Umowa na miłość - Ballard Falon - ebook + książka

Umowa na miłość ebook

Ballard Falon

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kiedy awans kolejny raz przechodzi jej koło nosa, Sadie nie potrafi ukryć emocji i w burzliwej atmosferze rozstaje się z branżą finansową. Poświęcała pracy tak dużo czasu, że nie miała nawet chwili na życie osobiste. Rozżalona i zawiedziona marzy tylko o tym, by odreagować. Loguje się na portalu randkowym i następnego dnia umawia ze swoim wybrankiem.

Jack na pierwszy rzut oka wydaje się nudnym i nieciekawym facetem. Sadie jest rozczarowana. W dodatku okazuje się, że omyłkowo zalogowała się na portalu z nieruchomościami i młody okularnik nie jest wcale kandydatem na randkę, tylko właścicielem kamienicy na Brooklynie. I proponuje Sadie wynajem pokoju po korzystnej cenie.

Atrakcyjne warunki najmu i mało atrakcyjny właściciel. Sadie zależy, by zacząć życie od nowa i spełnić marzenia o własnej firmie florystycznej, chętnie więc przyjmuje tę propozycję. Wkrótce dzięki jej zdolnościom plastycznym kamienica zyskuje niepowtarzalny klimat. Stopniowo ociepla się także relacja między Jackiem a lokatorką.

„Umowa na miłość” to pełna humoru współczesna historia miłosna – opowieść o tym, że przeciwieństwa się przyciągają, a pierwsze wrażenie niczego nie przesądza.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 370

Oceny
4,1 (235 ocen)
111
59
44
19
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jotmona

Z braku laku…

Historia miała w sobie potencjał, ale autorka spłyciła wszystko, co miało jakąś głębię. Sam początek mnie wynudził, dziewczyna na finansowym stanowisku, która czeka na awans, a kiedy go nie dostaje zachowuje się jak nastolatka. Poczułam takie uczucie żenady, że zastanawiałam się czy na tym zaprzestać. Ale nie poddałam się! Wspólne zamieszkanie Sadie i Jacka ponownie miało to potencjał, jego zachowanie, izolacja. Cieszyłam się, że wreszcie mamy bohatera w stylu nerda, który też może być głównym bohaterem. O ja naiwna, za kilkadziesiąt stron okaże się, że nasz nerd ma oczywiście pełno mięśni, a po wizycie u fryzjera wygląda jak bożyszcze. Pomimo trudnego tła książka wyszła bardzo cukierkowo. Z jednej strony takie lubię, ale tutaj wszystko było zbyt przesłodzone. Bohaterka marzy o ogródku? Dajmy jej dwa (bo jeden to za mało). Potrzebuje pomocy - przyjaciele rzucają wszystko i jej pomagają. Płaci minimalną stawkę za mieszkanie i do tego ma w nim swoją pracownię? To za mało, niech otworzy k...
20
Agniecja1993

Nie oderwiesz się od lektury

Lekka,przyjemna,szybko się czyta
10
niewiemcoczytac
(edytowany)

Całkiem niezła

Plus za lekkie pióro autorki i próbę wykreowania romansu opartego na relacji, a nie tylko seksie. Z minusów: relacja bohaterów totalnie nieprzekonująca, a końcowa drama wzięta z przysłowiowej d... (człowiek czyta i myśli WTF?!). Do tego amerykański styl życia bohaterów ukazany w książce całkiem daleki od logiki (nie mam pracy, jestem biedna, ale będę kilka razy dziennie kupować sobie kawę na wynos:O ). Podsumowując: fajna, lecz niewymagająca lektura na wakacje.
10
Stella2021

Nie oderwiesz się od lektury

Super !!!!!Polecam
10
Anna_k_ko

Dobrze spędzony czas

lekka, szybka na leniwe popoludnie. Ale faktycznie sporo alkoholu sie przewija przez ksiazke ;)
00

Popularność



Podobne


Tytuł oryginału: Lease on Love

Projekt okładki i ilustracje: Sandra Chiu

Redakcja: Kornelia Dąbrowska

Redaktor prowadzący: Mariola Hajnus

Redakcja techniczna: Grzegorz Włodek

Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Monika Kociuba, Renata Jaśtak

Copyright © 2022 by Falon Ballard

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2023

© for the Polish translation by Paweł Wolak

ISBN 978-83-287-2592-8

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Wydanie I 

Warszawa 2023

–fragment–

Mattowi – z wdzięczności, że pokazał mi, co to znaczy „żyli długo i szczęśliwie”.

Rozdział 1

Kiedy wklepałam ostatnie dane do arkusza kalkulacyjnego o nazwie „Dostaniesz ten awans, kretynko”, wstrzymałam oddech i zacisnęłam kciuki. Zrobiłam tak, chociaż wcześniej wszystko dobrze przeliczyłam i wiedziałam, że wynik będzie pozytywny. Dopiero po chwili nacisnęłam „Enter”.

– W końcu się uda. Spłacę ten cholerny kredyt studencki i zacznę wygodne życie.

Oprócz mnie nikogo nie było w pokoju, lecz jak zwykle prowadziłam jednostronną rozmowę ze stojącym na biurku epifitem, który rósł w betonowej doniczce pomalowanej na jaskraworóżowy kolor. Zakup roślinki i jej neonowego domku nie został zaaprobowany przez dział finansów, ale miałam to gdzieś: to była jedyna iskierka radości w tym ciasnym pomieszczeniu.

Zmusiłam się, żeby podnieść wzrok, i moje przypuszczenia, że wszystko dobrze wyliczyłam, od razu się potwierdziły. Na ekranie, od którego biły tysiące promieni szkodliwego niebieskiego światła, zobaczyłam pełny budżet bazujący na wyczekiwanej podwyżce mojej pensji. Dzięki tym pieniądzom będzie mnie stać na wynajmowanie mieszkania na Kips Bay i jednoczesną spłatę studenckich długów. Innymi słowy, w tym zagraconym biurze znajdującym się w strzelistym drapaczu chmur był ukryty Święty Graal milenialsów: szansa na życie bez kredytów. Z trudem powstrzymałam się przed okrzykiem radości.

Pozostało mi tylko dostać ten cholerny awans.

Na pewno się uda. Kiedy będę wchodzić na spotkanie, muszę pokazać pewność siebie.

Na początek przyda się trochę wsparcia. Odsunęłam krzesło, wstałam od biurka i chwyciłam telefon, żeby uruchomić aplikację FaceTime. Grupowy czat był otwarty domyślnie, więc wystarczyło nacisnąć „Połącz”. W oczekiwaniu, aż odbierze któraś z moich najlepszych przyjaciółek, Gemma lub Harley, sprawdziłam, jak prezentuje się mój makijaż.

Oprócz wykluwającego się na czole malutkiego pryszcza skóra wyglądała nieskazitelnie. Na szczęście naturalną bladość zawsze mogłam zamaskować bronzerem. Dla pewności jeszcze raz pomalowałam usta jasnoróżową, matową szminką i poprawiłam jasnobrązowe włosy, które rozjaśniałam tylko o jeden ton w porównaniu z moim naturalnym kolorem.

Pierwsza odezwała się Gemma.

– Dobra, mam dziesięć minut. Potem skończy się przerwa obiadowa i wpadnie tutaj horda spoconych i buzujących hormonami dwunastolatków.

– Po pierwsze, oszczędź mi szczegółów, a po drugie, gdzie jest Harley? Nie mam czasu, żeby powtarzać dwa razy to samo.

– Jestem, jestem. – Na ekranie pojawiła się twarz drugiej przyjaciółki. Sądząc po lekko zdyszanym powitaniu, musiała wybiec chyłkiem na korytarz, żeby odebrać połączenie. – Czekamy na Nicka?

– Jasne, na pewno odejdzie teraz od biurka, żeby wygłosić gadkę motywacyjną – prychnęła Gemma. – Sadie, przestań się macać po twarzy.

Zgromiłam ją wzrokiem.

– Zaczynamy. Najpierw kontrola wyglądu.

Odsunęłam telefon, jak najdalej mogłam, i zaczęłam się powoli obracać wokół własnej osi jak balerina na pozytywce. Albo kurczak na rożnie. Już w młodym wieku nauczyłam się, jak wielką rolę w życiu kobiety może odgrywać idealny wygląd, i zawsze dbałam o swoją aparycję. Przekonanie, że zostałam obdarzona ponadprzeciętną urodą, pozwalało maskować wątpliwości dotyczące mojego intelektu.

– Jest dobrze – stwierdziła Gemma, nawet na mnie na patrząc. Zamiast mi pomóc, była zajęta pisaniem czegoś na białej tablicy.

Zanim zdążyłam na nią warknąć, Harley przyszła jej z odsieczą:

– Jak zawsze wyglądasz wspaniale, Sadie. Masz w sobie to coś.

Ściągnęłam łopatki, a rękę, w której nie trzymałam telefonu, zacisnęłam w pięść i oparłam na biodrze.

– Jestem prawdziwą twardzielką.

