Ubywanie - K.A. Gandy - ebook
NOWOŚĆ

Ubywanie ebook

K.A. Gandy

4,5

82 osoby interesują się tą książką

Opis

Ludzkość ma poważny problem. Wektor przenoszenia, nowa terapia genowa, zaburzyła reprodukcję na całym świecie. Populacja jest na skraju całkowitego wymarcia. Aby spróbować ocalić przed katastrofą rodzaj ludzki, do akcji wkroczył rząd.

Czy geny Sadie, jednej z niewielu kobiet zdolnych do urodzenia dziecka, mogą być kluczem do przywrócenia potencjału reprodukcyjnego świata? Zabrana z domu, musi walczyć nie tylko o znalezienie najlepiej dopasowanego genetycznie do niej mężczyzny, ale także człowieka, z którym zbuduje wspólne życie.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 310

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.


Podobne


TYTUŁ ORYGINAŁU
Dwindle
Copyright © 2020 by K.A. Gandy Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber, 2025Copyright © by Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber, 2025Redaktor prowadząca: Beata Bamber Redakcja: Marzena Szymanowska Korekta: Patrycja Siedlecka Opracowanie graficzne okładki: Justyna Sieprawska Projekt typograficzny, skład i łamanie: Beata BamberWydanie 1 Gołuski 2025 ISBN 978-83-67303-64-4Wydawnictwo Papierówka Beata Bamber Sowia 7, 62-070 Gołuski www.papierowka.com.pl
PRZEŁOŻYŁA Anna Standowicz-Chojnacka

SPIS TREŚCI

Dwa bilety do raju

Autobus zagłady

Witajcie na głębokich wodach

Badania wstępne

Zalążek buntu

Wieści

Przyjazd dżentelmenów

Domek dla lalek

Wśród dymu

Zabawa w randkowanie

Go fish!

Schadzka

Zapalona zapałka

Ślub pod presją

Efekt kręgów na wodzie

Odprawianie

Rywale

Rewelacje

Weselny blues

SERIA POPULACJA W RUINIE

tom 1 UBYWANIE

Dwa bilety do raju

Zaglądające przez okno słońce jest tak jasne i radosne, że wydaje mi się, iż to dzień jak co dzień. Jakby jedyną rzeczą, która ma się dzisiaj wydarzyć, było to, że słońce oświetli płaskie pastwiska, wiatr zaszumi wśród sosen, a konie i krowy będą paść się leniwie. Gdybyż tylko wciąż było wczoraj. Wiem, że – jak to mówią – nie można żyć przeszłością, ale wczoraj minął ostatni dzień mojej wolności. Przynajmniej na kilka najbliższych lat, a może i na zawsze. Będzie mi ciężko pozwolić odejść tamtemu dniu i zaakceptować ten.

Przeciągam się, gramolę z łóżka i zaczynam szykować na nieuchronne. Lecz w co powinien ubrać się człowiek w dniu, w którym jego życie przestaje do niego należeć? No cóż, decyduję się na dżinsy. To mój pancerz ochronny. Dżinsy, ulubione botki i koszulka bez rękawów dają odrobinę otuchy i pozwalają ciut dłużej poudawać, że dzisiaj nie zajmę się niczym innym poza osiodłaniem konia i przejażdżką po lesie z którymś z braci. Może posprawdzam ogrodzenie, może przegnam krowy. Ale jeśli tak miałby wyglądać mój dzisiejszy dzień, obok drzwi sypialni nie stałaby wypchana torba podróżna na kółkach. Biorę z łóżka jasiek i przepycham go przez rączkę torby. Nie ma sensu udawać, skoro od trzech lat znam los, który mnie spotka, który spotka każdą kobietę mieszkającą na terenach Sojuszu Północnoamerykańskiego.

Odkąd skończyłam szesnaście lat, wiedziałam, że właśnie dziś autobus podstawiony w miasteczku zabierze mnie do Centrum Nowego Życia Georady. Z jakiegoś powodu sytuacja wciąż wydaje mi się surrealistyczna, nierzeczywista. To naprawdę już? Znaczy, w dniu twoich szesnastych urodzin przychodzi pocztą błyszcząca broszura prosto spod prasy drukarskiej, pełna zdjęć szczęśliwych, uśmiechniętych kobiet i przystojnych mężczyzn o linii szczęki zarysowanej tak ostro, że mogliby nią ciąć szkło. Z króciutkimi notkami reklamowymi wyjaśniającymi, w jaki sposób dopasują do ciebie twojego własnego księcia z bajki, idealną pod względem genetycznym drugą połówkę, a potem wyślą was oboje do raju na „miesiąc miodowy”, który potrwa pierwsze dwa lata waszego wspólnego życia. Dwa lata lub do momentu zajścia w ciążę, w zależności od tego, co nastąpi pierwsze.

Niemal pękło mi serce, gdy wczoraj musiałam pożegnać się z Morganem. Pojechaliśmy na długą, niespieszną przejażdżkę szlakiem, tylko ja i on. Kiedy wróciliśmy, zdjęłam mu uprząż i wyszczotkowałam go tak, jak chyba jeszcze nigdy. Gdzieś w połowie z oczu zaczęły płynąć mi łzy, aż w końcu przylgnęłam do jego masywnej, ciepłej szyi, wtuliłam twarz w grzywę i rozpłakałam się na dobre. Nie istnieją słowa, które mogłyby opisać, jak strasznie będę za nim tęsknić, chociaż wiem, że moja rodzina potraktuje Morgana po królewsku. Mama zrobi, co w jej mocy, by go utuczyć, karmiąc herbatnikami, a ja nie zdołam temu zapobiec.

Po porannej toalecie wyciągam z kliknięciem rączkę i ciągnę torbę korytarzem do kuchni. Bycie najmłodszym spośród siedmiorga dzieci to nie bułka z masłem, zwłaszcza kiedy jesteś jedyną dziewczyną. Mimo to kocham moich braci. Nie zamieniłabym żadnego z nich na więcej czasu spędzonego z innymi dziewczynami ani na kolejnego buziaka skradzionego na sianie przez jakiegoś chłopca. Łączy nas silna więź i na samą myśl o tym, że muszę się dziś pożegnać z nimi wszystkimi, rozpadam się na dwoje. Gavin stoi w kuchni i sączy powoli kawę z kubka.

– Cześć, kurduplu – mówi i uśmiecha się smutno. O tej porze zazwyczaj przebywa już na pastwiskach za domem, więc wiem, że czeka na mnie, by się pożegnać. – Jak się dzisiaj czujesz? Trzymasz się jakoś? Widzę, że nie zrobiłaś się na bóstwo na podróż autobusem zagłady.

Parskam śmiechem.

– Jeśli nie spodobam się załodze autobusu zagłady taka, jaka jestem, to chyba będą musieli po prostu mnie odesłać. – „To by się, psiakrew, porobiło, co?” – Przykro nam, panienko, nie emanuje panienka energią rodem z lśniących ilustrowanych broszurek, nie wygląda panienka na damę, wobec czego prosimy o natychmiastowy powrót na ranczo. – Aż takiego szczęścia nigdy nie miałam.

Gavin sięga ręką do blatu i wręcza mi kubek, w którym zauważam unoszące się na powierzchni pianki. Gorąca czekolada z piankami przed śniadaniem? Braciszek daje dziś z siebie wszystko. Upijam z wdzięcznością łyk i wtulam się w bok Gavina. Stoimy tak przez kilka chwil i napawamy się ciszą wczesnego poranka, aż słyszymy odgłos buciorów na ganku. Drzwi z siatką przeciw owadom otwierają się i uderzają z trzaskiem o ścianę.

– Sadie! Gdzie jesteś?! – ryczy Brent. Zachowuje się głośno jak zawsze.

– W kuchni. I przestań wrzeszczeć, bo zdecydowanie na to za wcześnie – odpowiadam.

– Niby kto wrzeszczy?! – krzyczy po raz kolejny, a za nim do domu wkraczają Phil i Cade. Cade podchodzi prosto do mnie i zamyka w niedźwiedzim uścisku, aż moje stopy odrywają się od podłogi. Odsuwam kubek na bok, żeby nic się z niego nie wylało, i odstawiam na blat, zanim oddaję uścisk. Kiedy już znów stoję na ziemi, dostrzegam, że chłopacy mają na sobie robocze ciuchy, a z tylnych kieszeni znoszonych dżinsów zwisają im skórzane rękawiczki. Najpewniej od samego świtu pracowali na dworze przy naprawie ogrodzeń i sprawdzali, co u zwierząt. Zbliża się czas, kiedy trzeba przetrzebić stada przed zimą, więc przez kilka następnych tygodni będą zajęci segregacją osobników, wyłapywaniem tych przeznaczonych na sprzedaż i przepędzaniem reszty na zimowe pastwiska. Tyle że – niestety – w tym roku im przy tym nie pomogę.

– Jak tam krowy? – pytam, żeby zacząć rozmowę na jakiś błahy temat, podczas gdy bracia nalewają sobie kawy.

– Wszystko z nimi w porządku, Sadie – odpowiada Phil, cmoka mnie w policzek i podaje mi mój kubek. – A jak ty się trzymasz?

Phil jest cichy i szczery. Nie mówi zbyt wiele, ale ma złote serce. To dzięki temu udało mu się tak szybko zgarnąć Tess innym sprzed nosa. On i jego ukochana, jeszcze z liceum, mieszkają po drugiej stronie drogi z dwoma synami. Dziewczyna przekazała blond włosy i niebieskie oczy obydwu moim zachwycającym bratankom.

– W porządku, po prostu staram się o tym nie myśleć. – Nie chcę rozpoczynać nowego etapu życia z twarzą mokrą od łez. I chociaż wydaje mi się, że jadę raczej do piekła niż do raju, to mam zamiar zrobić to z podniesionym czołem. Mogą sobie publikować tyle lśniących, przesłodzonych zdjęć Centrum Nowego Życia, ile chcą, ale nie zmieni to faktu, że nie pozostawiono mi wyboru i muszę wziąć udział w przymusowym programie kojarzenia małżeństw.

Małżeństwo w wieku dziewiętnastu lat… Nie jestem gotowa, by zrezygnować z wolności, która w dzisiejszych czasach okazuje się tylko mrzonką z dzieciństwa. Upłynęło sporo czasu, odkąd jakakolwiek kobieta mogła dowolnie pokierować własnym przeznaczeniem. Pokolenie moich rodziców jako ostatnie nie musiało brać udziału w programie. Nasza rodzina należy do rzadkości. Większość par ma tylko jedno dziecko lub nie ma ich wcale. Ci, którym urodziło się dwoje, mogą mówić o wielkim szczęściu. Dlatego Sojusz Północnoamerykański wdrożył Program Nowych Urodzeń, by pomóc ludziom znaleźć lepszego partnera pod względem genetycznym. Z początku, kiedy w programie uczestniczyło się dobrowolnie, wszyscy chwalili go jako niesamowitą akcję humanitarną. Z raportów wynikało, że wśród par, które zostały genetycznie dopasowane w Centrum Nowego Życia, współczynnik urodzeń był o trzydzieści procent wyższy.

Lecz to nie wystarczyło. Przyrost naturalny wciąż się zmniejszał, aż w końcu spadł poniżej „akceptowalnego poziomu”, który umożliwiłby podtrzymanie naszego okrojonego społeczeństwa. I oto w wieku dziewiętnastu lat – trzy lata po tym, jak błyszczący prospekt obiecał mi idealnie dopasowanego pod względem genetycznym partnera i, no wiecie, kogoś, kogo być może zdołam kiedyś pokochać – żegnam się z rodziną, by jakiś facet zrobił ze mnie klacz rozpłodową, podobnie jak z każdej innej kobiety w moim wieku mieszkającej na tym kontynencie.

Przyglądam się czterem braciom i usiłuję nie złamać własnego postanowienia, że się nie poryczę. Peter służy w policji Sojuszu Północnoamerykańskiego, a Teddy odbywa szkolenie, by do niej wstąpić, więc zostało nas w domu tylko pięcioro. Jutro z naszej siódemki pozostanie tu tylko czwórka.

– Mama i tata powinni przyjechać lada chwila, razem z twoim śniadaniem na drogę – mówi Brent, czym sprowadza mnie z powrotem na ziemię. – Podobno mama przygotowuje zestaw swoich popisowych dań. Chyba się martwi, że zdążysz zapomnieć, jak smakuje domowe jedzenie, nim pozwolą ci wrócić – dodaje z drwiącym uśmieszkiem. Jakby ktokolwiek mógł zapomnieć smak potraw gotowanych przez moją matkę.

W tym momencie ktoś wystukuje na frontowych drzwiach znajomy rytm.

– Mam nadzieję, że wszyscy ubrani! – woła tata i nie czekając na odpowiedź, wchodzi razem z mamą.

– Wstaliśmy prawie dwie godziny temu, tato – oburza się Gavin. – Poza tym wiesz, że Sadie nie toleruje żadnych wybryków w naszym baraku. – Wyciąga rękę i chwyta taszczony przez mamę koszyk przykryty bawełnianą ścierką w niebieską kratę, po czym bierze moją torbę i kieruje się w stronę wyjścia, żeby załadować obie te rzeczy do furgonetki.

– To dobrze – odpowiada mama. – Ktoś musi was trzymać w ryzach, półgłówki. Co my zrobimy bez naszej Sadie? – Bez powodzenia próbuje mówić dalej pomimo dławiących ją łez.

Podchodzę do rodziców i przytulam oboje.

– Jestem pewna, że poradzą sobie sami, mamo. Dawali radę wcześniej, więc nic im nie będzie, kiedy wyjadę.

Mama odgarnia mi włosy z twarzy i kładzie rękę na policzku. Przez lata kołysania niemowląt i całowania otartych kolan doprowadziła swój delikatny dotyk do perfekcji, a ja będę za nią tęsknić każdym włókienkiem mojego jestestwa.

– Wiem, że sobie poradzą, kochanie, po prostu już za tobą tęsknimy. Nie mogę pogodzić się z myślą, że zamiast księcia z bajki czeka cię zaaranżowane małżeństwo. Nie tego dla ciebie pragnęliśmy. Ale modlę się, byś znalazła idealnego partnera, nawet jeśli okoliczności są ku temu niesprzyjające.

– Nic jej nie będzie, kochanie – wcina się tata. – Jeśli cokolwiek można powiedzieć o naszej Sadie, to to, że jest twarda. I zbyt sprytna, by zadurzyć się w kimś, kto na nią nie zasługuje. Prawda, niedźwiadku? – Ciasno owija talię mamy ramieniem, a mnie serce ściska się w piersi na ten widok.

Z trudem udaje mi się odwzajemnić uśmiech.

– Masz rację, tato. Nie martwcie się, wybiorę wam dobrego zięcia – odpieram, lecz sama jestem zmartwiona. Kiedy przejdę serię testów, spotkam kandydatów, którzy będą dla mnie najodpowiedniejsi pod względem genetycznym. A co, jeśli trafi się tylko jeden? To trafi się tylko jeden, a ja pójdę z nim do ołtarza, niezależnie od tego, kim się okaże.

Gavin wchodzi z powrotem do środka, a drzwi z moskitierą zatrzaskują się za nim. Milcząc, z rękami w kieszeniach staje obok wejścia. A więc to już. Nadszedł czas, by wyruszyć do miasteczka, gdzie będzie na mnie czekał autobus zagłady.

Przytulam każdego po raz ostatni, opuszczam dom i kieruję się w stronę furgonetki. Gavin wślizguje się na wysłużony fotel kierowcy i uruchamia silnik, podczas gdy Cade odprowadza mnie na stronę pasażera i otwiera mi drzwi, jak przystało na dżentelmena.

– Uważaj na siebie, siostrzyczko – mówi, kiedy wdrapuję się na swoje miejsce.

Obdarzam go najszerszym uśmiechem, na jaki mnie stać.

– Kocham cię, starszy bracie. Wrócę, zanim się obejrzysz.

Odpowiada uniesieniem kącików ust i ostrożnie zamyka drzwi. Głowę trzyma nisko opuszczoną, ręce wsuwa do kieszeni i idzie do reszty rodziny, która stoi na ganku. Zeszłego wieczoru zjedliśmy pożegnalną kolację i jeszcze długo po północy siedzieliśmy stłoczeni w kuchni, opowiadając sobie anegdoty i śmiejąc się. Przytulaliśmy się i dzieliliśmy ulubionymi wspomnieniami tak długo, aż powieki same zaczęły nam opadać.

Wbrew protestom rodziców nie chciałam hucznego, publicznego pożegnania na dworcu autobusowym. W życiu nie wsiadłabym do autobusu, gdyby cała rodzina stała tam i pocieszała płaczącą mamę.

Gavin wyjeżdża z podjazdu i ruszamy wyboistą trasą w stronę głównej drogi. Wyglądam przez okno tuż przed zakrętem i ostatni raz melancholijnie macham bliskim na pożegnanie. Odmachują wszyscy poza mamą, która już skryła twarz w ramieniu taty. Na ten widok serce mi się kraje.

W kabinie panuje cisza, ponieważ oboje z Gavinem skupiamy się na pałaszowaniu kanapek zrobionych przez mamę z własnoręcznie upieczonych bułeczek. Wyciągam więc rękę i włączam radio. Spiker Kanału Pierwszego Radia Sojuszu Północnoamerykańskiego oznajmia, że przez następną godzinę będzie puszczać złote przeboje, a ja nie mogę się nie roześmiać, kiedy z głośników zaczyna płynąć muzyka. W kabinie rozbrzmiewają donośne dźwięki piosenki Two Tickets to Paradise1.

Jakoś nie wydaje mi się, by Eddie Money miał na myśli zaaranżowane przez rząd małżeństwo, kiedy pisał tę piosenkę dwieście lat temu.

1. Piosenka Eddiego Moneya z 1977 r., w j. pol. Dwa bilety do raju (przyp. tłum.).

Autobus zagłady

Droga do miasteczka mija bez przygód i po chwili podjeżdżamy pod ratusz. Gavin przestawia drążek skrzyni biegów w tryb parkowania, ale nie zdejmuje z niego spiętej ręki.

– Sadie, ja… – urywa i odchrząkuje. – Chcę, żebyś wiedziała, że będziemy cię wspierać niezależnie od tego, jak to się skończy. Niezależnie od tego, kiedy się skończy. Może i nie dano ci żadnego wyboru w tej kwestii, lecz my zawsze wybierzemy ciebie, cokolwiek by się działo.

Emocje zaczynają go dławić, więc mu przerywam:

– Gavinie, proszę, nie płacz. Wiem, że wszystko się zmieni, ale pewnego dnia wrócę i miejmy nadzieję, że nastąpi to raczej prędzej niż później. – Jeśli on się rozpłacze, to ja też zacznę ryczeć i już nie będę mogła przestać. Poza tym nie chciałabym, żeby mój niewzruszony starszy brat ronił przeze mnie łzy. Nie chciałabym, żeby tak wyglądały nasze ostatnie chwile, nim rozstaniemy się na najbliższe dwa lata.

– Daj mi dokończyć. Znasz to miejsce niedaleko bocznej działki, gdzie rośnie olbrzymi dąb i każdego lata zakwita mnóstwo polnych kwiatów? – pyta.

– Oczywiście, że znam. Niezliczone razy jeździłam tam na Morganie, siadałam pod tym drzewem i spędzałam całe popołudnie na czytaniu, kiedy na dworze było gorąco jak w samym Hadesie.

– Wiesz, urządziliśmy rodzinne spotkanie i wspólnie ustaliliśmy, że to miejsce należy do ciebie. Gdy wrócisz, dostaniesz tam dom. Wybuduję go razem z chłopakami dla ciebie i twojej przyszłej rodziny. Postaramy się, żeby był piękny, z wielkim kamiennym kominkiem i siedziskiem pod oknem wykuszowym wychodzącym na pastwisko dla Morgana. Przejrzeliśmy twój szkicownik i wpadliśmy na kilka naprawdę niezłych pomysłów.

Wygina usta w delikatnym uśmiechu – nic wielkiego, ot, zwykły grymas, który pokazuje, że brat jest pełen nadziei, ale też obaw, że skrytykuję jego propozycję. Myli się. Plan bardzo mi się podoba.

Przechylam się nad środkową konsolą i go przytulam.

– Brzmi idealnie. Naprawdę świetnie. Będę umierać z niecierpliwości, żeby szybko wrócić i zobaczyć, jak wam poszło. – Teraz to mnie dławi ze wzruszenia. „Psiakrew, Sadie, ogarnij się!” – Jesteś najlepszym starszym bratem, jakiego mogłam sobie wymarzyć, Gavinie. Każdego dnia będę za wami tęsknić. Obiecujesz, że o mnie nie zapomnicie?

– Oj, niedźwiadku, o tobie nie da się zapomnieć, tak jak nie da się zapomnieć o słońcu. Nic ci się nie stanie. Tylko dopilnuj, żeby facet, którego wybierzesz, dowiedział się, że będzie musiał odpowiadać przed nami sześcioma, więc lepiej niech dobrze cię traktuje. W przeciwnym wypadku może go czekać spotkanie z Peterem w ciemnym zaułku. – Nagle poważnieje. – Nie obchodzi mnie, co twierdzą ludzie odpowiedzialni za ten program. Jeśli facet nie potraktuje cię, jak należy, następstwa będą poważne, słyszysz?

– Słyszę, słyszę. Nigdy bym nie pozwoliła, żeby ktoś taki zbliżył się do mnie na odległość mniejszą niż trzy metry. – „To znaczy przy założeniu, że będę miała do wyboru więcej niż jednego kandydata”. – Nauczyliście mnie, jak o siebie zadbać.

Żegnamy się po raz ostatni, gdy podjeżdża autobus. Jest luksusowy i ogromny. Na karoserii zawieszono srebrny transparent, który głosi: „Czeka na Ciebie Twoje nowe życie!”. Szkoda, że to nie nowego życia szukam.

W okolicy kręci się kilka innych dziewczyn. Część z nich znam, lecz ku swojemu zaskoczeniu widzę też parę nieznajomych twarzy. Wygląda na to, że na podwózkę do stolicy czeka nas siedem. Macham czterem dziewczętom, które rozpoznaję ze szkoły, a one odmachują mi z różnym stopniem podekscytowania i żegnają się ze swoimi rodzinami. Im młodsza dziewczyna, tym energiczniej macha. Najwyraźniej łyknęły pomysł szczęśliwego zamążpójścia i dwuletnich wakacji w raju z mniejszymi oporami niż ja. Sądząc po tym, jak młodziutko wyglądają, rodzice kilku z nich musieli podpisać zgody, by mogły wziąć udział w programie przedterminowo, w wieku szesnastu lat. Ale mnie to nie dotyczy. Za bardzo kocham swoje życie, by chcieć wyjechać choćby o sekundę wcześniej, niż to konieczne.

Z autobusu wysiada mężczyzna, na pierwszy rzut oka tuż po czterdziestce, przystojny niczym gwiazdor filmowy. Gładko ogolony, w blezerze narzuconym na zapiętą pod szyję koszulę. Omiata wzrokiem nas wszystkie i uśmiecha się szeroko. Jego zęby są tak białe, że bez wątpienia mógłby występować w reklamie pasty do zębów.

– Witam panie! Mam na imię Eric i będę wam towarzyszył w drodze do Centrum Nowego Życia Georady! Wierzę, że jesteście równie podekscytowane udziałem w programie jak my! Ustawcie się teraz, proszę, w kolejce ze swoimi bagażami, żebym mógł was odprawić. Todd, nasz kierowca, zapakuje walizki do luku pod pokładem.

Todd wysiada z pojazdu i macha nam zdawkowo ręką, po czym otwiera z trzaskiem luk bagażowy.

– Kiedy już policzę was dokładnie i okaże się, że mamy komplet pasażerek, wybierzecie sobie, gdzie chcecie usiąść, i ruszymy w drogę. Wewnątrz znajdziecie wiele udogodnień. Zapewniamy wam w pełni wyposażone łazienki, przekąski i napoje, jak również pokładowy system rozrywki. Jeśli któraś z was, drogie panie, stwierdzi, że potrzebuje czegoś, czego nie udało nam się przewidzieć, pozostaję do waszej dyspozycji przez cały czas trwania podróży, wystarczy poprosić. Dzięki mnie możecie dostać wszystko, o czym mogłybyście zamarzyć. – Kończy tyradę z błyskiem w oku i kładzie dłoń na piersi, tuż nad sercem.

Dziewczęta po raz ostatni przytulają bliskich i zaczynają ustawiać się w kolejce, każda taszczy ze sobą jedną torbę. Odwracam się do Gavina, który bez powodzenia stara się ukryć lekko zdegustowaną minę.

– Phi, facet nieźle koloryzuje. „Wszystko, o czym mogłybyście zamarzyć”, serio? Jak sądzisz, ile mu płacą za taką gadkę?

– Gavinie, jestem przekonana, że tylko chce, byśmy poczuły się komfortowo. Co niby miałby powiedzieć? Strzeżcie się wszyscy, którzy wchodzicie na pokład autobusu zagłady?

Brat próbuje stłumić śmiech i poluzowuje palce zaciśnięte kurczowo na rączce mojej torby.

– Dobrze już, dobrze. Zwyczajnie tego nie kupuję. – Pochyla się i całuje mnie pospiesznie w czoło, a następnie z niechęcią wręcza mi bagaż. – Zaczekam tutaj, dopóki nie odjedziecie bezpiecznie. Jak tylko ci pozwolą, zadzwoń do nas. Albo napisz. Albo i jedno, i drugie, okej? Nie ma takich wiadomości od ciebie, które uznalibyśmy za zbyt błahe lub za zbyt przytłaczające. I trzymaj się z daleka od Erica, nie podoba mi się aura, którą wokół siebie roztacza.

– Wiem, Gav. Będę pisać tak często, jak zdołam. Obiecuję, że znudzi ci się czytanie wiadomości ode mnie. – Urywam. To już chyba naprawdę ten moment. – Dbaj za mnie o Morgana, dobrze? Pokazuj mu moje zdjęcie i pamiętaj, że ktoś musi na nim jeździć kilka razy w tygodniu. Upewnij się, że mama nie upasie go jabłkami, chlebem i herbatnikami. Koniom naprawdę nie służy jedzenie takich rzeczy.

– Przyrzekam, siostrzyczko. A teraz sio. Im szybciej wyruszysz, tym szybciej wrócisz do domu – mówi, a ja tak po prostu odwracam się plecami do niego i zaczynam pierwszy rozdział nowego życia.

Zanim wejdę do autobusu, muszę ustawić się w kolejce za dwiema dziewczynami. Jedna z nich wręcza Toddowi wyjątkowo ciężką walizkę. Mgliście rozpoznaję tę, która stoi tuż przede mną – jest młodsza ode mnie, wygląda, jakby dopiero co skończyła szesnaście lat. Pociera dłonią ramię, ale nie umiem powiedzieć, czy z zimna czy z nerwów.

– Jak się nazywasz? – pyta ją Eric.

– Nell. Nell Jones, jestem z Zachodniej Georady.

– Witaj, Nell! Widzę, że przebyłaś długą drogę, i to z samego rana. Mam nadzieję, że w środku będzie ci wygodnie. Podpisz tylko tutaj, Todd już czeka, żeby wziąć od ciebie bagaże.

Podsuwa jej tablet, na którym dziewczyna pospiesznie parafuje jakiś dokument. Następnie Nell podchodzi do kierowcy i wręcza mu plecak. Wcześniej zauważyłam, że stała sama. Może nikt z rodziny nie mógł przyjechać z nią z tak daleka.

– Podróżujesz bez zbędnego bagażu, co? – mówi Todd przyjaźnie, po czym bierze od niej niewielki plecak i upycha go na monstrualnych rozmiarów walizce, którą dopiero co załadował do luku. Dziewczyna kiwa głową, lecz nie komentuje jego słów, i rusza w stronę schodów.

– Panienko?

Wzdrygam się z zaskoczenia. Po chwili zdaję sobie sprawę, że Eric najwyraźniej czekał na mnie, kiedy ja przypatrywałam się, jak Nell wsiada do autobusu.

– Przepraszam! Nazywam się Sadie Taylor i pochodzę stąd, z Jackson Flats – odpowiadam szybko.

– Znakomicie, panno Sadie Taylor, cieszymy się, że dołączyła pani dziś do nas. Proszę złożyć podpis w tym miejscu. – Stuka w ekran tabletu i podaje mi go. – Niebawem odjeżdżamy. Wygląda na to, że musimy poczekać na jeszcze jedną spóźnialską, nim będziemy mogli wyruszyć w drogę.

Prędko gryzmolę palcem nazwisko i oddaję mu urządzenie. Eric obdarza mnie uśmiechem i głową wskazuje Todda, najwyraźniej chcąc, żebym się pospieszyła. Podchodzę do kierowcy i wręczam mu bagaż. Mężczyzna składa z kliknięciem rączkę i wkłada torbę do luku.

– Dziękuję, panienko. Proszę kierować się prosto do środka. Gdyby panienka czegokolwiek potrzebowała, wystarczy dać znać któremuś z nas.

– Dziękuję, Todd, tak zrobię.

Kierowca wydaje się typowym pracownikiem fizycznym, najzwyczajniej w świecie szczęśliwym, że udało mu się znaleźć pracę zarobkową, i niezbyt zaaferowanym całą tą sytuacją. Dla niego to pewnie codzienność. Nie umiem sobie nawet wyobrazić, jak wiele młodych kobiet przetransportował do ich nowego życia. Ciekawe, ile z nich jest szczęśliwszych teraz niż przed wejściem na pokład autobusu kierowanego przez Todda. Wdrapuję się po kilku stopniach i muszę przyznać, że Centrum poszło na całość, jeśli chodzi o wystrój wnętrza.

W środku są miejsca dla dziesięciu pasażerek – po pięć rozkładanych foteli z podnóżkiem po obu stronach przejścia – i dodatkowe dwa dla Erica oraz Todda. Każde siedzenie to samodzielne stanowisko z niewielką szafką przymocowaną obok do podłogi. Sześć pierwszych foteli zostało już zajętych, więc idę w kierunku środka autobusu i wślizguję się na miejsce za Nell, która przycupnęła na krawędzi swojego siedzenia i wygląda, jakby było jej niewygodnie. Otwieram szafkę. W jej wnętrzu znajduję niezły wybór przekąsek i butelek z napojami, jak również szufladę, gdzie leżą puchate kapcie, jedwabna opaska na oczy, słuchawki, a nawet niewielka kolekcja pomadek ochronnych do ust i kosmetyków do makijażu. Naprawdę starali się o wszystkim pomyśleć.

Szyby w oknach autobusu zostały przyciemnione od zewnątrz, ale widok ze środka jest krystalicznie czysty. Dostrzegam Gavina, który dotrzymuje słowa i nadal opiera się o maskę samochodu. Znów przybrał kamienny wyraz twarzy i każdej postronnej osobie wydałby się jedynie kolejnym pasażerem czekającym na autobus. Nagle kątem oka zauważam ruch na przeciwległym końcu parkingu. O nie, to Beth-Ann i Phil. To się nie skończy dobrze. Jestem wstrząśnięta, że zjawiła się tu dzisiaj, bo przecież przysięgała, że tak jak ja będzie czekać do ostatniej chwili. Do dziewiętnastych urodzin zostało jej jeszcze pół roku, więc co ona tutaj robi?

Beth-Ann i Phil przywarli do siebie i całują się, nie bacząc na to, kto może patrzeć, ani na przykuwający wzrok autobus i czekającą eskortę. W końcu odrywają się od siebie, Beth-Ann wyraźnie szlocha, po czym rzuca się z powrotem w ramiona chłopaka. Phil przytula ją mocno, zamyka na chwilę oczy, a następnie kładzie ręce na jej talii i delikatnie odsuwa od siebie. Z tej odległości nie sposób stwierdzić, o czym rozmawiają, ale jasno widać, że są spięci. Wreszcie Phil obdarza ją ostatnim niewinnym pocałunkiem w czoło, a Beth-Ann robi chwiejny krok do tyłu i chwyta torbę leżącą dotąd na chodniku. Dziewczyna powoli człapie w stronę Erica, który stoi przed autobusem i nie kryje zniecierpliwienia.

Po tym, jak Beth-Ann wpisuje się na listę, jej kręcone włosy pojawiają się nad poręczą sekundę wcześniej niż ona sama, z twarzą pokrytą czerwonymi plamami od płaczu. Wciąż pociąga cicho nosem, lecz stara się wziąć w garść. Przebiega wzrokiem obydwa rzędy siedzeń, a gdy jej spojrzenie pada na mnie, szybciutko kieruje się na tył autobusu, żeby zająć miejsce po przeciwnej stronie przejścia, za dziewczyną od monstrualnie wielkiej walizki, która leży już wyluzowana w jedwabnej maseczce na oczach i słuchawkach na uszach.

– Sadie! Tak się cieszę, że tu jesteś. Byłoby milion razy gorzej, gdybym nikogo nie znała – mówi Beth-Ann przez ściśnięte gardło.

– Też się cieszę, że cię widzę, Beth-Ann, ale myślałam, że zostało ci jeszcze pół roku. Co się stało? Dlaczego nie spędzasz tych ostatnich sześciu miesięcy z Philem? – pytam.

Pociąga głośno nosem.

– W zeszłym tygodniu zmarł jego dziadek i Phil odziedziczył po nim dom. On… On…

Wychylam się nad przejściem i chwytam ją za dłonie.

– Wszystko w porządku, Beth-Ann. Uspokój się i opowiedz mi, co zaszło.

Dziewczyna bierze głęboki oddech i mówi dalej:

– Poprosił mnie, żebym się do niego wprowadziła. Powiedział, że nie obchodzi go, co się stanie ani kogo poślubię. Obiecał, że zaczeka, sam zrezygnuje z udziału w programie, znajdzie tutaj pracę i oszczędzi trochę pieniędzy, a za trzy lata, kiedy będę mogła zgodnie z prawem rozstać się z mężem, adoptuje moje dziecko i wrócimy do tego, co było wcześniej. Był gotów to dla mnie zrobić – mówi, łkając. – Nie obchodziło go nawet to, że musiałby czekać na mnie w samotności przez kilka lat, a potem wychowywać dziecko innego mężczyzny. Powiedział, że chce tylko mnie. Dasz wiarę? – Milknie, a ja kiwam głową. Phil jest staroświecki i wiem, że mówił poważnie, kiedy obiecywał jej, że zaczeka.

– Co się w takim razie zmieniło? – zachęcam ją do dalszych zwierzeń.

– No, wróciłam do domu i powiedziałam starym, że się wyprowadzam, że Phil i ja się kochamy i że wymyśliliśmy plan, by być ze sobą pomimo nakazu aranżowanego małżeństwa. Całkiem ich to zszokowało i kategorycznie zabronili mi mieszkać z Philem dopóty, dopóki nie dostaniemy prawnej zgody na ślub. Powiedzieli, że za próby obejścia programu grożą zbyt poważne konsekwencje. Powiedzieli, że…

– Oddychaj, Beth-Ann. Pooddychaj sobie przez minutkę. – Poklepuję ją po dłoniach. Jej rodzice pracują dla miasta, wizerunek jest dla nich niezwykle ważny. Ale chyba nie ważniejszy niż przyszłość Beth-Ann, prawda? To ich jedyna córka, więc zapewne chcieliby, żeby była szczęśliwa i zamieszkała w pobliżu domu. Z pewnością zaszło jakieś nieporozumienie.

Z przodu pojazdu dobiega mnie jakiś hałas i zdaję sobie sprawę, że Eric i Todd odprawili już wszystkie pasażerki, a drzwi autobusu zamknęły się z sykiem.

Eric ma swój własny rozkładany fotel na przodzie, w którym teraz siada. Odwraca się do nas i odchrząkuje.

– W porządku, drogie panie, w tym kwartale wasza ósemka stanowi całą grupę. Pozwólcie, że jeszcze raz powtórzę, jak bardzo cieszymy się, że jesteście tu z nami i że możemy wam pomóc rozpocząć nowe, wspaniałe życie! – Przemyka po nas spojrzeniem, które zatrzymuje się na dłużej na Beth-Ann. Eric marszczy nieznacznie brwi i kontynuuje: – Mamy nadzieję, że jesteście równie podekscytowane kolejnym rozdziałem waszej historii, co my przyglądaniem się rozwojowi akcji. A teraz zapnijcie, proszę, pasy, byśmy mogli w końcu ruszyć w drogę. Czy któraś potrzebuje czegoś, zanim Todd zacznie jechać? – Milknie wyczekująco. – Nie? No to w porządku! Toalety znajdują się z tyłu autobusu, nie krępujcie się, możecie z nich skorzystać, żeby się umyć – jego wzrok pada na Nell – albo zmienić ubrania. Przekonacie się, że zadbaliśmy o wszystko, co może wam być potrzebne. – Obdarza nas ostatnim uśmiechem, odwraca się przodem do kierunku jazdy i daje Toddowi znak, że możemy włączać się do ruchu.

Todd jedną dłoń trzyma na kierownicy, drugą kładzie na dźwigni zmiany biegów. Gładko wyprowadza autobus z parkingu, by wywieźć nas daleko od wszystkiego, co znamy. Obracam głowę, żeby spojrzeć przez okno, za którym widzę, jak Gavin wciąż tkwi oparty o maskę auta. Pochylił się lekko i wzniósł rękę, by pomachać mi ostatni raz na pożegnanie. Wiem, że nie widzi mnie przez przyciemnioną szybę, lecz i tak przybliżam się do okna i kładę dłoń na szkle. Tkwię w tej pozycji, kiedy autobus wyjeżdża na drogę, a parking powoli znika z pola widzenia. Jakąś minutę po tym, jak całkiem przestaję go widzieć, opuszczam rękę i odchylam się na oparcie fotela. Nie umiem stwierdzić z całkowitą pewnością, co jest trudniejsze: bycie tą osobą, która wyjeżdża, czy tą, która pozostaje na miejscu. Ale oddałabym, co tylko mam, by móc natychmiast wyskoczyć z autobusu i popędzić wprost w ramiona rodziny.

Siłą woli zmuszam się do stłamszenia niechcianej myśli. Nie mogę tego rozpamiętywać, nie dzisiaj, nie w najbliższej przyszłości. Wkroczyłam w nową rzeczywistość i powinnam zachować czysty umysł w oczekiwaniu na to, co nadejdzie. Przez ten program moja przyszłość stoi pod znakiem zapytania, więc muszę dokonać rozsądnego wyboru. Rodzina tego właśnie oczekuje, spodziewa się, że bez względu na wszystko wrócę do domu z odpowiednim mężczyzną w roli męża. Ocknąwszy się z zamyślenia, odwracam się do Beth-Ann i dostrzegam, że Nell także na nią spogląda.

– Cześć… Nell, prawda? – Wyciągam rękę, ale dziewczyna wzdryga się i odsuwa. Szybko jednak dochodzi do siebie i chwyta gwałtownie moją dłoń.

– Tak, mam na imię Nell, a wy? – Przesuwa wzrokiem po mnie i Beth-Ann, by jasno dać do zrozumienia, o kogo pyta.

– Ja jestem Sadie, a to Beth-Ann. Miło cię poznać, chociaż naprawdę bym chciała, żeby stało się to w przyjemniejszych okolicznościach – mówię zgodnie z prawdą.

Dziewczyna wzrusza ramionami.

– Okoliczności są, jakie są. Przynajmniej w autobusie jest czysto i dali nam przekąski – stwierdza rzeczowo.

– To prawda, dzięki przekąskom wszystko staje się znośniejsze. – Kiedy kończę, Nell uznaje, że ma mnie z głowy, odwraca się z powrotem do przodu i skupia całą uwagę na urządzeniu wielkości dłoni, które wyciągnęła z szafki.

Odrzucona przez nią odwracam się na bok, by kontynuować rozmowę z Beth-Ann.

– Czyli twoi rodzice nie chcą, żebyście czekali na siebie z Philem? Mają coś przeciwko temu, byś do niego wróciła?

Moja znajoma, teraz już bardziej opanowana, odpiera ze smutkiem:

– Twierdzą, że Phil nie stanowi odpowiedniej partii dla jedynej córki sędziego miejskiego. Wiesz, mnie nie obchodzi, że Phil jest ślusarzem, lecz oni najwyraźniej nigdy go nie lubili. Przez cały ten czas mnie okłamywali, dasz wiarę?

Nie dziwię się temu, pamiętam, że rodzice Beth-Ann nie aprobowali jej związku, od chwili gdy tylko zaczęła spotykać się z Philem trzy lata temu, ale założyłam, że po takim czasie zdążyli go polubić. Najwyraźniej jednak ich taktyka była obliczona na przeczekanie, by to program odwalił za nich brudną robotę, a oni sami nie musieli łamać córce serca.

Kręcę głową, lecz staram się zachować optymizm.

– Cóż, dobra wiadomość jest taka, że to nie zależy od nich. Jesteś dorosła, a oni nie mają prawa decydować, co powinnaś robić po opuszczeniu programu. Musisz tylko przez to przebrnąć, a Phil będzie na ciebie czekać zgodnie z planem.

Beth-Ann potakuje.

– Wiesz, starzy padli ofiarą własnej strategii. Skoro nie chcą nam pozwolić na siebie zaczekać, Phil nie zrezygnuje z uczestnictwa w programie. Zgłosił się, żebyśmy mogli się postarać, by nas ze sobą połączono. Nic nie będą mogli wskórać, jeśli się okaże, że pasujemy do siebie pod względem genetycznym!

– Phil planuje to zrobić? Nawet ze świadomością, że może zostać połączony z inną kobietą? – To wstrząsająca informacja, bo wszyscy w miasteczku wiedzieli, że miał zamiar nie przystępować do programu i przejąć rodzinną firmę ślusarską.

Na te słowa dziewczyna w końcu się uśmiecha.

– Tak, dla nas uczyni wszystko. Jest dla mnie tym jedynym, a ja jestem tą jedyną dla niego. – Wzdycha cicho i opiera się na fotelu, a ja robię to samo.

Współczuję im, że znaleźli się w takiej sytuacji, ale gdzieś głęboko odczuwam również zazdrość. Nie chodzi o to, że jestem przeciwna instytucji małżeństwa i zakładaniu własnej rodziny, po prostu nigdy nie znalazłam odpowiedniej osoby. Jak się ma takich rodziców jak ja, to zadowalanie się czymkolwiek innym niż miłość, która spada na człowieka niczym grom z jasnego nieba, wydaje się proszeniem się o porażkę.

Jasne, z raz czy dwa ktoś zaprosił mnie na randkę, lecz nigdy nie był to żaden chłopak, którego mogłabym rozpatrywać w kategoriach kandydata na męża. Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, jakbym się poczuła, gdybym naprawdę znalazła tego jedynego, a i tak musiała wziąć udział w programie.

Mój wzrok śmiga z powrotem na przód autobusu. Nad przednią szybą znajduje się wyświetlacz z napisem głoszącym: „Centrum Nowego Życia w Atlancie, przewidywany czas przybycia: 4 godz.”. Wydaje się, że pozostałym pasażerkom udało się jakoś zaaklimatyzować, więc ruszam wyłożonym lśniącym drewnem przejściem na tył autobusu, by skorzystać z łazienki. Gdy zapala się lampa na fotokomórkę, niemal oślepia mnie blask bijący od lśniącej armatury z brązu. Muszę wyrazić uznanie dla pracowników Centrum. Naprawdę dali z siebie wszystko, by sprawić, żeby podróżowało nam się tak komfortowo, jak to tylko możliwe. Obmywam szybko ręce i twarz i wracam na swoje miejsce. Może nie będzie tak okropnie, jak myślałam.

„Oby”.

Witajcie na głębokich wodach

Droga do Atlanty mija nam bez większych przygód. Zatrzymujemy się na lunch w wyznaczonym punkcie. Większość starszych dziewcząt, w tym ja, tylko dzióbie jedzenie, ale za to te młodsze zajadają podekscytowane swoje tacos2. Poznaję imiona pozostałych towarzyszek z autobusu. Dziewczyna od wielkiej walizki to Margaret, mieszkanka Południowej Georady. Jej opalona skóra, ubrania z wyższej półki i wypłowiałe od słońca włosy mówią mi, że pochodzi znad morza i z dobrze sytuowanej rodziny. Wydłubuje widelcem zbrązowiały kawałek sałaty, odkłada go na krawędź salaterki, jakby poczuła się przez niego osobiście obrażona, i udaje zainteresowanie, kiedy Elena, jedna z moich najmłodszych koleżanek ze szkoły w Jackson Flats, trajkocze z przejęciem na temat tego, co przeczytała podczas jazdy na swoim minitablecie. Brązowa karnacja Eleny jasno wskazuje na jej latynoskie korzenie. To słodka dziewczyna i o ile wiem, jest zakochana w samej idei miłości. Całą drogę spędziła na przeglądaniu Księgi Kawalerów i zaznajamianiu się z profilami wszystkich mężczyzn zakwalifikowanych do puli kandydatów przymusowego programu małżeństw.

Na drugim końcu stołu Jenna i Leigh omawiają prace semestralne, które mają już za sobą, ponieważ zrezygnowały wcześniej ze szkoły. Charlotte siedzi pomiędzy nimi zatopiona we własnych myślach. Zachowuje się tak cicho i powściągliwie, że obawiam się, iż program ją przeżuje i wypluje. Mam nadzieję, że jakoś się w tym odnajdzie i wszystko będzie w porządku. Miejsce naprzeciwko mnie zajmuje Beth-Ann, która wygląda chorobliwie blado. Nawet nie tknęła swojej quesadilli3, za to cały posiłek spędziła na popijaniu małymi łyczkami cytrynowego napoju gazowanego.

– Czyżby nie służyła ci jazda autobusem? – pytam pomiędzy kęsami enchilady4. Nie należę do osób, które zostawiają dobre jedzenie na stole, bo praca na ranczu wymaga mnóstwa energii.

– Nie, nie o to chodzi. Po prostu nie przepadam za tłustym serem. – Krzywi się i popycha quesadillę w moją stronę.

– Jak dla mnie wygląda w porządku. – Biorę kawałek i odgryzam kęs. – Chyba ci odbiło, to jest pyszne!

Margaret parska.

– Przystopuj trochę, Sadie. Wiem, że mężczyźni zgłaszają się do programu dobrowolnie, ale to wcale nie znaczy, że będą chcieli brać na swoje barki ciężar w postaci spasionej, żarłocznej żony. – Przenosi przepełnione szyderstwem spojrzenie na Charlotte.

Najeżam się.

– Słucham? Czy ty naprawdę właśnie przyczepiłaś się do tego, ile jem, chociaż poznałyśmy się dopiero kilka godzin temu? Serio tak chcesz zacząć naszą znajomość?

– Nie jestem tu po to, by zaimponować którejkolwiek z was, a poza tym to nie moja wina, że nie potrafisz znieść prawdy – odparowuje bez skrupułów.

– No cóż, może powinnaś zachować swoje idiotyczne osądy dla siebie. Będę jadła, co i ile mi się podoba, a ty pilnuj własnego nosa. – Patrzę na drugi koniec stołu, na Charlotte, która osunęła się niżej na krześle. Ma krągłe kształty i najwidoczniej usłyszała głupi komentarz Margaret. Nie żeby tamta w jakikolwiek sposób starała się zachować dyskrecję. – Zresztą piękno nie polega na byciu chudym. Osobowość i dobre serce znaczą o wiele więcej niż zdolność zmieszczenia się w ciasne dżinsy – dodaję przez wzgląd na Charlotte.

Margaret przewraca oczami.

– Tak sobie powtarzaj – stwierdza, wstaje od stołu i ostentacyjnie wychodzi do łazienki.

Beth-Ann wydaje z siebie prychnięcie.

– Widocznie nie zależy jej na tym, by zawrzeć jakieś znajomości w trakcie tej wycieczki.

– No, najwyraźniej! – zgadzam się z całego serca.

* * *

Kiedy wracamy na pokład autobusu, Margaret natychmiast zakłada z powrotem opaskę i słuchawki, żeby się od nas całkowicie odgrodzić. Dzięki zjedzonym wspólnie tacos reszta z nas czuje się w swoim towarzystwie bardziej zrelaksowana. Na przodzie autobusu Jenna próbuje wciągnąć Charlotte w rozmowę, ale ta wciąż sprawia wrażenie przygnębionej.

– Mówię tylko, że jestem niemal pewna, że uda im się dopasować do ciebie przynajmniej dwóch albo nawet trzech kandydatów, Charlotte. Masz dwójkę rodzeństwa, prawda? A to oznacza, że posiadasz wspaniały zestaw genów! Założę się, że będziesz mogła wybierać spośród wielu mężczyzn, którzy okażą się z tobą zgodni genetycznie. No dobrze, w takim razie powiedz mi, jakich facetów lubisz. Kto jest twoim ulubionym aktorem? – sonduje Jenna.

Charlotte sumiennie zastanawia się nad odpowiedzią, po czym mówi:

– No cóż, po świecie chodzi wielu przystojnych mężczyzn. Tak naprawdę każdy się nada. Mam tylko nadzieję, że uda mi się znaleźć kogoś, kto będzie mnie słuchał i liczył się z moim zdaniem. Myślę, że to najważniejsze dla trwałości związku.

– Fuj – jęczy Jenna. – Mamy tu prawdziwą romantyczkę. Ja taka nie jestem! Po prostu chcę mieć to już za sobą. Im szybciej mi kogoś dopasują i uda nam się zmajstrować bąbelka albo dwa, tym szybciej wrócę do swojego życia. Chciałabym wstąpić do policji Sojuszu Północnoamerykańskiego i robić różne fajne rzeczy. No wiesz, może zostać pilotką albo śledczą! Zajmować się czymś, co ma znaczenie. – Hej! Bycie matką ma znaczenie – wcina się Leigh. – Jeśli nie urodzimy dzieci, to rasa ludzka wyginie. Nie ma nic ważniejszego, nie sądzisz? Macierzyństwo to prawdziwe powołanie. Nie mogę się doczekać, kiedy zostanę mamą. Tylko pomyśl: gdyby nie program, większości z nas nigdy nie udałoby się zajść w ciążę.