwili zza kolejnego zakrętu wyłonił się wysoki na półtora metra mur z jasnego kamienia, pośrodku którego znajdowały się potężne, masywne wrota.
— No bajka! — Mama uśmiechała się już od ucha do ucha.
Kiedy wjechali na teren posesji, zobaczyli długi podjazd również usypany z białych drobnych kamyczków. Tomkowi podobał się odgłos miażdżonych przez potężne koła otoczaków. Brzmiało to, jakby jechali po prażonej kukurydzy.
Zatrzymali się kilka metrów od drewnianej werandy, pełnej różnobarwnych kwiatów.
— No dobra, wysiadamy — powiedział tata i otworzył wielkie drzwi samochodu.
Kiedy ruszył w kierunku domu, Tomek wciąż siedział jakby przyspawany do fotela. Na szczęście do wnętrza pojazdu wpadło rześkie powietrze, pachnące drzewami sosnowymi. No i mama nie zamierzała pozwolić synowi zostać. Jednocześnie wiedziała, że to dla niego bardzo trudna chwila.
— Chodź… wierzę, że to dobra droga. Czuję, że musimy iść w tym kierunku, wiesz, jak jest…
— No nie wiem… nie wiem, czy jakakolwiek droga w tej wsi to coś dobrego… ale obyś, mamo, miała rację. — Chłopiec spojrzał na nią ze smutkiem Czuł, że zaczyna się jakaś „inna” historia ich życia.
Kiedy wyszedł z samochodu i stanął na środku podjazdu, rozejrzał się dookoła. I musiał przyznać, że posesja była bardzo zadbana. Dom sprawiał wrażenie nie za dużego i przytulnego, chociaż był piętrowy. Zbudowany w stylu skandynawskim. Drewniane ściany pomalowane były na jasnoniebiesko, z czym pięknie kontrastowały wielkie białe okna. Spadzisty dach miał kolor grafitu. I wszystko to razem tworzyło nowoczesną bryłę, z piękną werandą. Całość komponowała się z otoczeniem. Tomek musiał przyznać, że to był ładny dom.
Budynek otoczony był wspaniałym ogrodem pełnym niskich drzew o grubych pniach, przystrzyżonych krzewów, żywopłotów i pięknych rabat. Chłopiec pomyślał, że to idealne miejsce, żeby bawić się w chowanego. „Ach, gdyby tylko chłopacy mieszkali bliżej, moglibyśmy tutaj urządzać niezłe zabawy”, rozmarzył się.
— I co… jak tam? Fajny? — zapytał ojciec, patrząc w górę na grafitowy dach.
Tomek podszedł do niego i zadarł głowę.
— No, fajny, może być. Taki… cukierkowy…
— Cukierkowy — powtórzył tata z lekkim zdziwieniem i podrapał się po głowie. — Gdzie ty masz cukierkowe kolory? Ale nieważne. Może być i cukierkowy, ważne, żeby był nasz! — dodał z wyraźnym entuzjazmem.
— To co, może znajdziemy drzwi? — Mama z uśmiechem ruszyła w kierunku domu.
Od strony żwirowego podjazdu, na którym stał ich samochód, znajdowała się weranda wsparta dwoma drewnianymi filarami. Z boku osłaniały je ażurowe pergole, po których wspinał się ciemnozielony bluszcz. Na czterech drewnianych stopniach ustawione były ciemne, różnej wielkości donice, w których rosły fioletowe mandewile i ciemnofioletowa lawenda oraz różowofioletowe pelargonie. Z kolei pod dachem stało kilkanaście różnej wielkości kolorowych donic, a w nich begonie, kocimiętki, komarzyce i niezapominajki. Weranda urzekała feerią barw.
— Jejku, jak pięknie — powiedziała mama, kiedy stanęli naprzeciwko drewnianych schodów prowadzących na taras. — Ile kwiatów! Nie mogą tutaj mieszkać źli ludzie. Tu musi być dobra energia. — Spojrzała zadowolona na tatę.
Trzy susy i stanęli naprzeciwko wiśniowych, masywnych drzwi. Tata mocno zapukał, po czym odsunął się od nich niepewnie. Jakby ktoś albo coś miało się rzucić na niego po otwarciu.
Po dobrej minucie z wnętrza dobiegł jakiś odgłos, później usłyszeli skrzypnięcie zamka i w drzwiach pojawiła się szpara. Rodzinie Gardnerów wydawało się, że chwila ta trwa wieczność, czas jakoś dziwnie zwolnił. Kiedy wreszcie drzwi otworzyły się szeroko, ujrzeli starszego pana. Około siedemdziesiątki, elegancko ubranego, w białej koszuli i jasnopopielatych luźnych spodniach.
— Dzień dobry! — Starszy pan machnął ręką. — Nazywam się Bernard Ritter. — Zbliżył się do mamy i podał jej rękę z takim rozmachem, że nie trafił w dłoń. Uśmiechnął się lekko zakłopotany. Mama przywitała go z promiennym uśmiechem.
— Zuzanna Gardner, a to mój mąż Maksymilian i syn Tomek.
— Gardner! Oczywiście! Proszę wejść do środka. — Mężczyzna zatrzymał się, puszczając gości przed sobą. — Czym chata bogata.
Bernard Ritter był energiczny i hałaśliwy, ale bardzo sympatyczny. Rodzina Gardnerów od razu go polubiła.
— Obejrzymy dom, a potem usiądziemy w ogrodzie przy herbatce i porozmawiamy. Dobrze?
Rodzice skinęli potakująco głowami.
Zwiedzanie zaczęli od długiego, wąskiego i wściekle niebieskiego przedpokoju, na którego ścianach wisiało mnóstwo starych fotografii.
— To moi przodkowie — pan Bernard machnął ręką w kierunku zdjęć w kolorze sepii — piękne damy, przystojni kawalerowie. Wszyscy — powiedział przeciągle, od niechcenia — to szlachta z okolic hrabstwa Buckingamshire, a także Getyngi i Fuldy. Angielscy i niemieccy przemysłowcy. Tacy wariaci jak ja, ale też zadufani bogacze i nudni karierowicze. Cała menażeria. — Zaśmiał się nie wiadomo z czego.
Doszli do małego holu i wejścia do dwóch pomieszczeń. Jednym z nich okazał się duży, jasny salon. Przez to, że wypełniony był starymi rzeźbami i książkami, panowała w nim atmosfera jak w muzeum.
— Piękne przedmioty — powiedział tata. Zaczął chodzić od obrazu do obrazu, i mruczał do siebie jak kot i cały czas gładził się z zadowoleniem po podbródku, jakby miał długą brodę. — Bardzo ładne… to kopie? — Spojrzał badawczo na właściciela domu. — Robią wrażenie, wyglądają jak oryginały. Ktoś świetnie je namalował.
— To oryginały — odparł lekko rozbawiony starszy pan. Włożył ręce w kieszenie spodni i spojrzał na tatę trochę zawadiacko. — Wspomniałem już, że moja rodzina pochodzi z Anglii i Niemiec, ale nie powiedziałem, że to bardzo, bardzo stara rodzina.
— To zapewne też oryginał i pewnie też bardzo stary. — Tata wskazał na sekretarzyk stojący pod ścianą w kolejnym pomieszczeniu.
— Och, ma tylko sto pięćdziesiąt lat. — Pan Bernard mrugnął wesoło.
Pomieszczenie było przytulne, pełne książek, staroci i drogich bibelotów.
— Przepiękna, snycerska robota. — Tata dotknął blatu z namaszczeniem.
— Co to znaczy snycerska? — zapytał Tomek.
— Ciekawski państwa syn. — Starszy pan nachylił się nad blatem i powiódł palcem po drewnianych wzorach w różnych kolorach. — Widzisz te piękne ornamenty, kwiaty, liście, jak są dokładnie ułożone? Musisz wiedzieć, że to bardzo czasochłonne wkładać tak kawałek drewna po kawałku. To właśnie praca snycerza. Dłubanie w drewnie. Ładne, prawda?
— Ładne, nawet piękne. — Tomek przyjrzał się dokładniej wzorom na blacie i frontach szuflad. Spojrzał na nogi sekretarzyka. Dwie przednie zakończone były pięknie rzeźbionymi głowami smoków.
I nagle stało się coś dziwnego. Jeden ze smoków poruszył pyskiem! Uniósł łeb i spojrzał na chłopca. Jego matowe, drewniane oczy zalśniły czerwonym blaskiem. Tomek aż podskoczył.
— Coś się stało? — zapytała zaniepokojona mama.
— Nie, nie — zaprzeczył niepewnie i popatrzył ukradkiem na starszego pana. Ich spojrzenia się skrzyżowały. „Dobrze wiem, co zobaczyłeś, ale nic nie mów” — właśnie taki przekaz Tomek odczytał z oczu gospodarza, który szybko zwrócił się do rodziców:
— Musicie wiedzieć, że zbudowaliśmy ten dom na starych fundamentach, pochodzących z czternastego wieku. Uznaliśmy, że miejsce jest dość romantyczne…
— Wspaniale! — wykrzyknęła mama i spojrzała uradowana na tatę. — Lubię takie historie.
— Och, droga pani, ja wręcz pasjami uwielbiam, zwłaszcza tajemnice. — Pan Bernard uśmiechnął się do rodziców.
Musieli przyznać, że dom był czyściutki i pachnący. Wszędzie było pełno kwiatów. Czuło się kobiecą rękę.
— Panie Bernardzie, czy mieszka pan sam? — zapytała mama.
Ale uchowaj Boże, nie! — zawołał pan Bernard.
— Proszę wybaczyć obcesowość — zreflektowała się mama.
— Od razu powinienem od tego zacząć. Pozwólcie państwo za mną. — Gospodarz poprowadził ich schodami na górę. W połowie drogi się obrócił. — Pójdziemy do mojej żony. Niestety nie mogła dziś sama zejść do państwa. Cierpi na chorobę, która potrafi uprzykrzyć życie.
Rodzice przytaknęli, a Tomkowi było wszystko jedno. Weszli szybko na piętro na obszerny, jasny korytarz. Na podłodze leżała czerwona jak czereśnia wykładzina, na której położony był chodnik ze wschodnimi ornamentami. Od mnogości wzorów chłopcu zakręciło się w głowie. Minęli kolejno cztery pary drzwi.
— Tutaj są dwie sypialnie, pokój do pracy i łazienka — wyliczał pan Bernard, pokazując palcem to na lewo, to na prawo. — Na końcu jest jeszcze jedna sypialnia.
Weszli do jasnego, pełnego kwiatów pokoju. Rozejrzeli się. Po lewej stronie, na wprost olbrzymiego okna stało łóżko. Z lewej strony naprzeciwko drzwi stał duży fotel, na którym siedziała kobieta. Nogi miała przykryte kocem. Patrzyła na nich i się uśmiechała. Mama zwróciła uwagę na jej szlachetną urodę. Była piękna, choć czas odcisnął piętno na jej twarzy. Długie, gęste, siwe włosy opadały jej na ramiona. Miała na sobie biały jedwabny szlafrok, haftowany w czerwone róże, spod którego wystawała biała koszula. Od siwowłosej nieznajomej biło dostojeństwo.
— Witaj, kochanie. — Pan Ritter energicznie wszedł do środka, spojrzał na żonę, a potem zwrócił się do wchodzącej do sypialni rodziny Gardnerów: — To moja żona, Miriam, proszę wybaczyć jej strój, ale…
— Miło mi państwa poznać — weszła mu w słowo pani Miriam. Pan Bernard nieco się zakłopotał. — Niestety zdrowie mi nie pozwala, aby państwa przywitać przy drzwiach. Ach, moja choroba atakuje czasem znienacka. Ale na pewno jutro już będzie lepiej i będę mogła chodzić.
— Dzień dobry pani, ja jestem Maksymilian, to moja żona Zuzanna i nasz syn Tomasz. — Tata ukłonił się kobiecie
— Miło mi państwa poznać — powtórzyła kobieta. Nawet Tomek dostrzegł, że od kobiety biły spokój i dostojeństwo.
— Proszę nie robić sobie kłopotu, my już wychodzimy. — Mama chciała się wycofać na korytarz, ale w ostatniej chwili starsza pani ją zawróciła.
— To nie kłopot… jeśli nie przeszkadza wam moja obecność, to proszę się rozejrzeć po pokoju. Przecież po to tu przyjechaliście, rozejrzeć się… A z tego pokoju są wspaniałe widoki. — Mówiąc to, wskazała na okno.
Gardnerowie, bardziej ośmieleni, rozpoczęli rozmowę. Okazało się, że pani Miriam ma chorobę stawów i czasem ciężko jej chodzić. Z kolei ona zapytała ich, czym się zajmują. Tata i mama popatrzyli na siebie, jakby nie mogli się zdecydować, kto ma zacząć mówić.
— No to może ja… prowadzimy w sieci, znaczy się w Internecie, kampanie reklamowe dla dużych firm, przekonujemy ludzi do kupienia ich produktów.
Starsza pani się uśmiechnęła.
— To chyba nie mój świat. Bardziej Bernard będzie wiedział, o co chodzi. W tym miejscu nie jest potrzebny Internet, nie mnie. Ja wolę książki.
W tym momencie telefon Tomka zawibrował w kieszeni. To Filip pytał, jak idzie, ale Tomek nie wiedział, co odpisać. Zresztą pokłócili się ostatnio i nie miał za bardzo ochoty z nim rozmawiać.
— No, Miriam, nie zagadujmy państwa naszymi sprawami — odezwał się pan Bernard. — Zobaczcie, jaki piękny widok.
Wszyscy ruszyli do okna.
— Ojej, jak tu wspaniale! — zawołała mama.
Okno wychodziło na tę część ogrodu, gdzie znajdował się staw. Wokół niego rosło sitowie, a na wodzie unosiły się wielkie liście lilii wodnych. W ogrodzie było kolorowo od kwiatów i krzewów. Dalej, na wzgórzach okalających dom, rósł piękny sosnowy las, między drzewami majaczyły resztki mgły.
— Jak w bajce, Maks, jak w bajce — zachwycała się mama.
Pan Bernard zwrócił się do swojej żony:
— Pożegnam cię, moja droga, i pójdę dalej z naszymi miłymi gośćmi.
Pani Miriam lekko skłoniła głowę, a Tomek z rodzicami i gospodarzem ruszyli do kolejnych pomieszczeń.
Na dole starszy pan pokazał im jeszcze wielką werandę przylegającą do salonu, imponującą bibliotekę z setkami książek, gabinet, a także spiżarnię pełną weków. Powiedział, że wszystkie zrobił sam. Również zioła wiszące pod sufitem zerwane były przez niego.
Chodząc tak od pokoju do pokoju, Tomek zwrócił uwagę na coś niezwykłego. To była jakaś dziwna, prawie niewyczuwalna atmosfera. Chłopiec miał wrażenie, że czuje obecność czegoś niewidzialnego. Nigdy wcześniej tego nie doświadczył. Chwilami wręcz wydawało mu się, że ktoś stoi za jego plecami. Przechodzili od pokoju do pokoju, a to „coś” podążało za nim. Co dziwne, nie bał się tej „obecności”, był raczej zaintrygowany. W pewnym momencie, stojąc w salonie razem z rodzicami i panem Bernardem, spostrzegł dziwną plamę światła w jednym z rogów pokoju. Na początku wydawało mu się, że to złudzenie. Coś jak zajączek puszczany lusterkiem. Sam nie raz tak się bawił. Przyjrzał się, plama była jak świetlisty dysk podobny do odbicia, jakie dawało podłużne lusterko. Dysk drgał na krawędziach dokładnie tak, jakby ktoś trzymał je w niepewnych rękach. Niewielki obiekt przesuwał się bardzo szybko z miejsca na miejsce. Tomek był pewny, że ktoś stroi sobie żarty. Spojrzał na okno, chciał zlokalizować dowcipnisia. Nikogo jednak nie dostrzegł. Spojrzał na plamę światła, ale ta się zmieniła. Ustabilizowała się i zrobiła się większa. To nie był już kształt małego lusterka, ale duży świetlny dysk. W samym centrum słonecznej plamy pojawił się ciemny obszar. Miał bardzo intensywny kolor ciemnego fioletu. Kropka powiększała się, a kolor stawał się tak intensywny, że patrzący na to chłopiec miał wrażenie, iż płaska ściana staje się trójwymiarowa. Było w tym coś bardzo niepokojącego, tak jakby potężna siła próbowała wciągnąć go do środka… Tomek aż krzyknął!
— Widzicie?
Wszyscy obrócili się i spojrzeli zaskoczeni na chłopca.
— Kochanie, co się dzieje? — zapytała mama.
— Mamo, widziałaś to światło?!
— Jakie światło? — Mama rozglądała się wokół zbita z tropu.
— No światło, tam na ścianie naprzeciw balkonu! — powiedział rozedrgany Tomek.
— Ach, chłopcze, nie masz czym się przejmować, to pewnie jacyś psotnicy buszują gdzieś w pobliżu i robią psikusy. To zupełnie nieszkodliwe. — Pan Bernard popatrzył na Tomka i się uśmiechnął. — Nie martw się. — Mrugnął porozumiewawczo do chłopca.
Tomek ponownie odniósł wrażenie, jakby pan Bernard doskonale wiedział, co się właśnie wydarzyło. Chłopiec przez chwilę stał zdezorientowany, a dorośli przyglądali mu się uważnie. Po plamie światła nie było śladu.
— Okej, chyba coś mi się wydawało. Przepraszam… e, takie tam, nieważne — wydukał zmieszany.
Rodzice i pan Bernard powrócili do rozmowy. Mama od czasu do czasu spoglądała na syna lekko zaniepokojona. Rozmawiali z właścicielem domu o tym, jak budynek jest ogrzewany. Starszy pan mówił o jakichś pompach ciepła, ale Tomka to zupełnie nie interesowało, stanął przy oknie i patrzył przed siebie. Zastanawiał się, czy to, co widział, było przywidzeniem, czy może rzeczywiście doświadczył czegoś magicznego. Powoli uświadamiał sobie, że obok dzieje się coś dziwnego. To było trochę jak wybudzenie ze snu. Informacja najpierw dociera do ucha śpiącego, ale nie dociera do świadomości. Krąży po głowie, ale nie zdajesz sobie sprawy, co się dzieje. Aż tu nagle bach! I już jesteś w tym, a to coś bardzo niezwykłego!
— Ccccccccccccccccccccccccccczzzzzzzzzzzzzzz zzzzzzzzzzzzzzyyyyyyvvvyyyyyyyy PPPPPPPPPPPPPPP PPPPPPPPPPPPPPPAAAAAAAAAAAANNNNNNNNNNN mmmmmmmmmmmooooooooooooożżżżżżżż żeeeeeeeeeeeeeee?????????
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki