Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Co jeśli gdzieś w czasie i tuż pod powierzchnią rzeczywistości wciąż ukrywa się nasze dzieciństwo? Przeszłość opowiedziana przez Michele Mariego to kraina mityczna, wypełniona relikwiami chłopięcych fascynacji i strachów, do której kluczem są wygrzebywane z pamięci wspomnienia. Łącząc gorycz z melancholią, Mari układa widmowe puzzle, próbując posklejać to, co pozornie już się rozsypało.
Wybitny włoski prozaikopisuje chłopięce zachwyty i lęki, pierwsze przygody z literaturą, katorgę dni spędzanych na placu zabaw, obrzydzenie pomieszane z rozkoszą, gdy godzinami studiuje się komiksy pełne potworów, wzruszenie żołnierskimi piosenkami. Z całości wyłania się erudycyjny portret dorosłego stąpającego po pogorzelisku dzieciństwa, który pragnie „okupić tę ruinę czułym odgrzebywaniem przeszłości”.
„Te opowiadania nie smakują mdłą rozkoszą, jak rozmoczona w herbacie magdalenka – nawet jeśli Michele Mari sięga do otchłani neurotycznej pamięci. Choć krwawe, dzieciństwo nie powraca w serii wyrzutów i freudowskich kompleksów. Z bezmiaru pamięci Mari wyciąga przeżycia na pozór nieistotne i skrajnie osobiste: wyczytane komiksy czy „morskie” powieści. Przywiązania, które kształtowały dziecięcą wyobraźnię, pozostają matrycą późniejszych namiętności. Nawet jeśli w dorosłym życiu trudno kochać tak, jak się kochało samochodzik Mercury albo szklane kulki. Autor ratuje obrazy dzieciństwa niczym tysiące drobnych puzzli, które namiętnie układali z matką. Czytelnikowi zaś doradza „to, co kochałeś choćby przez jeden poranek, trzymać mocno przy sobie i nie puszczać aż do śmierci”.” Anna Arno
„Świat Mariego to świat, w którym w złowrogiej harmonii współistnieją ze sobą potwory i opiekuńczy bogowie, szesnastowieczna literatura i klasyki science-fiction; świat, w którymi pisanie jest egzorcyzmem, a nie karą – jedynym sposobem na ucieczkę od codzienności […] Mari należy do tych pisarzy, którzy żywią się własnymi obsesjami, wiedzą, jak je opisać i jak układać te opisy w opowieść, która ucieleśni same te obsesje.” Tiziano Gianotti
„Mitologia Mariego wywodzi się z mroków romantyzmu, nawet jeśli o morzach, oceanach i krańcach świata rozmyśla w zaciszu własnej biblioteki. […] Mari uwielbia mrok – ale mrok przecinany błyskami, rozświetlony cienkimi smugami blasku. Ów mrok za sprawą umiejętności pisarskich Mariego rozbrzmiewa nieskończonym echem, w którym jego głos rozchodzi się wielością głosów samej literatury.” Pietro Citati
„Skoro dorastanie to czas złudzeń lub udręki, dzieciństwo – utracone czy odnalezione – z natury jest czymś dogłębnie krwawym: to wiek odniesionych ran.” Mario Barneghi
„[…] olśniewający, momentami surrealistyczny zbiór wspomnień o dziecięcych obsesjach. [...] Mari ze śmiertelną powagą, a przy tym z dowcipem i wdziękiem drwi z łatwej nostalgię, tworząc zbiór poruszających, lekko ironicznych opowieści, drobiazgowo opisujących słabostki i idiosynkrazje bohatera. Tego nie można przegapić.” „Publishers Weekly”
„Największy żyjący włoski pisarz.” Andrea Coccia, „Linkiesta”
„Michele Mari napisał same piękne książki. A najpiękniejszą z pięknych jest zbiór opowiadań „Ty, krwawe dzieciństwo”.” „La Repubblica”
„Ta proza w niewiarygodny sposób oczarowuje […]. Michele Mari reprezentuje wzorzec pisarstwa, który już raczej zanika – erudycyjny, głęboko literacki, szlachetny, krótko mówiąc – dwudziestowieczny.” „Esquire”
„Wrażliwość, złość, nostalgia, ale także czuły humor, pobłażliwe współczucie – wszystko to w książce, która po mistrzowsku łączy elegancję i ironię, przenikliwość psychologiczną i zrozumienie formy, klasykę z popkulturą […]. To opowieść o dziecku, w którym rozwinęła się niepohamowana miłość do powieści przygodowych i komiksów, które odczuwało głęboki związek z własnymi myślą i wyobraźnią, ale także z tym upartym, zamkniętym „ja” zranionym intensywnością własnych przeżyć.” Alida Airaghi, SoloLibri
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 128
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuł oryginału włoskiego Tu, sanguinosa infanzia
Projekt okładki Kamil Rekosz
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Copyright © 2009 Giulio Einaudi editore s.p.a., Torino
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2024
Copyright © for the Polish translation by Katarzyna Skórska, 2024
Redakcja Magdalena Budzińska
Korekta Agata Górzyńska-Kielak / d2d.pl, Elżbieta Krok / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Przekład książki był możliwy dzięki pomocy finansowej Włoskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Współpracy Międzynarodowej; la traduzione del libro è stata possibile grazie al contributo del Ministero degli Affari Esteri e della Cooperazione Internazionale Italiano.
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-986-9
Kiedy profesor *** dowiedział się, że zostanie ojcem, na długo zamknął się w gabinecie, by uporządkować myśli. Czując, że przyszłość jest niepewna, wyszedł z pokoju, z całą pewnością wiedząc wszakże jedno: należy uratować komiksy, najdroższe komiksy z czasów dzieciństwa.
Od trzydziestu lat umiłowany stosik zajmował jedną z najwyższych półek w obszernej bibliotece i choć było to miejsce niedosiężnego zesłania, u boku tomików „Uranii” i opowieści o potworach, to zarazem opromieniało owe zeszyty chwałą, przed którą wszystkie książki – książki „prawdziwe”, książki „poważne” – musiały się ukorzyć. Profesor był świadom, że o szlachetności księgozbioru stanowią szesnastowieczne woluminy oraz barokowe in folio, tomy „Parnaso Italiano” Antonia Zatty i uroda czcionki Bodoniego, a za naukową renomę oraz wybitne treści odpowiadają wydania krytyczne i narodowe; od dawna wiedział, że ta wielka rodzina wywodzi się od Silvestrich i Sonzognów, wyrosła na kanwie serii z meduzą i ze strusiem i nabrała wyrafinowania za sprawą błękitów oksfordzkich oraz ceglanej żółci „Les Belles Lettres”, humanistycznego bogactwa „Plejad”, edycji Ricciardiego czy poblakłej surowości tomów Lericiego. Wiedział jednak również, że bez owego fundamentu jego biblioteka – a zatem jego życie – byłaby jak dorodny owoc pozbawiony ogonka, jakby w oderwaniu od pierwotnych słodkich soków uczone pisma miały zwiędnąć, obumrzeć. Pacholęcość rodem z Pascolego nie ma tu nic do rzeczy, konstatował w duchu, to raczej kwestia prawa serii, namacalnego uzasadnienia: nie będziesz miał łóżka, jeśli nie spałeś w łóżeczku, jeśli nie wyleżałeś swego w kołysce; nie będziesz czytał ani posiadał tomów Kolumelli czy Malebranche’a, jeśli nie czytałeś i nie posiadałeś książek Collodiego czy Salgariego. W domu na wsi profesor nadal trzymał swoje stare łóżeczka ustawione w szeregu niby alegorię minionych lat – czy nie miałby więc przechowywać jako świętości pierwszych swych lektur? Czy nie były dokumentem – dowodem! – dzieciństwa, a zarazem gorączkowej walki, by nigdy tego dzieciństwa nie utracić, gdy tymczasem wszystko sprzysięgło się, żeby mu je wydrzeć za cenę krwi, wśród przypływów lęku, okrutnych ponagleń, złudnych intelektualnych podbojów (Przebudzenie epickie!, Droga człowieka!), ślepych ciosów? W głębi duszy czuł, że skoro życie jest pasmem wyrzeczeń i strat, moralny obowiązek nakazuje okupić tę ruinę czułym odgrzebywaniem przeszłości.
Tak też było z komiksami, zazdrośnie strzeżonymi niczym najdroższy skarb. Ileż to razy, słysząc rówieśnika, który z zakłopotaniem wyznawał, że nie wie, co się stało z jego starymi komiksami, odczuwał nieocenione poczucie tryumfu i wygranej, że on nie zmarnował, że – w odróżnieniu od tamtego – nie ugiął się pod presją dorastania żądnego zdrady!
Teraz jednak miało pojawić się dziecko. Komiksy spoczywające na wysokościach były poza zasięgiem choćby nawet wzroku przyszłego brzdąca, lecz wystarczyła krótka wypowiedź małżonki, żeby profesora ogarnął niepokój: „Pomyśl tylko, że twoje stare komiksy nadadzą się kiedyś dla Filippuccia”. Nadadzą się? Ależ już się nadały, naprawdę się nadały – chciał zaprotestować – a ich przydatność bije niezmiennym blaskiem. Nie odezwał się jednak, gdyż natychmiast musiał się poddać silniejszemu impulsowi i wspiąć na górę, żeby sięgnąć po ów znamienity zbiór, nad którym zawisła niespodziewana groźba. Zniósł na dół całą stertę, zdmuchnął wierzchnią warstwę kurzu, rozwiązał sznurek i jego oczom ukazały się stare zeszyty.
Przyjrzał się im z uwagą. Wszystkie Tintiny; wszystkie pierwsze albumy Cocco Billa; mnóstwo numerów Fantoma, parę Mandrake’ów, trochę Nembo Kida i Jeffa Hawke’a, pierwsze trzy roczniki „Linusa”, pierwsza Donaldopeja i Mikineida, dwa numery Zio Tibia i jeszcze trochę samotnych relikwii. Jak zawsze w podobnych okolicznościach wystarczyła niedostrzegalna nadwyżka czasu spędzonego nad którąś z okładek, żeby poddał się impulsowi i otworzył komiks, a po otwarciu pogrążył się w lekturze; i doczytał do samego końca. Tak oto pochłonął ponownie Cygara faraona, następnie Cocco Bill Kozakiem i Siedem kryształowych kul; po czym – a minęły ponad dwie godziny – przeszył go dreszcz żalu, odetchnął głęboko i powiedział do siebie: „To kwintesencja marzeń, jedyny niesmutny poblask mojego życia; to dokumenty, skamienieliny domagające się litościwego hołdu; to mizeroty opierające się śmierci; a czym są, wiem tylko ja”. I one miałyby być „używane”? Na powrót stać się „aktualne”, już wkrótce? Aktualne! Te porażające skrzepliny, nadczłowiecze ekstrakty mojej melancholii, pomniki mego osamotnienia, te ŚWIĘTOŚCI miałyby skończyć w rękach dziecka (kochanego, owszem, a nawet własnej krwi), dziecka obślinionego, które wysmaruje mi je ordynarnymi kredkami czy jeszcze ordynarniejszymi długopisami? Ciężkie od ponownych lektur i wymyślania dalszych ciągów, od dni, które się już nie powtórzą, te komiksowe ramki (umiłowane kwadraty, wielbione prostokąty, emblematy dziecinnego pokoju, bandery mojego łóżka), tak właśnie, są historią, umuzealnioną, zglosowaną historią, to docta collectio (sygnowana, skatalogowana) zasługująca na studia, dystans, uwielbienie, jakim winno się darzyć klasyków (Tacyt, Proust, Guicciardini, Geppetto, Soldino, Ele-Mele), i są tradycją, są religią. I wzruszeniem. Dosyć tego. Przeglądam je z należytą ostrożnością tylko ja, który wszedłem w ich posiadanie, dotykam w stosownych rękawiczkach, przewracam strony pęsetą wyobraźni niczym bezcenne papirusy tylko ja, który stałem się ich panem, a inni mieliby nawiązać z nimi stosunki natury praktycznej, przynoszące natychmiastowe korzyści, uprzedmiotowić je w taki sposób? Za późno. Nie wolno bawić się tym, co otoczone aurą; nie wolno brukać obiektu kultu, nie należy pytać, tylko kontemplować. Wybacz mi, przyszły Filippuccio, lecz jeśli między twoje przyszłe komiksy (ty tożsamy z nimi, one z tobą organicznie związane) miałbym włożyć te moje, prehistoryczne, nie dostrzegłbyś ich kategorialnej różnicy, ich immanentnej transcendencji, aksjologicznej wyższości; na widok któregoś z nich – chociażby tego cudownego zeszytu Cocco Bill w Kanadzie – nie szepniesz przecież w duchu: „Oto on, ten komiks, który powraca” (i powraca naprawdę w niezmienionej i doskonałej postaci), nie zasiądziesz do łakomej i bolesnej uczty, nie, po prostu stwierdzisz brutalnie: „Hmm, komiks, zobaczmy, o czym to jest, zobaczmy, czy to ciekawe”. Jednakże święte pisma, Filippo, nie znoszą krytyki współczesnych i nie znoszę jej również ja, który odgrywam rolę kapłana. Zniewagą, Filippo, są nie tylko bohomazy czy naddarcia – są nią także oziębłość, nieróżnicowanie, nieświadomość hierarchii, obojętność profana. Przymykam oczy i widzę cię, żwawy szkrabie, jak szperasz, jak szukasz, jak znajdujesz, jak wertujesz, widzę, jak raptem po kilku stronach odrzucasz precz ten sczytany tomik Fantoma – jak to się stało, że ty, potomku mojego rodu, nie oszalałeś na punkcie Fantoma ? Słyszałem przecież dokładnie: prychnąłeś ze zniecierpliwieniem! Szukasz pociechy – i znajdujesz ją – wśród innych lektur, które nic mi nie mówią, które są twoje i tylko twoje, a zatem tu i teraz przekazuję ci je oficjalnie, niech staną się przedmiotem twoich marzeń, jeśli zaś w tym gąszczu zdołasz dostrzec złoty kruszec, jak i ja dostrzegłem w moich komiksach, szczerze ci pogratuluję; życie zaczyna się od zera, bo chyba nie chcesz odziedziczyć wzruszeń tatusia, pamięci tatusia, świadomości tatusia, by umieścić je jako protezę w swojej główce, prawda? A zatem niech tak będzie, zamknę je i opieczętuję, zbiorę wszystko, co niezbędne, spakuję, zagrzebię w piwnicy, schronię przed twoją ingerencją (nie pokochasz chłodnicy czarnego automobilu Tintina! ani kryptonitu! nie poznasz się na błyskotliwej dialektyce Dicka Tracy i Fearless Fosdicka!), nawet się nie dowiesz, że w tej skrzyni spoczywają moje komiksy, nie będziesz nawet mógł ich szukać, nigdy nie usłyszę prośby, żeby je pokazać, choćby na chwilę… „na chwilę”! To jakby jednym spojrzeniem zmieść z powierzchni ziemi całą cywilizację! To ja jestem Cocco Bill, zrozumiano? A jeśli nie poświęcisz swojego dzieciństwa Cocco Billowi, czego z pewnością nie zrobisz, to jakbyś wyrzekł się własnego ojca, jakbyś pewnego wieczoru przy stole zwrócił się do matki i wskazując na mnie łyżeczką ubabraną kaszką, zapytał: „Mamo, kim jest ten pan?”. Jestem Cocco Bill! Jestem Kapitan Baryłka! Wimpy! Ellsworth! Brainiac! Nie wystarczy? Ten cymbał Jimmy Olsen, owszem, jestem również nim! Oto twój ojciec! Odpowiedz mi teraz: rumianek, kto pił rumianek? A kto pochłaniał góry hamburgerów? Chyba nie chcesz, żebym spytał cię o naftalinę? Ale ty nie wiesz nic a nic, bo jakie niby masz pojęcie o zeszycie numer siedem, dodatku do „Il Giorno”, który ukazał się w pierwszych dniach lipca 1962 roku? Nosił tytuł Kamumilla Kokobì – i wszystko jasne. Kamumilla Kokobì, mniej więcej coś jak Iliada… Dosyć już, dosyć, mówienie o tym jest tak bolesne. Komiksy, jakie znów komiksy? Jeszcze się nie urodziłeś, a twój ojciec już zamknął kwestię, finis, temat wyczerpany, przecież nie można się tak podniecać, koniec rozmowy, każdy rośnie sam, żyje sam, umiera sam, spróbujemy spotkać się na innych płaszczyznach, pogramy w szachy, pójdziemy do kina, nauczę cię używać kleju Vinavil, pewnego dnia podaruję ci powieść Stevensona. Ale te komiksy, Filippo, są niepodzielne, to kwiat mojego dzieciństwa, rozumiesz przecież, to moja esencja, jeśli mi je odbierzesz, to mnie zabijesz, zabierz mi Boską komedię, zabierz Moby Dicka albo Gelliusza, weź całą serię Loeba, czy może chcesz słownik Battaglii? Albo Rerum italicarum scriptores i Giovanniego Battistę Ramusia? Nie proś mnie jednak o Kamumilla Kokobì, nigdy mnie o to nie proś, nigdy nie próbuj uśmiechać się do świętych tytułów, bo ja zgaszę ten uśmiech i ukryję skarb, przyznasz przecież, że gdybym tego nie zrobił, byłbym zmuszony upokorzyć się jakimś wybiegiem, pomyśl tylko o tym upokorzeniu, profesor uniwersytetu, który zamyka się na klucz w łazience, żeby oddawać się ponownej lekturze Tintina, tak by jego syn tego nie zauważył! Chowałbym się też w gabinecie, „Tatusiu, co robisz?”, „Pracuję nad edycją krytyczną łacińskich eklog Castiglionego, no już, nie przeszkadzaj mi”, a tymczasem wcale nie, główka tatusia brandzluje się nad metalowymi chrząszczami Jeffa Hawke’a, jeśli wyciągniesz szyję, to zobaczysz zeszyt z Jeffem Hawkiem wystający spod eklog, nie zmuszaj mnie teraz do tego, pewnego dnia, jeśli zechcesz, wygłoszę ci siedmiogodzinny wykład o brandzlowaniu, ale teraz już dosyć, pozwól mi to zamknąć, jeżeli z przedświata, w którym przebywasz, widzisz mnie teraz, to zamykam, widzisz, już zamknąłem.
Uśmiechał się ze skrępowaniem, mój ojciec, gdy dzisiejszej nocy we śnie patrzył mi w oczy. Obok nas były drzwi, a kiedy zapytał, czy wiem, co znajduje się po drugiej stronie, odparłem, że nie chcę tam wchodzić.
– Nie pytałem, czy chcesz tam wejść, tylko czy wiesz, co jest za drzwiami.
– Lepiej, żebym nigdy się nie dowiedział, tato: jeśli to coś nieznanego, z pewnością jest straszne, a jeśli to coś znajomego, z pewnością mnie przygnębi.
Ty jednak nalegałeś i kiedy twój wzrok złagodniał, zyskując ów szczególny blask, który całkiem upodabnia mnie do ciebie, nie mogłem się dłużej wzbraniać.
Teraz, gdy sen się skończył, pytam, dlaczego tego nie zrobiłeś, bo skoro ja wyobraziłem to sobie dzisiejszej nocy, z pewnością ty też nieraz o tym myślałeś, dlaczego się nie ośmieliłeś, kiedy był na to czas. Ta pustka, która aż we mnie huczy, ta żałoba, która spowijała smutkiem kolejne dni mojego życia – teraz już wiem, skąd się wzięły; teraz już wiem, gdzie tkwiła najskrytsza cząstka mojej duszy, kiedy miażdżył mnie ordynarny świat.
– Poznajesz? – Ojciec pokazywał mi pięćdziesięciocentymetrowego winchestera. – Zakupiony 20 grudnia 1963 roku przez twoich rodziców w sklepie przy corso Vercelli; wręczony 25 grudnia 1963 roku z bilecikiem następującej treści: „Dla Mike’a, który uratował mi życie. Johnny Guitar”; używany bez przerwy od 25 grudnia 1963 roku do 9 maja 1964 roku.
– Ale co… co stało się 9 maja?
– Zgubiłeś go, spadł pod ławkę na piazza Napoli, potem dziadek wstał i ruszył z powrotem do domu, a ty poszedłeś za nim bez wahania.
– Tak było?
– Tak. A poznajesz te? – W jego dłoni leżały trzy samochodziki firmy Mercury, długie na cztery i pół centymetra, lakierowane, z ciężkiego żelaza; żółty, czerwony i zielony. Wyciągnąłem rękę, lecz on zacisnął pięść. – Zakupione 18 grudnia 1964 roku w sklepie przy via Foppa przez twojego ojca na koszt dziadków; wręczone 25 grudnia 1964 roku, nieopatrzone bilecikiem; używane bez przerwy od 26 grudnia 1964 do 19 lutego 1968 roku, kiedy to doszło do pewnej haniebnej wymiany, którą powinieneś pamiętać.
Jakżeż mógłbym zapomnieć! Nazywał się Federico Colla, był ode mnie o rok starszy i pewnego przeklętego poranka zaproponował mi plastikowe pudełeczko z pchełkami i bierki: zaproponował mi je w zamian, tak właśnie, dopuścił się na mnie przemocy, a ja bezwstydnie skapitulowałem. Jego plastik za moje żelazo! Ale…
– Ale dałem mu tylko dwa samochodziki, bo ten żółty wpadł mi do studzienki jakiś czas wcześniej…
– I myślisz, że to coś zmienia?
– Nie, tato, to niczego nie zmienia.
– No właśnie, to niczego nie zmienia. I tak byś żałował, nawet gdybyś dał mu tylko jedno kółko, bo byłoby to kółko firmy Mercury, a zarazem twoje kółko.
– Moje, owszem, moje.
– Weź się w garść, synku, to dopiero początek. Bo co powiesz na to – w jego rękach pojawił się mały bambusowy fort – lub na to – zestaw klocków Meccano numer 5 – albo na to – książka o przygodach Saturnina Farandoli, niemal w rozsypce – lub na to i na to, i na to.
– Przestań, proszę cię, litości.
– Saturnino Farandola, jakże go ubóstwiałeś! Co jednak nie przeszkodziło, żeby pewnego dnia ktoś was rozdzielił. Gorliwy dziadziuś, który grzecznie zapytał, bo cię o to zapytał, czy można podarować tę książkę młodszemu kuzynkowi, bo przecież ty…
– Nie mów tegoooo!
– Bo przecież ty jesteś już na nią „za duży”… Czy mam przypomnieć ci datę, dokładną datę twojej zdrady?
– Ależ znienawidziłem tego kuzyna!
– Tak. Może po kuzynie był ktoś jeszcze, w dodatku młodszy, a może kuzyn zatrzymał sobie Saturnina na zawsze lub pewnego dnia wyrzucił go do śmieci. Któż to może wiedzieć?
– Ale przecież jest tutaj, przed chwilą mi go pokazałeś.
– A co powiesz o tych kulkach? W gruncie rzeczy nie potrzebowały dużo miejsca, wystarczyłby woreczek w kąciku szuflady, a mimo to nagle wszystko się skończyło: wyrzuciłeś je ze swojego życia.
– Kłamiesz! Rzeczy znikają samoistnie, za te kulki oddałbym wszystko, jakże miałbym się ich pozbyć? Moje kulki…
– Właśnie tak, rzeczy znikają. Cały sekret polega na tym, żeby zachować czujność, żeby ani na chwilę nie przestać pilnować… Wiedzieć zawsze, co się ma, gdzie się ma… A to, co kochałeś choćby przez jeden poranek, trzymać mocno przy sobie i nie puszczać aż do śmierci. Trzymać, mocno trzymać…
– I nigdy niczego potem nie żałować…
– Na przykład ten mały fort, pewnego dnia zapomniałeś, że w ogóle go masz, i więcej już o nim nie myślałeś. Lecz w głębi duszy od tamtego dnia zaczęło ci go brakować, brakowało ci go, kiedy w liceum spoglądałeś na koleżankę z klasy i gdy studiowałeś Thomasa Hobbesa, kiedy czyściłeś rower i gdy brałeś ślub, wtedy też ci go brakowało, i kiedy umarł Berlinguer oraz ilekroć wsiadałeś do tramwaju 29, zawsze ci go brakowało, po prostu zawsze. Również wczoraj rano przez całą radę wydziału nieprzerwanie ci go brakowało.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Dukielska 83C, 38-300 Gorlice
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 50, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2024
Wydanie I