Trzynaście godzin - Bibi von Braut - ebook + audiobook

Trzynaście godzin ebook

Bibi von Braut

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kolejny tytuł z logo Lekkie. Tym razem tłem gorącego romansu jest pałac pewnego tajemniczego niemieckiego arystokraty. Historia zaczyna się od gwałtownej burzy i nie mniej gwałtownie kończy. Czy trzynaście godzin to dość, by uwierzyć, że spotkało się miłość swojego życia? A może to tylko efekt niezwykłego, podsycającego zmysły seansu? I będąca wynikiem wielkiej pomyłki znajomość pięknej dziewczyny i znudzonego spadkobiercy bajkowej fortuny nie może skończyć się happy endem?

Nikt nie wie, kim jest Bibi von Braut. Pod tym nazwiskiem kryje się ktoś, kto za wszelką cenę pragnie zachować bezpieczną anonimowość na wzór Eleny Ferrante - tylko w świecie literatury erotycznej. Ktokolwiek to jest - świetnie włada piórem i umie rozpalić wyobraźnię.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 126

Oceny
4,0 (52 oceny)
27
9
8
6
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewakr1

Dobrze spędzony czas

całkiem udane opowiadanie, i czyta się dobrze
00
AgaAgi

Nie oderwiesz się od lektury

Książka lekka do czytania, bardzo przyjemna.
00
gogo10

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
Maggita51

Z braku laku…

Taka trochę bez sensu
00
Patusia17722

Nie polecam

Jezu. Wytrzynalam 20 stron. TRA GE DIA
00

Popularność




Burza

To miała być spo­kojna noc. Agnes jechała wła­śnie uko­cha­nym mini coope­rem w kolo­rze mor­skiej bryzy (tak go opi­sano w kata­logu) i cie­szyła się na samotny wie­czór w towa­rzy­stwie butelki dobrego wina oraz Net­flixa. Cza­sem takie wie­czory są abso­lut­nie nie­zbędne. Zwłasz­cza kiedy w bagaż­niku leżą nowe buty od Prady, które wpraw­dzie kosz­to­wały znacz­nie wię­cej, niż Agnes mogła wydać, ale czego się nie robi dla Prady. Marzyła o tym, żeby je zało­żyć jesz­cze dzi­siaj, a potem poło­żyć się w nich na kana­pie, wypić lampkę wina i cie­szyć się życiem. Tak po pro­stu.

Docho­dziła dzie­więt­na­sta i było już ciemno, jak to w listo­pa­dzie. Nie zno­siła tej pory roku, wszystko wyda­wało jej się bure i mokre. Dobrze cho­ciaż, że gale­rie han­dlowe powoli zaczy­nały błysz­czeć bożo­na­ro­dze­nio­wymi ozdo­bami i chęt­nie przy­po­mi­nały, że cho­ciaż za oknem jest szaro i ponuro, to jed­nak w ich wnę­trzach czło­wiek cią­gle jesz­cze może poczuć się jak w raju. Tym bar­dziej kiedy skusi się na gra­na­tową puchówkę od DKNY i twa­rzową różową cza­peczkę Diora.

Agnes sku­siła się tylko na to dru­gie, ale wyłącz­nie dla­tego, że wcze­śniej kupiła już czarne szpilki Prady. Zawsze o takich marzyła. Kla­syczne, błysz­czące i zadzi­wia­jąco wygodne. Mogłaby w nich nawet pro­wa­dzić samo­chód. I kiedy zasta­na­wiała się, czy nie powinna tego zro­bić wła­śnie teraz, usły­szała pierw­sze ude­rze­nie pio­runa. W zasa­dzie był to grzmot i to tak potężny, że aż krzyk­nęła. Chwilę póź­niej roz­pę­tało się praw­dziwe pie­kło. Ulewa, wichura i prze­ci­na­jące niebo bły­ska­wice. Wiatr roz­rzu­cał po dro­dze gałę­zie, zupeł­nie jakby to były zapałki, a deszcz padał tak inten­syw­nie, że na nic nie zdała się praca wycie­ra­czek.

– Do dia­bła, nie dam rady jechać dalej – mruk­nęła do sie­bie Agnes, wyłą­czyła sil­nik i się­gnęła po komórkę. Trudno, zadzwoni po pomoc dro­gową albo cho­ciaż tak­sówkę. Nie będzie ryzy­ko­wać życiem.

Tele­fon co prawda roz­świe­tlił się krze­piąco, ale zde­cy­do­wa­nie nie reago­wał na żadne inne pole­ce­nia.

– Nie ma sieci? – zdu­miała się Agnes. – Jesz­cze tego bra­ko­wało.

Prze­tarła ręką okno, które oczy­wi­ście zdą­żyło zapa­ro­wać. Poprzez strugi desz­czu niczego nie dało się dostrzec. Może w oddali widziała jakiś dro­go­wskaz, ale nie była pewna. Włą­czyła sil­nik i bar­dzo powoli pod­je­chała w to miej­sce. Na bia­łej tablicy nama­lo­wano coś na kształt zamku i opa­trzono strzałką naka­zu­jącą skręt w lewo.

– Gdzie ja, do cho­lery, jestem? – jęk­nęła. Jeź­dziła tędy tysiące razy i ni­gdy nie widziała żad­nego dro­go­wskazu. Nie miała też poję­cia, że znaj­duje się tu jaka­kol­wiek histo­ryczna budowla. Ale prze­cież nie mogła zabłą­dzić. Znała tę drogę dosko­nale. Mało znany skrót pro­wa­dzący z Mona­chium do miej­sco­wo­ści, w któ­rej miesz­kała. Z dala od gło­śnej dwu­pa­smówki, bie­gnący przez dwie nie­wiel­kie wio­ski i pola. Pra­wie ni­gdy nie natknęła się tu na samo­chód, nie wspo­mi­na­jąc już o ludziach. Lubiła ten skrót, bo nie musiała stać w kor­kach i kląć na innych kie­row­ców. Do pracy w Mona­chium jechała nie­całe pół godziny, czę­sto kró­cej niż z jed­nego końca mia­sta na drugi. Żeby dostać się do cen­trum, potrze­bo­wała jakichś czter­dzie­stu minut. Miej­sco­wość, w któ­rej miesz­kała, była czymś w rodzaju sypialni sto­licy Bawa­rii: zadbana, kolo­rowa, z uro­czymi domami. Ide­alne miej­sce do życia.

Kiedy kolejna bły­ska­wica prze­cięła niebo, Agnes uznała, że nie będzie się dłu­żej nad tym zasta­na­wiać, tylko zrobi wszystko, żeby dostać się w to nie­znane jej dotąd miej­sce i poszu­kać tam schro­nie­nia. Za żadne skarby nie odważy się teraz jechać do domu, bo droga jest tak śli­ska i pełna błota, że chyba tylko samo­bójca albo głu­piec ruszyłby nią dalej. Wzięła głę­boki oddech i bar­dzo powoli skrę­ciła. Jechała z duszą na ramie­niu, by w końcu poprzez zaci­na­jące strugi desz­czu dostrzec mury jakichś zabu­do­wań. Ode­tchnęła z ulgą. Budowla przed nią fak­tycz­nie wyglą­dała na pałac. Nie, raczej zamek – na doda­tek chyba z czymś w rodzaju wie­życzki.

Świa­tło nad potęż­nymi drzwiami dawało nadzieję, że ktoś w nim jest i wpu­ści ją do środka. Zapar­ko­wała pod samymi scho­dami, wysko­czyła z samo­chodu i natych­miast wbie­gła po nich. Burza chyba się nasi­lała, w sekundę jej ubra­nie prze­mo­kło na wylot. Naci­snęła dzwo­nek, a potem jesz­cze zało­mo­tała pię­ściami. Lepiące się do jej ciała mokre ubra­nie i kolejny huk pio­runa spra­wiły, że pra­gnęła tylko jed­nego: żeby ktoś jej otwo­rzył.

– Halo! Jest tam kto? Hal… – głos zamarł jej w gar­dle, bo ogromne drew­niane drzwi sta­nęły przed nią otwo­rem znacz­nie szyb­ciej, niż się tego spo­dzie­wała.

– Tro­chę spóź­niona, ale rozu­miem, że to przez pogodę – ode­zwał się do niej niski, męski głos.

Spóź­niona? Agnes nie miała poję­cia, o czym mówił ten czło­wiek, ale uznała, że wyja­śni to nieco póź­niej. Teraz chciała po pro­stu wejść jak naj­szyb­ciej do środka i może nawet się prze­brać w cokol­wiek suchego albo przy­naj­mniej wypić coś cie­płego. Boże, jak dobrze, że ktoś tu był!

– Strasz­nie leje – powie­działa tylko i zro­biła krok do przodu.

Drzwi otwo­rzyły się jesz­cze sze­rzej, a sto­jący przed nią męż­czy­zna podał jej cie­płą i przy­jemną w dotyku rękę.

– Dzięki – uśmiech­nęła się i spoj­rzała na niego. Była prze­mo­czona, wystra­szona i spe­szona. Ale wie­działa jedno: stał przed nią facet jej marzeń. Z wra­że­nia otwo­rzyła usta i tak stała, gapiąc się na niego bez żad­nego zaże­no­wa­nia.

On rów­nież na nią patrzył, a na jego ustach błą­kał się tajem­ni­czy uśmiech.

Agnes prze­łknęła ślinę. To było tak nie­praw­do­po­dobne, że aż chciała się uszczyp­nąć. Wysoki, pięk­nie zbu­do­wany blon­dyn o nie­bie­skich – nie, nie nie­bie­skich, raczej błę­kit­nych oczach. Jak u psa husky. Z ostro zary­so­waną szczęką, kształt­nym nosem i dwu­dnio­wym zaro­stem, który ide­al­nie paso­wał do lekko roz­wi­chrzo­nej fry­zury. Ubrany w czarne spodnie i nie­dbale roz­piętą białą koszulę, pach­niał czymś, co znała i lubiła. Agnes od razu roz­po­znała Pat­cho­uli Impérial Diora. Ten zapach koja­rzył się jej z męską siłą i ide­al­nie paso­wał do wła­ści­ciela. I pew­nie to z jego powodu tak inten­syw­nie zare­ago­wała na obcego męż­czy­znę. Teraz przy­glą­dał się jej badaw­czo. Podą­żyła za jego spoj­rze­niem, które przy­lgnęło do jej mokrych, ster­czą­cych buń­czucz­nie sut­ków. Lekka tka­nina bluzki spra­wiła, że teraz stała przed tym obcym czło­wie­kiem z nie­mal nagimi pier­siami. Odru­chowo zakryła się rękami.

– Naleję ci wody do wanny.

To prawda, marzyła o tym. Ale ta pro­po­zy­cja była jed­nak dziwna. Ktoś wpusz­cza do domu obcą osobę i bez słowa wyja­śnie­nia pro­po­nuje jej kąpiel? Cóż. Przy­naj­mniej jej nie wyrzu­cił z powro­tem na deszcz…

– Taak, jasne, chęt­nie – wykrztu­siła nie­pew­nie.

Zamek, on przy­stoj­niej­szy od księ­cia i kąpiel. A jeśli zaprosi ją na bal? Mimo całej nie­zręcz­no­ści tej sytu­acji myśl ta ją roz­ba­wiła. Musiała się mimo­wol­nie uśmiech­nąć, bo przy­stoj­niak odwza­jem­nił uśmiech.

– Przy oka­zji – mam na imię Noah – powie­dział, a potem wska­zał ręką schody. – A łazienka jest na pię­trze.

Agnes w końcu rozej­rzała się wkoło. To jed­nak nie był zwy­kły dom. Sam hol spra­wiał wra­że­nie tak gigan­tycz­nego, że jego wyło­żone wie­kową drew­nianą boaze­rią ściany wła­ści­wie maja­czyły w oddali. Nad jej głową wisiał olbrzymi krysz­ta­łowy żyran­dol. Przez sze­ro­kie mar­mu­rowe schody biegł czer­wony jak krew chod­nik. Nie miała poję­cia, że ludzie cią­gle tak miesz­kają. Chyba że w fil­mach. Jej stopy, w butach rów­nie mokrych od desz­czu jak reszta gar­de­roby, zapa­dły się w luk­su­sową mięk­kość tego chod­nika. Wszystko wokół niej było luk­su­sowe. I monu­men­talne. Zupeł­nie jakby tra­fiła do innej epoki.

Sama łazienka zachwy­cała chyba nawet bar­dziej niż spek­ta­ku­larny hol. Na jej widok Agnes po pro­stu jęk­nęła. Biały, oczy­wi­ście wyło­żony mar­mu­rem pokój kąpie­lowy miał z pięć­dzie­siąt metrów. Pośrodku stała gigan­tyczna wanna na lwich łapach. We wnę­trzu usta­wiono kilka ele­ganc­kich mebli. Nie­mal na każ­dej ścia­nie wisiało lustro, w któ­rym odbi­jało się burzowe niebo. Łukowe, się­ga­jące od sufitu do pod­łogi okna ze szpro­sami paso­wa­łyby do sali balo­wej. Nawet wazon z bia­łymi liliami był ponad­prze­cięt­nych roz­mia­rów. Trzeba przy­znać, że kwiaty ide­al­nie tu paso­wały.

– Pięk­nie – Agnes odwró­ciła się w stronę Noah i posłała mu zachwy­cony uśmiech. – Dzię­kuję, że mogę prze­cze­kać burzę – dodała jesz­cze.

Facet tylko ski­nął głową, a potem nie­ocze­ki­wa­nie usiadł w bia­łym fotelu, który stał nie­da­leko wanny. Agnes zmarsz­czyła brwi i zer­k­nęła w jego stronę nieco zdez­o­rien­to­wana.

– Naprawdę mogę się wyką­pać? – spy­tała na wszelki wypa­dek.

Noah powoli ski­nął głową.

– A pan?

– Ja się już kąpa­łem – roze­śmiał się. – I, pro­szę, mów do mnie po imie­niu.

Agnes zaczer­wie­niła się.

– Cho­dziło mi raczej o to, że pan… że ty nie wycho­dzisz… Potrze­buję góra pół godziny dla sie­bie.

Noah zmru­żył oczy.

– Będę patrzył.

Dziew­czyna wbiła w niego zdu­mione spoj­rze­nie.

– Patrzył?

– A dla­czego nie? Mamy dla sie­bie tylko tę noc, więc chyba dobrze byłoby nie mar­no­wać czasu.

Jezu, o czym on mówi?! Kto powie­dział, że ona zosta­nie tu na noc?! Po pro­stu prze­czeka burzę i zabie­rze się do domu!

– Zazwy­czaj kąpię się sama – zazna­czyła dobit­nie. Ale Noah naj­wy­raź­niej rze­czy­wi­ście nie zamie­rzał wyjść. Zaczęło się jej to wyda­wać coraz bar­dziej nie­po­ko­jące. A co, jeśli wpa­ko­wała się do domu czy raczej pałacu psy­cho­paty? To, że ktoś mieszka wśród mar­mu­rów, anty­ków i zło­tych żyran­doli nie zna­czy jesz­cze, że nie może być świ­rem. I co, jeśli coś, co miało być naj­wy­żej komiczne, sta­nie się maka­bryczne?

– Chciał­bym popa­trzeć – jego ton stał się nieco bar­dziej miękki, a on sam popa­trzył na nią z uśmie­chem sza­leń­czo sek­sow­nego męż­czy­zny, a nie nie­bez­piecz­nego zbo­czeńca. Tak naprawdę wyglą­dał jak książę z bajki i to było w tym wszyst­kim najbar­dziej podej­rzane.

– Ale rozu­miesz, że twoje życze­nie jest dziwne? – zapy­tała wciąż zaska­ku­jąco spo­koj­nym tonem. Powinna być prze­ra­żona. Dla­czego nie była?

– Dziwne? – uśmiech­nął się Noah. – Po pro­stu lubię patrzeć na piękne kobiety.

– Ale my się nie znamy.

– Oczy­wi­ście, że nie – tym razem aż wybuch­nął śmie­chem. – Nie przy­je­cha­łaś tu jed­nak po to, żeby zagrać ze mną w domino, prawda?

Nie wie­działa, co odpo­wie­dzieć. W ogóle nie pla­no­wała tu przy­jeż­dżać, to był po pro­stu zbieg oko­licz­no­ści. Gdyby nie burza i pio­runy, od któ­rych nie­mal ogłu­chła, pew­nie byłaby już w domu. I może para­do­wała przed lustrem w tych nowych szpil­kach od Prady.

Noah przy­glą­dał jej się w mil­cze­niu, a na jego ustach błą­kał się tro­chę zachę­ca­jący, a tro­chę szel­mow­ski uśmiech. Nie, jed­nak nie wyglą­dał na wariata. Na mor­dercę chyba też nie. Pro­blem z tymi ostat­nimi pole­gał jed­nak na tym, że oni ni­gdy nie wyglą­dali podej­rza­nie. Czy­tała ostat­nio repor­taż o pew­nym seryj­nym zabójcy. Świad­ko­wie twier­dzili, że wszyst­kie ofiary zgod­nie mówiły o aniel­skiej twa­rzy i cichym, melo­dyj­nym gło­sie oprawcy. Pew­nie dla­tego nie dało się go przez lata namie­rzyć.

Agnes raz jesz­cze spoj­rzała na Noah. Coś nagle kazało jej zaprze­stać pro­te­stów. Sto­jąc w zbyt dużej łazience i patrząc na naj­pięk­niej­szego męż­czy­znę, jakiego kie­dy­kol­wiek spo­tkała, i widząc w lustrze swoje wła­ści­wie pół­na­gie odbi­cie i przy­le­ga­jące do głowy nie­szczę­śli­wie mokre włosy, poczuła, że albo wej­dzie w tę dziwną grę, albo natych­miast musi uciec. I wła­śnie kiedy ta myśl prze­mknęła jej przez głowę, za oknem grzmot­nęło tak dono­śnie, że ze stra­chu tylko zamknęła oczy.

Nie ma mowy.

Ni­gdzie się stąd nie ruszy. W prze­ciw­nym razie zgi­nie przy­wa­lona jakimś drze­wem lub pora­żona pio­ru­nem. To już chyba lepiej wyką­pać się w obec­no­ści obcego faceta. Poza tym było w tej pro­po­zy­cji coś nie­grzecz­nie ero­tycz­nego. Emo­cje. Nie­pew­ność. Sek­su­alne napię­cie. Szkoda tylko, że nie może wysłać ese­mesa do przy­ja­ciółki, żeby poin­for­mo­wać ją, gdzie jest. A co, jeśli zgi­nie tu od ciosu antycz­nym kan­de­la­brem i nikt ni­gdy jej nie odnaj­dzie?

Chyba prze­sa­dzi­łaś, pomy­ślała.

Noah tym­cza­sem oparł lewą stopę o prawe kolano i pod­parł poli­czek dło­nią. Na­dal patrzył na nią w cał­ko­wi­tym mil­cze­niu, przy akom­pa­nia­men­cie bęb­nią­cej ulewy. Zacho­wy­wał się spo­koj­nie, nie­mal leni­wie.

Niech będzie. W końcu lubiła gry.

Agnes odwró­ciła się do niego tyłem, pode­szła do wanny i odkrę­ciła kurek z wodą. Się­gnęła po płyn w bia­łej butelce i pową­chała go. Pach­niał kon­wa­lią. Nalała go do wanny, a potem powoli zaczęła się roz­bie­rać. Odkle­iła od sie­bie mokre ubra­nie i sta­nęła przed Noah w czar­nym sta­niku i koron­ko­wych strin­gach. Pogra­tu­lo­wała sobie w myślach sła­bo­ści do dro­giej bie­li­zny. Zde­cy­do­wa­nie lepiej było poka­zać się w czymś od La Perli niż w baweł­nia­nych majt­kach z sie­ciówki. Kiedy wanna była do połowy pełna, Agnes roze­brała się do naga i weszła do pach­ną­cej kwia­tami wody. Zanu­rzyła się, oparła głowę o białą poduszkę i przy­mknęła oczy. Było jej błogo, cie­pło i po pro­stu dobrze. Przy­gry­zła wargę. Zupeł­nie nie rozu­miała dla­czego, ale czuła nara­sta­jące pod­nie­ce­nie. Podo­bało jej się, że Noah na nią patrzy, i podo­bał jej się jego tro­chę przy­spie­szony oddech. Wie­działa, że przy­glą­dał jej się z satys­fak­cją. W sumie nic dziw­nego. Miała wyspor­to­wane i sta­ran­nie wyde­pi­lo­wane ciało oraz jędrne, choć nie­duże piersi. Zgrabne, krą­głe pośladki. Była szczu­pła, ale z całą pew­no­ścią nie zali­czała się do chu­dziel­ców. Wręcz prze­ciw­nie. Miała dość sze­ro­kie bio­dra i umię­śnione uda. Dosko­nale zda­wała sobie sprawę, że jest sek­sowna. Była w końcu ulu­bioną nauczy­cielką wszyst­kich ojców dzieci z pry­wat­nego przed­szkola, w któ­rym pra­co­wała. To z nią naj­chęt­niej roz­ma­wiali tatu­sio­wie. A dwóch z nich robiło nawet coś wię­cej…

Agnes lekko unio­sła powieki i zer­k­nęła na Noah.

Sie­dział bez ruchu, nie odry­wa­jąc jed­nak od niej wzroku.

Unio­sła się do pozy­cji sie­dzą­cej i zaczęła maso­wać gąbką piersi. Sutki stward­niały jej nie­mal natych­miast, a ona poczuła roz­le­wa­jące się po ciele przy­jemne cie­pło. Coraz bar­dziej podo­bała jej się ta zabawa, nawet jeśli nie do końca ją rozu­miała. Wstała i, ocie­ka­jąc pianą, odwró­ciła się w stronę sie­dzą­cego w fotelu męż­czy­zny. Roz­chy­liła nogi tak, by mógł zoba­czyć cipkę, i zaczęła ją deli­kat­nie pocie­rać gąbką. Zamknęła oczy i pod­krę­ciła tempo. Czuła, jak łech­taczka robi się coraz więk­sza i ero­tycz­nie pul­suje. Dotknęła prawą ręką sutka i obli­zała usta.

Noah rów­nież oddy­chał coraz szyb­ciej, cho­ciaż nie zmie­nił pozy­cji. Wie­działa jed­nak, że jest pod­nie­cony nie mniej od niej. Poru­szyła jesz­cze kilka razy ręką, coraz moc­niej doty­ka­jąc łech­taczki gąbką, aż w końcu eks­plo­do­wała, wyda­jąc z sie­bie gło­śny krzyk. A potem po pro­stu usia­dła w wan­nie i dokoń­czyła pie­lę­gna­cji reszty ciała. Chciało jej się śmiać. Jesz­cze ni­gdy nie zro­biła niczego podob­nego. No, ale facet przy­naj­mniej dostał, czego chciał.

– Będę cze­kał na cie­bie w jadalni z kola­cją – głos Noah wyda­wał się nieco niż­szy niż wcze­śniej. Wstał i wyszedł z łazienki.

Agnes spoj­rzała za nim prze­cią­gle. Na piko­wa­nym okrą­głym pufie leżał cudow­nie miękki szla­frok. Szczel­nie się nim owi­nęła. To była naj­bar­dziej zaska­ku­jąca burza w jej życiu. A co naj­waż­niej­sze – wciąż się nie skoń­czyła.

Baron

Noah von Rech­to­fen tak naprawdę nie miał szczę­ścia do kobiet. A wszystko dla­tego, że po pierw­sze – był baro­nem, a po dru­gie – spad­ko­biercą gigan­tycz­nej for­tuny. Począt­kowo wyda­wało mu się, że bogac­two jest czymś natu­ral­nym, w końcu jego rodzina ota­czała się wyłącz­nie majęt­nymi ludźmi. Z równą swo­bodą pła­cili kil­ka­set euro na butelkę szam­pana i kil­ka­na­ście milio­nów za kolejną nie­ru­cho­mość czy pry­watny samo­lot.

Noah był pra­wnu­kiem Alberta von Rech­to­fena, pru­skiego ary­sto­kraty, który w cza­sie pierw­szej wojny świa­to­wej zasły­nął jako wybitny lot­nik i strze­lec. Na wszyst­kich przy­ję­ciach rodzin­nych mówiono o nim z dumą. Albert poślu­bił nie­jaką Klarę, rów­nie wysoko uro­dzoną jak on. Klara miała dodat­kowo wybitną smy­kałkę do inte­re­sów, którą odzie­dzi­czyła po ojcu. Po woj­nie Albert i Klara zajęli się wyku­py­wa­niem sta­rych mebli i obra­zów, wśród któ­rych zna­la­zły się praw­dziwe skarby. To na nich zbili mają­tek, z suk­ce­sem pomno­żony przez kolejne poko­le­nie – ich syna, nie­by­wale przy­stoj­nego, choć legen­dar­nie nie­wier­nego Hein­ri­cha i jego żonę Ursulę. Kolejna wojna zubo­żyła oczy­wi­ście von Rech­to­fe­nów, ale nie na tyle, by w kolej­nych latach nie dało się odbu­do­wać potęgi finan­so­wej rodziny. W dniu ślubu całość miał otrzy­mać Noah, który był oczkiem w gło­wie swo­jej babki Ursuli. Zwłasz­cza że w tra­gicz­nym wypadku samo­cho­do­wym zmarli jego rodzice. Doświad­czona przez zdrady męża Ursula całą miłość prze­lała na wnuka. Noah odzie­dzi­czył rodzinną posia­dłość, a babka go odwie­dzała. Jej willa mie­ściła się zale­d­wie kil­ka­na­ście kilo­me­trów dalej, na obrze­żach Mona­chium. Dzięki temu mogła mieć oko na wnuka i wpa­dać do niego zawsze, gdy miała na to ochotę. Jed­nym z jej ulu­bio­nych tema­tów było naci­ska­nie na mło­dego barona von Rech­to­fena, by wresz­cie pomy­ślał o mał­żeń­stwie.

– Chcia­ła­bym jesz­cze docze­kać pra­wnuka – zwy­kła doda­wać na koniec kolej­nej tyrady.

Noah tylko się uśmie­chał.

Był prze­ko­nany, że bab­cia nie zesta­rzeje się ni­gdy. Ursula von Rechot­fen w niczym nie przy­po­mi­nała kla­sycz­nej babki. Była tak pełna życia i ener­gii, że mogłaby nimi obda­rzyć pół Bawa­rii. Od jakie­goś czasu kwi­tła, zaczęła nosić roz­pusz­czone włosy i cią­gle się uśmie­chała. Noah przy­pi­sy­wał to obec­no­ści jakie­goś męż­czy­zny, ale babka za każ­dym razem sta­now­czo zaprze­czała. Bar­dzo chciałby speł­nić jej prośbę, nie­stety, nie spo­tkał dotąd żad­nej kobiety, która mogłaby zostać jego żoną. Kolejne part­nerki tylko go nudziły, no i zde­cy­do­wa­nie zbyt szybko oka­zy­wały się zwy­kłymi łow­czy­niami posagu, które sku­tecz­nie uda­wały miłość i były gotowe zro­bić wszystko, byle Noah wci­snął im na palec pier­ścio­nek zarę­czy­nowy. Naj­le­piej z dia­men­tem wiel­ko­ści doj­rza­łej śliwki. Jedna z nich nawet celowo pod­rzu­ciła mu naj­now­szy kata­log Car­tiera, a potem zaczęła go prze­glą­dać, wzdy­cha­jąc przy tym zna­cząco. Od razu prze­szła mu ochota na cokol­wiek.

Na prawo i lewo opo­wia­dał, że abso­lut­nie nie cią­gnie go do ołta­rza.

– Jestem młody, bogaty, wolny i – niech będzie – roz­ka­pry­szony. Nie zależy mi na tym, żeby zostać czy­imś mężem i w krót­kim cza­sie sku­pić się wyłącz­nie na pie­lę­gno­wa­niu domo­wego ogni­ska. Dosko­nale wiem, że mał­żeń­stwo zabija wszelką spon­ta­nicz­ność. Koniec z eks­tre­mal­nymi spor­tami, prze­jażdżką moto­rem po Toska­nii czy nur­ko­wa­niem na Male­di­wach. Prę­dzej czy póź­niej stanę się nud­nym panem, który w cie­płych bam­bo­szach (nawet jeśli od Guc­ciego) będzie się snuł po domu wyizo­lo­wany i nie­szczę­śliwy – wyja­śniał dal­szym i bliż­szym zna­jo­mym, któ­rzy marzyli, by się ustat­ko­wać. Ale czy to zna­czyło, że on musiał do nich dołą­czyć?

Noah posta­no­wił nie szu­kać na siłę ani miło­ści, ani żony. Kiedy chciał się dobrze zaba­wić albo potrze­bo­wał towa­rzy­stwa, zama­wiał kobiety jak z kata­logu. Zna­jomy pod­su­nął mu adres wyjąt­kowo luk­su­so­wej agen­cji call girls, w któ­rej pra­co­wały dziew­częta piękne, sek­sowne i… uczciwe. Poja­wiały się u niego w celach zarob­ko­wych i nie ocze­ki­wały oświad­czyn, tylko usta­lo­nej stawki. Dosko­nale odgry­wały swoje role. Potra­fiły świet­nie uda­wać orga­zmy. Cza­sem wyni­kały z tego zabawne histo­rie, jak wtedy, kiedy nie­jaka Angie zaczęła namięt­nie krzy­czeć, cho­ciaż Noah nawet jej nie dotknął. Był wtedy w łazience, a do sypialni zakradł się uko­chany kot babci (cza­sem zosta­wiała go z wnu­kiem) – puszy­sty sibe­rian, który umo­ścił się w nogach drze­mią­cej Angie. Jak przy­stało na rasową call girl, zaczęła natych­miast jęczeć i wzdy­chać, myśląc, że to Noah ją pie­ści, a następ­nie eks­plo­do­wała szyb­kim orga­zmem. To było cał­kiem udane wido­wi­sko, nagro­dził ją więc dodat­ko­wym tysią­cem euro. Noah nie pamię­tał już bowiem, kiedy ostatni raz tak dobrze się bawił. Dwa razy odwie­dziła go Caro i to był wyją­tek, zazwy­czaj bowiem nie zama­wiał dwu­krot­nie tej samej dziew­czyny. Nie chciał się przy­zwy­cza­jać i nie chciał rów­nież, żeby przy­zwy­cza­jały się one. Ale Caro była jak rasowa klacz – nie mógł sobie odmó­wić przy­jem­no­ści spo­tka­nia jej ponow­nie. Miała ponad metr osiem­dzie­siąt wzro­stu, była smu­kła i posia­dała naj­dłuż­sze nogi, jakie kie­dy­kol­wiek widział. Do tego cudowne piersi. Potra­fiła krę­cić pupą jak żadna inna – tro­chę zalot­nie, ale wciąż ele­gancko. W sek­sie wyda­wała mu się nieco zbyt aktor­ska, zupeł­nie jakby zwra­cała uwagę na każdą pozy­cję i dźwięk, który z sie­bie wyda­wała, ale uznał, że to wcale nie prze­szka­dza.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki