Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Trzy kobiety, trzy osobowości, trzy historie. I jeden adres
Trzy kobiety w różnym wieku, o odmiennych temperamentach i przeciwstawnych poglądach. Dzieli je wszystko, łączy wspólna kamienica.
Salomea – emerytowana śpiewaczka operowa, osiedlowa jędza patrząca na wszystkich z góry, Majka – rozwódka wciąż tęskniąca za wiarołomnym eks-mężem i Kaja – zbuntowana nastolatka z głową pełną szalonych pomysłów. Czy przedstawicielki trzech całkiem różnych światów odnajdą wspólny język? Czy odwieczny konflikt pokoleń może przerodzić się w stosunki pełne empatii?
Trzy światy to opowieść o życiu, które nie zawsze jest takie, jak je sobie wymarzyliśmy, oraz o tym, że bez względu na przeciwności losu warto zawalczyć o siebie. Musi jedynie znaleźć się ktoś, kto poda przyjazną dłoń.
Kaja zaanektowała duży głaz tuż za bramą. Usiadła tak, aby widzieć wszystkich wchodzących i wychodzących z budynku komendy, i wystawiła twarz do słońca.
– Kaja?
Niee… jaszczurka zwinka ładująca akumulatory na rozgrzanym głazie…
Dziewczyna nie poruszyła się, jedynie Okruszek machnął na przywitanie ogonem.
– Kaja? – W głos Domana wkradła się nutka niepokoju. – Stało się coś?
Dobra. Teraz. Kaja spojrzała prosto w słońce. Oczy momentalnie wypełniły się łzami. Potem przeniosła wzrok na policjanta i opuściła w dół kąciki ust. Miała nadzieję, że wygląda wystarczająco żałośnie.
– Jezus Maria! Co się stało? – Nutka niepokoju zamieniła się w całą gamę strachu. – Coś z mamą?
I to jest właśnie to, co chciałam usłyszeć – ucieszyła się w duchu Kaja.
Joanna Kupniewska
Urodzona w 1971 roku w Choszcznie, w województwie zachodniopomorskim. Z zawodu fizjoterapeutka, rehabilitantka w szpitalu w Choszcznie. Pasjonatka jazdy konnej. Zadebiutowała powieścią obyczajową Dysonanse i harmonie. W jej twórczości odnaleźć można dużą dawkę humoru.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 308
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W duszy każdego z nas toczy się walka pomiędzy dwoma wilkami. Jeden z nich, czarny, reprezentuje strach, lęk, zawiść, żal, smutek, zazdrość, arogancję, chciwość, poczucie winy, użalanie się nad sobą, kłamstwo, urazę, fałszywą dumę, poczucie wyższości i poczucie niższości. Drugi wilk, biały, symbolizuje miłość, radość, zadowolenie, hojność, prawdę, życzliwość, zgodę, nadzieję, pokój, akceptację, chęć zrozumienia, wiarę i współczucie.
„Jezu, jak on na nią patrzył! Jego lazurowe oczy robiły się coraz ciemniejsze. Z głębi błękitnych, pozornie spokojnych sadzawek okolonych gęstwiną czarnych i zmysłowo podkręconych rzęs powoli wyłaniał się mroczny wir namiętności. Obiecywał rozkosze, jakich nigdy jeszcze nie zaznała. Obiecywał, że jej ciało stanie się gliną, a krew lawą. Że każdy jej nerw zacznie drżeć niczym struny harfy muskane palcami najlepszego z bardów. Że zacznie wić się i krzyczeć niczym przywódczyni sabatu w słodkich mękach zadawanych doświadczoną ręką średniowiecznego inkwizytora…”
Jezu! Oderwałam palce od klawiatury laptopa i z jękiem rozpaczy wzniosłam oczy do sufitu. Kochałam swoją pracę. Naprawdę. Ale czasem przy selfpublishingu robota była ponad siły. Wymagała olbrzymiego samozaparcia i umiejętności odrzucenia wszelkich estetycznych standardów. Moralnych czasem też, szczególnie gdy redagowałam erotyczną powieść pisaną prawdopodobnie przez jakąś zakompleksioną nastolatkę. A trzeba dodać, że za czytanie i poprawianie tych żenujących głupot otrzymywałam jeszcze bardziej żenującą stawkę…
Splotłam ręce i przeciągnęłam się, aż strzeliły mi stawy palców. Taa… Ten kutas Paweł też tak na mnie kiedyś patrzył. Aż mi kolana miękły jak galareta, a serce zmieniało się w jakiegoś cholernego wróbla z ADHD. Chciało wyrwać się na wolność, nie bacząc na dziurę, jaką zostawi w klatce piersiowej i w kiecce od modnego projektanta, którą kupiłam za ciężko wyharowane w czasie wakacji w Rewalu pieniądze, aby olśnić debila, który dwa lata później został moim mężem. Taa… Później patrzył tak samo na tę pielęgniarkę z chirurgii, babę z apteki i żonę swego najlepszego kumpla. W końcu zapatrzył się w cycki własnej asystentki, spakował walizkę i zostawił mnie z dwójką dzieci i ledwie wykończonym dwustumetrowym domem.
Potrząsnęłam krótką grzywką, aby odgonić wspomnienia. Tuż po rozwodzie zaszalałam i obcięłam swoje długie prawie za tyłek włosy. Teraz trochę żałuję, szczególnie gdy patrzę na bujną szopę Kaśki. Kawa! Tak – tego mi potrzeba. W drodze do kuchni o mało nie wyrżnęłam się jak długa, zahaczając stopą o Okruszka, który jak zwykle zignorował swoje legowisko i rozłożył się w progu.
– Spadaj, Okruch! – warknęłam z lekką irytacją.
Pies ziewnął szeroko i zmierzył mnie pobłażliwym spojrzeniem. Widząc jednak, że kieruję się do kuchni, usiadł, oblizał się i podreptał za mną w nadziei na jakiś apetyczny kąsek.
– Wiesz co, może jednak kolejna kawa to nie jest najlepszy pomysł… – Podrapałam psa za uchem. – Jak myślisz? Iwan czaj?
Wstawiłam wodę w czajniku. Z ustawionych w długim rzędzie słoiczków wybrałam jeden i wsypałam miarkę do zaparzacza.
– Chcesz też? Kwiatowo-miodowy aromat, lekko wyczuwalna cierpkość, pobudzająca niczym kawa i pyszna jak ambrozja. – Podsunęłam pojemnik z suszem pod psi nos. – Pamiętasz, jak zeszłym latem pojechaliśmy zbierać wierzbówkę za miasto?
Pies kichnął.
– No jasne. – Zachichotałam. – Z pewnością pamiętasz, dziadu jeden! Wytarzałeś się w jakimś łajnie, zasmrodziłeś samochód, dom i doprowadziłeś Kaśkę do histerii, gdy prawie rzygając, dezynfekowała cię pod prysznicem.
Udając, że kompletnie nie wie, o co chodzi, Okruszek lekko trącił nosem moją rękę i wymownie spojrzał w najatrakcyjniejszy kąt kuchni. Czytając w jego myślach, otworzyłam drzwi lodówki i odłamałam spory kawał kiełbasy.
– Masz, żryj, łasuchu. – Zachwycony pies złapał kąsek w powietrzu i unicestwił go jednym kłapnięciem szczęk. Czajnik zagwizdał i po chwili w pomieszczeniu zapachniało latem. Podskoczyłam i prawie oblałam herbatą rękę, gdy z mieszkania poniżej dobiegły moich uszu świdrujące dźwięki jakiejś uwertury. Miałam wrażenie, że trąby zawyły tuż przy mojej głowie, a skrzypce zajęczały wprost spod kuchennego zlewu. – Matko i córko! Hrabini znowu zaczyna koncertować! I jak mam teraz z gniota uczynić bestseller? – pożaliłam się Okruchowi i wróciłam do pracy.
Nie ośmielała się nawet nucić. Czas, kiedy stała na scenie, śpiewając pełną piersią, dawno już przeminął. Czas, kiedy publiczność zamierała w zachwycie, słysząc jej niebiański sopran, był prehistorią. Momenty, gdy scena obrzucana była bukietami goździków i tulipanów, pluszowymi maskotkami i bilecikami ze starannie wykaligrafowanymi wyrazami uwielbienia, pozostały już tylko wspomnieniami. Po koszach czerwonych róż czekających na nią w garderobie po każdym występie zostały jedynie zasuszone, pokryte kurzem badyle, których nie potrafiła wyrzucić. Ściany przedpokoju i salonu obwieszone były dyplomami i nagrodami. „Nagroda państwowa za wybitne osiągnięcia w dziedzinie wokalistyki” z 1960 roku, „Nagroda państwowa II stopnia” z 1968 roku, „Nagroda Miasta Warszawa” z 1971, złoty medal „Zasłużona Kulturze Gloria Artis” z 1981… Nie potrafiła się też pozbyć starych, oprawionych w cienkie drewniane ramki afiszy i plakatów. Na każdym widziała swoją twarz. Młodą i jakże odmienną od tej w lustrze. Roześmianą, poważną, filuterną, zrozpaczoną lub szczęśliwą – w zależności od wystawianego właśnie spektaklu. W szarym prochowcu i z pistoletem w dłoni z „Toski”, we wzorzystej, cygańskiej kreacji z „Carmen”, jako etiopska niewolnica Aida czy też swojska góralka Halka. Na każdym z nich wyglądała pięknie. Obok afiszy wisiały liczne fotografie. Czarno-białe zdjęcia z muzycznych scen, z balów i bankietów wydawanych po premierach, z wielbicielami i ówczesnymi przyjaciółmi.
Choć w rogu salonu stał piękny stary fortepian, Salomea Białobrzeska nie ośmielała się również grać, choć w myślach powtarzała słowa libretta:
Żyłam dla sztuki, żyłam dla miłości,
Nigdy nie skrzywdziłam żywej duszy.
Dyskretną ręką uwolniłam się od wszystkich nieszczęść, które napotkałam.
Przez chwilę napawała się brzmiącym sopranem śpiewaczki.
W tej godzinie smutku,
Dlaczego, Panie,
Dlaczego mnie w ten sposób wynagradzasz?
W milczeniu wysłuchała „Vissi d’arte” Florii Toski w wykonaniu Renaty Tebaldi i pilotem wyłączyła odtwarzacz. Zapadła głucha i ciężka cisza. Kobieta wstała z fotela i podeszła do wygaszonego kominka. Na gzymsie, w starodawnej pozłacanej ramce stały dwa zdjęcia. Jedno w sepii przedstawiało parę nowożeńców. Ona w długiej sukni, z pojedynczą białą różą w dłoni, patrzyła z miłością na przystojnego mężczyznę. On, w czarnym fraku i z różą w butonierce, szarmancko pochylał się nad kobiecą ręką z niechybnym zamiarem złożenia pocałunku. Na drugiej, czarno-białej, fotografii ten sam, choć nieco starszy już mężczyzna z lekkim uśmiechem patrzył gdzieś w dal. Salomea czule musnęła dłonią zimne szkło.
– Podobało ci się, Stasiu? Pamiętasz, jak śpiewałam tę arię w Bukareszcie? To wtedy dostałam od ciebie te piękne herbaciane róże i marcepanowe czekoladki. Pamiętasz tę noc w ogrodach Cişmigiu? Jak jasno świeciły wtedy gwiazdy! Zawstydzony naszymi pocałunkami księżyc chował się za chmurami, a świerszcze grały do wtóru naszych przyspieszonych oddechów. Pamiętasz, Stasiu? Dziś gwiazdy już tak nie świecą, cykady nie grają. Nikt nie słucha Toski ani Don Giovanniego. Dziś słyszę tylko pijackie śpiewy za oknem i dzikie wycie, które ta smarkula z góry nazywa muzyką. – Podniosła portret mężczyzny i przytuliła do piersi. – Już niedługo, kochany. Jeszcze trochę. Przecież nie mogę żyć wiecznie. W końcu Pan zlituje się nade mną i zabierze z tego podłego świata. Już niedługo.
Stara, zmęczona kobieta jeszcze raz pogładziła fotografię i odstawiła w to samo miejsce. Podeszła do okna i zapatrzyła się w dal.
„Piersi Dżesiki zafalowały niczym dojrzałe łany zboża na wietrze. Męskość Brajana upodobniła się do wieży, która pręży się wprost do nieba, za nic mając przeciwności losu w postaci ojca dziewczyny, który go nienawidził”.
Rany boskie! Miałam ochotę z całej siły walnąć klapą laptopa. Dobijałam już do trzydziestej piątej strony, a Dżesika i Brajan wciąż nie skonsumowali swojej miłości. Choć on miał coraz bardziej zamulone/zamglone spojrzenie, a ona się trzęsła/drżała, jakby miała febrę, do finalnego aktu brakowało pewnie jakichś stu stron. Od korygowania co trzeciego słowa, poprawiania literówek i wysiłku, jaki wkładałam w często kończące się fiaskiem próby zrozumienia, co autor miał na myśli, zaczynała mnie boleć głowa. Postanowiłam jednak wykazać się wielką determinacją oraz zawodowym zaangażowaniem i dokończyć redakcję rozdziału.
„Poczuła jego język na szyi.
– Och, och! Tak, tak mi rób!
– Dobrze ci?
– Tak, tak! Tak mi dobrze. Jesteś wspaniały!
– Nie, to ty jesteś wspaniała.
– Nie, nie. Ty jesteś wspanialszy!”
Moja determinacja spadła do zera, a w ślad za nią śmiercią tragiczną umarło zaangażowanie. Matko jedyna! Co robił święty Marek, patron pisarzy, gdy powstawało to dzieło? Zamknęłam laptopa i wysączyłam resztkę herbaty.
– Okruch, gdzie twoja pani? – Zerknęłam na zegarek. Matko, już po dziewiętnastej! Od dwóch godzin gówniara powinna siedzieć przy lekcjach. Poderwałam się w poszukiwaniu telefonu. Prawie w tym samym momencie rozległ się dzwonek u drzwi, a Okruszek rozszczekał się grubym basem.
– Idę, idę! Chwila!
Chwyciłam za obrożę i nie zważając na bierny opór psa, zaciągnęłam czworonoga do łazienki. Nauczona doświadczeniem dokładnie zamknęłam drzwi. Nigdy nie zapomnę, jak Okruszek wypadł niespodziewanie z kibla i rzucił się witać kuriera. Fakt, że przerażony facet spadł z półpiętra na łeb na szyję, to pech, ale że razem z nim poleciał zamówiony serwis obiadowy za sześć stów – to dopiero było prawdziwe nieszczęście. Poprawiając włosy i obciągając na brzuchu seksowny podkoszulek z Elsą z „Krainy lodu”, podeszłam do drzwi. Zerknęłam przez judasza. Policjant? Jezu, obcy policjant! Z nagłym niepokojem otworzyłam drzwi.
– Chrystusie, Królu! Coś się stało?
Piskliwy głos, który wybrzmiał z zaciśniętej krtani, nie mógł należeć do mnie. Drżące i spocone ręce szybko wytarłam w dresy.
– Chodzi o Kasię? Jakiś wypadek? Wszystko z nią okej?
Policjant zawahał się, doprowadzając mnie do szaleństwa.
– Jak by tu powiedzieć…
– Panie!
– Już, już. Z pani córką wszystko dobrze. Nie miała wypadku ani nic w tym stylu.
Musiał usłyszeć łomot, który rozległ się, gdy z mojego serca spadł potężny głaz.
– Ale?
Policjant odsunął się lekko i zza jego pleców wyłoniła się dziwna postać. Uspokojona, choć wciąż nie do końca, przyjrzałam się dziwnemu osobnikowi nieokreślonego wieku ani płci, za to bardzo konkretnie woniejącemu. Okruszek zawył przejmująco.
– Żebrała pod kościołem – wyjaśnił policjant.
No i co z tego? – pomyślałam coraz bardziej zdezorientowana. – Mam coś dać? Kasę? Jedzenie? Zaproponować kąpiel?
– No i?
– Hm…
Rozmowa utknęła w martwym punkcie. Skrępowany policjant zaczął przestępować z nogi na nogę, a ja uważniej przyjrzałam się żebraczemu osobnikowi. Zaraz. Chwila… Czy ten szalik nie wygląda znajomo? Oczywiście, gdy widziałam go po raz ostatni, był niebieski, a nie brudnoszary. A czapka? Czy nie kupiłam podobnej Kaśce kilka tygodni temu? Przyjrzałam się dokładniej. Matko droga!
– Kaśka?!
Śmierdzący oberwaniec zadarł do góry podbródek i wojowniczo łypnął oczami.
– Możemy już wejść do środka czy poczekamy, aż zleci się cała klatka schodowa?
Wciąż zaszokowana słowami policjanta i wyglądem córki zrobiłam krok w tył i wpuściłam do środka dziwną parę.
– Jezus Maria, dziecko! Co ci znowu wpadło do głowy? – Głęboko wciągnęłam powietrze. Zbyt głęboko. – Albo wiesz co… później mi opowiesz. Ze szczegółami. A na razie idź się wykąpać, bo śmierdzisz identycznie jak wytarzany w łajnie Okruch. Ciuchy do worka i na śmietnik.
Psa nie zmylił widocznie zapachowy kamuflaż ukochanej pani, bo szczekał jak oszalały i drapał pazurami w drzwi, domagając się wolności.
– I Okruszka nie wypuść! – Zdążyłam jeszcze krzyknąć do oddalających się pleców, odzianych w coś, co kilka wieków temu było pewnie dżinsową kataną.
– No więc… – Udając spokój, uśmiechnęłam się do policjanta. – Jakiej wielkości mandat mam uiścić?
Wchodząc do pokoju córki, Majka stłumiła westchnienie. Oczywiście, wiedziała, czego się spodziewać, lecz widok psa rozwalonego na łóżku i zwiniętej w kłębek na psim materacyku Kaśki zawsze wzbudzał w niej ambiwalentne uczucia. Z jednej strony chciało jej się śmiać, z drugiej, gdy myślała o zimnych stopach dziewczyny, jej wystawionych na nocny chłód nerkach i porannym jęczeniu o bolących plecach, miała chęć potrząsnąć i psem, i nastolatką. Dawno już dała sobie spokój z pedagogicznymi gadkami. Kaśka miała swoje ugruntowane zdanie i w żaden sposób nie można było jej wytłumaczyć różnicy między człowiekiem i zwierzęciem. Od dwunastego roku życia nie jadła mięsa ani nie zakładała skórzanych ubrań. Regularnie doprowadzała matkę do szału, biorąc udział w przeróżnych akcjach organizowanych przez liczne ekologiczne frakcje. Cóż, kilka akcji zainicjowała sama. Majka zachichotała cicho, wspominając, jak jej córka zabarykadowała się pod odwróconym do góry kółkami zakupowym koszem i zablokowała dostęp do jaj z chowu klatkowego w jednym z tutejszych marketów. Gdy ochroniarz wyprowadzał ją za ucho i przekazywał zbaraniałej matce robiącej zakupy w butiku obok, nie było już tak zabawnie. Albo akcja z psem. Dwa lata temu Kaśka wróciła z miasta z piszczącym kłębuszkiem zawiniętym w jej najlepszy sweter.
– Mamo, błagam cię! Pozwól mu zostać!
– Nie ma mowy! Rozmawiałyśmy o tym wiele razy. Gdybyśmy zostały w naszym domu, to mogłabyś negocjować, ale tu? W starej kamienicy? Bez podwórka? Nie!
– Mamo, ale tylko spójrz na niego! On jest z nielegalnej hodowli, którą właśnie zlikwidowano. Leżał w kącie, w brudzie i smrodzie. Miałam go zostawić? Był najmniejszy, najdrobniejszy, inne psy po nim deptały, matka odrzuciła! Nie przeżyje bez nas! Błagam cię, spójrz tylko!
Spojrzała i przepadła. Piszczący brzydal wielkości królika o pomarszczonej skórze i nieproporcjonalnie wielkiej głowie. Małe zakończone drobnymi pazurkami łapki przebierały rozpaczliwie, paciorki zaropiałych oczu wpatrywały się prosto w jej oczy i wręcz nieprawdopodobnym było, że ten donośny płaczliwy pisk wydobywał się z tak drobnego ciałka. No, może… W końcu taki mały psiaczek nie zajmie wiele miejsca. Kaśka została bez ojca, bez brata…
– Nie wiem sama… Trzeba go chyba będzie karmić butelką i nie wiadomo, czy przeżyje.
– Będę go karmić. Pójdę do weterynarza, wszystko kupię ze swoich pieniędzy!
– Sierść, wychodzenie o świcie…
– Mamo, przysięgam! Nie zobaczysz ani jednego kłaczka, będę codziennie odkurzać. Będę wychodzić nawet w środku nocy. I karmić. I chodzić do weterynarza… Nawet się nie zorientujesz, że mamy w domu psa. Spójrz – jest taki malusieńki! Błaaagam!
Cóż, rzeczywiście był malusieńki. Przez pierwszy miesiąc. Przy odpowiedniej opiece, dobrej karmie i olbrzymiej dawce czułości Okruszek rósł jak na drożdżach. Kaśka profilaktycznie nie wspomniała, że w likwidowanym przybytku była hodowla dogów i, zanim Majka się spostrzegła, pies sięgał jej prawie do pasa.
Jakby wiedział, że o nim myśli, Okruszek chrapnął głośno i obrócił się na grzbiet, wyciągając do góry swoje metrowe łapy. Okruszek! Niezły żart!
Majka zerknęła na śpiącą słodko Kasię. Na szczęście policjant był łaskawy i skończyło się na upomnieniu, ale rozmowa z córką kosztowała ją sporo nerwów.
– Oszalałaś?
– To było społeczne doświadczenie.
Majka wzniosła oczy do sufitu.
– Jezu, Kaśka! Na czym polegało? Na wyłudzaniu kasy od biednych ludzi?
Dziewczyna spokojnie przełknęła jajko na miękko. Od kur z wolnego wybiegu, oczywiście.
– Jacy biedni?! Musiałabyś zobaczyć te odsztafirowane bidulki. I tylko stamtąd mnie pogonili. Głupi klecha. Gdyby nie zadzwonił na policję, wróciłabym spokojnie sama i nie musiałybyśmy przeprowadzać tej rozmowy.
Matko jedyna! – Majka przewróciła oczami.
– Co to znaczy? Jeszcze gdzieś… – nie przeszło jej przez gardło słowo „żebrać” – robiłaś doświadczenie?
Kaśka potaknęła głową.
– Żebrałam pod kościołem, marketem i na dworcu. Pod marketem zebrałam pięćdziesiąt cztery złote, na dworcu trzydzieści jeden, a pod kościołem nic. Dziwne, nie?
Dziewczyna dopiła herbatę i wstawiła kubek do zmywarki.
– No bo sama powiedz. Kościół to miejsce, gdzie powinnam nazbierać najwięcej, prawda? Z definicji. Miłość bliźniego, prędzej wielbłąd przez ucho niż bogaty i tak dalej. To czemu nie dali mi nawet złotówki?
No i jak jej to wytłumaczyć? Jak powiedzieć piętnastoletniej dziewczynie, że te wielkie ideały, honor i ojczyzna, urbi et orbi, dobro zwycięża i tak dalej funkcjonują tylko w świecie wykreowanym w książkach i filmach? Że dziś każdy dobry uczynek się zemści, a uczciwość jest domeną naiwnych marzycieli?
– Mało tego! Nasłali na mnie policję niczym starożytni Rzymianie lwy na pierwszych chrześcijan.
No tak. Niedawno widziała u niej na półce Quo Vadis.
– I mamy paradoks. Zamiast zaznać misericordii, dotknęła mnie mizerykordia.
Jezus Maria! O czym to dziecko mówi? Czy matce wypada być głupszą od córki? – zastanawiała się gorączkowo, starając zachować pokerową minę.
– Słucham?
– No wiesz, czytałam o tym ostatnio. Tak samo się wymawia, tylko inaczej pisze. Misericordia to miłosierdzie, ponoć szczególnie miłe naszemu Panu. A mizerykordia to sztylet służący do dobijania rannych. Niby i to, i to z definicji jest miłosierdziem, ale czy temu księdzu nie łatwiej było rzucić mi parę groszy niż dobić? Znaczy wezwać gliny?
Zakłopotana Majka szybko przeszła do ataku.
– Kaśka, weź mi tu nie filozofuj, tylko gadaj, po cholerę ty na to żebractwo poszłaś? Brakuje ci czegoś? Nie mogłaś mnie poprosić?
Córka powtórzyła gest matki i obrzuciła sufit pogardliwym spojrzeniem.
– No co ty! Przecież mówię, że doświadczenie społeczne robiłam. Jacy ludzie i w jakiej urbanistycznej lokalizacji są najbardziej współczujący i hojni.
– Proszę mi te wszystkie pieniądze oddać!
Sama wiedziała, że jej polecenie jest niewykonalne, ale w końcu była matką!
– Nie bądź pazerna.
Jezu! – wyrwało się matce spod serca.
– No przecież nie mnie, tylko tym ludziom, od których je wyżebrałaś!
Sufitowi znów się oberwało.
– Mamo, zastanów się! Jakim cudem? Na schronisko oddam. Mogę już iść spać?
– Jeszcze nie skończyłam! No przecież o tym mówię. Oddać proszę tę kasę na jakiś charytatywny cel! – Majka znalazła sposób na utrzymanie rodzicielskiego autorytetu.
– Od początku miałam taki plan.
– I dobrze. A teraz marsz spać! I to migiem!
Kaśka gwizdnęła na Okruszka i oboje znikli za ozdobionymi wymalowaną farbami wielką tęczą drzwiami pokoju piętnastolatki. Na sekundę wyłoniła się zza nich jeszcze mokra głowa.
– I prosiłam cię, żebyś nie nazywała mnie Kaśką. Mam na imię Kaja!
W całej mrocznej i ponadsiedemdziesięciometrowej przestrzeni własnego mieszkania Salomea czuła się dobrze tylko w dwóch miejscach. Jednym z nich był południowy kąt salonu, w którym stał stary rattanowy fotel na biegunach. Miał wygodne, szerokie poręcze i niewielki zagłówek. Dawno temu wypatrzyła go w sklepie z używanymi meblami i namordowała się strasznie, wioząc mebel tramwajem do domu. Warto było. Codziennie o siedemnastej siadała na wygodnym siedzisku, przykrywała nogi ciepłym, polarowym kocem i spośród wielu płyt z ulubionymi ariami wybierała tę, która w danym dniu współgrała z jej nastrojem. Aria Zerliny z „Don Giovanniego”, ballada Senty, kuplety Torreadora… Czasem pozwalała sobie na nieco luzu i z głośników rozlegał się głęboki, choć nie do końca profesjonalny, tenor Andrei Bocellego. Najbardziej podobały jej się duety. Time To Say Goodbye w parze z Sarah Brightman czy E Piừ Ti Penso z Arianną Grande. Podczas ostatniej wizyty w Empiku młody sprzedawca polecił jej płytę niejakiego Eda Sheerana. Podobno tam też śpiewa Bocelli. Jeszcze jej nie przesłuchała, bo ta okładka jakaś taka…
Drugie ulubione miejsce miała przy oknie wychodzącym na ulicę. Stało tam zwykłe krzesło od kompletu z jadalni. Nie było ani piękne, ani za bardzo wygodne, lecz miało odpowiednią wysokość. Gdy podłożyło się tę poduszkę w purpurowo-złote kwiaty, wręcz idealnie służyło do podglądania zewnętrznego świata. Dyskretnie, zza firanki, żeby, Boże broń, żaden z sąsiadów nie powziął nawet cienia podejrzenia, że Salomea interesuje się ich losem. Ileż historii mogłaby opowiedzieć! Facet spod szóstki po pracy nigdy nie wchodzi od razu do środka. Stoi przed bramą i do kogoś dzwoni. Brudne interesy? Kochanka? Na pewno było to coś nielegalnego, bo przecież ze zwykłą telefoniczną rozmową nie musiałby kryć się przed żoną. Syn Nowackiej spod czwórki cichaczem popala papierosy. Salomea już kilka razy zwracała gówniarzowi uwagę, że nie życzy sobie smrodu ani petów pod oknem, ale czy do takiego coś dotrze? A ta biedna Bigosowa spod ósemki? Dzień w dzień tacha siaty z warzywniaka. Ziemniaki, buraki, kapusty, banany… A te jej chłopaczyska nawet na schody nie wyjdą, żeby pomóc matce. Cóż, jak sobie wychowała, tak ma. A stary Bigos wiecznie pijany. Kiedyś obrzygany i w mokrych portkach spał na jej wycieraczce. Obrzydlistwo! Salomea kilka razy przyłożyła sąsiadowi laską po głowie, ale pijak nawet nie drgnął. Całe szczęście, że po chwili Bigosowa zabrała męża spod jej drzwi. Chociaż w tym przypadku walenie w kaloryfer poskutkowało, bo jeśli chodzi o tę smarkulę spod trójki, to Salomea mogłaby rękę złamać, waląc po rurach, a ta mała i tak miałaby to gdzieś. Włącza jakieś dzikie wycia i nazywa to muzyką! Nie zdaje sobie, smarkula, sprawy, że to wycie roznosi się po całej klatce schodowej? Może ktoś sobie nie życzy? No, ale co tu się po patologii spodziewać! Mieszka tylko z matką, ojca ani widu, ani słychu. Matka wiecznie w domu, pewnie bezrobotna. Wczoraj wieczorem policja smarkulę do domu przyprowadziła. Pewnie na melinie jakiejś była, bo wyglądała jak ostatnia łachudra. Straszne, co z tą dzisiejszą młodzieżą się porobiło. Kobieta ciężko westchnęła i poprawiła się na poduszce. O! Idzie! Boże, jak to dziecko wygląda! I z tym cielakiem u boku! Co to trzeba mieć w głowie, żeby takiego wielkiego psa w kamienicy trzymać? Niech no tylko narobi jej na wycieraczkę! Już ona – Salomea, będzie wiedziała, gdzie i komu to zgłosić! Chwilę obserwowała smarkulę spod trójki. Dziewucha przykucnęła i powiedziała coś do psa. Kilka razy rzuciła między drzewa piłeczką, a gdy psisko się wybiegało i pewnie narobiło gdzieś w krzakach, kucnęła ponownie i przypięła smycz.
Gwizd czajnika przerwał ulubione zajęcie Salomei i kobieta nie zdołała już dojrzeć, w którą stronę skierowali się smarkula i jej pies. Zresztą, co to za różnica? Pewnie wieczorem znów przyprowadzi ich policja. No, patologia jak nic!
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazało się również:
Trzy światy
Wydanie pierwsze
ISBN: 978-83-8219-511-8
© Joanna Kupniewska i Wydawnictwo Novae Res 2021
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Kamila Racław
Korekta: Emilia Kapłan
Okładka: Magdalena Muszyńska
Wydawnictwo Novae Res
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek