Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
[PK]
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych
Trzydzieści trzy najlepsze opowiadania Marka Twaina, jednego z największych pisarzy amerykańskich, wielkiego humorysty i wnikliwego obserwatora życia codziennego.
Żywy i plastyczny obraz Ameryki drugiej połowy XIX wieku.
Książka dostępna w zasobach:
Wojewódzka Biblioteka Publiczna w Lublinie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 695
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Twain Trzydzieści trzy,
opowieści
Biblioteka Klasyki Polskiej i Obcej Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik Warszawa 1973
Mark Twain
Tłumaczyli
Bronisława Bałutowa Antoni Marianowicz Anna Przedpełska — Trzeciakowska Zofia Siwicka
Antoni Słonimski Anna Swiderska Krystyna Tarnowska Ewa Życieńska oraz przekłady anonimowe
Tytuł oryginału angielskiego
The Complete Short Stories of Mark Twain
Wyboru dokonał
Jan Stefczyk
Opracowanie graficzne
Emilia Freudenreich
„Czytelnik”, Warszawa 1973. Wydanie I.
Nakład 50 290 egz. Ark. wyd. 24,7; ark. druk. 34.
Papier druk. m/gł. kl. III, 65 g. 92X114.
Oddano do składania 20 X 1972 r.
Podpisano do druku 3 V 1973 r.
Druk ukończono we wrześniu 1973 r.
Drukarnia Wydawnicza w Krakowie.
Zam. wyd. 114; druk. 1115/72. B-07-2344 Cena zł 35.— Printed in Poland
iedawno wybrałem się do St. Louis. W drodze na zachód, po przesiadce w Terre Haute (w stanie Indiana), na którejś z mniejszych stacji wsiadł jakiś pan o łagodnej, dobrotliwej powierzchowności, mogący mieć ze czterdzieści pięć lub pięćdziesiąt lat, i zajął miejsce koło mnie. Rozmawialiśmy z godzinę bardzo przyjemnie na rozmaite tematy i mój towarzysz wydał mi się ogromnie miły i inteligentny. Dowiedziawszy się, że jestem z Waszyngtonu, zaczął rozpytywać o różne osobistości polityczne i o szczegóły dotyczące Kongresu. Wkrótce przekonałem się, że rozmawiam z człowiekiem wybornie zorientowanym we wszystkich szczegółach życia politycznego, któremu nie były obce nawet przyzwyczajenia i maniery wybitniejszych mówców i przedstawicieli izb. Wtem przeszło koło nas dwóch mężczyzn, z których jeden odezwał się do drugiego:
— Harris, mój kochany, zrób to dla mnie.
Oczy mego towarzysza zabłysły. Widocznie te słowa obudziły w nim jakieś miłe wspomnienia. Potem rysy jego powlókł wyraz głębokiego zamyślenia, nieledwie ponurości. Zwrócił się do mnie móiwiąc:
— Pozwól pan, że panu coś opowiem. Jest to tajemny rozdział mego życia, rozdział, o którym nigdy nie wspominałem nikomu, odkąd wszystko się wykryło. Wysłuchaj pan cierpliwie i przyrzeknij, że mi nie będziesz przerywał.
Przyrzekłem, po czym nieznajomy opowiedział mi następującą przygodę, mówiąc chwilami z ożywieniem, chwilami ze smutkiem, ale zawsze ze szczerym i głębokim uczuciem.
Dnia 19 grudnia 1863 r. wyjechałem z St. Louis wieczornym pociągiem, idącym do Chicago. Było nas dwudziestu czterech podróżnych, samych mężczyzn, bez kobiet i dzieci. Byliśmy wszyscy w wybornych humorach i wkrótce pozawieraliśmy między sobą przyjemne znajomości. Podróż zapowiadała się szczęśliwie i nikt z nas, jak sądzę, nie przeczuwał okropności, jakie nas czekały.
Około jedenastej wieczorem zaczął sypać śnieg. Po przejechaniu niewielkiej osady Welden, wydostaliśmy się na olbrzymią prerię, która rozciąga się bezkresnym pustkowiem aż w stronę Osad Jubileuszowych. Wiatr, nie zatrzymywany żadnymi wzgórkami ani drzewami, dął wściekle przez stepy, rzucając śniegiem jak pianą rozpryśniętą ze wzburzonych bałwanów. Śnieg gęstniał z każdą chwilą, a ze zwalniającego stopniowo biegu pociągu wnosiliśmy, że lokomotywa przekopuje się z coraz większą trudnością. Chwilami nawet przystawaliśmy zupełnie przed wielkimi zaspami, które przewalały się przez tor kolejowy na kształt olbrzymich mogił. Rozmowa zaczęła się rwać. Zamiast wesołości zapanowała powaga i niepokój. Wszystkim nasunęło się na myśl prawdopodobieństwo zagrzebania w śniegu wśród szczerego stepu, o dziesiątki mil od ludzkich osiedli — i wszystkimi umysłami owładnęło przygnębienie.
Około drugiej w nocy obudziło mnie z niespokojnej drzemki uczucie, że ustał wszelki ruch. Od razu pojąłem okrutną prawdę: byliśmy uwięzieni w zaspie śnieżnej! „Wszystkie ręce do pomocy!” Każdy skoczył na to wezwanie. Wybiegliśmy w burzliwą noc, w nieprzejrzane ciemności, w »wirujące tumany śniegu, na wściekłe podmuchy wiatru, wybiegliśmy czując, iż chwila jeszcze, a zginiemy wszyscy. Odgarnialiśmy śnieg, czym się dało: rękami, łopatami, deskami, wszystkim, co tylko było pod ręką. Dziwny to był i posępny widok, ta gromada oszalałych ludzi walczących ze śniegiem, który walił zewsząd, po części zanurzonych w głębokiej ciemności, po części oświetlonych ponurym blaskiem reflektorów lokomotywy.
Godzina wystarczyła, aby przekonać nas, jak bezowocne były nasze wysiłki. W czasie, w którym zdołaliśmy usunąć jedną zaspę, wicher naniósł nam dziesięć nowych. Co gorsza, odkryliśmy, że przy ostatnim •ataku na nieprzyjaciela został uszkodzony tender, gdyby więc nawet otworzyła nam się wolna droga, pozostalibyśmy bezradni. Strudzeni i zgnębieni do ostatka, powróciliśmy do wagonu. Zgromadzeni dokoła pieców, zaczęliśmy na serio rozważać położenie. Nie mieliśmy ze sobą żadnych zgoła zapasów i to martwiło nas najbardziej. Nie groziło nam zmarznięcie, gdyż pociąg posiadał ogromny zapas drzewa, i tc było dia nas jedyną pociechą. Zakończyliśmy dyskusję, zgadzając się z uwagą konduktora, który rzekł, że byłoby szaleństwem wędrować pieszo pięćdziesiąt kilometrów po takim śniegu. Nie mogliśmy posłać po pomoc, a choćbyśmy posłali, nie zdałoby się to na nic. Musieliśmy tedy ulec i oczekiwać, o ile możności cierpliwie, na ratunek lub śmierć głodową. Sądzę, że najmężniejsze nawet serce zdrętwiało w chwili, gdy wyrzeczono te słowa.
Po upływie dalszej godziny rozmowa ograniczała się już tylko do przyciszonych szeptów tu i ówdzie po kątach wagonu, tłumionych chwilami głośniejszym poświstem wiatru; lampy przygasły; większość skazańców usunęła się w niepewny półmrok, ażeby rozmyślać, zapomnieć o teraźniejszości, zasnąć, o ile im nerwy na to pozwolą.
Nareszcie minęły wlokące się wolno godziny tej strasznej nocy, która zdawała się nam wiecznością, i na wschodzie zaświtał chłodny, szary ranek. Rozwidniało się coraz bardziej i podróżni zaczęli się poruszać i dawać znaki życia. Coraz to któryś odsuwał z czoła spuszczony kapelusz, prostował zdrętwiałe członki i wyglądał oknem na smętny krajobraz. Zaiste był on smętny! Ani śladu życia nigdzie dokoła, jak okiem sięgnąć śnieżna pustka; tu i óiwdzie wiatr podrywał z ziemi tumany śniegu, a chmary wirujących płatów zamykały firmament nad naszymi głowami.
Cały dzień włóczyliśmy się po wagonach mówiąc niewiele, pogrążeni w myślach. Jeszcze jedna noc nudna, nie kończąca się — i stanęło przed nami widmo głodu.
Jeszcze jeden świt, jeszcze jeden dzień posępnego milczenia, przejmującego smutku, głodu i oczekiwania na ratunek, który nie przychodził. Noc snów gorączkowych z ciągłymi wizjami uczt i chwilami przebudzenia, w czasie których głód szarpał nam coraz mocniej wnętrzności.
Czwarty dzień nadszedł i minął, potem zaświtał piąty! Pięć dni okrutnego więzienia! We wszystkich oczach malowała się dzikość ludzi głodnych. Była w tych spojrzeniach zapowiedź czegoś strasznego, wstęp do tego, co z wolna kształtowało się w głębi każdej duszy, ale czego jeszcze żaden język nie odważał się wypowiedzieć słowami.
Minął szósty dzieii i siódmy i brzask ujrzał znów gromadę ludzi wynędzniałych, okropnych, bez żadnej nadziei, najnieszczęśliwszą gromadę, jaka kiedykolwiek znalazła się w obliczu śmierci. Teraz musiało ujawnić się i przybrać kształt słów to, co wzrosłe na dnie duszy każdego z nas. Ulegliśmy więc nareszcie. Podniósł się pan Richard Gaston z Minnesoty, wysoki, szczupły, trupioblady. Wszyscy wiedzieli, co teraz nastąpi. Wszyscy byli gotowi... Stłumiono wszelki ślad wzruszenia, wszelki nawet pozór podniecenia... w oczach, które przed chwalą płonęły dzikim blaskiem, odbijało się teraz tylko spokojne i poważne zamyślenie.
— Panowie, nie możemy zwlekać dłużej! Nadeszła chwila stanowcza. Musimy się zdecydować, kto z nas ma zginąć, ażeby wreszcie dostarczyć pożywienia.
Pan John Williams z Illinois powstał i rzekł:
— Panowie, ja głosuję za wielebnym Jamesem Sa-iwyerem z Tennessee.
Pan John Adams z Indiany rzekł:
— Ja głosuję za panem Danielem Slote z Nowego Jorku.
Pan Charles Langdow:
— Ja głosuję za panem Samuelem Bowe z St. Louis.
Pan Slote:
— Panowie, ja skłaniałbym się na stronę pana Johna van Nostranda juniora z New Jersey.
Pan Gaston:
— Jeśli nikt nie protestuje, możemy się przychylić do życzenia pana Slote’a.
Ponieważ pan van Nostrand protestował, więc wniosek pana Slote’a nie przeszedł. Wnioski panów Sawyera i Bowena zostały odrzucone dla tych samych powodów.
Pan A. L. Bascom z Ohio:
— Ja oświadczam się za przerwaniem głosowania jawnego i »wnoszę, aby zgromadzenie przystąpiło do wyborów tajnych.
Pastor Sawyer:
— Panowie, ja stanowczo protestuję przeciw tej metodzie postępowania. Jest to sposób pod każdym względem chaotyczny i niestosowny. Zmuszony jestem wnieść, ażeby obrady zostały natychmiast przerwane i abyśmy wybrali przewodniczącego zebrania i odpowiednich urzędników, a wówczas dopiero będziemy mogli przystąpić do obrad w sposób zrozumiały.
Fan Bell z lawa:
— Ja protestuję. To nie jest pora do obstawania przy formalistyce i do obserwowania ceremoniału. Przeszło siedem dni byliśmy bez pożywienia. Każda chwila zmarnowana na jałowe dyskusje powiększa naszą niedolę. Ja jestem zadowolony z głosów, które padły dotąd... sądzę, że wszyscy tu obecni są zadowoleni... i, co do mnie, zupełnie nie widzę powodu, dla którego nie mielibyśmy przystąpić natychmiast do wybrania jednego lub więcej spośród wymienionych kandydatów. Chciałbym przedstawić rezolucję...
Pan Gaston:
— Która by się zapewne spotkała z protestem i stosownie do reguł musiałaby być roztrząsana przez jedną dobę, co by właśnie sprowadziło zwłokę, której pan chcesz uniknąć. Pan van Nostrand z New Jersey...
Pan van Nostrand:
— Panowie, ja jestem tutaj obcy. Nie ubiegałem się o zaszczyt, który mi przypada w udziale, i mam pewne skrupuły...
Pan Morgan z Alabamy (przerywa):
— Ja wnoszę o poruszenie kwestii poprzedniej.
Przystąpiono do wyborów, zawieszając oczywiście dalszą dyskusję. Pana Gastona wybrano na przewodniczącego, pana Blake’a na sekretarza, panów Holcomba, Dyera i Baldwina do komisji skrutacyjnej, a pana Howlanda dokooptowano do komisji, jako pomocnika do zbierania głosów.
Potem nastąpiła półgodzinna przerwa.
Na dźwięk dzwonka przewodniczącego zebrali się znów wszyscy członkowie zgromadzenia, a komisja skrutacyjna zdecydowała uznać za najodpowiedniejszych kandydatów panów: George’a Fergusona z Kentucky, Luciena Herrmana z Luizjany oraz W. Messicka z Colorado. Sprawozdanie komisji zostało przyjęte.
Pan Rogers z Missouri:
— Panie przewodniczący, teraz, gdy wniosek jest postawiony, pozwalam sobie na małe sprostowanie i proponuję, aby na miejsce pana Herrmana przedstawić pana Lucjusa Harris z St. Louis, który jest nam wszystkim zaszczytnie znany. Nie mam nawet zamiaru rzucać podejrzenia na charakter lub stanowisko szanownego pana Herrmana — przeciwnie. Cenię go i poważam, zarówno jak wszyscy tu obecni, ale nikt z nas nie może zaprzeczyć, że gentleman ten w ciągu tygodnia, któryśmy tu spędzili, stracił więcej ciała niż którykolwiek spomiędzy nas... nikt więc nie może zaprzeczyć, że komisja na samym wstępie zlekceważyła swe obowiązki czy to przez nieuwagę, czy dla ważniejszych przyczyn, przedstawiając nam jako kandydata człowieka, który, jakkolwiek czyste są jego pobudki, zawiera o wiele mniej substancji odżywczych.
Przewodniczący:
— Niech pan Rogers z Missouri zechce zająć miejsce. Przewodniczący nie może zezwolić na podawanie w wątpliwość rzetelności komisji w toku obrad. To sprzeciwia się regułom. Jaką drogę postępowania obiera izba wobec wniosku pana Rogersa?
Pan Holliday z Wirginii:
— Ja proponuję dalsze poprawki, a mianowicie, zastąpienie pana Messicka przez pana Harveya Da-visa z Oregonu. Można by mi zarzucić, że trudy i niebezpieczeństwa życia w prowincji nadgranicznej uczyniły pana Davisa zbyt twardym, ale, panowie, czyż to jest chwila, aby wyrzekać na twardość? Czyż to pora stosowna do zastanawiania się nad drobnostkami, sprawami podrzędnego znaczenia? Nie, panowie, ciało jest właśnie takie, jakiego nam potrzeba: rozmiary. waga, solidność budowy. Oto są dla nas najważniejsze kwalifikacje... nie zaś zdolności, talenty lub wykształcenie. Obstaję przy moim wniosku.
Pan Morgan (podniecony):
— Panie przewodniczący, ja stanowczo sprzeciwiam się temu wnioskowi. Pan Davis z Oregonu jest w podeszłym wieku, przy tym tęgość jego polega głównie na rozrośnięciu się kości, nie zaś muskułów. Pytam pana Hollidaya, czy my potrzebujemy zupy, czy pokarmu stałego? Czy każę nam zadowolić się cieniem? Czy chce się naigrawać z naszych cierpień proponując nam tego oregońskiego upiora? Pytam się pana Hollidaya, czy jest w stanie spojrzeć w nasze wynędzniałe twarze, spotkać się z wejrzeniem naszych tęsknych oczu, czy może słuchać niespokojnego tętna naszych serc, wzburzonych oczekiwaniem i narzucać nam takie oszukaństwo? Pytam go, czy może pomyśleć o naszym rozpaczliwym stanie, o minionych strapieniach, o ciemnej przyszłości, jaka nas czeka, i potem narzucać nam tę ruinę, tego chwiejącego się starca, tego wyschłego, wybladłego i skurczonego przybłędę z niegościnnych wybrzeży Oregonu? Nigdy! Przenigdy! (Oklaski).
Propozycja zamiany została poddana głosowaniu i po gorącej dyskusji upadła. W myśl uprzedniego wniosku postawiono kandydaturę pana Harrisa. Potem nastąpiło tajne głosowanie. Pięciokrotnie głosy były rozstrzelone. Za szóstym razem pan Harris został wybrany »wszystkimi głosami, prócz własnego. Wówczas postanowiono doprowadzić do potwierdzenia jego wyboru przez aklamację, co się zresztą nie powiodło, gdyż znowu głosował przeciw sobie.
Pan Radway zaproponował, żeby Izba zebrała pozostałych kandydatów i przystąpiła do wyborów na śniadanie. Życzeniu jego stało się zadość.
W pierwszym głosowaniu nastąpiło zamieszanie, bowiem połowa członków głosowała za jednym kandydatem ze względu na jego młodość, połowa zaś wołała drugiego ze względu na jego tuszę. Prezes dał rozstrzygający głos za drugim, którym był pan Messick z Colorado. To postanowienie wywołało żywe niezadowolenie w obozie przyjaciół zwyciężonego kandydata, pana Fergusona, i była nawet mowa o tym, aby zażądać powtórnego balotowania; w czasie tego jednak wystąpiono z wnioskiem o odroczenie zebrania i zostało ono natychmiast zamknięte.
Przygotowania do kolacji odwróciły na jakiś czas uwagę stronnictwa pana Fergusona od doznanych niepowodzeń, gdy zaś mieli zebrać się na nowo, wszelką myśl o tym udaremniła wiadomość, iż pan Harris jest już gotowy.
Zaimprowizowaliśmy stoły, podnosząc do góry oparcia od siedzeń, i z sercami przepełnionymi wdzięcznością zasiedliśmy do najwspanialszej kolacji, jaką można było wymarzyć przez siedem dni męczarni głodowych. O, jakże inaczej wyglądaliśmy teraz niż przed kilku godzinami! Przedtem — beznadziejna nędza, głód, rozpacz i gorączkowy niepokój, teraz — pogoda, dziękczynienie i radość, nie dająca się wprost wyrazić. To była chyba najmilsza godzina mego życia, tak obfitego w zdarzenia. Wicher wył i jęczał, miotając tumany śniegu dokoła naszego więzienia, ale nie był już w stanie doprowadzić nas do rozpaczy. Harris smakował mi. Mógł być co prawda lepiej przyrządzony, wszelako muszę przyznać, że nigdy żaden człowiek nie przypadł mi bardziej do gustu i nikt nie sprawił mi tyle przyjemności, co Harris. Messick był bardzo smaczny, choć może nieco za wiele miał aromatu, ale jeśli chodzi o pożywność i delikatność włókien, dawajcie Harrisa! W Messicku były doskonałe miejsca — nie przeczę i nie mam bynajmniej zamiaru przeczyć — ale nadawał się na śniadanie jak mumia egipska; tak, panie, chudy, ach, mój Boże, chudy i twardy, bardzo twardy. Trudno sobie wyobrazić coś równie twardego.
— Czy pan przez to chce powiedzieć...
— Bądź pan łaskaw nie przerywać mi.
Po śniadaniu wybraliśmy na kolację pewnego pana z Detroit, nazwiskiem Walker. Bardzo był smakowity, pisałem to później jego żonie. Nigdy nie zapomnę Walkera. Był nieco rzadki, ale smaczny. Nazajutrz z rana dostaliśmy Morgana z Alabamy. To był najwyborniejszy człowiek, jakiego w życiu kosztowałem: przystojny, dystyngowany, wykształcony, władał paroma językami, przy tym prawdziwy gentleman w obejściu, tak, zupełny gentleman... i ogromnie soczysty. Na kolację mieliśmy tego patriarchę z Oregonu; no, na tym nas oszukali: stary, twardy, wyschnięty, trudno opisać, do czego był podobny! Nie mogąc już wytrzymać powiedziałem:
— Panowie, róbcie, jak chcecie, ale co do mnie, wgTp do następnych wyborów.
Grimes z Illinois powiedział:
— Panowie, ja również wolę zaczekać. Gdy panowie wybierzecie człowieka, który będzie w stanie usprawiedliwić wasz wybór, wówczas się do was przyłączę.
Wkrótce się okazało, że Davis z Oregonu wywołał powszechne niezadowolenie, by więc zachować pogodę umysłów, która panowała od chwili, kiedy dostaliśmy Harrisa, ponowiono wybory, wskutek czego głosy padły na Bakera z Georgii. Ten był wyśmienity! No, potem mieliśmy Dolittle’a i Hawkinsa, potem McElwaya (trochę się skarżono na McElwaya, bo był niepospolicie drobny i szczupły), potem Pen-roda, obu Smithów, Baileya (Bailey miał drewnianą nogę, oczywista strata, ale poza tym był dobry), dalej indiańskiego malca, organistę i niejakiego Buckmin-stera; to był jakiś biedak, zupełnie nie nadający się do towarzystwa ani też na śniadanie. Szczęściem jego wybór przypadł na okres przed nadejściem pomocy.
— Ach, więc pomoc wreszcie nadeszła?
— Tak, nadeszła pewnego ślicznego poranka zaraz po wyborach. Kandydatem był John Murphy i ręczę, że byłby doskonały. Ale Murphy wrócił z nami do domu w przysłanym nam na ratunek pociągu i ożenił się z panią Harris, wdową...
— Z wdową po...
— Po pierwszym naszym kandydacie. Ożenił się z nią, bardzo jest szczęśliwy, ogólnie szanowany i dobrze mu się powodzi. Ach, panie, to było zupełnie jak w powieści!... Ale otóż i moja stacja, muszę pana pożegnać. Jeśli pan kiedy znajdzie parę dni wolnego czasu, miło mi będzie widzieć pana u siebie. Pan mi się bardzo podoba. Poczułem do pana prawdziwą sympatię. Mógłbym pana polubić na równi z Harrisem. Żegnam pana i życzę szczęśliwej podróży.
Odszedł. Nigdy w życiu nie byłem tak oszołomiony, zdumiony i przerażony jak wtedy! I w głębi duszy cieszyłem się, że go już nie ma. Mimo całej łagodności jego obejścia i miłego brzmienia głosu, drżałem, ilekroć spojrzał na mnie swym zgłodniałym wzrokiem; gdy zaś usłyszałem, że potrafiłem zdobyć jego niebezpieczną sympatię i że w jego mniemaniu stoję na równi z nieboszczykiem Harrisem, serce we mnie po prostu zamarło.
Moje przerażenie nie da się opisać. Nie mogłem wątpić o prawdzie jego słów; niepodobna było zaprzeczyć opowiadaniu, odznaczającemu się prawdziwością drobnych nawet szczegółów; ale okropność ich obezwładniła mnie, wprowadzając okrutny zamęt do moich myśli. Spostrzegłem, że konduktor przygląda mi się i spytałem:
— Kto to był ten pan, z którym rozmawiałem?
— Był on dawniej członkiem parlamentu i bardzo rozumnym człowiekiem. Ale kiedyś wraz z pociągiem ugrzązł w zaspach śnieżnych i mało co na śmierć się nie zagłodził. Zimno i głód tak go wyniszczyły, że rozchorował się potem i cierpiał na pomieszanie zmysłów przez parę miesięcy. Teraz jest już zdrów, ale ma monomanię i gdy raz wpadnie na swój temat, to nie przestanie dopóty, dopóki nie zje wszystkich pasażerów owego pociągu. Do tej chwili byłby już skończył z całym towarzystwem, gdyby nie to, że musiał wysiadać. Zna ich nazwiska jak pacierz, a kiedy opowie o zjedzeniu wszystkich po kolei, kończy zwykle w taki sposób:
„Gdy nadeszła zwykła godzina wyborów na śniadanie i nie było żadnej opozycji, ja zostałem wybrany w sposób formalny, po czym, gdy nikt nie protestował, sam zgłosiłem rezygnację. Oto w jaki sposób jestem tutaj”.
Uczułem niezmierną ulgę, dowiadując się, że wszystko, com słyszał, były to niewinne majaczenia wariata, nie zaś prawdziwe wspomnienia krwiożerczego ludożercy.
1868
Tłumaczyła Anna Swiderska
Iekarz zalecił mi w celach zdrowotnych wyjazd
-J na południe, wybrałem się więc do Tennessee, gdzie »wyrobiłem sobie posadę współpracownika w czasopiśmie „Wrzask Południowo-Amerykański”.
Kiedy wszedłem do lokalu redakcji, by rozpocząć pracę, zastałem naczelnego redaktora pisma skurczonego we dwoje na stołku o trzech tylko nogach, podczas gdy jego własne nogi leżały przed nim na stole...
W pokoju znajdował się jeszcze, oprócz pana redaktora, stół i fotel mocno zużyty. Obydwa te sprzęty, a więc tak stół jak i fotel, uginały się pod stosem gazet, wycinków i rękopisów. Oprócz tego mieściła się w lokalu paka z piachem, zasypana niedopałkami cygar i papierosów, oraz piec z drzwiczkami wiszącymi precyzyjnie na jednej tylko zawiasie.
Pan redaktor naczelny ubrany był w długi, czarny surdut oraz białe płócienne ineksprymable. Buty miał zgrabne i starannie oczyszczone. Ubioru dopełniała pomięta koszula, wielki pierścień z brylantem na palcu, stojący kołnierzyk archaicznego kroju i wzorzysty krawat, o luźno zwisających końcach. Cały ten strój utrzymany był w stylu roku 1848. Redaktor palił hawańskie cygaro i widać szukał w my-
śli słowa do jakiegoś zdania, grasujące bowiem w czuprynie palce rozwichrzyły ją w niemożliwy sposób.
Wyraz jego twarzy zdradzał wściekłość i okrucieństwo, toteż nietrudno było mi odgadnąć, że pisze w tej chwili jakiś niezwykle cięty artykuł. Ujrzawszy mnie, kazał mi przejrzeć miejscowe dzienniki i napisać „Przegląd prasy” z uwzględnieniem wszystkiego, co by mi się mogło wydać godne uwagi.
Siadłem przy biurku i skreśliłem, co następuje:
PRZEGLĄD PRASY TENNESYJSKIEJ
Wydawcy tygodnika „Trzęsienie Ziemi” kierują się, jak się zdaje, jakimś nieuzasadnionym uprzedzeniem względem nowo powstającej kolei w Ballyhack. Jak nas informują, Towarzystwo Akcyjne wcale nie ma zamiaru ominąć osady Buzzardville. Przeciwnie, Towarzystwo uważa tę osadę za jeden z najważniejszych punktów linii kolejowej. Nie wątpimy przeto, że czcigodni panowie z „Trzęsienia Ziemi” zamieszczą niniejsze sprostowanie.
Mr John W. Blossom, utalentowany wydawca „Pioruna” oraz „Echa Wolności” w Higginsville, przyjechał wczoraj do naszego miasta i zamieszkał w hotelu Van Burena.
Zwracamy uwagę czytelników, że nasz kolega z „Wycia Porannego” myli się bardzo, zapewniając, że wybór Van Wertera nie jest jeszcze faktem dokonanym; nie wątpimy, że sprostuje on swój błąd. Niewątpliwie kolega nasz padł ofiarą nieporozumienia, w które wprowadziły go niekompletne listy wyborcze.
Niech nam będzie wolno stwierdzić z całym zadowoleniem, że miasto Blathersville stara się o zawarcie kontraktu z kilkoma przedsiębiorstwami z Nowego Jorku w celu wybrukowania swych ulic. Dziennik „Hura Codzienne” rozpatruje tę decyzję w sposób umiejętny i przypuszcza, że raz wreszcie dzieło to osiągnie pomyślny skutek.
2 — Trzydzieści... 17
Artykuł ten dałem redaktorowi, aby go przejrzał, poprawił lub zniszczył. Ten rzucił okiem na dzieło mego pióra — i chmura przebiegła po jego obliczu. Przejrzał powtórnie artykuł i twarz jego przybrała wyraz gniewu. Nietrudno było dostrzec, że coś mu nie dogadza.
Naraz redaktor podskoczył na krześle i zawołał:
— Do stu tysięcy diabłów! Czyż pan myśli, że w ten sposób można pisać dla takiego bydła? Czy może pan sądzi, że czytelnicy mego organu zadowolą się taką wodą? Ho! ho! Pozwól pan pióro!
Nie zdarzyło mi się widzieć nigdy w życiu, aby czyjeś pióro tak szybko kreśliło, mazało, poprawiało i niweczyło czyjeś słowa w sposób aż tak bezwzględny.
Podczas gdy redaktor pracował, ktoś strzelił do niego przez otwarte okno i zepsuł całą symetrię mego ucha.
— Ach! — wykrzyknął mój zwierzchnik — to ten łotr Smith z ,,Wulkanu Moralnego”.- Powinien był stawić się tu wczoraj.
To mówiąc .wyciągnął zza pasa rewolwer i wystrzelił. Smith padł, trafiony w udo. Zmieniło to kierunek drugiego wystrzału Smitha, który trafił w nieznajomego. Tym nieznajomym, któremu kula urwała palec, byłem ja.
Naczelny redaktor dalej prowadził swe dzieło zniszczenia na moim rękopisie. W chwili gdy kończył, wpadł przez komin granat ręczny i roztrzaskał piec na drobne kawałki. Poza tym nie wyrządził żadnej szkody, tylko jakiś drobny odłamek wybił mi parę zębów.
— Ten piec już na nic — zauważył naczelny redaktor.
Powiedziałem, że i mnie się tak wydaje.
— No, ale mniejsza o to. Niepotrzebny mi przy takiej pogodzie. Wiem, kto to zrobił. Dostanę go w swoje ręce! Patrz pan, oto jak powinno być napisane!
Wziąłem rękopis. Tak był poskrobany i pomazany, że rodzona matka nie poznałaby go, gdyby ją kiedykolwiek posiadał. Teraz brzmiał, jak następuje:
PRZEGLĄD PRASY TENNESYJSKIEJ
Nałogowi łgarze z tygodnika „Trzęsienie Ziemi” znów zamierzają obrzucić jadem swych plugawych oszczerstw grono uczciwych i dostojnych postaci; obecnie przedmiotem ich wstrętnych mistyfikacji stało się jedno z najświetniejszych przedsiębiorstw w ostatnich czasach — a mianowicie, kolej żelazna z Ballyhack. W ich zwyrodniałych mózgownicach zrodził się pomysł, że kolej ta ominie osadę Buzzardville. Doprawdy, lepiej by się utopili w kałuży własnego kłamstwa, zanimby się mieli od nas doczekać lania, które im się prawdziwie należy.
Kretyn z „Pioruna” i „Echa Wolności” znów się ukazał w naszym mieście. Stanął, osioł, u Van Burena.
Prosimy o zwrócenie uwagi na to, że łotr z „Wycia Porannego” z właściwą sobie perfidią podał w swej szmacie, że Werter nie został wybrany! Nie bacząc na to, że apostolstwem dziennikarza amerykańskiego jest krzewienie wśród bliźnich prawdy, tępienie fałszu, kształcenie społeczeństwa, podnoszenie poziomu etycznego oraz obyczajności ogółu, że pod wpływem dziennikarza wszyscy winni stawać się łagodniejsi, litościwsi oraz pod każdym względem lepsi i szczęśliwsi — ten łotr spod ciemnej gwiazdy hańbi święte apostolstwo dziennikarstwa amerykańskiego, rozsiewając oszczercze fałsze, wymysły i grubiaństwa.
Obywatelom Blatherville’u zachciało się — bruków!!! Przydałoby im się raczej więzienie albo dom starców. Też pomysł! Brukować miasto, które ma ledwie jedną gorzelnię, jedną kuźnię i jedną szmatę w rodzaju dziennika „Hura Codzienne”! Nic więc dziwnego, że ten gad Bucker — redaktor „Hura Codziennego” — drze się wniebogłosy w tej sprawie, we właściwy sobie kretyński sposób sądząc, że gada do rzeczy!
— Oto, jak należy pisać z temperamentem. Styl cukierkowy w dziennikarstwie nie zda się na nic!
W tej chwili z wielkim hukiem wleciała przez okno cegła i uderzyła mnie w plecy. Usunąłem się, bo wydało mi się, że stoję komuś na drodze.
— To zapewne pułkownik — rzekł redaktor. — Czekałem na niego dwa dni, »w tej chwili powinien się tu pokazać.
Miał słuszność. W chwilę potem stanął na progu pułkownik z rewolwerem w ręku.
— Czy mam zaszczyt mówić z tchórzem, który wydaje to podłe pismo?
— Tak, panie. Siadaj pan, proszę. Ostrożnie z krzesłem, brak mu jednej nogi. Sądzę, że mam zaszczyt rozmawiać z bezczelnym kłamcą, pułkownikiem.
— Właśnie. Mam mały rachunek do uregulowania z panem. Jeśli ma pan wolną chwilę, to moglibyśmy zacząć.
— Mam do skończenia artykuł o „Wyraźnym postępie moralnym i intelektualnym w Ameryce”, ale to nic pilnego. Zaczynaj pan.
Oba pistolety wystrzeliły jednocześnie. Naczelny redaktor stracił jeden kędzior ze swej bujnej czupryny, a kula pułkownika obrała sobie stałe locum w najbardziej mięsistej części mego uda. Pułkownik miał nieco nadwerężone lewe ramię. Strzelali po raz drugi. Obaj chybili, ale ja dostałem swój udział: któryś bowiem przestrzelił mi rękę. Za trzecim razem przeciwnicy pogłaskali się zaledwie kulami, ja zaś miałem zranioną nogę w kostce. Wówczas powiedziałem, że chciałbym udać się na przechadzkę, zważywszy, że jest to sprawa prywatna, w której wrodzona delikatność nie pozwala mi brać dalszego udziału. Ale obaj panowie prosili mnie, abym usiadł, zapewniając, iż bynajmniej im nie przeszkadzam.
Po czym przystąpili do nabijania broni, rozmawiając przy tym o żniwach i wyborach, a ja zająłem się opatrywaniem mych ran. Strzelanina rozpoczęła się na nowo, z ogromną zawziętością; każdy strzał był celny, z tym jednak, że na sześć kul pięć trafiło we mnie. Za szóstym strzałem pułkownik otrzymał śmiertelną ranę, po czym z właściwym sobie humorem stwierdził, że zmuszony jest się pożegnać, mając ważne sprawy do załatwienia na mieście. Po czym, zapytawszy o drogę do przedsiębiorcy pogrzebowego, opuścił nas.
Redaktor zwrócił się do mnie:
— Oczekuję dziś gości na obiad i muszę się przygotować na ich przyjęcie. Zrobi mi pan prawdziwą grzeczność zastępując mnie tutaj i przyjmując interesantów.
Troszkę się wzdrygnąłem na perspektywę przyjmowania interesantów, ale zanadto byłem oszołomiony strzelaniną, która jeszcze mi huczała w uszach, aby zdobyć się na jakąkolwiek opozycję. Redaktor ciągnął dalej:
— Jones będzie tu o trzeciej, musi go pan wypo-liczkować. Gillespie przyjdzie może wcześniej, trzeba wyrzucić go przez okno. Ferguson ma być koło czwartej, uśmierci go pan. Wydaje mi się, że to na dzisiaj wszystko. Gdyby miał pan chwilę swobodną, proszę napisać cięty artykuł na policję, a zwłaszcza zjechać głównego inspektora. Broń jest w szufladzie, naboje leżą w kącie, a za piecem są bandaże. W razie wypadku znajdzie pan na dole chirurga, doktora Lan-ceta. Ogłasza się u nas, a my inkasujemy zapłatę w jego usługach lekarskich.
Wyszedł. Dreszcz przebiegł mnie od stóp do głów. W przeciągu następnych paru godzin narażony byłem na tak straszliwe niebezpieczeństwa, że opuściła mnie wszelka pogoda umysłu i beztroska. Przyszedł Gillespie i on mnie wyrzucił przez okno. Jones zjawił się w porę i gdy zabierałem się do spoliczkowania go, wyręczył mnie w tym miłym zajęciu. Jakiś całkiem nadprogramowy przybysz pozbawił mnie części mych włosów. Inny nieznajomy, nazwiskiem Thompson, pozostawił mnie już w stanie zupełnej ruiny, zamieniając mą odzież w garść łachmanów. Na ostatek zostałem napadnięty i oblężony w kącie pokoju przez wściekłą tłuszczę jakichś redaktorów, policjantów i innych indywiduów, które klęły, wrzeszczały i wymachiwały mi nad głową bronią wszelkiego rodzaju, aż powietrze się rozjaśniło w pokoju od ciągłych błysków stali. Miałem właśnie wyrzec się stanowiska współredaktora, gdy powrócił mój zwierzchnik, wiodąc za sobą gromadkę ożywionych i najwyraźniej nim zachwyconych przyjaciół. Wywiązała się bijatyka i mordownia, której żadne ludzkie pióro nie jest w stanie opisać. Ludzie nawzajem zabijali się, ćwiartowali, wysadzali w powietrze, wyrzucali oknami. Rozlegały się ponure bluźnierstwa i wściekłe okrzyki wojenne, po czym wszystko ucichło. W ciągu pięciu minut pokój się opróżnił i znalazłem się sam z redaktorem, skąpanym we krwi; spojrzeliśmy jednocześnie na obraz krwawego zniszczenia, roztaczający się przed nami.
On rzekł:
— Polubi pan to miejsce, przywyknie pan do niego. Odparłem:
— Mam nadzieję, że zechce mnie pan uznać za wytłumaczonego. Być może, iż z czasem nauczyłbym się pisać w sposób, który panu dogadza. Nie wątpię, iżby mi się to udało, skoro tylko nabrałbym wprawy i oswoił się z językiem. Ale, prawdę rzekłszy, ta do-sadność wyrażeń ma swoje niedogodności, a przy tym trudno tu pracować bez przerwy. Sam pan musi zdawać sobie z tego sprawę. Oczywiście, ta jędrność stylu ma na celu podźwignięcie poziomu umysłowego publiczności, ale ja nie życzę sobie tak dalece zwracać na siebie uwagi. Nie umiem też pisać swobodnie, gdy przerywają mi tak często, jak dzisiaj. Owszem, podoba mi się to zajęcie, ale nie chciałbym, aby mi po-ruczano przyjmowanie interesantów. Wrażenia te są oryginalne, przyznaję, i mogą sprawiać pewną przyjemność, gdyby były sprawiedliwie rozdzielane. Ktoś strzeta do pana przez okno i rani mnie; granat wpada przez komin pod pana adresem i wsadza kawał pieca prosto w mój nos; przyjaciel jakiś wpada, aby z panem zamienić parę grzecznościowych uwag, i tak mnie na wylot przedziurawia kulami, że nie jestem nawet w stanie zachować równowagi umysłowej; idzie pan sobie na obiad, tymczasem zaś przychodzi Jones — aby mnie policzkować, Gillespie — aby mnie wyrzucać przez okno, Thompson — aby mnie obedrzeć z wszelkiego odzienia, a jakiś nieznajomy zgoła osobnik skalpuje mnie z całą nonszalancją; wreszcie, wpadają wszystkie okoliczne opryszki i swymi tomahawkami wypędzają ze mnie tę resztę ducha, która kołacze się jeszcze w moim ciele. Ogółem wziąwszy, w życiu moim nie zaznałem tylu wrażeń, co przez dzień dzisiejszy. Nie, panie. Lubię pana, lubię niewzruszony spokój, z jakim załatwia pan swoich interesantów, ale widzi pan, nie przywykłem do tego trybu życia. Serce południowca jest zbyt impulsywne, a gościnność południowca zbyt obcesowa dla nas, ludzi Północy. Artykuliki, które dziś napisałem, a w których chłodne frazesy mistrzowską swą ręką wsączył pan gorącą esencję tennesyjskiego dziennikarstwa, poruszą nowe gniazdo szerszeni. Przyjdzie znów cała tłuszcza redaktorów. Może będą głodni i będą musieli wyładować na kimś swe niezadowolenie. Chciałbym przedtem pożegnać pana. Uchylam się od wszelkiego udziału w tych uroczystościach. Przyjechałem na Południe, aby podreperować moje zdrowie, i w tym samym celu chcę odbyć jak najprędzej podróż powrotną. Dziennikarstwo tennesyjskie stanowczo zanadto mnie podnieca.
Po czym pożegnaliśmy się z obustronnym żalem, a ja natychmiast wynająłem mieszkanie — w szpitalu.
1869
Tłumaczyła Anna Swiderska
W jak najkrótszych słowach pragnąłbym przedstawić narodowi sprawozdanie z mego, aczkolwiek skromnego, udziału w tej sprawie, która tak bardzo poruszyła opinię publiczną, wzbudziła tak wiele niesmaku i zapełniła dzienniki na obu półkulach tyloma niezgodnymi z rzeczywistością wypowiedziami i dziwacznymi komentarzami.
Początek tej nieszczęsnej historii był następujący — podkreślam, że każdy fakt z tego resume znajduje pełne potwierdzenie w oficjalnych dokumentach rządowych:
Zmarły John Wilson Mackenzie, rodem z Rotterdamu, hrabstwo Chemung, New Jersey, zawarł około 10 października 1861 r. umowę z rządem na dostarczenie generałowi Shermanowi 30 beczek mięsa.
Doskonale.
Nasz John W. Mackenzie wyruszył za Shermanem ze swoimi beczkami, ale kiedy przybył do Waszyngtonu, Sherman był już w Manassas; pośpieszył więc jego śladem, ale znowu się spóźnił; gonił Shermana do Nashville, z Nashville do Chattanooga, a z Chattanooga do Atlanty — ciągle bez powodzenia. W Atlancie nabrał ponownie rozpędu i puścił się w pogoń za Shermanem, maszerującym ku morzu. Przybył znów parę dni za późno. Ale dowiedziawszy się, że Sherman udał się w podróż do Ziemi Świętej statkiem „Quaker City”, zaokrętował się i podążył do Bejrutu, pragnąc wyprzedzić jego statek. Kiedy przybył z mięsem do Jerozolimy, dowiedział się, że Sherman bynajmniej nie znajdował się na pokładzie „Quaker City”, ale że wyruszył na zachód, przeciw Indianom. Powrócił więc do Ameryki i rozpoczął wyprawę w kierunku Gór Skalistych. Po sześćdziesięciu ośmiu dniach znojnej podróży, gdy dotarł na odległość czterech mil od kwatery głównej Shermana, John W. Mackenzie napadnięty został przez Indian, zarąbany tomahawkiem i oskalpowany. Wszystkie beczki z mięsem, z wyjątkiem jednej, dostały się w ręce napastników. Tę jedną beczkę przejęły wojska Shermana, tak że oskalpowany podróżnik, acz po śmierci, wywiązał się częściowo ze swego kontraktu. Na mocy znalezionego przy nim testamentu, kontrakt przypadł synowi zmarłego, imieniem Bartholomew W. Bartholomew W. sporządził poniższy rachunek, po czym umarł.
Z tytułu rozrachunku ze zmarłym Johnem Wilsonem Mackenzie
30 beczek mięsa dla generała Shermana
Koszty podróży i transportu .... 14000 doi. Razem . . 17 000 doi.
Przed śmiercią pozostawił on kontrakt Williamowi J. Martinowi, który usiłował zrealizować rachunek, lecz zmarł przed osiągnięciem jakiegokolwiek sukcesu. Ten z kolei zapisał kontrakt Barkerowi J. Allen, który ponowił zabiegi nad realizacją rachunku. Nie było mu jednak dane dożyć tej chwili. Barker J. Allen przekazał sprawę Ansonowi G. Rogers, który dobrnął już był do Dziewiątej Instancji, kiedy i jego zaskoczyła nieubłagana śmierć. Pozostawił on kon-
trakt swemu krewnemu z Connecticut, nazwiskiem Vengeance Brown, który wytrzymał cztery tygodnie i dwa dni i pobił dotychczasowy rekord, osiągając Dwunastą Instancję. W testamencie przekazał on kontrakt swemu wujowi Johnsonowi, przezwiskiem „Wesołek”, dla którego okazało się to jednak zbyt wyczerpujące. Jego ostatnie słowa brzmiały: „Nie płaczcie po mnie, ja pragnę umrzeć”. I życzeniu tego nieszczęśnika stało się zadość. Następnie siedem osób dziedziczyło kolejno kontrakt, wszyscy wymierali jednak jak muchy. I tak testament dostał się wreszcie w moje ręce. Przypadł mi przez krewnego nazwiskiem Hubbard, Bethlehem Hubbard, rodem z Indiany. Żywił on do mnie zadawnioną urazę; w ostatnich jednak chwilach życia posłał po mnie, wybaczył mi wszystko i płacząc, wręczył kontrakt tragicznie zmarłego Johna W. Mackenzie.
Tu kończy się historia aż do momentu, w którym przejąłem rzecz w moje ręce. Obecnie postaram się ujawnić narodowi z całą szczerością wszystko to, co dotyczy mego udziału w tej sprawie. A zatem, wziąwszy kontrakt wraz z rachunkiem za podróż i transport, udałem się do prezydenta Stanów Zjednoczonych.
Prezydent rzekł: — No i cóż, mój panie, co mogę zrobić dla pana?
Odpowiedziałem: — Panie Prezydencie, około dnia 10 października 1861 roku zmarły John Wilson Mackenzie, rodem z Rotterdamu, hrabstwo Chemung, New Jersey, zawarł z rządem umowę na dostarczenie generałowi Shermanowi trzydziestu beczek mięsa...
Niestety, Prezydent przerwał mi w tym momencie i pozbawił mnie przyjemności przebywania w jego towarzystwie w sposób uprzejmy, lecz stanowczy. Nazajutrz odwiedziłem Sekretarza Stanu.
Sekretarz Stanu rzekł: — No i cóż, mój panie?
Odpowiedziałem: — Wasza Królewska Mość! Około dnia 10 października 1861 roku zmarły John Wilson Mackenzie, rodem z Rotterdamu, hrabstwo Chemung, 26
New Jersey, zawarł z rządem umowę na dostarczenie generałowi Shermanowi trzydziestu beczek mięsa...
— To wystarczy, panie — to wystarczy. Tutejszy urząd nie ma nic do czynienia z dostawcami mięsnymi.
Musiałem wyjść. Przemyślałem całą sprawę i następnego dnia odwiedziłem ministra marynarki, który rzekł:
— Proszę się streszczać, bo nie mam czasu na czekanie.
Powiedziałem: — Wasza Królewska Mość...
I tutaj nie udało mi się dobrnąć dalej. Minister marynarki również nie miał nic wspólnego ze sprawą dostawy mięsa dla generała Shermana. Przyszło mi na myśl, że jest to jakiś zgoła dziwaczny rząd. Wyglądało na to, jak gdyby chcieli wykręcić się od płacenia za mięso. Następnego dnia udałem się do ministra spraw wewnętrznych.
Powiedziałem: — Wasza Cesarska Mość, około dnia 10 października...
— Dosyć, słyszałem już o panu. Niech pan idzie i zabierze ze sobą swój przeklęty kontrakt. Ministerstwo Spraw Wewnętrznych nie ma nic wspólnego z zaprowiantowaniem wojsk.
Poszedłem. Byłem zrozpaczony. Powiedziałem sobie, że będę ich nawiedzał, że będę prześladował każde z tych niegodziwych ministerstw dopóty, dopóki sprawa nie zostanie załatwiona. Zrealizuję rachunek lub padnę w boju, tak jak padli moi poprzednicy. Zaatakowałem więc ministra poczt, napadłem na ministra rolnictwa; zdybałem przewodniczącego Izby Reprezentantów. Żaden z nich nie miał nic wspólnego ze sprawami dostaw mięsnych dla armii. Wybrałem się nawet do komisarza Urzędu Patentowego.
Powiedziałem: — Wielce Dostojna Ekscelencjo, około...
— Przekleństwo! Już i tutaj przy lazł ten z kontraktem mięsnym! Nie mamy nic do czynienia z dostawami dla armii, mój panie!
— To wszystko bardzo pięknie, ale ktoś musi za to mięso zapłacić. Więc albo dostanę zaraz pieniądze, albo skonfiskuję całą tę starą budę łącznie z zawartością!
— Ależ, mój panie...
— Nic mnie to nie obchodzi. Stwierdzam, że Urząd Patentowy jest odpowiedzialny za to mięso; a zresztą, odpowiedzialny czy nie, właśnie Urząd Patentowy mi za nie zapłaci.
Nie zagłębiajmy się w szczegóły. Skończyło się to bojem, z którego wyszedł zwycięsko Urząd Patentowy. Ale i ja zanotowałem pewien sukces. Dowiedziałem się mianowicie, że właściwym miejscem dla załatwienia mojej sprawy jest Ministerstwo Skarbu. Poszedłem tam. Po dwu i półgodzinnym czekaniu dostałem się przed oblicze ministra.
Powiedziałem: — Wielce Czcigodny, Szlachetny i Wielebny Lordzie, około 10 października 1861 roku John Wilson Macken...
— To wystarczy, mój panie. Słyszałem już o panu. Niech mi pan nie zabiera czasu i pójdzie do pierwszego referenta.
Uczyniłem tak. Ten posłał mnie do drugiego referenta, drugi referent posłał mnie do trzeciego. Zaś trzeci referent skierował mnie do Pierwszego Kontrolera Sekcji Konserw Mięsnych. Ten sprawdził dokładnie w swych książkach i luźnych kartkach, jednak bez żadnego rezultatu. Mimo to byłem pokrzepiony na duchu. W ciągu tygodnia dotarłem do Szóstego Kontrolera Sekcji; następnego tygodnia przebrnąłem przez Wydział Zażaleń; trzeciego załatwiłem Wydział Zagubionych Kontraktów i stanąłem pewną stopą w Wydziale Poświadczania Zgonów. Po trzech dniach pozostało mi już tylko jedno miejsce: Biuro Komisarza Działu Niezlikwidowanych Pozostałości. Dygnitarza tego nie zastałem, zwróciłem się więc do jego urzędników. W pokoju urzędowało szesnaście pięknych i młodych niewiast, zapisujących coś skrzętnie w książkach, oraz siedmiu szczęśliwych młodzieńców, udzielających im niezbędnych wskazówek. Dziewoje uśmiechały się spoza ksiąg, młodzieńcy odwzajemniali im uśmiechy i w ogóle wszystko odbywało się jak gdyby przy akompaniamencie dzwonów weselnych. Dwóch czy trzech urzędników, którzy pochłonięci byli czytaniem gazet, spojrzało na mnie w sposób raczej ostry, nie przerywając lektury i nie odzywając się ani słowem. Przyzwyczaiłem się jednak do tej uprzejmości w traktowaniu interesantów przez Czwartych Zastępców Młodszych Kancelistów; zaznałem jej dosyć w czasie mej bogatej kariery pomiędzy Pierwszą Instancją Sekcji Konserw Mięsnych a Ostatnim Wydziałem Poświadczania Zgonów. Zdobyłem w tym czasie taką rutynę, że od chwili mego wejścia do biura, aż do chwili, kiedy odezwał się do mnie urzędnik, mogłem stać na jednej nodze, zmieniając pozycję dwa, a najwyżej trzy razy.
Tak więc stałem, czterokrotnie jednak tym razem zmieniając nogę. W końcu odezwałem się do jednego z czytających urzędników:
— Prześwietny Wędrowcze, gdzie znajduje się Wielki Wezyr?
— Kogo pan ma na myśli, panie? Jeśli idzie o szefa biura, to jest on nieobecny.
— A czy wstąpi dzisiaj do haremu?
Młodzieniec popatrzył na mnie przez chwilę, a potem znowu zagłębił się w lekturze. Ale ja znałem nawyki tego typu urzędników. Wiedziałem, że jeśli skończy przed nadejściem nowojorskiej poczty, jestem ocalony. Pozostały mu już tylko dwa dzienniki. Po chwili skończył czytanie, ziewnął i zapytał, o co mi idzie.
— Osławiony i Sławetny Głupcze! Około dnia...'
— Ach, więc to pan jest tym człowiekiem z... kontraktem mięsnym. Poproszę o papiery.
Wziął ode mnie dokumenty i przez długi czas grzebał się w niezlikwidowanych pozostałościach. Wreszcie odnalazł ślad umowy na dostawę mięsną, odnalazł — mówiąc obrazowo — skałę, o którą rozbiły się wszystkie usiłowania moich poprzedników. Byłem głęboko wzruszony. Jednocześnie nie mogłem się nacieszyć faktem, że pozostałem jednak przy życiu. Powiedziałem z drżeniem w głosie:
— Niech mi pan wyda te papiery. Teraz rząd będzie już musiał załatwić...
Urzędnik powstrzymał jednak mój zapał, stwierdzając, że trzeba jeszcze przedtem dokonać pewnych formalności.
— Gdzie jest John Wilson Mackenzie? — spytał.
— Umarł.
— Kiedy umarł?
— Nie tyle umarł, ile został zamordowany.
— W jaki sposób?
— Za pomocą tomahawka.
— Kto go zabił?
— No jakżeż, oczywiście, że Indianie. Nie przypuszcza pan chyba, że superintendent Szkoły Niedzielnej, co?
— Nie. Więc to był Indianin?
— Właśnie.
— Nazwisko Indianina?
— Jego nazwisko? Nie znam jego nazwiska!
— Muszę mieć jego nazwisko! A kto był świadkiem morderstwa?
— Nie wiem.
— Pana nie było przy tym, co?
— Może pan poznać po mojej czuprynie, że mnie tam nie było.
— Więc skąd pan może wiedzieć, że Mackenzie nie żyje?
— Ponieważ on z pewnością wtedy umarł. A od tego czasu, jak mam prawo sądzić, już nie żył. Po prostu wiem, że nie żył.
— Musimy mieć dowody. Czy pan może sprowadzić Indianina?
— Ależ, oczywiście, że nie.
— Musimy mieć Indianina. Czy pan ma tomahawk?
— Nigdy nic podobnego nie miałem.
— Musi pan mieć tomahawk. Musi pan wystarać
się o Indianina i tomahawk. Jeśli w ten sposób śmierć Mackenziego zostanie dowiedziona, to może pan zwrócić się wówczas do komitetu specjalnego i mieć nadzieję, że już pańskie dzieci otrzymają pieniądze. Poza tym mogę powiadomić pana, że rząd nigdy nie zgodzi się zapłacić za koszta transportu i podróży nieodżałowanego Mackenziego. Być może natomiast, że zgodzi się zapłacić za tę jedną beczkę mięsa, która dostała się w ręce żołnierzy Shermana, jeżeli oczywiście postara się pan o specjalne zezwolenie Kongresu na wypłatę tej sumy. W żadnym razie jednak rząd nie będzie honorował rachunku za dwadzieścia dziewięć beczek mięsa, zjedzonego przez Indian.
— Więc w takim razie mogę liczyć na sto dolarów, a i to nie jest jeszcze pewne! Po podróżach Mackenziego wzdłuż Europy, Azji i Ameryki; po wszystkich nieszczęściach i strapieniach; po istnej rzezi tylu niewinnych obywateli, którzy usiłowali zrealizować rachunek! Młodzieńcze, czemu nie powiedział mi tego Pierwszy Kontroler Sekcji Konserw Mięsnych?
— Nie znał on istoty pańskiej sprawy.
— A dlaczego nie powiedział mi Drugi i Trzeci Kontroler? Dlaczego nie zakomunikowano mi tego we wszystkich waszych sekcjach i wydziałach?
— Bo nikt nie znał sprawy. My pracujemy tutaj według pewnego schematu. Szedł pan drogą służbową i otrzymał pan żądane informacje. To jest najlepsza droga. To jest jedyna droga. Możliwe, że jest ona powolna, ale za to jaka pewna.
— Tak, pewna śmierć, przynajmniej dla większości członków mego rodu. I ja zaczynam odczuwać, że dni moje są policzone. Młodzieńcze, kochasz z pewnością tę cudną niebieskooką istotę z obsadką za uchem. Widzę to po twych czułych spojrzeniach. Chcesz ją poślubić, ale z pewnością jesteś ubogi. Masz, oto jest kontrakt mięsny; bierz go, żeń się i bądźcie szczęśliwi. Niech was Bóg błogosławi, moje dziatki!
Oto wszystko, co wiem w sprawie kontraktu na dostawę mięsa, która wzbudziła tyle zainteresowania wśród naszego społeczeństwa. Obdarowany przeze mnie urzędnik już nie żyje. Nic więcej mi nie wiadomo. Dowiedziałem się natomiast, że jeśli człowiek żyje dostatecznie długo, aby przebrnąć przez urząd waszyngtoński, to może wreszcie po nie kończących się zabiegach i kłopotach dowiedzieć się tego, czego mógłby się właściwie dowiedzieć »w czasie swej pierwszej wizyty w urzędzie, gdyby funkcjonował on w jakiś ludzki sposób.
1870 Tłumaczył Antoni Marianowicz
Objąłem chwilowo redakcję pisma rolniczego nie bez trwogi. Tak samo mieszkaniec lądu stałego trwożnie obejmuje kierownictwo okrętu. Ale znajdowałem się wówczas w okolicznościach, które czyniły dla mnie honorarium dziwnie ponętnym. Redaktor pisma wyjeżdżał na wakacje, przyjąłem więc ofiarowane przez niego warunki i zająłem jego miejsce.
Rozkoszowałem się pracą przez cały tydzień. Wreszcie numer poszedł pod prasę i cały dzień spędziłem w oczekiwaniu, czy wysiłki moje zwrócą na siebie uwagę czytelników. Gdy o zachodzie słońca opuszczałem biuro redakcyjne, pierzchnęła nagle zebrana u wejścia gromadka mężczyzn i chłopców, ustępując mi miejsca; usłyszałem, jak paru z nich szeptało: „Otóż i on!”, co, oczywiście, sprawiło mi przyjemność. Następnego rana ujrzałem podobne widowisko u drzwi wejściowych do redakcji i rozmaite indywidua, bądź pojedynczo, bądź, parami, które stały na ulicy w pobliżu; wszyscy przyglądali mi się z zainteresowaniem, wszyscy rozstępowali się i usuwali za moim zbliżeniem, przy czym znów usłyszałem, jak ktoś powiedział: „Patrzcie, jakie ma oczy”.
Udawałem, że nie dostrzegam wrażenia, jakie wy-
3 — Trzydzieści... 33 wieram, niemniej mile mnie to połechtało i postanowiłem napisać o tym do mojej ciotki. Wchodząc na niewysokie pięterko, usłyszałem ożywione głosy i wesoły śmiech, a otwierając szybko drzwi, zobaczyłem dwóch młodzieńców wyglądających na wieśniaków, których oblicza wydłużyły się i pobladły na mój widok, po czym obaj wysunęli się przez okno z wielkim trzaskiem. Byłem wielce zdziwiony.
W jakie pół godziny potem wszedł niemłody już jegomość z długą brodą, o pięknych, lecz surowych rysach i gdy go poprosiłem, usiadł naprzeciw mnie. Zdawał się mieć coś na sercu. Zdjął kapelusz, postawił go na ziemi obok siebie, po czym wyciągnął zeń czerwoną jedwabną chustkę i egzemplarz mojej gazety.
uazetę rozłożył na kolanach i zapytał, starannie przecierając chustką okulary:
— Czy to pan jest nowym redaktorem? Odpowiedziałem twierdząco.
— Czy wydawał pan już kiedykolwiek czasopismo rolnicze?
— Nie — odparłem — to moja pierwsza próba.
— Najwidoczniej. Czy ma pan jakieś praktyczne doświadczenie w rolnictwie?
— Zdaje mi się, że raczej nie.
— Tak mi mówiło przeczucie — rzekł stary jegomość, nakładając okulary i patrząc na mnie surowo ponad szkłami, podczas gdy składał gazetę — życzyłbym sobie, aby przeczytał pan to, co było powodem mego przeczucia. Mianowicie ten oto ustęp. Słuchaj pan i powiedz, czy to naprawdę wyszło spod pańskiego pióra.
„Rzepy nie należy zrywać, bo to jej szkodzi. O wiele lepiej jest nająć chłopca, aby potrząsał drzewem”. Cóż pan w tym »widzi? Cóż pan sądzi o tym? Bo wydaje mi się, że pan istotnie to pisał.
— Co o tym sądzę? Sądzę, że to dobrze. Sądzę, że to rozumnie. Nie wątpię, że co roku niszczy się miliony rzep, zrywając je na wpół dojrzałe, tymczasem gdyby zalecić chłopcu, aby potrząsał drzewem...
— Potrząsaj pan swoją prababką! Przecież rzepa nie rośnie na drzewach!
— Ach, nie rośnie, oczywiście, że nie rośnie. Któż mówił, że rośnie? To przecież była przenośnia, najzupełniejsza przenośnia! Każdy, kto jest choć trochę rozgarnięty, domyśli się, że chłopiec ma strząsać rzepę z krzaka...
Wówczas starzec ten powstał, podarł gazetę na drobne strzępy, podeptał je, potłukł laską rozmaite przedmioty, powiedział, że znam się na rolnictwie tyle, co krowa; wreszcie wyszedł, trzaskając drzwiami; słowem, z zachowania jego mogłem wywnioskować, że coś mu się nie podobało. Nie znając jednak przyczyny jego niezadowolenia, nie mogłem mu w niczym poradzić.
Wkrótce potem zjawiło się jakieś stworzenie trupiej bladości, o długich, strzępiastych włosach spadających aż na ramiona; bujna złotawa ścierń pokrywała bruzdy i miedze jego oblicza; osobistość ta wpadła do pokoju i stanęła bez ruchu, z palcem na ustach, w postawie nasłuchującej. Żadnego dźwięku nie było słychać. On jednakże wciąż nasłuchiwał. Nic. Wówczas zamknął drzwi na klucz i zbliżył się do mnie na palcach; stanął przede mną, przez chwilę wpatrywał się we mnie z głębokim zainteresowaniem, po czym wydobył z zanadrza złożony numer mego pisma i rzekł:
— Pan to pisał? Przeczytaj mi to pan... zaraz! Sprawisz mi tym wielką ulgę, bo cierpię.
Zacząłem czytać i w miarę jak wyrazy padały z mych ust, widziałem, że następowała ulga, zmniejszało się naprężenie muskułów, z rysów słuchającego znikał niepokój i rozlewała się na nich słodycz i ukojenie, niby światło księżycowe nad posępnym krajobrazem. Czytałem następujący paragraf:
„Guano jest to piękny ptak, ale wymaga hodowli ogromnie troskliwej. Nie trzeba go nigdy przywozić przed początkiem czerwca ani po końcu września. W zimie należy trzymać go w cieple, aby samice mogły wysiadywać jaja.
Najwidoczniej będziemy mieli w tym roku wczesne upały. Wskutek tego gospodarze powinni by przystąpić do sadzenia placków gryczanych w lipcu, zamiast w sierpniu.
Co się tyczy dyni, to jest to ulubiona jagoda mieszkańców Nowej Anglii. Wolą oni używać jej do ciast zamiast porzeczek, zastępują nią również maliny przy karmieniu krów, gdyż osiąga się w ten sposób znacznie lepsze rezultaty. Dynia jest to jedyny gatunek z rodziny pomarańczowych, jaki uda je się na północy oprócz tykwy. Ale szybko wychodzi z mody ziwyczaj sadzenia jej przed domem pomiędzy krzewami, albowiem przekonano się, że dynia jako drzewo dające cień niewiele jest warta.
Teraz, gdy nadchodzą dni ciepłe, gąsiory zaczynają dawać nasienie...”
W tej chwili wzburzony słuchacz poskoczył ku mnie, wołając:
— Dosyć, dosyć! Wiem już, że jestem przytomny, skoro pan przeczytałeś to dosłownie tak jak i ja. Lecz, panie, gdy moje oczy padły na to po raz pierwszy dziś rano, ja, który nigdy w to nie chciałem uwierzyć, mimo że moi przyjaciele ostrzegali mnie, ja uwierzyłem, żem oszalał. Więc zacząłem wyć, że było mnie słychać w promieniu mili, i «wybiegłem, aby kogoś zabić; bo, wie pan, prędzej czy później może dojść do tego, »więc czemuż bym nie miał zacząć od razu? Jeszcze raz odczytałem ten artykuł, aby się przekonać, że zwariowałem, po czym podpaliłem dom i wybiegłem. Kilku ludzi zraniłem po drodze, a jednego powiesiłem na drzewie, żeby go mieć pod ręką w sposobnej chwili. Ale przyszło mi na myśl, że mogę tu zajść, przechodząc, i sprawdzić całą historię; skoro się przekonałem, że to naprawdę jest napisane czarno na białym, no! — to całe szczęście dla tego jegomościa, którego zostawiłem na drzewie. Inaczej bowiem zabiłbym go z pewnością, wracając. Żegnam pana, żegnam! Zdjąłeś mi pan ciężar z serca. Skoro mój rozum nie nadwerężył się po przeczytaniu jednego z pańskich artykułów, to nic mu już nigdy nie grozi. Do m i ł e g c widzenia!
Czułem się trochę nieprzyjemnie dotknięty opowiadaniem tego jegomościa o burdach i ranach, których ja byłem pośrednio powodem. Lecz te myśli rozwiało ukazanie się naczelnego redaktora. (Na widok jego pomyślałem: „Gdybyś był usłuchał mojej rady i pojechał do Egiptu, miałbym sposobność do rozwinięcia nieco mej działalności; ale nie chciałeś widocznie. Domyślałem się, że tak zrobisz”.)
Redaktor zdawał się być smutny i strapiony.
Rzucił okiem na zniszczenie, sprawione przez starego zawadiakę i tych dwóch, co uciekli oknem, i rzekł:
— To smutna historia, bardzo smutna historia! Stłukli butelkę z klejem, sześć szyb, spluwaczkę i dwa lichtarze. Ale to jeszcze nic. Opinia naszego pisma jest podkopana i to, obawiam się, na zawsze. Co prawda, jak świat światem nie było jeszcze takiego popytu na gazetę i nigdy tak olbrzymi nakład nie został wyczerpany w tak krótkim czasie... Ale któż by się chciał wsławić jako dureń i zostać znakomitością kosztem zdrowego rozsądku? Kochany panie! Przysięgam na uczciwość, że tłoczy się pełno ludzi na ulicy, a inni wspinają się przez parkany, aby pana zobaczyć, bo myślą, żeś pan wariat. I — do licha — trudno myśleć co innego po przeczytaniu pańskich artykułów. To jest hańba dla zawodu dziennikarskiego. Skąd panu przyszło do głowy wydawać pismo rolnicze? Nie ma pan pojęcia o znaczeniu najprostszych rzeczy w tej dziedzinie. Myśli pan, że wrona i brona to jedno i to samo, pisze pan, że krowy zmieniają upierzenie i radzi tresować tchórza, ze względu na jego fi-glarność i zmyślność w łowieniu szczurów. Pańska uwaga, że stonogi uspokajają się pod wpływem muzyki, była całkiem zbyteczna. Stonogi nigdy nie są niespokojne. Muzyka nie wywiera najmniejszego wpływu na stonogi. Ach, kochany mój panie! Gdyby postawił pan sobie za cel życia rozwijanie ciemnoty, nic by pan nie mógł zrobić lepszego nad to, co robi pan obecnie. Nic podobnego nie widziałem w życiu. Pańska obserwacja, że wiązy ciągle idą w górę jako artykuł handlu, była chyba obrachowana na to, aby zniszczyć na wieki sławę naszego pisma. Proszę, aby pan natychmiast porzucił to miejsce i zechciał mnie pożegnać. Nie chcę już żadnych wakacji; choćbym wyjechał, nie mógłbym doznać najmniejszej przyjemności w podróży. W każdej chwili dręczyłby mnie niepokój, jaki nowy pomysł przyjdzie panu do głowy. Opuszcza mnie reszta cierpliwości, gdy przypomnę sobie, że pisał pan o ławicach ostryg pod tytułem: „Najbardziej malowniczy sposób urządzania inspektów”. Życzę sobie, aby rrfnie pan opuścił. Nic na święcie nie przymusi mnie do powtórnego wyjazdu na wakacje. O, dlaczego nic mi pan nie powiedział, że nie masz najlżejszego wyobrażenia o czymkolwiek, dotyczącym rolnictwa?
— Powiedzieć panu? O, głąbie kapuściany! O, synu kalafiora! Co tu było do powiedzenia? Nigdy w życiu nie spotkał mnie podobny zarzut. Czternaście lat minęło, odkąd jestem dziennikarzem i pierwszy raz słyszę, że ktoś musi coś umieć, aby wydawać pismo. O, naiwna rzepo! Któż pisze krytyki teatralne do drugorzędnych gazet? Wykolejeni szewcy i aptekarze bez zarobku, którzy wiedzą o sztuce aktorskiej akurat tyleż, co ja o hodowli bydła. Kto pisze krytyki literackie? Ludzie, którzy póki życia nie napisali ani jednej książki. Kto polemizuje na temat finansów? Ci, którzy nie mają o nich zielonego pojęcia. Kto redaguje nawoływania do wstrzemięźliwości? Panowie, którzy po raz pierwszy zakosztują czystej wody, gdy ksiądz pokropi ich zwłoki po śmierci. Któż wydaje pismo rolnicze? Może tacy durnie jak pan? Nie, przeważnie figury, którym się nie powiodło ani na polu poezji, ani na polu impresjonistycznej powieści, ani na polu sensacyjnego dramatu, ani na polu dziennikarstwa politycznego, tacy chwytają się pisma rolniczego, jako tymczasowej obrony przed Towarzystwem Dobroczynności. To pan będzie mnie uczył rzemiosła dziennikarskiego? Mój panie, znam je od A do Zet i powiadam panu, że im mniej kto umie, tym więcej zrobi hałasu i pieniędzy. Bogu wiadomo, że gdybym był nieukiem, nie zaś człowiekiem wykształconym, gdybym był zuchwały, a nie nieśmiały, byłbym sobie już dawno wyrobił imię na tym podłym świecie. Żegnam pana. Gdy się kto ze mną obchodzi w podobny sposób, jak pan, przywykłem się usuwać. Ale zrobiłem, co do mnie należało. Wypełniłem mój kontrakt, o ile mi na to pozwolono. Powiedziałem, że dziennik pański uczynię zajmującym dla wszystkich sfer — i zainteresowałem wszystkie sfery. Powiedziałem, że podniosę nakład do liczby dwudziestu tysięcy egzemplarzy i w przeciągu dwu tygodni byłbym do tego doprowadził. 1 byłbym panu zdobył najlepszych czytelników, jakich kiedykolwiek miało pismo rolnicze: nie byłoby między nimi ani jednego hreczkosieja, ani jednego człowieka, który by pod groźbą kary śmierci potrafił powiedzieć, czym się różni melon od brzoskwini. Pan najwięcej traci na zerwaniu ze mną, nie ja. Bywaj zdrów, stary selerze!
To mówiąc, oddaliłem się z godnością.
1870
Tłumaczyła Anna Swiderska
1. UJAWNIENIE TAJEMNICY
Była noc. W starym, okazałym zamczysku feudalnym Klugenstein panowała cisza. Niebawem kończył się rok tysiąc dwieście dwudziesty drugi. Jedno, jedyne światło migotało gdzieś, wysoko, w najwyższej wieży zamczyska. Odbywała się tam narada tajemna. Najwyższe miejsce zajmował stary, srogi pan na Klugenstein, pogrążony w rozmyślaniach. Po chwili odezwał się tonem, w którym przebijała czułość: — Córko moja! — rzekł.
Młody rycerz o szlachetnej powierzchowności, odziany od stóp do głów w zbroję, odpowiedział: — Słucham cię, ojcze mój.
— Córko moja! Nadszedł czas wyjawienia tajemnicy, która rzucała cień niewytłumaczonej zagadki na twoje młode lata. Wiedz przeto, że poczęła się ona ze spraw, które za chwilę przedstawię: brat mój, Ulrich, jest Wielkim Księciem Brandenburgii. Nasz ojciec na łożu śmierci zarządził, iż w przypadku, gdyby Ulrich nie posiadał syna, dziedzictwo ma przejść na moją rodzinę, jeśli j a będę miał syna. Dalej zaś, gdyby żaden z nas nie doczekał się syna, a natomiast mielibyśmy córki, wówczas dziedzictwo przechodzi na córkę Ulricha, pod warunkiem, że będzie ona dziewicą bez skazy; w przeciwnym razie księstwo ma odziedziczyć moja córka, jeśli jej imię nie zostanie splamione. Tak więc oboje wraz z moją czcigodną małżonką tu obecną modliliśmy się żarliwie, aby Bóg zesłał nam w darze syna, lecz próżne były modły nasze. Ty przyszłaś nam na świat. Rozpacz moja była wielka. Widziałem, jak wspaniała zdobycz wymyka mi się z rąk, a sen o potędze rozpływa się bez śladu. A przecież tyle żywiłem nadziei! Przez pięć lat Ulrich i jego małżonka żyli ze sobą jak mąż z żoną, a jednak nie urodziła mu ona żadnych spadkobierców.
Powiedziałem sobie: „Nie poddawaj się, nie wszystko stracone!”. Ty, córko moja, urodziłaś się o północy. Twoja płeć wiadoma była tylko tej żmii akuszerce oraz sześciu posługującym kobietom. Nie minęła i godzina, jak kazałem powywieszać je co do jednej. Rankiem cała baronia szalała z radości na wieść, że Klugenstein doczekał się syna — dziedzica potężnego księstwa Brandenburgii. Tajemnicy zaś dochowano wiernie. W dzieciństwie piastunką ci była rodzona siostra twojej matki i odtąd już niczego nie potrzebowaliśmy się obawiać.
Gdy miałaś dziesięć lat, Ulrichowi urodziła się córka. Boleliśmy nad tym, lecz ciągle byliśmy dobrej myśli, żywiąc nadzieję, że wszystko szczęśliwie się skończy, może dzięki epidemii odry, dzięki lekarzom czy też innym przyrodzonym wrogom wieku dziecięcego. Jednakże nadzieje nasze ciągle zawodziły. Dziewczynka żyła, chowała się zdrowo (oby dosięgła ją klątwa Niebios!), lecz i tak nam to nie mogło zaszkodzić. Jesteśmy bezpieczni; bowiem — ha, ha! — czyż nie posiadamy syna? I czyż nasz syn nie ma zostać księciem? Czyż nie .tak rzeczy się mają, umiłowany Konradzie? Gdyż żadne inne imię nie przypa-dło ci w udziale, dziecko moje, choć jesteś już kobietą dwudziestoośmioletnią.
Obecnie, zrządzeniem losu, starość dosięgła mego brata, a słabość zmogła jego siły. Troski zarządzania państwem doskwierają mu srodze, życzy sobie przeto, abyś pojechała do niego i sprawowała rządy tak, jakbyś już była księciem faktycznym, choć jeszcze nie z imienia. Twoja służba dostała już rozkaz, aby przygotować się do podróży. Dziś wieczór ruszasz w drogę.
A teraz słuchaj pilnie. Zapamiętaj sobie każde słowo z tego, co ci powiem. Istnieje u nas prawo odwieczne, tak stare jak stare jest państwo niemieckie, że kobieta, która bodaj na chwilę usiądzie na książęcym tronie, zanim zostanie uroczyście ukoronowana wobec swojego ludu, musi ponieść śmierć. A więc bacz na moje słowa. Udawaj skromność. Ogłaszaj swoje wyroki z miejsca namiestnika, które znajduje się u stóp tronu. Tak czyn, póki nie będziesz już ukoronowana i bezpieczna. Nie jest prawdopodobne, aby kiedykolwiek odkryto twoją prawdziwą płeć, ale roztropność nakazuje zabezpieczać się ze wszystkich stron, na ile tylko się da, w tym naszym zdradzieckim, ziemskim żywocie.
— O, mój ojcze! To dlatego życie moje było kłamstwem? Wszystko było po to, abym mogła pozbawić w nieuczciwy sposób moją Bogu ducha winną kuzynkę należnych jej praw? Oszczędź mi tego, mój ojcze, oszczędź dziecię swoje!
— Co takiego, niewdzięczna dzierlatko? I to ma być nagroda za to, że tak mądrze obmyśliłem dla ciebie świetną przyszłość? Na cienie mego ojca! Takie mazgajstwo z twojej strony nie przypada mi do gustu. Nakazuję ci natychmiast udać się do księcia i strzeż się, abyś nie pokrzyżowała moich planów!
Nie będziemy dłużej rozwodzić się nad tym, co zostało powiedziane. Dość nam wiedzieć, że prośby, błagania i łzy łagodnej z natury dziewicy nic nie pomogły. Nic nie zdołało wzruszyć twardego starca pana na Klugenstein. Tak że w końcu jego córka z ciężkim sercem ujrzała, jak bramy zamczyska zawarły się za nią i znalazła się na drodze, podążając w ciemność na swym rumaku w asyście konnego orszaku rycerzy, uzbrojonych wasali i licznej służby, podążającej z tyłu.
Sędziwy baron po odjeździe córki siedział długo pogrążony w milczeniu, po czym zwrócił się do zasmuconej małżonki i rzekł:
— Pani! Wydaje się, że sprawy nasze przybierają pomyślny obrót. Minęły już trzy miesiące od chwili, gdy wysłałem sprytnego i urodziwego hrabiego Detzi-na z szatańską misją dotyczącą córki mego brata, Konstancji. Jeśli to zawiedzie, nie będziemy całkowicie bezpieczni; jeśli wszakże uda mu się przeprowadzić nasz zamiar, żadna siła nie jest w stanie przeszkodzić, aby nasza córka została przynajmniej księżną, nawet gdyby zły los zdecydował, że nigdy nie będzie księciem.
— Moje serce pełne jest okropnych przeczuć. Lecz wszystko może jeszcze obrócić się na dobre.
— Zamilcz, kobieto. Pozostaw krakanie puszczykom. Idź do łoża i śnij o Brandenburgii i o naszej wielkości.
2. UROCZYSTOŚĆ I ŁZY
W sześć dni po wydarzeniach wyżej opowiedzianych świetna stolica Księstwa Brandenburgii olśniewała blaskiem rycerskiej parady i rozbrzmiewała radosnym zgiełkiem tłumów wiernych poddanych, gdyż przybył do niej Konrad, młody dziedzic książęcej korony. Pierś starego księcia przepełniało szczęście, gdyż urodziwą postacią i ujmującym obejściem Konrad od razu zdobył jego serce. Wielkie komnaty pałacu oblegali tłumnie szlachetni panowie, witając wylewnie Konrada. 1 wszystko wydawało się tak radosne i szczęśliwe, że młodzieniec uczuł, jak opuszczają go wszystkie obawy i smutki, a na ich miejsce zjawia się miłe uczucie zadowolenia.
Lecz w jednej z odległych komnat pałacu rozgrywała się scena całkiem odmiennej natury. Przy oknie stała księżniczka Konstancja. Oczy jej, zaczerwienione i obrzmiałe, tonęły we łzach. Była sama. Po chwili na nowo wybuchnęła łkaniem i zawołała głośno:
— Ten nędznik Detzin odjechał! Uciekł poza granice księstwa! Nie mogłam zrazu w to uwierzyć, lecz to prawda, niestety. A tak go kochałam! Odważyłam się go pokochać, choć wiedziałam, że książę, mój ojciec, nigdy nie zezwoliłby na nasz ślub. Kochałam go, lecz teraz go nienawidzę! Nienawidzę z całej duszy. Ach, cóż się ze mną teraz stanie? Jestem zgubiona, zgubiona. Ja chyba oszaleję!
3. HISTORIA SIĘ KOMPLIKUJE
Minęło kilka miesięcy. Wszyscy głosili pochwały rządów młodego Konrada i rozwodzili się nad tym, jak mądre są jego sądy, jak litościwe wyroki, jak skromne jest obejście, z jakim sprawuje swój doniosły urząd. Stary książę wkrótce przekazał wszystkie sprawy w jego ręce, sam zaś siadywał z boku i przysłuchiwał się, dumny i zadowolony, jak jego dziedzic obwieszcza decyzje księstwa z krzesła namiestnika. Wydawało się oczywiste, że mąż tak ukochany, sławiony i czczony przez wszystkich jak Konrad, powinien cieszyć się szczęściem niezmąconym. A jednak, rzecz dziwna, tak nie było. Bowiem wkrótce spostrzegł on ku niemałej konsternacji, iż księżniczka Konstancja poczyna darzyć go miłością. Miłość innych ludzi była dla niego szczęściem i radością, lecz to uczucie groziło niebezpieczeństwem. Co więcej, zauważył, że stary książę również widzi miłość córki, że jest tym zachwycony i już marzy mu się połączenie ich w małżeństwie. Z każdym dniem znikał smutek, omracza-jący twarz księżniczki; z każdym dniem oczy jej promieniały coraz jaśniej ożywieniem i nadzieją, a po pewnym czasie na twarzy, tak przedtem zatroskanej, zagościły nawet przelotne uśmiechy.
Konrada poczęło ogarniać przerażenie. Przeklinał gorzko swoją słabość — chwile, gdy ulegając instynktowi, garnął się do towarzystwa osoby tej samej płci, kiedy był jeszcze obcym i nieznanym przybyszem w pałacu, gdy nękał go smutek i tęsknił do współczucia, którym potrafi obdarzać tylko kobieta. Zaczął teraz unikać swojej kuzynki. Lecz to tylko pogorszyło sprawę, gdyż im bardziej jej unikał, tym bardziej narzucała mu się ze swym towarzystwem — co było całkiem naturalne. Na początku zdumiewał się temu, potem przeraził się. Dziewczyna go wprost prześladowała, ścigała; spotykał ją wiecznie na swojej drodze, gdziekolwiek się znalazł, nie tylko w dzień, lecz również i w nocy. Wydawała się przy tym dziwnie niespokojna. Na pewno kryła się w tym jakaś tajemnica.
To nie mogło ciągnąć się w nieskończoność. Cały świat mówił już o tym. Sam książę począł zdradzać oznaki zakłopotania. Biedny Konrad wyglądał jak trup od ciągłego strachu i rozpaczy, w jakie wprawiała go ta okrutna sytuacja. Pewnego dnia, akurat gdy wychodził ze swoich pokojów na korytarz przylegający do galerii obrazów, stanęła przed nim Konstancja i chwytając go za ręce, wykrzyknęła:
— Ach, dlaczego mnie unikasz? Cóżem uczyniła, cóż powiedziałam takiego, aby utracić twoje względy — gdyż na pewno je kiedyś posiadałam! Konradzie! Nie gardź mną, okaż litość udręczonemu sercu! Nie mogę, nie potrafię już dłużej powstrzymać słów dotąd nie wypowiedzianych, to mnie zabija. KONRADZIE! KOCHAM CIĘ! A teraz pogardzaj mną, ile tylko chcesz, lecz te słowa musiały paść nareszcie!
Konradowi odjęło mowę. Konstancja zawahała się przez chwilę, a potem, opacznie tłumacząc sobie jego milczenie, z okiem rozpłomienionym radosnym uniesieniem, zarzuciła mu na szyję ramiona i rzekła: