Umysł pana Reedera - Edgar Wallace - ebook

Umysł pana Reedera ebook

Edgar Wallace

0,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Na pierwszy rzut oka pan J.G. Reeder to niepozorny niski mężczyzna o rudych włosach i sfatygowanej twarzy. Jednak pracując dla prokuratora, znajduje wiele rzeczy, które rozbudzają jego niezwykły umysł.

Zbiór ośmiu ekscytujących i oryginalnych opowiadań, z których każde jest osobną sprawą nad którą pracuje Reeder wykorzystując swój kryminalny umysł do rozwikłania niezwykłych i osobliwych zagadek.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 200

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




POETYCZNY POLICJANT

Dzień, w którym pan Reeder przybył do urzędu śledczego, był, zaiste, dniem fatalnym dla Lambtona Greena, dyrektora oddziału Scottish and Midland Banku w Londynie.

Ów oddział banku, którym zarządzał pan Green, znajdował się na rogu ulicy Pell i Firling Avenue. Jest to przyjemny i duży budynek, zajęty całkowicie – nie tak, jak większość filii bankowych na przedmieściach – przez odnośne biura, gdyż bank mieścił bardzo poważne depozyty, a Lunar Traction Company wraz z trzema tysiącami osób personelu, Associated Novelties Corporation z jego olbrzymim obrotem oraz Laraphone Company stanowiły jedynie część licznej klienteli tej instytucji.

W środę po południu, wobec zbliżającego się dnia wypłat wspomnianych towarzystw, przyniesiono z centrali większe sumy w gotówce i złożono je w mocno opancerzonym stalą pokoju, przylegającym do prywatnego gabinetu Greena; wejścia doń broniły stalowe drzwi wiodące z ogólnego biura. Drzwi te były widoczne z ulicy, a w celu wzmocnienia obserwacji umieszczono w ścianie bezpośrednio nad nimi lampę, która rzucała potężny snop światła. Dalsze zabezpieczenie stanowił dyżur nocnego dozorcy, Artura Mallinga, emerytowanego żołnierza.

Bank znajduje się na ograniczonej linii patrolu policyjnego, który ustalono w ten sposób, że komendant patrolu przechodził obok banku co czterdzieści minut. Miał on zwyczaj zaglądać przez okienko i wymieniać sygnał z nocnym dozorcą, i winien był czekać, aż się zjawi Malling.

W nocy na siedemnastego października wachmistrz policji, Burnett, zatrzymał się, jak zwykle, przed dużym judaszem i zajrzał do środka. Zauważył przede wszystkim, że lampa nad pancernymi drzwiami była zgaszona. Nocny dozorca się nie pojawił, i policjant, powziąwszy jakieś podejrzenie, nie czekał, wedle zwyczaju, aż się on ukaże, lecz posunął się od okna ku drzwiom, które, ku swemu przerażeniu, znalazł uchylone. Pchnąwszy je, wszedł do banku, wołając Mallinga po imieniu. Odpowiedzi nie było.

Powietrze przenikał ckliwy, słodki zapach, którego Burnett nie zdołał zlokalizować. Biura bankowe były puste, lecz, wchodząc do pokoju dyrektora, gdzie paliło się światło, policjant ujrzał na podłodze jakąś leżącą postać. Był to nocny dozorca. Miał kajdanki na przegubach rąk, a dwa ciasno ściągnięte rzemienie pętały mu nogi w kolanach i kostkach.

Teraz wyjaśniło się pochodzenie dziwnej i chorobliwej woni. Nad głową leżącego człowieka wisiała na drucie, zaczepionym o metalową rurę, stara, blaszana bańka, której dno było przewiercone w ten sposób, że na twarz Mallinga, przykrytą grubym tamponem bawełnianym, sączyły się bezustannie krople jakiegoś lotnego płynu.

Burnett, który był ranny podczas wojny, rozpoznał od razu zapach chloroformu i, pociągnąwszy nieprzytomnego człowieka do sąsiedniego pokoju, zerwał szmatę z jego twarzy. Po czym, zatelefonowawszy na posterunek policji, próbował bezskutecznie przywrócić dozorcę do przytomności.

Po kilku minutach przybyła rezerwa policyjna, a wraz z nią i dzielnicowy chirurg, który znajdował się na szczęście w komendzie w chwili nadejścia alarmu. Wszelkie wysiłki w celu uratowania biedakowi życia okazały się daremne.

– Musiał prawdopodobnie już nie żyć, kiedy go znaleziono – brzmiał werdykt lekarza policyjnego. – Co znaczą te zadrapania na jego prawej dłoni – jest to zagadka.

Rozchylił ściśnięte pięści zmarłego i pokazał kilka małych zadraśnięć. Były one świeże, gdyż na dłoni widniała krwawa plama.

Burnetta posłano, aby zbudził pana Greena, dyrektora, mieszkającego przy Firling Avenue, na której rogu znajdował się bank; była to ulica luźno stojących willi, typu ulubionego przez londyńczyków. Kiedy funkcjonariusz policji szedł przez niewielki frontowy ogródek ku drzwiom wejściowym, spostrzegł poprzez okiennice światło, lecz musiał mocno stukać, zanim otworzyły się drzwi i ukazał się w nich Lambton Green, zupełnie ubrany i, jak się wydało badawczemu oku przybyłego, w stanie znacznego podniecenia. Sierżant Burnett zauważył na krześle w hallu dużą sakwę, podróżny pled i parasol.

Drobna twarz dyrektora zdradzała śmiertelną bladość, podczas gdy Burnett opowiadał mu o swoim odkryciu.

– Obrabowano bank? Niemożliwe! – niemal krzyknął. – Mój Boże! To straszne!

Był tak bliski upadku, że Burnet musiał mu pomóc wyjść na ulicę.

– Ja... ja wyjeżdżałem na święto – mówił bez związku, idąc przez ciemną aleję w kierunku banku. – Istotnie, opuściłem bank. Zostawiłem list wyjaśniający do dyrektorów.

Stał drżący w kole podejrzliwie patrzących nań ludzi. Otworzył szufladę swego biurka, spojrzał i… zdrętwiał.

– Nie ma ich! – wykrzyknął rozpaczliwie. – Zostawiłem tutaj swoje klucze razem z listem!

Po czym zemdlał. Kiedy odzyskał przytomność, ujrzał się w policyjnej celi, a następnie, w ciągu dnia, stanął w obliczu urzędnika i, podtrzymywany przez dwóch funkcjonariuszów, słuchał, jak we śnie, że jest oskarżony o spowodowanie śmierci Artura Mallinga, jako też o zdefraudowanie sumy stu tysięcy funtów.

Z rana, na pierwsze wezwanie, udał się pan John G. Reeder – nie bez awersji, albowiem czuł nieufność do wszelkich urzędów państwowych – ze swojego biura na ulicę Lower Regent do mrocznego urzędu znajdującego się na najwyższym piętrze gmachu zajętego przez urząd śledczy. W związku z tą zmianą wysunął jeden tylko wniosek: aby go połączono prywatnym przewodem telefonicznym z jego dawnym biurem.

Nie żądał tego – on nigdy niczego nie żądał. Poprosił tonem nerwowym i jakby usprawiedliwiając się. W osobie Johna G. Reedera tkwiła jakaś lękliwa bezradność, która budziła uczucie żalu, a nawet napełniła szefa urzędu śledczego w pewnym stopniu niemiłą wątpliwością, czy postąpił rozsądnie, zastępując inspektora Holforda – pewnego siebie, zdolnego i pełnego tajemniczości – tym słabowitym z wyglądu człowiekiem w średnim wieku.

Reeder był jegomościem więcej niż pięćdziesięcioletnim, o twarzy pociągłej i piaskowo-szarych włosach i bokobrodach, które litościwie odrywały uwagę od jego wielkich, odstających uszu. Na nosie dźwigał zsunięte do połowy binokle w stalowej oprawie i nigdy nie widziano, aby spoglądał przez nie, a kiedy czytał, zdejmował je niezmiennie. Wysoki, płasko-okrągły melonik harmonizował z surdutem ciasno opinającym jego wąską pierś. Trzewiki miały kwadratowe nosy, a krawat – typu szerokiego, zasłaniającego pierś – był całkiem gotowy i umieszczony pod kołnierzykiem à la Gladstone. Najcelniejsze akcesorium Reedera stanowił parasol zwinięty tak ściśle, że mógł uchodzić za lekką spacerową laskę. W deszcz czy pogodę nosił zaczepiony na ramieniu ten sprzęt, który, jak tylko sięgała pamięć, nigdy nie był otwarty.

Inspektor Holford (awansowany obecnie na odpowiedzialne stanowisko kierownicze) czekał na niego w biurze, aby mu przekazać urzędowanie oraz bardziej namacalne rzeczy w postaci inwentarza.

– Rad jestem poznać pana, panie Reeder. Nie miałem dotąd przyjemności zetknięcia się z panem, lecz słyszałem o panu niejedno. Pan miał w swych rękach aferę Banku Angielskiego, nieprawdaż?

Reeder szepnął, że miał ten zaszczyt i westchnął, jak gdyby żałował drastycznego zwrotu losu, który go wyrwał z mroku jego zatrudnień. Egzamin badawczy Holforda był pełen podejrzliwości.

– Tak – rzekł szorstko – tu sprawa jest inna, chociaż słyszałem, że pan jest jednym z najlepiej poinformowanych ludzi w Londynie, a jeśli tak – rzecz będzie łatwa. Prawda, nigdy nie mieliśmy tu dotąd nikogo obcego – chcę przez to powiedzieć: żadnego prywatnego detektywa – tu, w tym urzędzie, a oczywiście, Scotland Yard jest nieco...

– Rozumiem w zupełności – szepnął Reeder, wieszając swój nieposzlakowany parasol. – To całkiem naturalne. Pan Blond czekał na mianowanie. Jego żona jest zafrasowana – i to bardzo. Ale nie ma do tego żadnego powodu. To ambitna kobieta. Ma trzecią część udziału w tanecznym klubie na West End, który mógł być w tych dniach zamknięty.

Holford drgnął. Były to wiadomości, zaledwie mówione szeptem w Scotland Yardzie.

– Skądże u licha wie pan o tym? – spytał zdumiony.

Reeder uśmiechnął się lekceważąco.

– Zbiera się strzępy przedziwnych informacji – rzekł tonem usprawiedliwienia. – Ja widzę we wszystkim zło. To moja przewrotna ciekawość. Mam skłonności kryminalistyczne.

Holford westchnął głęboko.

– Tak, tu jest niewiele do czynienia. Afera z Ealing jest niezmiernie jasna. Green to eks-przestępca, który dostał się podczas wojny do banku i doszedł do kierownictwa. Odsiedział siedem lat, żeby się nawrócić.

– Malwersacja i nawrócenie – szepnął Reeder. – Ja, hm, się lękam, że będę głównym świadkiem przeciwko niemu: przestępstwa bankowe są, hm, moją specjalnością. Tak, on popadł w opresję u lichwiarzy. Bardzo nierozsądnie, wysoce nierozsądnie. I nie rozumie swego błędu. – Reeder westchnął ciężko. – Biedaczysko! Wobec jego nędznego życia można zrozumieć i wybaczyć te pożałowania godne nadużycia.

Inspektor patrzył zdumiony na nowego urzędnika.

– Nie wiem, czy tak bardzo jest on biedaczyskiem. Skręcił sto tysięcy funtów i opowiada największe androny, jakie kiedykolwiek czytałem; znajdzie tu pan kopie raportów policyjnych, jeżeli ma pan na nie ochotę. Zadrapania na ręku Mallinga są szczególne – stwierdzono ich kilka. Nie są dostatecznie głębokie, aby świadczyły o walce. Co zaś do opowiadań Greena...

Reeder skinął smętnie głową.

– Nie jest to wymyślna historia – rzekł niemal z żalem. – O ile sobie przypominam, wygląda mniej więcej tak: ktoś, kto był z nim razem w Dartmoorze1, poznał go i napisał doń w celach szantażu list, wzywając do zapłacenia pod groźbą zdemaskowania. Green wolał opisać to wszystko swoim dyrektorom raczej, niż wrócić do poprzedniego życia, włoży! list do szuflady swojego biurka wraz z kluczami i zostawił na biurku notatkę do głównego kasjera, zamierzając opuścić Londyn i spróbować rozpocząć nowe życie tam, gdzie by go nie znano.

– Nie znaleziono żadnych listów na biurku, ani wewnątrz, ani też kluczy – rzekł inspektor stanowczo. – Jedyna prawdziwa rzecz w tych bajdach to to, że odsiedział pakę.

– Więzienie – poprawił Reeder żałośnie. Czuł wstręt do żargonu. – Tak, to prawda.

Zostawszy sam w biurze, spędził sporo czasu przy swoim prywatnym telefonie, porozumiewając się z młodą osobą, która była ciągle młodą osobą lubo czas obszedł się z nią niedelikatnie. Resztę ranka poświęcił na lekturę zeznań, jakie jego poprzednik pozostawił na biurku.

Późno już po południu naczelnik urzędu wkroczył do jego pokoju i rzucił okiem na wielki plik rękopisów, które wertował podwładny.

– Co, czytasz pan sprawę Greena? – zapytał z odcieniem zadowolenia w głosie. – Rad jestem, że to pana interesuje, choć rzecz wydaje się niezmiernie prosta. Otrzymałem list od prezesa banku, który z wielu powodów skłonny jest myśleć, że Green mówił prawdę.

Reeder spojrzał na swego szefa z jakimś bolesnym wyrazem, który przybierał niezmiennie, kiedy by! Zaambarasowany.

– Mam tu raport sierżanta Burnetta – rzekł. – Może pan zdoła mnie objaśnić. Burnett stwierdza w swoim raporcie – pozwolę sobie zaraz przeczytać:

 

Nieco przedtem zanim doszedłem do banku, ujrzałem człowieka stojącego na rogu ulicy, w bezpośrednim sąsiedztwie banku. Widziałem go dokładnie w świetle latarni przejeżdżającego furgonu pocztowego. Nie przywiązywałem żadnego znaczenia do jego obecności i nie zobaczyłem go już więcej. Możliwe, że ten człowiek okrążył róg i doszedł do numeru 120 przy Firling Avenue, nie będąc przeze mnie widzianym. Bezpośrednio po jego odejściu, noga moja potknęła się o jakiś żelazny przedmiot leżący na trotuarze. Skierowałem nań swoją latarkę i ujrzałem starą podkowę. Widziałem przedtem, jak dzieci bawiły się wieczorem tą podkową. Kiedym znów spojrzał na róg ulicy, owego człowieka już nie było. Musiał spostrzec światło mojej latarki. Nie ujrzałem już nikogo więcej i, o ile sobie przypominam, w domu Greena, kiedym przechodził obok niego, nie było światła.

 

Reeder podniósł głowę.

– Cóż? – rzekł naczelnik. – Nie widzę w tym nic szczególnego. Zapewne był to Green, który kręcił się w sąsiedztwie i potem zaszedł z tyłu, niedostrzeżony przez policjanta.

Reeder potarł podbródek.

– Tak – rzekł w zamyśleniu – taak. – Poruszył się niespokojnie na krześle. – Czy to wyda się panu niewłaściwe, gdybym przedsięwziął maleńkie dochodzenie, niezależnie od policji? – zapytał nerwowo. – Nie chciałbym, aby pomyślano, że jakiś dyletant wtrąca się do jej legalnych funkcji.

– Nie widzę przeszkód – rzekł otwarcie naczelnik. – Proszę się więc tam udać i wezwać odpowiedniego oficera; dam panu list. W żadnym razie nie będzie rzeczą niestosowną, aby mój urzędnik prowadził odrębne śledztwo, jakkolwiek lękam się, że pan niewiele wykryje. Teren został dobrze zbadany przez Scotland Yard.

– Czy wolno będzie zobaczyć tego człowieka? – zawahał się Reeder.

– Greena? Czemużby nie? Poślę odpowiedni rozkaz.

Na szarym, chmurnym niebie przygasła już jasność i deszcz od czasu do czasu padał kapryśnie, gdy Reeder z parasolem zawieszonym na ręku i z podniesionym kołnierzem płaszcza wkroczył w ciemną bramę więzienia Brixton; tam zaprowadzono go do celi, w której siedział pogrążony w rozterce człowiek, wsparłszy głowę na rękach i smutnym wzrokiem spoglądając w próżnię.

– To jest prawda, prawda! Każde słowo. – Green wybuchnął niemal łkaniem.

Był to blady człowiek zaczynający łysieć, o cienkim żółtym wąsie nieco już szpakowatym. Reeder, obdarzony nadzwyczajną pamięcią, poznał go w tej samej chwili, kiedy go ujrzał, choć upłynęło nieco czasu, zanim nastąpiło wzajemne poznanie.

– Tak, panie Reeder, teraz przypominam sobie pana. Pan był owym jegomościem, który mnie schwytał wówczas. Lecz ja byłem zupełnie uczciwy. Nigdy nie przywłaszczyłem sobie ani jednego szeląga, który do mnie nie należał. Co sobie pomyśli moja biedna dziewczyna...

– Czy pan jest żonaty? – zapytał współczująco Reeder.

– Nie, lecz miałem zamiar się ożenić – trochę późno, jak na mnie. Ona jest prawie o trzydzieści lat młodsza ode mnie, a przy tym najlepsze to dziewczę, jakie kiedykolwiek...

Reeder słuchał panegiryku2 z wyrazem głębokiej melancholii na twarzy.

– Nie było jej, Bogu dzięki, podczas tego, lecz już zna całą sprawę. Jeden z moich przyjaciół opowiadał mi, że jest tym zupełnie przybita.

– Biedactwo! – Reeder potrząsnął głową.

– Co więcej, wypadło to w dzień jej urodzin – odezwał się Green z goryczą.

– Czy wiedziała, że pan wyjeżdża?

– Tak, powiedziałem jej poprzedniego wieczora. Nie zamierzałem jednak wtajemniczyć jej w całą sprawę. Gdybyśmy byli formalnie zaręczeni, to co innego. Ale ona była zamężna i obecnie jest rozwiedziona, tylko, że jeszcze nie ma wyroku. Dlatego też nigdy z nią nie wychodziłem i nawet nieczęsto się widywałem. I nikt rzeczywiście nie wiedział o naszych zaręczynach, choć mieszkaliśmy przy tej samej ulicy.

– Firling Avenue? – zapytał Reeder, a kierownik banku skinął przygnębiony.

– Wydano ją za mąż za jakiegoś brutala, kiedy miała lat siedemnaście. Miła to była sytuacja, kiedym musiał zachowywać spokój w tym wszystkim, ponieważ nikt nie wiedział o naszej osobistej sprawie. Różnego rodzaju zepsuci ludzie nadskakiwali jej, a ja musiałem tylko ściskać zęby i milczeć. Wstrętni ludzie. Tak, i ten wariat Burnett, który mnie aresztował, zalecał się do niej i pisał do niej wiersze. Czy mógłby pan przypuścić coś podobnego u policjanta?

Ten obelżywy dziwoląg w postaci poetycznego policjanta nie uraził, jak się zdaje, detektywa.

– Poezja tkwi w duszy każdego człowieka, panie Green – rzekł uprzejmie – a policjant jest wszak człowiekiem.

Lubo Reeder zbył tak lekko ekscentryczność sierżanta, poetyczny policjant wypełnił jego myśli przez całą drogę aż do domu przy Brockley Road i już nie opuszczał ich przez resztę wieczoru.

Była godzina kwadrans na ósmą rano i świat zaludniali, zda się, całkowicie mleczarze oraz hałasujący gazeciarze, kiedy pan Reeder przybył na Firling Avenue.

Na jedną tylko chwilę zatrzymał się w pobliżu banku, który tymczasem już przestał być przedmiotem strachu i lęku dla całej okolicy, i poszedł dalej szeroką ulicą. Po jednej stronie alei ciągnął się szereg ładnych willi – ładnych, mimo że wszystkie były do siebie bliźniaczo podobne: każdy dom miał z przodu dziedzińczyk, bądź będący zwykłym trawnikiem, bądź też ozdobiony rabatami kwiatów. Domek Greena był osiemnasty z rzędu po prawej stronie ulicy. Tutaj mieszkał on ze swą kucharką-gospodynią i widocznie ogrodnictwo nie stanowiło jego słabej strony, gdyż dokoła domu rosła na dziedzińcu trawa, bujnie i nieskrępowanie.

Przed dwudziestym szóstym z kolei domem Reeder przystanął i patrzył z tkliwym zainteresowaniem na błękitne story wiszące w każdym oknie. Widocznie panna Magda Grayne była miłośniczką kwiatów, gdyż geranie wypełniały skrzynki w oknach i ciągnęły się z przerwami wzdłuż cienkiej krawędzi pod sklepionym oknem. Pośrodku dziedzińczyka znajdował się okrągły kwietnik z jednym krzewem różanym, którego liście były zwiędłe i brunatne.

Kiedy Reeder podniósł wzrok ku górnemu oknu, stora uchyliła się z wolna i detektyw był przekonany, że poza białą koronkową firanką stała jakaś postać. Poszedł więc pośpiesznie dalej, jak ktoś schwytany na nieskromnym uczynku, i zakończył swoją wędrówkę wówczas, kiedy dotarł do dużego rozsadnika tworzącego narożnik przy samym końcu ulicy.

Tutaj stał przez jakiś czas w zamyśleniu, oparłszy się rękoma o żelazną kratę, ze wzrokiem wlepionym nieruchomo w perspektywę zielonych domków. W tej postawie trwał tak długo, że aż jeden z tamtejszych ludzi, sądząc dość naturalnie, iż nieznajomy szuka drogi pośród ogrodów, zbliżył się doń ciężkim krokiem człowieka, co czerpie z ziemi środki do życia i zapytał go, czy czeka na kogo.

– Na różne osoby – westchnął Reeder – różne osoby!

Podczas gdy nieznajomy stał obrażony tą impertynencją, detektyw z wolna zawrócił. Pod numerem 412 zatrzymał się znów, otworzył małą żelazną furtkę i skierował swe kroki ku frontowym drzwiom. Jakaś mała dziewczynka zjawiła się na odgłos kołatania i wprowadziła go do saloniku.

Pokój nie był umeblowany należycie, lecz raczej bardzo skąpo. W przejściu leżał pas prawie nowego linoleum, a całe urządzenie saloniku składało się z trzcinowych krzeseł, kwadratowego dywanu i stołu. Reeder usłyszał odgłos nóg nad swoją głową, na gołej podłodze, a wkrótce drzwi się otwarły i weszła jakaś kobieta.

Była miła, lecz na jej twarzy widniały ślady troski. Miała wygląd blady i zaniepokojony, a oczy jej świadczyły, że niedawno płakała.

– Panna Magda Grayne? – zapytał detektyw, wstając.

Skinęła głową.

– Czy pan jest z policji? – powiedziała żywo.

– Niezupełnie z policji – poprawił skwapliwie. – Zajmuję posadę w urzędzie śledczym, która jest stanowiskiem analogicznym, lecz zupełnie niezależnym od zarządu policji stołecznej.

Młoda kobieta nachmurzyła się, a potem rzekła:

– Jestem zdziwiona, że ktokolwiek zechciał przyjść do mnie. Czy to przysłał pana pan Green?

– Pan Green powiedział mi o pani, ale mnie nie przysłał.

Twarz jej przybrała w owej chwili wyraz, który detektywa przeraził. Lecz trwał on przez mgnienie oka i minął, niemal zanim niewprawne spojrzenie mogło go pochwycić.

– Spodziewałam się, że ktoś przyjdzie – rzekła wówczas. Po czym – Co się z nim dzieje? – zapytała.

– Myśli pani, że jest on winny?

– Policja tak myśli. – Westchnęła głęboko. – Proszę Boga, abym nigdy nie oglądała… tego miejsca!

Reeder nic nie odpowiedział; wzrok jego błądził po całym pokoju. Na bambusowym stoliku stał stary wazon, niezręcznie wypełniony złotymi chryzantemami szczególnie pięknej odmiany. Ale pośród nich kwitnął duży rumianek, który miał opuszczony wygląd parweniusza3 zabłąkanego przypadkiem w dostojnym towarzystwie.

– Pani lubi kwiaty? – szepnął detektyw.

Spojrzała obojętnie na wazon.

– Tak, lubię kwiaty – odparła. – Dziewczynka wkłada je tutaj. Po czym: – Czy pan sądzi, że go powieszą?

Brutalność tego pytania, postawionego bez wahania, stropiła Reedera.

– To jest bardzo poważna sprawa – rzekł. A następnie dodał: – Ma pani fotografię pana Greena?

Zmarszczyła brwi.

– Tak. Chce pan?

Skinął głową.

Ledwie kobieta wyszła z pokoju, on znalazł się przy bambusowym stoliku i wyjął kwiaty. Jak zauważył, były one niezdarnie związane kawałkiem sznurka. Zbadał łodygi i tu też pierwsze jego spostrzeżenie było poprawne: ani jeden z kwiatów nie był ścięty, lecz wszystkie wyrwano wprost z gruntu. Dokoła sznurka znajdował się papier, kartka wydarta z notesu, którą owinięto poprzednio łodygi; można było rozeznać na niej czerwone linie, lecz pismo, skreślone ołówkiem, nie dawało się odcyfrować.

Gdy na schodach rozległy się kroki kobiety, Reeder włożył kwiaty z powrotem do wazonu, a kiedy weszła do pokoju, detektyw wyglądał przez okno na ulicę.

– Dziękuję pani – rzekł, wziąwszy od niej fotografię.

Na odwrotnej stronie widniała życzliwa dedykacja.

– Pani jest, jak słyszałem, zamężna?

– Tak, lecz faktycznie rozwiedziona – powiedziała krótko.

– Jak długo mieszka tu pani?

– Około trzech miesięcy – odparła. – Jego życzeniem było, abym tu zamieszkała.

Spojrzał znów na fotografię.

– Czy pani zna sierżanta policji Burnetta?

Na twarz jej wybiegł słaby rumieniec i wnet zniknął.

– Tak, znam tego wrednego dudka! – rzekła szorstko. Po czym, wyobrażając sobie, że się jej wymknęło wyrażenie niezupełnie licujące z kobiecością, rzekła już łagodniej: – Pan Burnett jest sentymentalny, a ja nie gustuję w typach sentymentalnych, zwłaszcza – no tak, pan rozumie, panie…

– Reeder – szepnął jegomość.

– Pan rozumie, panie Reeder, że skoro kobieta jest zaręczona i przy tym w mojej sytuacji, taki rodzaj atencji nie należy do rzeczy pożądanych.

Reeder spojrzał na nią bystro. Trudno było wątpić o jej zatroskaniu i rozterce. W dziedzinie wzruszeń ludzkich oraz niszczących wpływów, jakie wywierają one na zewnętrzny wygląd człowieka, Reeder był niemal tak wielkim autorytetem, jak… Mantegazza4.

– Odnośnie do daty pani urodzenia... – rzekł. – Przykro mi bardzo! Pani się urodziła siedemnastego października. Jest pani, naturalnie, Angielką?

– Tak, jestem Angielką – powiedziała krótko. Urodziłam się w Walworth, w Wallington. Mieszkałam z początku w Walworth.

– Ile pani ma lat?

– Dwadzieścia trzy – odparła.

Reeder zdjął okulary i przecierał je dużą jedwabną chustką.

– Cała ta sprawa jest niewypowiedzianie smutna – powiedział. – Rad jestem, że miałem sposobność pomówienia z panią. Współczuję pani z całego serca.

Potem odszedł.

Panna Grayne zamknęła za nim drzwi, potem widziała, jak się zatrzymał na pół drogi i podniósł coś leżącego na brzegu kwietnika; zmarszczywszy brwi, dziwiła się, czemu ten starszy już jegomość wziął podkowę końską, którą ona wyrzuciła przez okno poprzedniego wieczora. Gdy w kieszeni pana Reedera znalazł się ten przedmiot z zardzewiałej stali, detektyw znowu skierował się w zamyśleniu ku ogrodom, gdzie miał coś niecoś do zapytania.

Ludzie z dziesiątego wydziału szli już do swych obowiązków, kiedy Reeder wszedł do pokoju służbowego w Scotland Yardzie i przedstawił swoje papiery urzędującemu właśnie inspektorowi.

– Wybornie, panie Reeder – rzekł uprzejmie ów oficer. – Otrzymaliśmy już wiadomość z Urzędu i zdaje mi się, że miałem przyjemność przed kilku laty współpracować z panem w słynnej aferze fałszerstwa banknotów. Czym mogę panu służyć teraz?... Burnett? Tak, jest tutaj.

Zawołał go po imieniu i z szeregów wystąpił młody oficer o przyjemnym wyglądzie.

– To jest człowiek, który wykrył morderstwo. Został już przedstawiony do awansu – rzekł inspektor. – Burnett, ten pan tu jest z urzędu śledczego i pragnie porozmawiać z panem. Proszę skorzystać z mojego biura, panie Reeder.

Młody policjant zasalutował i poszedł za tą niewyraźną figurą do prywatnego biura inspektora. Był to pewny siebie młodzieniec: jego nazwisko i fotografia pojawiły się już w dziennikach, wzmianka o awansie była już niemal jakby dokonanym faktem i roztaczała się przed nim perspektywa wielkich czynów.

– Powiadają mi, że pan jest trochę poetą, panie sierżancie – rzekł Reeder.

Burnett zaczerwienił się.

– Niby tak. Pisuję odrobinę – wyznał.

– Miłosne wiersze, co? – zapytał tamten uprzejmie. – Wieczorami znajduje się, hm, czas na… takie fantazje. A nic tak nie daje człowiekowi natchnienia, jak miłość, mój panie.

Twarz Burnetta była szkarłatna.

– Zajmowałem się troszeczkę pisaniem wieczorami – rzekł – chociaż nigdy nie zaniedbywałem swoich obowiązków.

– Oczywiście – szepnął Reeder. – Pan ma poetyczną duszę. Zrywanie kwiatków o północy było też rzeczą poetyczną,

– Ogrodnik pozwolił mi zrywać, ile zechcę – przerwał pośpiesznie Burnett. – Nie uczyniłem nic złego.

Reeder skłonił potakująco głowę.

– Wiem o tym. Pan zrywał kwiaty po ciemku – przypadkowo zmieszał pan rumianek ze złocieniami – dołączyłeś do tego swój maleńki poemacik, zostawiając to wszystko na progu drzwi wraz z podkową. Zastanawiam się, co też się stało z tą podkową.

– Rzuciłem kwiaty na parapet okna tej młodej osoby – poprawił zaambarasowany młodzieniec. – W istocie, nie przyszło mi to na myśl, dopóki nie minąłem jej domu.

Twarz Reedera wyrażała zaabsorbowanie.

– To właśnie pragnąłem stwierdzić – wyrzekł łagodnie. – Myśl o pozostawieniu kwiatów nie przyszła panu do głowy, dopóki nie pan minął jej domu? Nasunęła ją panu dopiero podkowa? Wówczas wróciłeś się, zerwałeś kwiaty, związałeś je poemacikiem, który już był napisany i cisnąłeś w jej okno – nie mamy potrzeby wymieniać imienia tej damy.

Zamyślenie odbiło się na twarzy Burnetta.

– Nie wiem, jak to pan odgadł, lecz to jest fakt. Gdybym zrobił coś złego…

– Nie jest nigdy nic złego, być zakochany – rzekł poważnie Reeder. – Miłość jest bardzo pięknym przeżyciem. Często o tym czytałem.

Magda Grayne była już ubrana do wyjścia i wkładała kapelusz, kiedy spostrzegła, że po trotuarze przechadzał się ów dziwny człowiek, który odwiedził ją tak wcześnie. Za nim ujrzała detektywa delegowanego do tej sprawy. Służącej nie było w domu, nikt nie mógł wejść bez jej wiadomości. Podeszła żywo, kryjąc się za toaletą, ku framudze okiennej i z boku rzuciła spojrzenie na ulicę. Tak, stała nieopodal dorożka, zwykle towarzysząca takim wizytom, a obok woźnicy siedział jakiś człowiek.

Młoda kobieta ściągnęła z łóżka kapę, wzięła płaski zwitek banknotów, jaki tam znalazła, wsunęła go do ręcznej torebki, po czym, idąc na palcach, weszła przez sień do tylnego, nieumeblowanego pokoju. Otworzywszy okno, zsunęła się na płaski dach kuchni. W chwilę potem była już w ogrodzie i znikła poza tylną furtką. Wąskie przejście dzieliło dwa rzędy willi, zwróconych ku sobie tyłem. Panna Grayne była już na High Street i najmowała wehikuł, zanim Reeder zaprzestał stukania do jej drzwi. Już jej więcej nie widział.

Na żądanie szefa urzędu śledczego detektyw odwiedził go w domu po południu i opowiedział swą zdumiewającą historię:

– Green, który niecodziennym trybem dostał się na swoje stanowisko ponad głowami starszych od siebie za specjalne usługi oddane podczas wojny, był niewątpliwie eks-skazańcem i mówił prawdę, twierdząc, iż otrzymał list od człowieka znającego go z czasów więziennych. Nazwisko tego szantażysty brzmi albo raczej brzmiało, Artur Jerzy Crater, którego drugie nazwisko jest Malling!

– Czy nie nocny dozorca? – zapytał zdumiony szef.

Reeder skinął głową.

– Tak, był nim Artur Mailing. Jego córka, Magda Crater, urodziła się, jak zeznała prawdziwie, w Walworth siedemnastego października tysiąc dziewięćsetnego roku. Powiedziała potem: w Wallington, ale z początku – Walworth. Stwierdzono, że, kiedy ludzie przybierają fałszywe nazwiska, rzadko zmieniają otrzymane imiona chrzestne, i łatwo było ustalić identyczność imienia Magda.

…– Jest widoczne, że Mailing zaplanował dokładnie rabunek banku. Sprowadził swoją córkę pod fałszywym nazwiskiem do Ealingu i postarał się o wprowadzenie jej do domu Greena. Zadaniem Magdy było znaleźć drogę do zaufania Greena i zbadać wszystko, co tylko mogła. Może do jej obowiązków należało też zdjęcie odcisków kluczy. Czy Mailing poznał w kierowniku banku swego dawnego znajomego z więzienia, czy też otrzymał te informacje od dziewczyny, tego nie dowiemy się nigdy. Lecz, zdobywszy tę wiadomość, dostrzegł najprawdopodobniej sposobność obrabowania banku i ściągnięcia podejrzeń na szefa.

…– Na rabunek wyznaczono wieczór siedemnastego października. Plan Mallinga, aby się uwolnić od kierownika banku, nie zawiódł go. Ujrzał na biurku w gabinecie Greena list, przeczytał go, posiadł klucze – chociaż miał z całą pewnością jeszcze inne, dorobione – i w odpowiedniej chwili zabrał tyle pieniędzy z bankowych piwnic, ile mógł dźwignąć, i zaniósł je pośpiesznie do domu przy Firling Avenue, gdzie zostały zakopane na głównym kwietniku od frontu pod różanym krzewem. Kiedym go zobaczył po raz pierwszy, pomyślałem, że jest niezupełnie dobrze z tym nieszczęsnym krzewem. Spodziewam się, że krzew nie zmarniał doszczętnie i dałem polecenie, aby go przesadzono i w dalszym ciągu pielęgnowano.

– Tak, tak – rzekł naczelnik urzędu śledczego, który bynajmniej nie interesował się ogrodnictwem.

– Zasadzając to drzewo z całym pośpiechem, Malling podrapał sobie rękę. Róże mają kolce. Udałem się do Ealingu dla zbadania krzewu, o który się skaleczył. Śpiesząc z powrotem do banku, czekał on na przybycie Burnetta w zwykłym czasie. Przygotował bańkę z chloroformem, miał na podorędziu kajdanki i szmaty i stał na rogu ulicy, dopóki nie zobaczył blasku latarni Burnetta. Potem, pobiegłszy do banku, zostawił drzwi uchylone, skrępował się sam, nałożył sobie łańcuszki i upadł na podłogę, oczekując, aż nadejdzie policjant, zastanie drzwi otwarte i uwolni go, zanim mu się stanie istotna krzywda.

…– Ale sierżant Burnett miał jakoweś kombinacje z jego córką. Wątpliwe, czy otrzymała ona instrukcję od ojca, aby mu być powolna; Burnett jest poetycznym młodzieńcem, i wiedział, że tego dnia przypadają właśnie jej urodziny. Idąc ulicą, potrącił nogą o starą podkowę końską i wówczas przyszła mu myśl, aby wrócić, przymocować podkowę do wiązanki kwiatów, które mu pozwolono zerwać w pobliskim ogrodzie, i złożyć ten bukiet, że tak powiem, u stóp swej bogdanki. Myśl poetyczna i godna najpiękniejszych tradycji naszej stołecznej policji. Wszystko więc to uczynił, lecz zajęło mu to nieco czasu i w chwili, gdy młodzieniec był zajęty tamtymi sprawami, Artur Malling znajdował się w agonii!.

…– W kilka chwil potem, jak się położył, musiał już stracić przytomność... chloroform wciąż spływał, a gdy policjant dotarł już do banku, o dziesięć minut później, niż był powinien, dozorca… nie żył!

Szef urzędu śledczego zasiadł głębiej na swym miękkim krześle i spojrzał namarszczony na swego nowego podwładnego.

– Jakim sposobem zdołał pan to wszystko powiązać razem? – zapytał zdumiony.

Reeder potrząsnął smutnie głową.

– Posiadam tę przewrotność – rzekł. – Jest to okropne nieszczęście, lecz tak jest. Widzę zło we wszystkim... w schnącym krzewie różanym, w podkowach, nawet w poezji. Mam kryminalistyczny umysł. Jest to rzecz godna pożałowania!

1Dartmoor – słynne więzienie.

2panegiryk – wypowiedź lub tekst pochwalny wysławiający, często w przesadny sposób, osobę, czyn lub wydarzenie.

3parweniusz – dorobkiewicz, który wszedł do warstwy ludzi zamożnych i nieumiejętnie ich naśladuje.

4Paolo Mantegazza (1831-1910) – lekarz fizjolog i neurolog, antropolog darwinowski.