– Tak, jesteś prawdziwą twardzielką – wyrecytowały razem ze mną przyjaciółki. W głosie Harley usłyszałam jednak więcej entuzjazmu.

Zewnętrzne oznaki pewności siebie wpływają na nasze wnętrze. To naprawdę działało: po chwili poczułam, jak znikają gromadzące się w mojej głowie negatywne myśli.

– Dostanę ten awans i pokażę tym sukinsynom, kto tu rządzi.

– Tak. Nie powtórzę tego na głos, bo w każdej chwili do klasy mogą wbiec moi uczniowie, ale w pełni się z tobą zgadzam. – Gemma usiadła przy biurku i wsadziła sobie do ust chipsa. Po chwili rozległo się głośne chrupanie, a ja poczułam, że sztywnieją mi ramiona.

Na chwilę opuściłam gardę.

– O Boże…

– Sadie, uwierz nam, na pewno ci się uda. Jak nikt inny zasłużyłaś na ten awans i musisz go dostać. – Harley łagodnie się do mnie uśmiechnęła i uniosła w górę kciuki. – Wyglądasz przepięknie, ale co ważniejsze, znasz tę pieprzoną robotę na wylot.

Moja przyjaciółka rzadko przeklinała, więc chyba była ze mną szczera. Jej słowa sprawiły, że poczułam jakże potrzebny przypływ optymizmu.

Gemma przysunęła telefon bliżej twarzy i ekran wypełniły jej wielkie oczy.

– Masz to jak w banku, pierdolnięta świrusko – powiedziała, ściszając głos przy ostatnich słowach, po czym rzuciła ukradkowe spojrzenie w stronę drzwi, jakby chciała się upewnić, że nie usłyszał jej żaden z młodocianych podopiecznych. Czy ona naprawdę myślała, że gimnazjaliści nie znają, a nawet nie używają jeszcze gorszych określeń?

– Wyślij wiadomość, jak tylko dostaniesz oficjalne potwierdzenie. – Harley podniosła rękę, jakby chciała przybić ze mną piątkę na odległość.

– W ten weekend stawiasz nam drinki. – Gemma ułożyła dłoń w pistolet i udała, że strzela na wiwat.

– Kocham was, dziewczyny – powiedziałam i posłałam im całusa. Usłyszałam jeszcze chóralne „My też cię kochamy”, po czym przerwałam połączenie.

Rozmowa z przyjaciółkami dodała mi pewności siebie. Maska twardzielki leżała jak ulał i uznałam, że warto poćwiczyć jeszcze moje supermoce. Tym razem dla lepszego efektu uniosłam podbródek, wypięłam klatkę piersiową i wzięłam się pod boki. Dobrze, że w moim biurze nie było żadnych okien.

Po sześćdziesięciu sekundach strojenia groźnych min otworzyłam szufladę i wyjęłam z niej lusterko. Poprawiłam ołówkową spódnicę w szare prążki i strzepałam niewidoczne pyłki z rękawów koszuli z białego jedwabiu.

– Uda ci się – powiedziałam do swojego odbicia, po czym schowałam lusterko do biurka. – Uda ci się – powtórzyłam, zwracając się tym razem do stojącej na blacie roślinki.

Wzięłam jeszcze jeden głęboki wdech i przybrałam poważny wyraz twarzy, który niewiele różnił się od miny w stylu „bez kija do mnie nie podchodź”. Chciałam wyglądać profesjonalnie, lecz jednocześnie sympatycznie. Chyba nie do końca mi to wychodziło. „Znam się na tym, co robię, ale nie jestem bufonem” – taka aura powinna bić od rasowej specjalistki od finansów.

Kiedy otwierałam drzwi, piknął mój telefon.

Nick: Kochanie, pokaż tym sukinsynom, kto tu rządzi!

Taki właśnie miałam zamiar.

Ruszyłam przed siebie pewnym krokiem, kierując się w stronę sali konferencyjnej.

Jestem królową księgowości, a arkusze kalkulacyjne to moi poddani. Skopię wszystkim tyłki, bo ten awans mi się po prostu należy.

Powtarzałam te słowa w myślach jak mantrę. Drzwi były uchylone i bez wahania weszłam do środka. Większość zespołu była już na miejscu. Siedzieli wygodnie w biurowych fotelach z wysokimi oparciami wokół długiego stołu ze szklanym blatem.

Przycupnęłam obok Veroniki, mojej najlepszej koleżanki z pracy. Oprócz nas w pomieszczeniu była tylko jeszcze jedna kobieta: Margo, moja kierowniczka i mentorka. Zatrudniła mnie zaraz po tym, jak skończyłam college, i pomagała mi piąć się po kolejnych szczeblach kariery w branży analityków finansowych. Posłałam jej delikatny uśmiech, ale ona wyraźnie unikała mojego spojrzenia. Cholera. Żołądek podszedł mi do gardła i poczułam się jak na wirującej karuzeli w wesołym miasteczku.

Dlaczego ona na mnie nie spojrzała? Przecież zawsze zauważała moją obecność i na powitanie przynajmniej lekko kiwała głową. To zły znak. Kurza dupa!

Od razu zniknęła pewność siebie, którą pomogły mi zbudować przyjaciółki.

Nie, nie mogę się poddać. Istniało przecież mnóstwo innych powodów, dla których Margo unikała kontaktu wzrokowego. Na przykład nie chciała pokazać, że mnie faworyzuje. Albo starała się nie popsuć niespodzianki. Czułam, że mam ten awans w kieszeni. W końcu harowałam jak wół: nie tylko brałam darmowe nadgodziny, lecz także pracowałam w weekendy i święta. Tak było przez ostatnie sześć lat i wreszcie przyszedł moment zapłaty.

Wiedziałam, że jeśli dostanę wyższe stanowisko, to po raz pierwszy w życiu nie będę musiała żyć od pensji do pensji. Na samą myśl, że tak się stanie, prawie stanęły mi łzy w oczach. Wzięłam się jednak w garść, bo nie mogłam się rozbeczeć na samym środku sali konferencyjnej i w ten sposób pogrzebać swojej szansy na dalszą karierę.

Zmusiłam się więc do beztroskiego uśmiechu i splotłam dłonie na szklanym blacie.

Siedzący w sali faceci, czyli prawie wszyscy zebrani, nagle się wyprostowali, bo na korytarzu pojawił się główny wspólnik naszej firmy. Bill Stevens przypominał mojego dziadka. Miałam ogromne szczęście pracować z kimś, kto naprawdę przejmował się losem podwładnych i ani razu nie próbował mnie podrywać. Zawsze myślałam, że pracuję z nim, a nie dla niego, co stawiało go o wiele wyżej od wszystkich poprzednich szefów, a miałam ich wielu, bo musiałam zarabiać na siebie, od kiedy skończyłam czternaście lat. Bill pojawił się w towarzystwie mniej więcej trzydziestopięcioletniego faceta, którego nigdy wcześniej nie widziałam. Gość miał na sobie drogi garnitur szyty na miarę i krawat z logo Yale School of Management. „Fuj…”, pomyślałam.

Veronica uszczypnęła mnie w łokieć, ale nie odwróciłam się w jej stronę, tylko cały czas wpatrywałam się w Billa, który usiadł u szczytu stołu i zaprosił swojego towarzysza do zajęcia miejsca na prawo od siebie.

– Dziękuję wszystkim za przybycie – oznajmił, po czym rozejrzał się po sali. – Wiem, że czekacie na ważną decyzję i obiecuję, że nie będę was długo trzymał w niepewności. Zanim przejdę do części oficjalnej, chciałbym powiedzieć kilka słów o jednej z naszych wschodzących gwiazd, czyli Sadie Green.

Veronica jeszcze raz szczypnęła mnie w łokieć. Kątem oka zauważyłam, że Margo ściągnęła usta, jakby powstrzymywała się przed parsknięciem śmiechem. Albo zbierało jej się na wymioty. Jedno z dwojga.

– Sadie pracuje w naszej firmie od ponad sześciu lat i wiem, że nie jestem jedyną osobą, która zauważyła, jak często robi więcej, niż wynika z zakresu jej obowiązków. – Bill nawiązał ze mną kontakt wzrokowy i posłał mi ciepły uśmiech. – We wszystkich dotychczasowych przedsięwzięciach odniosła spektakularne sukcesy, więc nadszedł czas na kolejne, jeszcze poważniejsze wyzwanie…

Wzięłam głęboki wdech i zanim Bill zdążył dokończyć myśl, już zadźwięczała mi w uszach nazwa mojego nowego stanowiska.

– Sadie zajmie się szkoleniem naszego nowego starszego analityka finansowego Chada Thompsona – oświadczył mój szef.

W sali zapadła cisza. Serce stanęło mi w gardle i poczułam się tak, jakbym leciała w dół spadającą windą. W sumie wolałabym to, niż siedzieć teraz w tym pomieszczeniu. Wbiłam palce w poręcze fotela, bo bałam się, że zaraz rzeczywiście runę na podłogę.

Przez dobrą minutę nikt nic nie powiedział. Miałam wrażenie, że znalazłam się w jednym z odcinków serialu Byle do dzwonka, w którym Zack Morris poprosił o przerwę w meczu. Z wrażenia chyba w ogóle przestałam oddychać i poczułam ból w piersi.

– Kto to jest Chad Thompson, do cholery? – wymsknęło mi się, zanim zdążyłam w pełni zrozumieć, co tak naprawdę powiedziałam.

Bill spojrzał na mnie w taki sposób, jakby zobaczył mnie pierwszy raz w życiu.

– Chad to mój przyszły zięć. Właśnie skończył studia MBA na Uniwersytecie Yale’a i moim zdaniem będzie niezwykle cennym nabytkiem dla naszej firmy. Nie mam wątpliwości, że odpowiednio nim pokierujesz i dasz mu właściwe wsparcie, żeby został świetnym managerem.

Otworzyłam usta ze zdumienia, starając się zrozumieć bzdury, które właśnie usłyszałam od szefa.

– Mam nim odpowiednio pokierować i dać właściwe wsparcie? – mruknęłam niezwykle niskim głosem, zaledwie jedną oktawę wyżej od zawodowego egzorcysty. – Naprawdę chce pan, żebym szkoliła kolesia, który sprzątnął mi awans sprzed nosa?

– Sadie, jesteś niezwykle pracowitą dziewczyną, ale nie nadajesz się jeszcze na stanowisko kierownicze.

Wyczułam w jego głosie rosnącą irytację i postanowiłam odwołać w myślach wszystkie miłe rzeczy, które kiedykolwiek o nim powiedziałam.

– Ale nadaje się jakiś koleś, który dziś po raz pierwszy pojawił się w tym budynku? – zapytałam. – Czy jego wysokie kompetencje polegają tylko na tym, że pieprzy pańską córką?

W sali rozległy się stłumione okrzyki. Veronica odsunęła ode mnie swój fotel, jakby chciała pokazać, że nic nas nie łączy.

Kiedy dotarło do mnie, co przed chwilą palnęłam, na moich policzkach pojawiły się rumieńce.

– Proszę, żeby wszyscy wyszli – wycedził przez zęby Bill, co było bardziej przerażające, niż gdyby zaczął krzyczeć.

Splotłam mocno dłonie, wbiłam wzrok w swoje idealnie zadbane paznokcie i wzięłam kilka głębokich wdechów. Trudno było mi uwierzyć, że straciłam nad sobą panowanie w obecności szefa, w sali konferencyjnej pełnej kolegów. Przez ostatnie sześć lat nigdy nawet nie podniosłam głosu, bo wiedziałam, że wystarczy jeden niekontrolowany wybuch emocji, żeby dostać łatkę nadpobudliwej. W ciągu zaledwie pięciu minut wszystko jednak popsułam i pokazałam, że jestem nieracjonalna i agresywna.

Siedziałam bez ruchu jak jeden z tych ulicznych artystów, którzy stoją na Times Square i udają rzeźby. Słyszałam obok siebie szelest garniturów i w ciągu kilku sekund w sali zrobiło się pusto. Odsunęłam fotel i zaczęłam się podnosić, ale Bill mnie powstrzymał:

– Siadaj – warknął.

Na sekundę zacisnęłam powieki, żeby wziąć się w garść. Wyprostowałam się i zmusiłam do szerokiego uśmiechu. Spojrzałam mu prosto w oczy i starałam się zrobić wrażenie opanowanej, spokojnej i pewnej siebie. Musi się udać.

– Kiedy mam zacząć współpracę z Chadem, proszę pana? – zapytałam z nadzieją, że jeśli będę dobrze udawać, to Bill o wszystkim zapomni.

Zrobił zamyśloną minę, ułożył palce w piramidkę i postukał nimi w brodę.

– Ze wszystkich dziewczyn pracujących w tym biurze to właśnie ciebie najmniej podejrzewałem o tak niestosowną reakcję.

– Naprawdę? – bąknęłam po nosem, starając się zrobić wszystko, żeby nie załamał mi się głos. Musiałam też walczyć z chęcią powiedzenia mu prosto w twarz, że właśnie padłam ofiarą bezczelnego nepotyzmu. – Przepraszam za nieodpowiedni język, ale nie będę ukrywać, że spodziewałam się awansu. Mam naprawdę duże doświadczenie. Bardzo często zostawałam w firmie po godzinach, za co nigdy nie dostałam ani grosza. Chętnie brałam na swoje barki dodatkowe obowiązki i zawsze świetnie się z nich wywiązywałam.

– Praca z kilkoma arkuszami kalkulacyjnymi na raz nie oznacza, że jesteś gotowa na sprawowanie funkcji kierowniczej – wyjaśnił, mrużąc oczy. – Co więcej, do tej pory jedną z twoich największych zalet było nastawienie: nigdy nie protestowałaś i nie robiłaś problemów.

Bezwiednie uniosłam barki i zaczęłam kulić się w sobie. Poczułam, że wściekłość i niedowierzanie ustępują miejsca czemuś o wiele bardziej ponuremu: w mojej głowie znowu pojawił się refren, który znałam od czasów, kiedy byłam dzieckiem: dlaczego myślisz, że się do tego nadajesz? Przecież wiesz, że jesteś do niczego.

– Przepraszam za swoje zachowanie. To się nigdy więcej nie powtórzy – jęknęłam cicho i odsunęłam fotel od stołu.

– Obawiam się, że jest już na to za późno – oświadczył, po czym ułożył papiery na blacie i wstał. – Niestety muszę podziękować ci za współpracę, Sadie. Nie mogę zaakceptować takiego zachowania w mojej firmie. Spakuj swoje rzeczy i nie zapomnij zajrzeć do działu HR, żeby podpisać stosowne dokumenty.

Krew stężała mi w żyłach, a oddech ugrzązł w gardle.

– Wyrzuca mnie pan z pracy?

Bill obrócił się na pięcie i nawet na mnie nie spojrzał, tylko rzucił od niechcenia:

– To nie musiało się tak skończyć. Powinnaś bardziej panować nad emocjami.

Wyszedł z sali, ale nie przytrzymał drzwi i po chwili rozległ się głuchy trzask.

Przez prawie minutę siedziałam sama, a potem wybiegłam na zewnątrz. Potruchtałam tym samym korytarzem, którym z taką pewnością siebie kroczyłam niecałą godzinę temu, i schowałam się w swoim biurze. Udało mi się jakoś uniknąć zaciekawionych spojrzeń współpracowników. Pospiesznie schowałam do torebki kilka osobistych rzeczy, które trzymałam na biurku, między innymi kolorowy organizer i dyplom ukończenia college’u. Z czułością objęłam doniczkę z epifitem, licząc na to, że mój kolczasty przyjaciel w jakiś sposób mnie pocieszy.

Nagle otworzyły się drzwi. Było za późno, żeby ratować się ucieczką.

Przez długą minutę tylko wpatrywałam się w Margo. Była dla mnie mentorką, która wzięła mnie pod swoje skrzydła, i aż do dziś zawsze trzymała moją stronę.

– Wiedziałaś? – zapytałam.

Głośno westchnęła i zaczęła nerwowo szarpać prawy mankiet. Robiła tak w stresujących sytuacjach.

– Słyszałam plotki, ale nie sądziłam, że mogą być prawdziwe.

Czekałam, aż powie coś jeszcze, na przykład spróbuje dodać mi otuchy, chociaż wiedziałam, że pocieszanie nie jest w jej stylu.

– Dlaczego w ogóle się nie odezwałaś? Zostawiłaś mnie na lodzie, Margo.

Była wyraźnie oburzona moimi słowami.

– Sama jesteś sobie winna, Sadie. Zdajesz sobie sprawę, że twój niewybaczalny wybryk postawił mnie w bardzo złym świetle? Czy w ogóle przeszło ci przez myśl, jaki wpływ twoje zachowanie może mieć na moją pozycję w firmie? Wiesz, że jesteś samolubna?

Prawie wybuchnęłam śmiechem, ponieważ doskonale wiedziałam, jak bardzo jestem samolubna. Margo była ostatnią osobą na świecie, która powinna o tym wspominać.

Niezależnie od wszystkiego zostałam oszukana.

– Miałam patrzeć spokojnie, jak koleś, który spędził w firmie nie więcej niż pięć minut, zabiera mi sprzed nosa stanowisko, na które zasłużyłam, harując w pocie czoła przez ostatnie sześć lat? Moja reakcja była niewybaczalna? – zapytałam i chciałam ją wyminąć, żeby jak najszybciej znaleźć się gdzie indziej.

Margo stanęła mi na drodze i powiedziała:

– Czasami trzeba brać, co nam dają, i zrobić z tego dobry użytek.

Zmierzyłam ją wzrokiem, bo nie mogłam uwierzyć w to, co właśnie usłyszałam. Pokręciłam głową i po raz ostatni złapałam za klamkę, żeby wyjść z tego biura.

– Pieprzyć to! – syknęłam i pobiegłam w stronę windy.

Chciałam zjechać na parter, ale po chwili wahania przypomniałam sobie, że muszę jeszcze odwiedzić dział HR, i nacisnęłam odpowiedni guzik na panelu. Szansa na to, że dostanę pozytywne referencje, wydawała się niewielka, ale musiałam spróbować, jeśli marzyłam o kontynuowaniu kariery w branży finansowej.

Kierownik działu HR nie tracił czasu i od razu podsunął mi do podpisu wypowiedzenie umowy o pracę. Powinnam najpierw pokazać ten dokument Harley, która pełniła funkcję mojej osobistej prawniczki, ale nie chciałam spędzić w tym budynku ani sekundy dłużej, niż było to absolutnie konieczne. Złożyłam więc podpis na dole strony i potruchtałam do windy.

Jak tylko dojechałam na parter i otworzyły się drzwi, przemknęłam przez hol tak szybko, jak pozwoliły mi na to wysokie obcasy. Kiedy wyszłam na ulicę, zaczerpnęłam haust orzeźwiającego nowojorskiego powietrza, a potem kupiłam precla z ulicznego straganu. Na dziedzińcu stojącego naprzeciwko budynku ustawiono kawiarniane stoliki. Usiadłam przy jednym i wyciągnęłam telefon z wewnętrznej kieszeni torebki. Od razu otworzyłam nasz grupowy czat i napisałam:

Ja: Widzimy się o 19.00 w Blueprincie.

Harley: Idealne miejsce na świętowanie!

Ja: Raczej na zalewanie smutków.

Nick: Cholera. Co się stało? I czy naprawdę musimy się umawiać aż na Brooklynie?

Ja: Opowiem o wszystkim wieczorem. Tak, to musi być Brooklyn, bo nie chcę natknąć się na marudzących dupków z mojej branży.

Ja: Nie bierz tego do siebie, Nick.

Harley: Uściski.

Gemma: Cholera, dopiero teraz tu zajrzałam. Co się dzieje, Sadie? Nick, pamiętaj, że połowa naszej paczki, i to ta ciężej pracująca, mieszka na Brooklynie.

Nick:

Nie miałam ochoty odpowiadać, więc się rozłączyłam. Błyskawicznie pochłonęłam precla i ruszyłam w drogę powrotną do domu. Robiłam wszystko na autopilocie i po wyjściu ze stacji metra nogi od razu zaniosły mnie prosto do sklepu monopolowego. Zgarnęłam z półki dwie butelki wina i podeszłam do kasy, ale w ostatniej chwili zmieniłam zdanie. Wzięłam koszyk i włożyłam do niego jeszcze trzecią i czwartą flaszkę, po czym dorzuciłam paczkę cheetosów i największą torebkę M&M’sów.

Mieszkałam zaledwie jedną przecznicę od sklepu, ale kiedy musiałam taszczyć ciężkie zakupy, wydawało mi się, że to o wiele dalej. Weszłam do niczym niewyróżniającej się ceglanej kamienicy i zaczęłam wdrapywać się po schodach na piąte piętro. Niosłam alkohol i śmieciowe żarcie w płóciennej torbie, która obijała mi się o nogę. Uderzenia wybijały w mojej głowie rytm podkreślający obsesyjne myśli.

Nic dziwnego, że wylali cię z roboty.

Kto chciałby z tobą pracować?

Przecież wcale tak bardzo nie przykładałaś się do obowiązków.

Dlaczego uważasz, że jesteś lepsza od innych?

Zatrzymałam się na półpiętrze, żeby złapać oddech. Zamknęłam oczy i starałam się uciszyć natarczywy głos, który rozbrzmiewał w mojej głowie.

Mieszkałam w tym domu od prawie roku. Od kiedy dziesięć lat temu przyjechałam do Nowego Jorku, żeby zacząć studia na college’u, prawie nigdzie nie zagrzałam miejsca dłużej niż tutaj. Po raz pierwszy mieszkałam bez współlokatorów, co chyba najbardziej mi się podobało. Samo mieszkanie było czyste, ale strasznie nudne. Na pewno nie nadawało się do tego, żeby je pokazywać na Instagramie. Nigdy wcześniej nie miałam dla siebie tyle miejsca – dysponowałam własną sypialnią oraz oddzielną kuchnią i łazienką – ale brakowało przestrzeni na zewnątrz. Przydałby się choć maleńki balkon. Od zawsze byłam zagorzałą, być może nawet fanatyczną wielbicielką roślin, więc brak możliwości ich uprawiania na świeżym powietrzu był dla mnie poważną wadą.

Żeby jakoś sobie to powetować, wypełniłam wnętrze mnóstwem roślin, które nie potrzebowały aż tak dużo światła słonecznego. Wydawałam też sporo pieniędzy na świeże kwiaty, które kupowałam co tydzień na targu. Cały czas marzyłam jednak o ogródku lub choćby kawałku tarasu. Dorastałam w południowej Kalifornii, gdzie przestrzeni było pod dostatkiem, a ogród w domu rodziców zawsze był dla mnie miejscem, w którym znajdowałam ukojenie. Zieleń to była jedna z niewielu rzeczy, których brakowało mi na Wschodnim Wybrzeżu.

– Teraz na pewno nie będzie cię stać na mieszkanie z ogródkiem – mruknęłam pod nosem i stanęłam przed drzwiami.

Byłam spocona i z trudem łapałam oddech. Można było pomyśleć, że powinnam mieć lepszą kondycję: w końcu przez rok codziennie wspinałam się po tych schodach. Niestety, z moją formą było krucho.

Wstawiłam do lodówki butelki z winem i rozerwałam obie torebki z przekąskami. Wciskałam do ust na zmianę garść cheetosów i garść M&Msów: była to dość obrzydliwa mieszanka słonego ze słodkim, sera z czekoladą, ale właśnie na to miałam ochotę. Ściągnęłam buty, rozpięłam spódnicę i położyłam się na sofie.

Biorąc pod uwagę sytuację mieszkaniową w Nowym Jorku, naprawdę nie było aż tak źle. Sama miałam wątpliwą przyjemność kwaterowania w dużo gorszych norach. Kiedy się tutaj przeprowadziłam, spodziewałam się rychłego awansu. Czynsz był dla mnie trochę za wysoki, ale uznałam, że przez jakiś czas się przemęczę, a potem będzie już dużo lepiej. Jednak teraz, nawet jeśli szybko znajdę nową pracę, nie będzie mnie stać na takie lokum.

Położyłam nogi na stoliku kawowym i zaczęłam żałować, że nie nalałam sobie wcześniej wina. Formalnie rzecz biorąc, umowa najmu kończyła się za kilka tygodni i jeśli chciałam spłacić kredyt studencki przed emeryturą, to powinnam stąd uciekać. Czekała mnie więc kolejna przeprowadzka. Jednak na samą myśl o pakowaniu całego dobytku, targaniu kartonów pięć pięter w dół i ładowaniu ich do zaparkowanej nieprzepisowo przy krawężniku wynajętej furgonetki ścisnęło mnie w żołądku, a cukier i serowe chipsy podeszły mi do gardła. Odblokowałam telefon i ściągnęłam aplikację do szukania współlokatorów, z której już kiedyś korzystałam. Niestety nawet tak prosta czynność, jak zalogowanie się na uśpione konto sprawiła, że chciałam zwinąć się w kłębek i już nigdy więcej nie ruszać się z kanapy.

– Pieprzyć to. Muszę wreszcie pogodzić się z tym, że jestem biedna – mruknęłam sama do siebie, ale jedno-cześnie pomyślałam, że obecność współlokatora może sprawić, że przestanę gadać z roślinami.

Rozległo się piknięcie oznaczające, że dostałam nową wiadomość. Od razu przesunęłam palcem po ekranie, żeby ją przeczytać, chociaż podejrzewałam, że to jakiś spam, a nie pilny mail od któregoś z moich klientów. Przecież nie miałam już klientów ani nawet służbowej skrzynki pocztowej.

– Nie! – powiedziałam do figowca dębolistnego i rzuciłam telefon na drugi koniec sofy. – Nie jestem już uwiązana do tego ustrojstwa jak pies do budy.

Drugi koniec sofy znajdował się jakieś trzydzieści centymetrów ode mnie, więc po chwili wyciągnęłam rękę i podniosłam ten cholerny telefon, żeby wyłączyć powiadomienia o nowych wiadomościach. Przez ostatnie sześć lat każdy dzwonek mojej komórki sprawiał, że podskakiwałam i biegłam sprawdzić, co się stało. Byłam jak pies Pawłowa epoki milenialsów. Trudno zliczyć, ile razy musiałam budzić się w nocy albo przerywać randki i spotkania ze znajomymi, bo właśnie wypadło coś niby ważnego. Koniec z tym.

Był czwartkowy wieczór. Miałam przed sobą trzydniowy weekend, który postanowiłam spędzić na narzekaniu i zalewaniu smutków. Potem przyjdzie poniedziałek i wtedy wezmę się w garść. Dlaczego nie miałabym szybko znaleźć jakiejś naprawdę dobrej pracy?

– Teraz trzeba się upić! – oznajmiłam, siedząc w swoim malutkim pokoju wypełnionym roślinami.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz