TOMEK NA WOJENNEJ ŚCIEŻCE
Alfred Szklarski
Redakcja
Projekt okładki: Maciej Krzywicki, Wiesław Zięba
Ilustracje: Józef Marek, Wiesław Zięba
Redakcja: Bożena Zasieczna
Redakcja techniczna: Mariusz Jaśtak
Redakcja techniczna wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Mariola Hajnus
© by MUZA SA, Warszawa 1991, 2021
Nieoczekiwany napad
Ognistokrwisty mustang długimi susami pędził przez rozległą prerię. Jeździec siedzący na nim pochylił się nisko do przodu, aby obszernym rondem wyszywanego srebrem sombrera osłonić twarz przed smagnięciami wiatru. Półdziki szlachetny rumak z nieokiełznaną pasją przeskakiwał pojawiające się na jego drodze kolczaste kaktusy, zręcznie omijał wykroty i gnał przed siebie, szorując brzuchem po purpurowej szałwii porastającej szeroką równinę. Świst wiatru upajał jeźdźca i wierzchowca. Długo mknęli, wlokąc za sobą po stepie wydłużony cień.
Naraz człowiek uniósł głowę. Wydał okrzyk radości, a następnie ostro ściągnął cugle wierzchowca. Musiał posiadać niezwykłą zręczność i siłę, gdyż osadzony na miejscu mustang czterema kopytami zarył się w ziemię. Przez krótką chwilę okazywał niezadowolenie; przysiadł na zadzie, stawał dęba, lecz wprawne dłonie jeźdźca szybko zmusiły go do posłuszeństwa.
Młody człowiek lewą ręką zsunął do tyłu filcowy kapelusz o szerokich kresach, który opadł mu na plecy, zawisając na rzemieniu przełożonym pod brodą. W ogorzałej od słońca twarzy błysnęły wesołe, jasne oczy. Teraz z większym prawdopodobieństwem można było ocenić jego wiek. Mógł mieć około szesnastu lub siedemnastu lat, chociaż z postawy wyglądał na dziewiętnaście. Wrażenie to wywoływały jego szerokie bary, wysoki wzrost oraz wyrobione mięśnie, uwydatniające się pod obcisłą, barwną koszulą flanelową.
Jeździec uspokoił rumaka, po czym z uwagą spojrzał przed siebie na południe, gdzie wśród grupy poszarpanych skał wystrzelała ku niebu dość wysoka góra – cel jego porannej wycieczki. Wznosiła się na samym pograniczu Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej i Meksyku. Z jej właśnie szczytu zamierzał przyjrzeć się bliżej meksykańskiej ziemi, której północne rubieże, ze względu na częste napady rabunkowe i utarczki zbrojne, zwano „wiecznie płonącą granicą”.
Z miejsca, w którym zatrzymał się jeździec, można było dokładnie odróżnić linie załomów na stokach góry. Wyraziście też rysowały się potężne kaktusy, pokaźniejsze krzewy szałwii oraz głazy zalegające sam wierzchołek. Mimo to chłopiec nie dał się zwieść wzrokowemu złudzeniu, któremu łatwo ulec przy ocenianiu odległości w nadzwyczaj przejrzystym powietrzu stepowym. Góra oddalona była od niego jeszcze o trzy lub cztery kilometry, postanowił więc zwolnić tempo jazdy, aby zachować siły rumaka na drogę powrotną. Lekko dotknął szyi mustanga, półdziki wierzchowiec posłusznie ruszył stępa.
Chłopiec bacznie rozglądał się po okolicy. Bliskość Meksyku budziła w nim niezwykłą ostrożność. Nie mógł lekceważyć słów doświadczonego szeryfa Allana, wyraźnie ostrzegającego, iż na pograniczu stale należy mieć się na baczności. Chociaż pomiędzy obydwoma państwami już od wielu lat panowały pokojowe stosunki, zbrojne oddziały, złożone z Meksykanów i Indian meksykańskich, często przemykały się na stronę amerykańską w celu zagarnięcia stada bydła lub owiec, a czasem wzięcia do niewoli dzieci, które potem przymusowo zatrudniano na ranczo. Te lokalne najazdy niespokojnych sąsiadów pobudzały Amerykanów i Indian przebywających w nadgranicznych rezerwatach[1] do odwetu, a nieraz nawet do zaczepnych kroków. Trwała tu więc ustawiczna walka podjazdowa, w której nie brak było krwawych ofiar.
Młody Polak, Tomek Wilmowski – on to bowiem był owym samotnym jeźdźcem – nie lękał się niebezpieczeństw. Nie lubił jednak lekkomyślnie narażać się na nie, ponieważ doświadczenie nabyte podczas włóczęgi po świecie uczyniło go roztropnym i rozważnym.
Tomek zaledwie od tygodnia przebywał w Nowym Meksyku[2]. Tutaj, według zapewnień ojca, powinien całkowicie odzyskać siły, nadwątlone po stratowaniu przez rozjuszonego nosorożca afrykańskiego podczas ostatniej wyprawy łowieckiej w Ugandzie[3]. Kilkumiesięczny wypoczynek w Anglii pozwolił mu już zapomnieć o ciężkiej chorobie i gdy nadarzyła się okazja do wyjazdu na daleki Dziki Zachód[4], skwapliwie przyjął propozycję ojca.
Miał ku temu dwa powody. Po pierwsze, poznana wcześniej w niezwykłych okolicznościach w Australii młodsza od niego Sally, udając się obecnie do szkoły w Anglii, zatrzymała się po drodze na dłuższy wypoczynek u swego stryjka zamieszkałego w Nowym Meksyku. Tomek miał spędzić z nią wakacje w nadzwyczaj zdrowych warunkach klimatycznych, a potem wspólnie odbyć powrotną drogę do Anglii. Po drugie – Tomek, jego ojciec oraz ich dwaj przyjaciele, Smuga i bosman Nowicki, wciąż trudnili się łowieniem dzikich zwierząt dla wielkiego przedsiębiorstwa Hagenbecka, dostarczającego do ogrodów zoologicznych i cyrków różne okazy fauny świata. Hagenbeck cenił odważnych Polaków, ponieważ zawsze bez wahania podejmowali się trudnych zadań. Kiedy dowiedział się, że Wilmowski ma zamiar wyprawić swego przedsiębiorczego syna w podróż do Stanów Zjednoczonych, postanowił powierzyć mu pewną misję. Zaproponował Tomkowi, aby zwerbował tam trupę Indian, którzy za odpowiednim wynagrodzeniem zgodziliby się brać udział w przedstawieniach cyrkowych. Wszak Indianie byli powszechnie znani ze wspaniałej tresury mustangów i brawurowj jazdy. Oryginalny obóz indiański, przeniesiony w całości do Europy, na pewno wzbudziłby duże zainteresowanie. Przecież jeszcze pamiętano heroiczne walki czerwonoskórych wojowników z lat 1869–1892, toczących do ostatka zaciekły bój o utrzymanie swojej wolności. Nazwiska nieustraszonych wodzów, jak: Siedzący Byk, Czerwona Chmura, Cochise i Geronimo[5] stały się symbolem bohaterstwa Indian.
Tomek Wilmowski, udając się na tak długo oczekiwane spotkanie ze swoją młodą przyjaciółką, z radością przyjął propozycję Hagenbecka. Wszak w ten sposób mógł osobiście poznać dzielnych Indian, dla których zawsze odczuwał duży szacunek. Oczywiście ojciec Tomka obawiał się wysłać zbyt nieraz porywczego syna na samodzielną daleką wyprawę, toteż jako opiekun wyruszył z nim jego najserdeczniejszy druh, bosman Nowicki.
Dwaj przyjaciele od tygodnia przebywali w gościnie u stryja Sally, szeryfa Allana. Tomkowi nigdy nie ciążyła opieka dobrodusznego marynarza. Obaj byli niespokojnymi duchami i obaj przepadali za przygodami. W dodatku olbrzymi bosman od chwili przybycia na ranczo Allana spędzał większość czasu w towarzystwie ładnej i przemiłej Sally, zważając, aby nie stała się jej jakakolwiek krzywda. Dingo, wierny pies Tomka, również przypomniał sobie widocznie, że to właśnie mała Australijka była jego pierwszą panią, gdyż nie odstępował jej na krok. Tomek korzystał więc z całkowitej swobody. Już w pierwszych dniach rozpoczął samotne wypady konne, aby dokładnie poznać okolicę oraz nawiązać przyjazne stosunki z Indianami mieszkającymi w pobliskich rezerwatach.
Obecnie w doskonałym humorze zbliżał się do celu porannej wycieczki. Cieszył się, że wkrótce ujrzy meksykańską ziemię, znaną mu już trochę z książek polskiego podróżnika Emila Dunikowskiego[6], który odbywał wyprawy badawcze do Stanów Zjednoczonych oraz Meksyku, a potem szczegółowo opisywał swe spostrzeżenia i przygody.
Samotna góra stawała się obecnie z każdą chwilą wyższa, coraz szerzej przesłaniała horyzont zasnuty liliową mgiełką. Wkrótce Tomek znalazł się tuż u jej stóp. Z łatwością odszukał wąską ścieżkę wiodącą na szczyt. Bez chwili wahania skierował na nią wierzchowca, lecz zaledwie rzucił okiem na ziemię, natychmiast ściągnął cugle. Lekko zeskoczył z siodła. Nie wypuszczając z dłoni arkanu przywiązanego do uzdy konia, pochylił się nad spostrzeżonymi przed chwilą śladami, wyciśniętymi na żwirowatej ścieżce.
„Ho, ho! Ktoś już dzisiaj jechał tędy przede mną! Mógłbym się nawet założyć, że to Indianin – rozmyślał. – Tylko czerwonoskórzy nie podkuwają swoich koni. Czego on szuka o tak wczesnej porze na samej granicy? Przyjechał z północy, jest więc mieszkańcem Stanów Zjednoczonych. Hm, dziwne wydaje mi się, że w biały dzień opuścił rezerwat. Lepiej wycofam się stąd jak najprędzej”.
Zaraz jednak porzucił tę myśl. Rozważył swe położenie.
Odwrót przed samotnym, prawdopodobnie bezbronnym Indianinem zakrawałby na tchórzostwo. Nie mógł do tego dopuścić. Przecież nie brakowało mu odwagi. Cóż z tego, że w bezludnym miejscu napotkał indiański ślad? Może to był kowboj zatrudniony u któregoś z ranczerów? Może właśnie poszukiwał zagubionego bydła? Szczyt góry był doskonałym punktem obserwacyjnym. Poza tym Tomkowi wydawało się, że jeżeli będzie unikał spotkań z Indianami, to nigdy nie wypełni misji powierzonej mu przez Hagenbecka. Szeryf Allan, jak wszyscy starsi ludzie, na pewno trochę przesadzał z tymi niebezpieczeństwami czyhającymi na pograniczu. Wystarczy zachować ostrożność, a wszystko będzie w porządku.
Uspokojony, wprowadził konia między kaktusy. Wyszukał miejsce porosłe kępkami trawy i tam przywiązał mustanga do gałęzi krzewu szałwiowego. Poprawił pas z przytroczoną do niego pochwą z rewolwerem, aby móc w każdej chwili sprawnie wydobyć broń, po czym zawrócił na ścieżkę. Nie tracąc czasu na dalsze zastanawianie się, ruszył za śladami pozostawionymi przez niepodkutego konia. Po kilkudziesięciu krokach trop zbaczał ze ścieżki w krzewy szałwiowe i ginął. Dopiero kilka metrów powyżej tego miejsca odszukał na ścieżce ślady stóp obutych w mokasyny.
Tomek gwizdnął cicho.
„Mój Indianin uczynił to, co ja zrobiłem przed chwilą. Wobec tego najpierw przyjrzę się jego koniowi” – pomyślał.
W tej chwili w przydrożnych krzakach, jakby odzew na myśl Tomka, rozległo się parsknięcie. Indiański wierzchowiec musiał wyczuć jego obecność. Tomek ostrożnie rozsunął krzewy. Nieopodal spostrzegł niskiego, gniadego mustanga z białymi łatami na zadzie. Zwyczajem indiańskim siodło zastępowała derka w barwne wzory, przytrzymywana grubym rzemieniem przewiązanym wokół przodu końskiego tułowia. Cugle nie były przeciągnięte przez uzdę pozbawioną wędzidła, lecz po prostu uwiązane pod dolną szczęką. Tomek wiedział, że cugle służą czerwonoskórym tylko do hamowania, wierzchowce kierują bowiem nogami. Od uzdy zwisał arkan przywiązany do krzewu.
Tomek uważnie przyglądał się wzorom na indiańskim siodle. Podobne pokazywał mu szeryf Allan jako rękodzieła nawajskie. Czyżby Indianin należał do szczepu Nawajów? Przypuszczenie to lekko zaniepokoiło Tomka. Nie tak dawno jeszcze we wszystkich częściach świata rozbrzmiewały imiona Nawajów i Apaczów, gdyż żaden szczep indiański nie wykazał tyle szaleńczej odwagi w walkach z białymi najeźdźcami, ile ci synowie pustyni arizońskiej.
Mustang strzygł uszami, parskał coraz głośniej, uderzał kopytami o ziemię, jakby chciał ostrzec swego pana. Tomek szybko wycofał się na ścieżkę. Uważnie badał ślady stóp. Rozmiary ich pozwalały przypuszczać, że Indianin nie był jeszcze dorosłym mężczyzną. Ośmielony tym spostrzeżeniem Tomek ruszył ostrożnie w kierunku szczytu.
W dobre pół godziny, wykorzystując jako osłonę krzewy szałwii i kaktusy, dotarł na płasko ścięty wierzchołek. Tutaj ścieżka ginęła wśród głazów. Tomek ukrył się za jednym z nich. Czujnym wzrokiem szukał Indianina. Nie dostrzegł go jednak w pobliżu, przesuwał się więc coraz dalej ku południowej krawędzi szczytu. Stąpał cicho, uważnie, by nie potrącać kamieni. Tuż, na samej grani, wznosił się wysoki, podłużny głaz. Tomek spojrzał w górę i zamarł w bezruchu. Z głazu zwisały dwie stopy obute w mokasyny.
Chłopiec wstrzymał oddech, aby przedwcześnie nie zwrócić na siebie uwagi. Podczas poprzednich wypraw poznał doskonale tajniki podchodów i tropienia. Przesunął się nieco w prawo. Indianin leżał na brzuchu na wysuniętym kamiennym bloku. Wpatrywał się w falisty step po drugiej stronie granicy. Z tyłu jego głowy, zatknięte za przepaskę, tkwiły trzy małe orle pióra.
Tomek rozejrzał się wokoło. Teraz zauważył starą strzelbę opartą o pobliski kamień. Widocznie Indianin nie spodziewał się tutaj spotkania z kimkolwiek, skoro odłożył broń. Biały chłopiec uśmiechnął się chytrze. Opowiadano tak wiele o niezwykłej wprost czujności Indian, a tymczasem udało mu się podejść niepostrzeżenie Nawaja, mimo iż mogło się wydawać, że pragnie pozostać niezauważony.
Postanowił sprawić młodemu Indianinowi niespodziankę. Bezszelestnie usiadł na ziemi. Zastanowiło go, kogo lub czego wypatruje Indianin na stepie.
Przez jakiś czas śledził kierunek jego wzroku; spoglądał ku południowi, lecz prócz różnych odmian kaktusów nic nie mógł dostrzec na falistej równinie. W końcu znudzony wyczekiwaniem odezwał się głośno po angielsku:
– Może młody czerwony brat powie mi, co ciekawego widzi na stepie?
Efekt tych kilku wypowiedzianych słów przeszedł najśmielsze oczekiwania białego chłopca. Indianin bowiem natychmiast wychylił się zza krawędzi głazu, a ujrzawszy intruza, jednym sprężystym skokiem stanął przed nim. Oczy jego błyszczały złowrogo.
– Czego tu szukasz, podstępny biały psie? – wyrzucił z siebie jednym tchem dość dobrą angielszczyzną.
Tomek był zaskoczony pełnym wściekłości, obraźliwym odezwaniem się Indianina, lecz opanował wzburzenie i spokojnie odparł:
– Mógłbym ciebie o to samo zapytać. Miałbym nawet większe ku temu prawo, gdyż nie znajdujemy się na terenie rezerwatu, ale nie zrobiłbym tego nigdy w tak nieprzyjazny sposób, jak ty to uczyniłeś.
– Każdy szpieg jest tylko podstępnym, parszywym psem! – nienawistnie odparł Indianin.
– Zgadzam się z tobą, lecz nie jestem szpiegiem!
– Kłamiesz jak wszystkie blade twarze! Nasłał cię tutaj szeryf Allan. Mieszkasz u niego!
– Skąd wiesz, że mieszkam u szeryfa Allana? – zdziwił się Tomek, powściągając gniew.
– Teraz się zdradziłeś! – triumfująco krzyknął Indianin. – Cokolwiek jednak odkryłeś, nigdy już tego nie zdradzisz bladym twarzom!
Zupełnie nieoczekiwane groźne znaczenie słów Indianina wprawiło Tomka w osłupienie; trwało ono jednak tylko krótką chwilę. Nieraz już przecież jego życiu zagrażały niebezpieczeństwa. Podczas ekspedycji w głąb nieznanych lądów śmierć często zaglądała mu w oczy, toteż błyskawicznie potrafił reagować na wszelkie niespodzianki. Teraz jednym spojrzeniem stwierdził, że Indianin, poza tomahawkiem za pasem, nie miał przy sobie innej broni. Aby sięgnąć po starą strzelbę opartą o kamień, musiałby przejść obok niego. Poza tym Tomek nie bez satysfakcji spostrzegł, że trochę wyższy od niego przeciwnik jest wynędzniały. Zdawały się o tym świadczyć wąskie ramiona i płaska klatka piersiowa. Obserwacje Tomka nie trwały chyba dłużej niż kilka sekund.
Nagłym ruchem stanął na nogi i odgrodził Indianina od jego strzelby.
– Dlaczego czerwony brat grozi mi bez żadnego powodu? – zapytał pojednawczo, aby wyjaśnić to dziwne nieporozumienie. – Niczym sobie nie zasłużyłem na podobne traktowanie!
– Dość już zbędnych słów! Broń się, zdradliwa biała żmijo! – zawołał Indianin, dobywając tomahawka zza pasa.
Tomek był niezawodnym strzelcem. Miał rewolwer, mógł więc chwycić za broń i jednym pociągnięciem palca unieszkodliwić przeciwnika. Żywił jednak wrodzony wstręt do przelewu krwi, a ponadto szczerze współczuł niedoli Indian, tak barbarzyńsko tępionych przez białych najeźdźców. Postanowił więc unieszkodliwić młodego zapaleńca bez uciekania się do użycia broni. Przecież bosman Nowicki, znany z niezwykłej wprawy w walce wręcz, nie na darmo uczył go obezwładniających napastnika niezawodnych chwytów. Gdy wzburzony Indianin zaatakował Tomka, ten nagle uskoczył w bok, jednocześnie prawą ręką chwycił w przegubie dłoń grożącą mu tomahawkiem, a lewą nacisnął łokieć czerwonoskórego. Silne szarpnięcie powaliło Indianina na ziemię – tomahawk wypadł mu z dłoni.
Nim zdążył powstać, Tomek przytłoczył go całym ciężarem ciała.
Rozgorzała gwałtowna walka. Indianin jak piskorz wyślizgiwał się z rąk białego chłopca, a dłonie jego uporczywie kierowały się ku szyi przeciwnika. Tomkowi błysnęła myśl, że nie docenił sił czerwonoskórego. Gorzej na pozór zbudowany Indianin zdawał się być ogromnie wytrzymały. Walczył z determinacją, zdecydowany zabić przeciwnika. Teraz Tomek nie miał już wątpliwości, że toczą walkę na śmierć i życie.
Po jakimś czasie gwałtowność zmagań trochę osłabła. Do tej pory żaden z chłopców nie przemówił słowa ani nie wydał jęku, chociaż obydwaj odczuwali skutki bezkompromisowej walki. Tomek oddychał z coraz większą trudnością. Wężowe uściski Indianina męczyły go coraz bardziej.
Znów potoczyli się na ziemię. Koszula Tomka zwisała już w strzępach. Ostre kamienie boleśnie raniły. Naraz dłoń Indianina zacisnęła się kurczowo na jego gardle. Tomek zdobył się na olbrzymi wysiłek i nogami zrzucił z siebie Indianina, lecz zaledwie powstał, przeciwnik już czaił się do nowego ataku.
„Jeżeli go nie zastrzelę, zabije mnie na pewno” – pomyślał Tomek, widząc, że Indianin jest mniej zmęczony.
Zaraz jednak uzmysłowił sobie, że nie chce, że nie powinien użyć rewolweru wobec bezbronnego czerwonoskórego. Postanowił więc zmienić taktykę.
Gdy Indianin znów go zaatakował, zaczął walczyć pięściami.
Zaraz też uzyskał widoczną przewagę. Celne uderzenia lądowały na brzuchu i podbródku Indianina, który cofał się teraz ku krawędzi. Zorientował się, że walka przybiera niepomyślny dla niego obrót. Skupił się, po czym nagłym skokiem rzucił się na białego chłopca. Po chwili znów spleceni w morderczym uścisku potoczyli się na skraj wierzchołka. Tomek, doprowadzony do ostateczności, głową uderzył Indianina w twarz, szarpnął z całej siły i nagle poczuł, że jego stopy tracą oparcie. Przez kilka sekund przeciwnicy chwiali się na ostro ściętej grani. Dłoń Indianina ponownie wpiła się w gardło Tomka. Wtedy jeszcze raz zdobył się na wysiłek, i nagle obaj runęli w dół na usiane głazami strome zbocze.
Splecione w straszliwym zmaganiu dwa ciała upadły na kamienny blok.
Biały i czerwony brat
Tomek krzyknął z bólu, lecz ani na chwilę nie stracił przytomności. Gdy staczali się z grani, silnie przywarł do przeciwnika. Dzięki przypadkowi w momencie upadku na głaz Indianin znalazł się pod nim. Tym samym uchronił go przed bezpośrednim uderzeniem o skałę. Tomek poczuł tylko ogromny ból w rękach, którymi obejmował napastnika. Po dłuższej chwili z największym wysiłkiem uwolnił krwawiące dłonie. Skóra na nich była popękana i starta. Syknął z bólu, próbując rozprostować palce. Na szczęście były to tylko powierzchowne obrażenia, o których prawie natychmiast zapomniał, gdy spojrzał na leżącego bez ruchu czerwonoskórego.
Zaniepokojony pochylił się nad nieprzytomnym Nawajem. Wąska strużka krwi sączyła się spod leżącej na głazie głowy. Tomek uniósł ją ostrożnie. Indianin miał skórę na tyle głowy rozciętą, lecz splecione w warkocze włosy musiały złagodzić siłę uderzenia, gdyż czaszka zdawała się być nienaruszona. Z kolei Tomek uważnie obejrzał posiniaczone ciało czerwonoskórego. Nie znalazł poważniejszych obrażeń. Jedynie kostka nad stopą prawej nogi zaczęła zatracać swój kształt, ginąc w powiększającej się opuchliźnie.
Tomek szybko ściągnął z siebie resztki koszuli i podarł ją na pasy. Jednym z nich mocno obwiązał krwawiącą głowę nieprzytomnego, a następnie zaczął bandażować puchnącą stopę. Indianin jęknął głucho.
– Widzisz, do czego doprowadziłeś? – mruknął Tomek. – Co za licho podkusiło cię do nastawania na moje życie?
Indianin leżał w dalszym ciągu bez ruchu, toteż Tomek gorączkowo zaczął się zastanawiać, w jaki sposób mógłby pomóc rannemu przeciwnikowi. Od szczytu oddzielała ich dziesięciometrowa stroma ściana, aby zaś zejść w dół, trzeba było pokonać ostro ścięte, usiane kamieniami zbocze.
Nie namyślając się długo, powziął decyzję. Przerzucił sobie Indianina przez prawe ramię, po czym ostrożnie zszedł z głazu na górskie zbocze.
Zejście nie było łatwe. Tomek z trudem znajdował pewniejsze oparcie dla stóp. To zsuwał się razem z lawiną drobnych kamieni, to znów przyklękał, aż w końcu opanowało go wielkie znużenie. Kilkakrotnie musiał przysiadać, aby nabrać tchu. Indianin, spoczywający bezwładnie na jego barkach, ciążył mu coraz bardziej. Tomek jednak nie myślał o sobie. Nie zważał na własne zmęczenie i skaleczenia. Zaciskał zęby i całą uwagę skupiał wciąż na nieprzytomnym przeciwniku. Dzięki olbrzymiemu wysiłkowi, na jaki potrafił się zdobywać w chwilach nagłej potrzeby, po niesłychanie uciążliwym schodzeniu Tomek znalazł się w końcu u podnóża góry.
Złożył Indianina na ziemi. Wyszukał duży, o jajowatym kształcie kaktus. Nożem usunął kolce, odciął go od grubej łodygi i przyniósł do leżącego na ziemi Nawaja. Rozkrojenie kaktusa było dziełem jednej chwili. Teraz wydobywał soczysty miąższ i wyciskał z niego wodę na twarz zemdlonego.
Minęła dłuższa chwila, zanim przez twarz Nawaja przebiegł skurcz wywołany bólem. Otworzył oczy, lecz gdy ujrzał nachylonego nad sobą Tomka, szybko opuścił powieki. Zdawało się, że znów popadł w omdlenie, niebawem jednak spojrzał przytomniej, wreszcie już całkiem świadomie wpił wzrok w twarz białego chłopca.
– No, nareszcie odzyskałeś przytomność – odezwał się Tomek, siląc się na uśmiech.
– Zwyciężyłeś mnie, nie oszczędzaj, dobij! – szepnął Nawaj.
– Chyba zły duch cię opętał – rozgniewał się Tomek. – Najpierw zupełnie bez powodu nastajesz na moje życie, a teraz chciałbyś uczynić ze mnie tchórzliwego mordercę!
– Szeryf Allan kazał ci iść moim tropem…
– Cóż za głupstwo! – wykrzyknął Tomek. – Nikt mi nie polecił cię śledzić i wcale cię nie zwyciężyłem. Chciałem się po prostu przyjrzeć okolicy po stronie meksykańskiej i dlatego wyprawiłem się na ten samotny szczyt. Przypadkiem natknąłem się na ciebie. Nie wiem, z jakiego powodu na mnie napadłeś, ale pewne jest, że czubiliśmy się jak dwa zacietrzewione koguty. Stoczyliśmy się z krawędzi, a ty uderzyłeś głową o głaz. Tak oto wygląda to moje „zwycięstwo”.
– Mieszkasz jednak u szeryfa Allana – powtórzył z goryczą Nawaj, szukając oczu Tomka.
– Jeżeli już wiesz, że mieszkam u pana Allana, to powinieneś wiedzieć również, iż przebywam u niego zaledwie od kilku dni. Przyjechałem z dalekiego zamorskiego kraju po tę młodą squaw[7], z którą mam pojechać do Anglii.
– Ugh! Więc ty naprawdę nie należysz do ludzi szeryfa?!
– Nie mam z nimi nic wspólnego – zapewnił Tomek. – Ale wróćmy do ciebie. W jaki sposób mógłbym ci pomóc? Na nieszczęście mocno się potłukłeś przy upadku.
– Więc mój biały brat nie jest jankesem[8]? – jeszcze zapytał czerwonoskóry.
– Jestem Polakiem, moja ojczyzna znajduje się daleko za wielką wodą – wyjaśnił Tomek, zadowolony, iż Nawaj nazwał go białym bratem.
– Ugh! Naprawdę zły duch przysłonił mój wzrok, abym nie dojrzał prawdy. Muszę szybko naprawić błąd, może jeszcze nie jest za późno… – mówił Nawaj gorączkowo, usiłując jednocześnie wstać.
Zachwiał się jednak. Upadłby, gdyby Tomek nie podtrzymał go w ostatniej chwili.
– Co ty wyprawiasz? Masz zwichniętą nogę – oburzył się biały chłopiec.
– Pomóż mi wejść na górę, nie mam chwili do stracenia – odparł Indianin, opierając się na ramieniu towarzysza.
– Tędy nie uda nam się wspiąć na szczyt – zaoponował Tomek. – Najlepiej obejdźmy górę dookoła, aż do ścieżki.
– Jeśli mój biały brat chce mnie przekonać, że nasze spotkanie było zupełnie przypadkowe, to… pomoże mi wejść jak najszybciej na szczyt góry – niecierpliwie odparł Nawaj.
– Ha, nie ma rady, próbujmy! – westchnął Tomek, niespokojnie spoglądając na strome zbocze.
Zaczęli powoli wspinać się po stoku. Twarz młodego Nawaja pobladła z olbrzymiego wysiłku. Był mokry od potu. Co chwila osuwał się na ziemię, mimo że Tomek ze wszystkich sił podtrzymywał go pod ramię. Indianin wlókł za sobą zwichniętą nogę, nie zważał na ból, nie godził się na odpoczynki, uparcie dążył ku szczytowi.
Tomek był już niemal zupełnie wyczerpany; nogi odmawiały mu posłuszeństwa, z trudem chwytał ustami powietrze, a tymczasem znajdowali się zaledwie w połowie drogi. Indianin jednak musiał tu znać doskonale każdą piędź ziemi, gdyż zamiast piąć się pionowo pod górę, podążał ukosem i odnajdywał niewidoczne dla Tomka, łagodniej opadające skłony zbocza. Platforma skalna, na którą spadli z głównej grani, znajdowała się teraz o kilkadziesiąt metrów na prawo od nich.
Indianin okazywał coraz większy niepokój. W pewnej chwili przysiadł na zboczu. Prawą dłonią osłonił oczy przed słonecznym blaskiem; długo wpatrywał się w falisty step.
– Ugh! Jest, jest tam, na wschodzie! – zawołał naraz, wskazując ręką kierunek.
Tomek wytężył wzrok. W oddali na małym wzniesieniu ujrzał jeźdźca spoglądającego na samotną górę.
Młody Indianin machał rękoma, wołał coś głośno w nieznanym języku, lecz tajemniczy jeździec stał bez ruchu jak kamienny posąg. Zbyt wielka odległość oddzielała go od chłopców, aby mógł usłyszeć nawoływania. Na szarozielonym, stromym zboczu byli dla niego niewidoczni. Tomek zrozumiał, że gdyby Nawaj znajdował się teraz na samym wierzchołku góry, na olbrzymim głazie, jeździec musiałby zauważyć jego sylwetkę na tle jasnego nieba.
– On nie może nas spostrzec ani usłyszeć – zawołał Tomek do swego towarzysza.
– Wystrzel w górę z rewolweru! Na pewno usłyszy strzał! – krzyknął Nawaj. – Prędzej, prędzej! Patrz, on odjeżdża!
Była to prawda. Jeździec ruszył już z pagórka; jego wierzchowiec biegł coraz szybciej wprost ku granicy Stanów Zjednoczonych.
– Strzelaj! – krzyknął Nawaj, chwytając Tomka za ramię.
Tomek chciał dobyć broni, lecz jego dłoń zamiast na rękojeść trafiła w pustą pochwę.
– Zgubiłem rewolwer, musiał mi wypaść w czasie naszej bijatyki – zawołał.
– Szukaj prędko, inaczej hańba mi! – przynaglał Indianin zrozpaczonym głosem.
Tomek, jakby nagle przybyło mu sił, rzucił się w kierunku głazu, gdzie spodziewał się znaleźć zgubiony rewolwer. Potykał się, lazł na czwora kach, aż w końcu dotarł do stóp wielkiego bloku skalnego. Wyciągnął ręce, by uchwycić się krawędzi, lecz chociaż wspiął się na palce, nie mógł jej dosięgnąć. Był zbyt zmęczony, aby ryzykować karkołomną wspinaczkę. Postanowił odszukać przejście, którym zsunął się przedtem z kamienia, niosąc nieprzytomnego Indianina. Niebawem odnalazł je i za chwilę był już na głazie.
Po krótkich poszukiwaniach ujrzał czarny rewolwer na piargach zbocza. Z okrzykiem triumfu porwał z ziemi broń. Na nieszczęście lufa zapchana była ziemią. Nim zdołał przeczyścić ją wyciorem, jeździec, pędzący teraz po stepie jak wicher, znajdował się na linii samotnej góry. Tomek uniósł rewolwer i raz za razem naciskał spust. Niestety, tajemniczy jeździec nie mógł już usłyszeć strzałów. W tej bowiem właśnie chwili znikał za górą, której wysokie zbocze stłumiło odgłos palby.
Tomek zorientował się w sytuacji. Nie tracił czasu na powtórne naładowanie broni; schował rewolwer do pochwy i podążył z pomocą Indianinowi, który zaczął się wspinać na zbocze góry.
Wytrzymałość młodego Nawaja oraz upór, z jakim dążył ku szczytowi, wzbudziły w białym chłopcu wielkie uznanie.
Tomkowi nie zbywało na rozsądku i sprycie. Nie miał wątpliwości, że Indianin przybył na samotną górę, aby się spotkać z nieznanym jeźdźcem. Musiało to być nadzwyczaj ważne spotkanie, skoro Nawaj rozpoczął walkę na śmierć i życie, przypuszczając, iż Tomek śledził go na polecenie szeryfa Allana.
Minęło sporo czasu, zanim obaj chłopcy znaleźli się z powrotem na szczycie. Indianin był całkowicie wyczerpany. Rana na głowie i zwichnięta noga musiały mu mocno dolegać, chociaż dotychczas zdawał się w ogóle nie zwracać na to uwagi. Widocznie przez cały czas myślał o tajemniczym jeźdźcu, zaledwie bowiem osiągnęli szczyt góry, natychmiast skierował się ku północnej krawędzi, skąd roztaczał się widok na step leżący po stronie amerykańskiej.
Obaj chłopcy natężali wzrok, wypatrując jeźdźca. Nigdzie go jednak nie było widać. Indianin zasępił się jeszcze bardziej. W końcu przerwał milczenie:
– Czy mój brat mógłby odszukać strzelbę?
– Zaraz to zrobię. Na pewno jest przy głazie. Niech mój czerwony brat poczeka tu na mnie – odparł Tomek.
Z łatwością znalazł strzelbę. Była to stara, dobrze już zużyta broń. Tomek obejrzał ją starannie – wiedział, że niepozorne nieraz na pierwszy rzut oka strzelby traperów i czerwonoskórych odznaczały się niezwykłymi zaletami. Na długiej lufie widniały nacięcia: zwyczajem Dzikiego Zachodu mogły oznaczać liczbę zabitych wrogów. Tomek zliczył karby. Było ich trzynaście obok siebie, a w pewnym oddaleniu znajdowały się dalsze cztery.
Indianin był jeszcze zbyt młody, aby wszystkie nacięcia na lufie strzelby upamiętniały jego zwycięstwa. Zapewne więc odziedziczył broń po jakimś znamienitym wojowniku. Sam fakt posiadania takiej broni stanowił dowód, iż młody Nawaj musiał być wśród swoich nie byle jaką osobistością.
Tak rozumując, Tomek postanowił przyjrzeć mu się uważnie. Szedł ostrożnie, chowając się za głazami. W ten sposób niepostrzeżenie przybliżył się do Nawaja. Indianin siedział na ziemi i oparłszy łokcie na kolanach, ukrył twarz w dłoniach.
Tomek zdumiał się: czyżby czerwonoskóry płakał? Było to mało prawdopodobne, ponieważ łzy nie licowały z jego poprzednim mężnym zachowaniem. A jednak Tomek nie mylił się: spomiędzy kurczowo przyciśniętych do twarzy palców spływały łzy. Nawaj naprawdę płakał. Czy były to łzy bólu, czy też wyraz rozpaczy i zawodu? Tomek nie mógł odgadnąć, zrozumiał wszakże, iż podpatrywanie człowieka w chwili jego słabości nie jest szlachetne. Jak najostrożniej wycofał się i dopiero po jakimś czasie jawnie już powrócił do towarzysza.
Indianin w dalszym ciągu siedział na ziemi. Poprawiał włosy rozczochrane podczas walki. Obok niego leżał strzęp koszuli, którym Tomek zabandażował mu ranę. Na twarzy Indianina nie było widać jakiegokolwiek podniecenia. Doskonale panował nad sobą. Na widok Tomka odezwał się:
– Mój biały brat znalazł strzelbę. To dobrze. Czas już na mnie, muszę się spieszyć.
Tomek położył strzelbę obok czerwonoskórego, po czym powiedział:
– Mój czerwony brat źle zrobił, zdejmując opatrunek z głowy. Rana krwawi jeszcze.
Nawaj spojrzał na niego. Długo wpatrywał się w oczy białego chłopca. Widocznie nie dopatrzył się w nich podstępu czy zdrady, gdyż uśmiechnął się smutno i odparł:
– Biali ludzie najbardziej lubią czerwonoskórych, gdy oglądają ich kości bielące się w słońcu na stepie. Każdy Indianin jest dla nich parszywym psem, upierającym się mieszkać na ziemi, którą oni chcą mieć dla siebie. Nawajowie, Apacze i Siuksowie potrafią jednak skoczyć wrogowi do gardła. Jestem Nawajem. Gdyby jakikolwiek biały lub czerwonoskóry policjant na usługach białych spotkał mnie na stepie rannego, byłbym narażony na doprowadzenie do szeryfa jako podejrzany o napad. Powiedziałem to, ponieważ mój brat przyjechał tu zza wielkiej wody po małą białą squaw i niebawem odjedzie z nią do swojej ojczyzny.
– Słyszałem już nieraz o podłym postępowaniu białych ludzi wobec Indian, lecz nie spodziewałem się, że znaleźli się wśród was zdrajcy, którzy pozostają na usługach najeźdźców. Bo przecież amerykańska ziemia do was należy, to wasza ojczyzna.
– Mój biały brat jest tak młody jak ja, lecz Manitu[9] obdarzył go wielkim rozsądkiem. Mój biały brat powinien zasiadać już w radzie starszych swego szczepu. Gdyby inni biali mówili i postępowali jak ty, to indiański topór wojenny nigdy by nie był przeciwko nim wykopany. Niestety, nawet nie wszyscy Indianie rozumieją konieczność wspólnej obrony. Znaleźli się zdrajcy. To naprawdę parszywe czerwone psy!
– Rozumiem twoją nienawiść, ponieważ mój kraj także jest w niewoli. I u nas również znajdują się zdrajcy. Teraz jednak musimy pomyśleć o twoich ranach. Trzeba podłożyć skrawek koszuli pod opaskę, za którą masz zatknięte pióra. Czekaj, pomogę ci! No, tak jest dobrze. Stopę natomiast naciągniemy i owiniemy.
Tomek z wielką zręcznością naciągnął zwichniętą stopę, po czym usztywnił ją bandażem z koszuli. Indianin mimo bólu zamyślił się nad czymś, lecz dopiero po dłuższej chwili wyraził swą obawę:
– Mój biały brat mieszka u szeryfa Allana, gdy wróci podrapany i w podartym ubraniu, szeryf na pewno zapyta go, co się stało. Co mój brat odpowie?
– Przede wszystkim postaram się o to, aby pan Allan nie ujrzał mnie w takim stanie. Wywabię z domu mego druha, bosmana Nowickiego, i poproszę, aby mi przyniósł świeżą koszulę.
– Czy mój brat ma na myśli tego olbrzymiego białego mężczyznę, który również mieszka u szeryfa? – zapytał Nawaj.
– Więc ty widziałeś bosmana Nowickiego? Jak to się stało? – odparł Tomek pytaniem, zaczynając podejrzewać, iż Nawaj śledził wszystkie osoby mieszkające na ranczu Allana.
– Pracuję jako kowboj u szeryfa – padła krótka odpowiedź.
– Och, więc to tak! – roześmiał się Tomek. – Wobec tego możemy razem wrócić do domu.
– Nie, ja przebywam ze stadem na pobliskim pastwisku. Gdyby szeryf ujrzał nas razem, z łatwością by się domyślił prawdy. A jak mój biały brat wytłumaczy przed przyjacielem swój niezwykły wygląd?
– Nie kłopocz się o to. Powiem mu, że koń zrzucił mnie na wielki kaktus. Bosman Nowicki jest wspaniałym towarzyszem. Nigdy nie zadaje więcej pytań, niż to jest konieczne.
– A mała biała squaw? – indagował Indianin.
– Jeżeli masz na myśli Sally, to możesz być całkowicie spokojny. Uwierzy we wszystko, co powiem, a jej matka jest uosobieniem dobroci i bardzo mnie lubi. Obydwie mieszkają w dalekim kraju nazywanym Australią. Farma ich znajduje się na stepie, na skraju ogromnego lasu. Otóż mała squaw zgubiła się pewnego dnia w tym lesie. Ściągnięci z okolicy farmerzy nie mogli jej odszukać. Miałem szczęście. Znalazłem ją przypadkiem; zwichnęła nogę, tak jak ty obecnie, i nie mogła sama wrócić do domu. Pani Allan i Sally uczynią wszystko, o co je poproszę. Nie kłopocz się.
– Dlaczego mój biały brat jeździ do różnych dalekich krajów?
– Wraz z ojcem i jego dwoma przyjaciółmi łowimy dzikie zwierzęta, a następnie sprzedajemy je w Europie. Zwierzęta te można potem oglądać w specjalnie przystosowanych do tego celu ogrodach.
– Ugh! Czerwony Orzeł słyszał o takich ludziach, którzy chwytają dzikie zwierzęta.
– Widzę, że mój brat ma piękne imię – zauważył Tomek. – Czy mogę nazywać mego brata Czerwonym Orłem?
– Wszyscy mnie tak nazywają – odparł Nawaj. – Chodźmy do naszych koni.
– Czerwony Orzeł nie powinien forsować zwichniętej nogi. Wezmę mego brata na plecy. Bierz strzelbę i siadaj – zaproponował Tomek.
Po krótkim wahaniu Tomek wziął Indianina „na barana”. Ruszyli ścieżką w dół zbocza. Tomek był bardzo silny, lecz zmęczony wydarzeniami tego ranka wielokrotnie przystawał, aby chwilę odpocząć, zanim dotarli do koni. Mustang natychmiast zwietrzył ludzi – parskał i bił kopytami o ziemię. Nawaj gwizdnął. Mustang zarżał i uspokoił się.
Indianin zszedł z pleców Tomka tuż przy koniu. Odwiązał koniec arkanu od gałęzi krzewu, a następnie, nie wypuszczając strzelby z ręki, uczepił się długiej grzywy mustanga. Zgrabnym skokiem znalazł się na jego grzbiecie.
– Niech mój brat usiądzie za mną – zaproponował.
– Nie warto, kilkadziesiąt kroków stąd zostawiłem mojego wierzchowca – odpowiedział Tomek.
Wkrótce odszukał i dosiadł swego konia. Szybko zjechali z góry na szeroki step. W milczeniu ruszyli galopem. Dopiero po półgodzinnej jeździe Nawaj osadził wierzchowca.
– Tutaj nasze drogi się rozchodzą – odezwał się. – Mój biały brat pojedzie na północny zachód, a ja muszę się udać wprost na północ, tam znajduje się pastwisko.
– Czy Czerwony Orzeł przybędzie wkrótce na ranczo pana Allana? Chciałbym porozmawiać o różnych sprawach – powiedział Tomek.
– Postaram się niebawem spotkać z moim białym bratem.
– Będę czekał. Do widzenia!
Tomek machnął przyjaźnie ręką, po czym zawrócił konia w kierunku ranczo.
Indianin siedział bez ruchu na grzbiecie mustanga, lekko pochylony do przodu, trzymając w obydwu dłoniach swą długą, naznaczoną karbami strzelbę. Gdy biały chłopiec zaczął się oddalać, wskazujący palec prawej ręki Indianina dotknął spustu.
„Umarli nie zdradzają tajemnic” – pomyślał, unosząc broń do ramienia.
Już miał nacisnąć spust, gdy naraz uświadomił sobie, że biały chłopiec ani jednym słowem nie zapytał go o nieznanego jeźdźca.
„Przecież to ja chciałem go zabić, a on nie tylko nie wykorzystał zwycięstwa, lecz pomógł mi jak przyjacielowi. Ten biały nie wie nic o Czarnej Błyskawicy, a więc tym samym nie może nas zdradzić”.
Wolno, z ulgą opuścił broń i szepnął:
„O, Wielki Manitu! Nienawidzę białych i gotów jestem polec w walce z nimi. Nie mogę jednak zabić człowieka, który zachował się wobec mnie tak szlachetnie”.
*** koniec darmowego fragmentu ***
zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Wesprzyj dzieci chore na raka
przy ul. Litewskiej w Warszawie
Pomóż potrzebującym!
Fundacja na Rzecz
Katedry i Kliniki Pediatrii,
Hematologii i Onkologii
WUM w Warszawie
00-590 Warszawa
ul. Marszałkowska 8 (II p)
tel. 22 6211775, 22 6292349
Organizacja Pożytku Publicznego
KRS 0000191262
Przypisy
[1]Rezerwaty – terytoria wydzielane przez europejskich kolonizatorów krajowcom w Ameryce Północnej i Południowej, w Afryce i Australii.
W Stanach Zjednoczonych proces wypierania Indian z terenów wschodnich, najbardziej urodzajnych, zapoczątkowany został na przełomie XVIII i XIX w. Prezydent Jefferson postulował usunięcie wszystkich Indian z terenów na wschód od Missisipi, a jego następcy prowadzili podobną politykę. W 1837 r. Kongres zatwierdził wreszcie utworzenie Indiańskiego Kraju (Indian Territory), obejmującego tereny dzisiejszych stanów Oklahoma, Kansas, Nebraska, Dakota Północna i Południowa. Na mocy tej ustawy obszary na zachód od Missisipi miały być oddane na wieki pięciu tzw. cywilizowanym narodom: Czikasawom, Czirokezom, Kri, Seminolom i Czoktawom. Przymusowe przenoszenie Indian półosiadłych, rolniczych na obszary często wrogich im plemion koczowniczo-myśliwskich powodowało ostre walki międzyplemienne i przyniosło wiele ofiar. W Traverse des Sioux w 1851 r. wymuszono na Santee Dakotach zrzeczenie się części ziem. W tym samym czasie w Forcie Laramie plemiona Równin Wewnętrznych pod naciskiem rządu przyrzekły nie napadać na emigrantów na Szlaku Oregońskim i uznały prawo rządu do budowania dróg i fortów wzdłuż Szlaku w Indiańskim Kraju. Po tym złamaniu zasady nienaruszalności Kraju szybko następowały dalsze ograniczenia popierane użyciem siły. Coraz mniej ziemi zostawiano Indianom, aż w 1907 r. wszystkie plemiona osadzono w rezerwatach.
[2]Nowy Meksyk (New Mexico) – kraina Indian Zuni, odkryta w 1539 r. przez Marcosa de Niza i badana przez ekspedycję Coronada. Po 1821 r. Nowy Meksyk stał się prowincją niepodległego Meksyku. Na mocy traktatu Guadalupe Hidalgo z 1848 r., kończącego wojnę Meksyku ze Stanami Zjednoczonymi, prowincja ta została włączona do USA jako terytorium obejmujące Arizonę i część Kolorado. 6 I 1912 r. terytorium Nowy Meksyk wstąpiło jako stan do Unii Stanów Zjednoczonych. Podczas pobytu Tomka na pograniczu amerykańsko-meksykańskim jeszcze trwały niepokoje i wzajemne napady.
[3]Przygody Tomka podczas poprzednich wypraw opisane zostały w powieściach: Tomek w krainie kangurów i Tomek na Czarnym Lądzie.
[4]Daleki Dziki Zachód (Far Wild West) – nazwa terytoriów znajdujących się w zachodniej części Stanów Zjednoczonych A. P., pochodząca z okresu, kiedy ziemie te przeważnie zamieszkiwali wojowniczy Indianie.
[5]Siedzący Byk (Sitting Bull) i Czerwona Chmura (Red Cloud) byli wodzami szczepu Siuksów (Sioux); natomiast Cochise i Geronimo przewodzili szczepom Apaczów (Apache).
[6]Dr Emil Dunikowski, profesor lwowskiego uniwersytetu, przy końcu XIX w. przedsiębrał naukowe podróże do Stanów Zjednoczonych i Meksyku. Przewędrował Stany Zjednoczone ze wschodu na zachód; przebywał w Górach Skalistych, Nowym Meksyku i Arizonie. Przeżywał niezwykłe przygody wśród Indian i poszukiwaczy złota, a gdzie tylko zetknął się z polskimi emigrantami, wiele opowiadał im o odległej Ojczyźnie.
Razem z Polakiem Witoldem Szyszłą zapuścił się daleko na trzęsawiska Florydy, zamieszkane przez Indian Seminolów. Dunikowski przemierzył Meksyk wszerz i wzdłuż, czyniąc wszędzie ciekawe spostrzeżenia. Później napisał szereg interesujących książek, a między innymi: Meksyk i szkice z podróży po Ameryce i Od Atlantyku poza Góry Skaliste.
[7]Squaw – po indiańsku kobieta.
[8]Jankes (z ang. Yankee) – nazwa nadawana w Stanach Zjednoczonych początkowo mieszkańcom Nowej Anglii (sześciu północno-wschodnich stanów USA), później, w okresie wojny secesyjnej (1861–1865), południowcy nazywali tak swoich przeciwników z północnych stanów; w Europie natomiast od pierwszej wojny światowej nazywano tak wszystkich białych Amerykanów.
[9]Manitu – Wielki Duch, indiański odpowiednik chrześcijańskiego Boga.
O Wydawcy
MUZA SA
00-590 Warszawa
ul. Marszałkowska 8
tel. 22 6297624, 22 6296524
e-mail: [email protected]
Dział zamówień: 22 6286360, 22 6293201
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Skład i łamanie: