Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Historia niedoszłego pierwszego polskiego rapera ukazana w krzywym jak nogi piłkarza zwierciadle”.
Krzysztof Skiba
Rok 1991. Dolar jest dwudziestoletnim początkującym muzykiem marzącym o sławie i wyrwaniu się ze swojego miasta, w którym niewiele się dzieje. Rzuca szkołę i razem ze swoimi najlepszymi kumplami zakłada pierwszą rapową kapelę w Polsce. Bohater, pomimo że dotychczas nie słuchał rapu, od razu obwołuje się jego królem. Jednak droga na szczyt nie jest prosta. Chłopaków rozpraszają nieustanne imprezy, poza tym Dolar ma problem z napisaniem tekstów, które muszą być przecież życiowe, uliczne, bezkompromisowe, czyli zupełnie inne niż te, które można usłyszeć w radio czy telewizji. Kiedy mają w końcu kilka kawałków, decydują się na „atak na Jarocin” – na tym bowiem festiwalu zaczynało kariery wiele polskich kapel. Bez kolejki wdzierają się na scenę przesłuchań, przeciągają występ i nawet udaje im się porwać publiczność. Niestety nie przechodzą do finału. Mimo to się nie poddają i szukają jeszcze jednej możliwości zaistnienia na jakimś dużym koncercie. I ten ostatni występ, wraz z laureatami Jarocina, będzie wielkim sprawdzianem, czy Polska jest już gotowa na Króla Rapu.
Powieść przybliża świat początku lat dziewięćdziesiątych, bez smartfonów, internetu i portali społecznościowych w czasach szalejącego kryzysu ekonomicznego, inflacji, gdzie bardziej liczyła się przyjaźń, lojalność i dobra energia niż pieniądze.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 447
Zdjęcie na 1. stronie okładki: Magdalena Ewa Wrona
Zdjęcie na 4. stronie okładki: Marta Macha
Redakcja: Krzysztof Szudek
Korekta: Anna Strakowska
Projekt okładki: Ewa Jurecka
Copyright ® by Krzysztof Kasowski 2020
Copyright ® by Pan Wydawca 2020
ISBN 978-83-66670-02-0
ebook na podstawie wersji drukowanej (wyd. I)
Gdańsk 2020
Pan Wydawca Sp. z o.o.
ul. Wały Piastowskie 1/1508
80-855 Gdańsk
PanWydawca.pl
KonwersjaEpubeum
Stoję przed lustrem w przedpokoju i zakładam czarną wełnianą czapkę, którą zrobiłem sobie z rękawa starego swetra na wzór takiej, jaką miał Nicholson w Locie nad kukułczym gniazdem. W sklepach oczywiście nigdzie nie można takiej kupić. A ja chcę być taki jak on, a w zasadzie jak McMurphy, czyli bohater filmu. Wszyscy mówią, że mam identycznie bezczelny uśmiech. Wydaje mi się, że zwłaszcza w tej czapce jestem do niego trochę podobny. Teraz, kiedy zrobiło się zimno, noszę ją codziennie, bo po raz pierwszy w życiu mam włosy ścięte niemal na zero. Dlaczego? Sam nie wiem. Może tak chcę pożegnać na zawsze lata osiemdziesiąte? Na pewno nie ma to nic wspólnego z żadną subkulturą, szczególnie skinheadów, których nie znoszę. Może jedynie chcę się wyróżniać, być oryginalny i niezależny, na ile się da, nawet w niesprzyjających warunkach – dokładnie jak McMurphy. A teraz moje życie coraz częściej zaczyna przypominać Lot…
Niby jeszcze próbuję się uczyć, ale już kilka razy zmieniałem szkołę, no i jestem programowo aspołeczny. Co więcej, mam na to papier, czyli wpis do kartoteki w przychodni zdrowia psychicznego – to na wypadek wezwania do wojska, gdyby sama wieczorówka nie pomogła. Bo przecież w moim wieku dawno powinienem już być na studiach, a nie po raz kolejny zaczynać drugą klasę szkoły średniej. Ale nauka ostatnio idzie mi jak po grudzie, ponieważ zdecydowanie bardziej lubię dobrą zabawę, wesołe towarzystwo, alkohol i wolność. I choć niecałe dwa lata temu wolność przyszła, zmienił się ustrój polityczny, to dalej spotykam na swojej drodze osoby, które krzywo na mnie patrzą, bo nie chcę się nagiąć do przyjętych reguł. Wszystkie te dyrektorki, nauczycielki, kuratorki, urzędniczki, jeszcze niedawno partyjne, dziś – jak gdyby nigdy nic – dalej mają pracę i władzę, stroszą się i straszą brakiem przyszłości i „poważnymi konsekwencjami”. Ja oczywiście nic sobie z tego nie robię. Śmieję się z nich, podobnie jak McMurphy z oddziałowej Ratched. No dobra, jeszcze ten jeden raz spróbuję powtórzyć trzeci semestr, bo zdaje się, że wczesną wiosną mogę spodziewać się wezwania na komisję wojskową.
Zakładam skórzaną kurtkę, tak zwaną papę, którą dostałem od Soszki, kiedy przestał być punkiem i poszedł do roboty. Ale to nie jest zwykła papa – na plecach ma biały inkaski wzór odmalowany z jednej z książek literatury iberoamerykańskiej. Takiej papy nie ma nikt w Polsce, a może nawet na świecie. Ostatnie spojrzenie w lustro przed wyjściem. Wyglądam zupełnie inaczej niż jeszcze te dwa, trzy miesiące temu. Zniknęły dłuższe, lekko kręcone włosy, jasny prochowiec i czerwona apaszka. Mam nadzieję, że na zawsze. Teraz wyglądam oryginalniej, choć może mniej kolorowo. Wygląd jest bardzo ważny, zwłaszcza kiedy jest się muzykiem. Trzeba reprezentować siebie, swój styl, zawsze i wszędzie. W dzień i w nocy. Pokazywać, że jesteś oryginalny, wyjątkowy, najlepszy. Właśnie teraz, kiedy kończy się stary rok, czuję, że w końcu jestem gotowy na to, żeby pokazać światu coś nowego.
Tymczasem Maras dalej nie jest gotowy, bo miał być u mnie prawie godzinę temu. Patrzę na zegarek. Jest już niemal dziesiąta. A przecież to nie jest jakiś zwykły dzień, tylko sylwester. Starzy wyszli na imprezę do znajomych, pewnie wrócą koło drugiej. Mam nadzieję, że kumpel nie nawali, przecież nie pójdę tam bez niego, to są bardziej jego znajomi niż moi. Nie dość, że się spóźnia, to pewnie będzie jeszcze cmokał z dezaprobatą i marudził, że idziemy na sylwka do akademików, a nie gdzieś indziej. A tyle było planów: wyjazd do Zakopanego czy sylwester na „ranczo” Gruchy pod Kielcami. Nic jednak nie wypaliło i został nam tylko plan B, a może nawet C – niezbyt atrakcyjny, bo w akademikach ostatnimi czasy spędzaliśmy całe dnie i noce. Byliśmy tam nawet w ostatnią sobotę, czyli… przedwczoraj. Ale co robić. Zawsze jesteśmy tam mile widzianymi gośćmi, przynajmniej tak nam się wydaje.
Przez chwilę myślę, że może Maras mnie olał i nie przyjdzie? Miał czasem takie odpały, że po prostu znikał na jakiś czas. Nie, chyba niemożliwe. Od kilku miesięcy jesteśmy nierozłączni. Choć musimy dziwnie razem wyglądać: on z długimi, jasnymi piórami, wąskimi czarnymi spodniami, dżinsową kurtką, no i ja – prawie łysy, w lekko podartej papie, szerokich spodniach, najczęściej… dresowych, ale w kowbojskich butach, bo innych chwilowo nie mam. Wyglądamy zapewne, jakbyśmy się spotkali przypadkiem.
Znów patrzę w lustro w przedpokoju. Zapinam kurkę, poprawiam czapkę. Jest nieźle, choć raczej nie jest to imidż sylwestrowy. Niecierpliwię się, nie wiem, czy nie zaczekać na niego na zewnątrz, nie jest tak zimno. Chyba tak zrobię. Kiedy mam już wychodzić, słyszę szybkie kroki i pukanie do drzwi. Jest!
– Co tak późno?
– A bo jeszcze do matki musiałem zajrzeć i się przedłużyło – mówi, cmokając swoim zwyczajem. – Ale zdążymy przecież, jest dopiero po dziewiątej…
– Prawie dziesiąta – odpowiadam. – O tej godzinie już dawno powinniśmy być pijani!
– Spokojnie. – Odwraca się bokiem, uderza dłonią w swoją czarną torbę, z którą się nie rozstaje, i słyszę brzęk butelek. – Jeszcze zdążymy. Musiałem przecież jeszcze pójść do sklepu, a była kolejka.
– Dobra, to chodźmy – mówię.
– Poczekaj, jeszcze skoczę do kibla.
Po chwili wychodzimy na klatkę i dopiero teraz dochodzą nas te wszystkie odgłosy, które nie pasują do tak późnej pory, śmiechy, jakaś muzyka z oddali… Nawet w sobotę tak nie jest. Jednak sylwester to sylwester. Cały blok się bawi. Mogłoby tak być codziennie. Maras próbuje ściągnąć windę. Jest zajęta. Czekamy jeszcze chwilę, ale guzik wciąż się świeci. Przykładam ucho do drzwi windy – cisza. Nawet nie widać kabli pod windą, czyli albo zacięła się gdzieś na samej górze, albo ktoś nie domknął drzwi. Schodzimy więc na piechotę, w końcu to tylko trzecie piętro. Na pierwszym gra już głośno jakaś muzyka, ktoś mija nas elegancko ubrany i wchodzi po schodach, trzymając siatkę, w której brzęczą butelki. Ciągnie się za nim charakterystyczna woń alkoholu.
Wchodzimy w ciemny korytarz prowadzący do drzwi wyjściowych i gdy je otwieram, słyszę jakiś dziwny, zdławiony okrzyk i głuche uderzenie. Zatrzymujmy się w drzwiach i nasłuchujemy. Niewiele widać, bo żarówka przed klatką znów jest spalona albo ktoś ją ukradł…
– Ty, co to było? – pyta Maras.
– Nie wiem…
– Chyba coś spadło.
– Albo ktoś… – Spojrzeliśmy na siebie.
Wytężamy wzrok, ale dalej nic nie widzimy. Wychodzę pierwszy. Maras idzie za mną. Robię kilka kroków do przodu i nagle potykam się o coś… i słyszę czyjś zduszony jęk i świszczący oddech. Odskakuję.
– Kurwa!
Przez głowę przebiegają mi tysiące myśli. Ktoś wypadł z okna? Po chwili nasze oczy przyzwyczajają się do ciemności i tuż przed nami widzimy dziwnie poskręcaną sylwetkę, jakby przyklejoną do ziemi. Na mokrym asfalcie leży chłopak z długimi włosami w ciemnej kurtce i dżinsach, bez jednego buta, w naszym wieku mniej więcej.
– Ja pierdolę – szepcze Maras. – Ja go widziałem na parterze, jak wjeżdżałem do ciebie windą. Zdziwiłem się, że nie chciał jechać ze mną.
Nagle tuż za nami drzwi klatki trzaskają z hukiem i słyszymy jakiś męski podniesiony głos:
– Hej, widzieliście, jak skoczył? Żyje?
Zanim zdążyliśmy coś odpowiedzieć, on krzyknął:
– Nie dotykajcie go, dzwonię po karetkę! – Wbiegł z powrotem do klatki.
Patrzymy po sobie z przerażeniem, a potem znów na nieruchomą postać leżącą na chodniku tuż przed nami. Już nic nie słychać, ani jęków, ani charczenia. Z daleka dobiega jakaś dyskotekowa muzyka.
– Spierdalamy – mówi cicho Maras.
Biegniemy truchtem w prawo, w stronę akademików. Dopiero kiedy już znikamy za rogiem, przestajemy biec, ale dalej idziemy szybkim krokiem.
– Kurwa, ale historia…
– Jeszcze tego brakowało, by nas zabrali na męty jako świadków zdarzenia – dyszy Maras. – Gdyby ten facet z klatki cię rozpoznał, to i tak mogą cię wezwać.
– Ale to chyba nikt od nas. Może przyszedł na sylwka. Mam nadzieję – mówię. – Bo nie mam najmniejszej ochoty spędzać choć minuty na jakimś brudnym komisariacie. Wiesz – dodaję – było ciemno, nie odezwałem się ani słowem, więc chyba luz.
– A ten samobójca?
– Też nie wiem, na pewno nie z tej klatki.
– Może przyszedł do kogoś? – cmoka.
– I wyskoczył, bo mu się nie podobała impreza?
Zatrzymujemy się, a ze śmiechu aż mi lecą łzy, które natychmiast robią się zimne. Tak, odreagowanie to jedyny sposób, by po prostu się tym nie zadręczać.
Idziemy dalej.
– Kurwa – kontynuuję – ale na serio to on chyba nie wyskoczył z okna od kogoś nade mną, tylko z klatki albo nawet z dachu. Inaczej spadłby na trawę, a nie przed samą klatką.
Słyszę cmoknięcie Marasa…
– Ale w sylwestra? Bez sensu…
Wyobrażam sobie, że ktoś obcy po prostu wchodzi do przypadkowego bloku, wjeżdża na dziesiąte, blokuje windę, otwiera okno na klatce i skacze. To jakoś nie składa mi się w całość.
– O kurwa. – Zatrzymuję się nagle.
– Co, zapomniałeś czegoś?
– Nie, tylko uświadomiłem sobie, że gdyby nie ta niedziałająca winda, którą pewnie on zatrzymał, żeby mu nikt nie przeszkadzał, to mógłby skoczyć prosto na nas. To kwestia tych paru sekund.
– Tak mogło być – przyznaje Maras. – No i jeszcze to, że chciałem się odlać. To właśnie uratowało mi życie, nam!
– Gdyby ten gość spadł na nas, to potem napisaliby w „Echu Dnia” czy „Słowie Ludu”: „Samobójca skoczył i zabił dwóch młodych muzyków idących na imprezę sylwestrową. Jemu samemu nic się nie stało i niewiele pamięta. Bardzo wszystkich przeprasza!”.
Znów się śmiejemy. Maras kontynuuje:
– Z tego wynika, że należy pić piwo, bo wtedy chce ci się lać, i dzięki temu możesz ocalić życie.
– W ogóle należy cały czas pić na wszelki wypadek! – dodaję.
– Może gdyby on się napił, to by mu przeszło i w ogóle by nie skoczył.
– A nawet gdyby skoczył, to by mu się nic nie stało, jak temu kolesiowi, co go Hrabia zepchnął z dziesiątego.
– Tamci wąchali klej na dachu i pili piwo, a gościu spadł na krzaki, latem. No i połamał się trochę. – Maras cmoka. – Ale przeżył.
Przechodzimy przez główną ulicę. A ja nie przestaję myśleć o nim. Co mogło go skłonić do takiego ostatecznego kroku? Przecież to niemożliwe, by ktoś w naszym wieku nie chciał żyć, bawić się, cieszyć życiem, zwłaszcza w taki dzień. No i w ogóle, że miał szczęście w odróżnieniu od naszych starych, że upadła komuna i wreszcie wszystko wolno, nie trzeba bać się milicji. Nie ma obowiązku pracy i nauki, przynajmniej po osiemnastym roku życia. I można mieć w końcu paszport w domu. Kto się zabija w takim momencie?
Mimo późnej pory jesteśmy pewni, że wejdziemy do akademików bez problemów. Portier w ogóle nie panuje nad sytuacją. Drzwi nie są zamknięte na klucz, zresztą chyba w taki dzień odwiedziny po dziesiątej to norma. Po chwili jesteśmy przy windzie, choć zupełnie nie wyglądamy na studentów. Zawsze jest tutaj charakterystyczny, zatęchły zapach, zwłaszcza zimą. Nie jest to idealne miejsce na sylwka, szczerze mówiąc, chyba najgorsze z możliwych. Ale słowo się rzekło. Wysiadamy na piątym. Tu jest już głośno, niektóre drzwi są otwarte, ktoś wita się z Marasem, on bywa tu często, bo mieszka obok. Na korytarzu są nawet jakieś baloniki, girlandy, widać, że studenci zrobili, co mogli, by to jakoś wyglądało. Na tym piętrze mieszkają głównie ci z wydziału wychowania muzycznego na naszej WSP. Po chwili jesteśmy przed pokojem kumpli. Próbuję przybrać radosny wyraz twarzy. Maras puka, wystukując stadionowy rytm.
– No, myśleliśmy, że już nie przyjdziecie! – Harold z uśmiechem otwiera nam drzwi.
Uderza nas fala ciepła, jakaś muzyka z telewizora, zapach jedzenia zmieszanego z przetrawionym alkoholem.
Witamy się po kolei ze wszystkimi. Ledwo mieścimy się w pokoiku wielkości małej kawalerki, z dwoma łóżkami, stolikiem i umywalką. Nawet toalety nie ma, ta jest na korytarzu, wspólna na kilka pokoi. Oprócz Harolda jest jeszcze małomówny Lesiu i ich dziewczyny, Ania i Kaśka.
– Naprawdę już się zastanawialiśmy, czy dotrzecie do nas, czy nie – powtarza się lekko już wstawiony Harold.
– A bo mieliśmy po drodze małe przygody – mówi Maras z tajemniczą miną.
– Przygody przygodami, a teraz to karniaczki! – I podsuwa nam pod nos okrągłą tackę z kilkoma małymi kieliszkami.
Szybko pijemy po kieliszku ciepłej wódki, przepijamy lekko już wygazowaną colą. Przyjemne ciepło rozgrzewa żołądek.
Maras, przegryzając suchą krakowską, postanawia opowiedzieć, co przydarzyło nam się po drodze.
– Kiedy szliśmy do was – przełyka – spadł na nas samobójca.
Patrzy uważnie na reakcję obecnych, którzy w tym momencie zamilkli.
– Co?
– No, prawie na nas spadł – dopowiadam. – Zabiłby nas.
– Ale gdzie, tutaj?
– Nie, u mnie pod blokiem.
– Ale jaja…
Znów zapada cisza.
– I co, ale nie skoczył? – dopytuje Harold.
– Skoczył.
– Połamał się? – pyta, jakby z nadzieją w głosie.
– Chyba nie…
– Czyli co?
– No, zabił się.
– No ale była karetka, policja?
– No co ty, nie czekaliśmy, spadł chwilę przed tym, jak wychodziliśmy z klatki.
– Gdybyśmy nie poczekali dłużej na windę i nie chciało mi się lać, co razem zajęło ze dwie minuty, to skoczyłby prosto na nas, bo nie wyleciał z mieszkania, tylko z okna na klatce, dokładnie nad drzwiami.
Widzę, jak wszystkim nieco rzedną miny. Desperacko próbuję rozładować napięcie i mówię:
– Wiecie, przyszedł na sylwka, ale mu się nie podobało, więc wyskoczył…
– Może chciał tylko skoczyć po flaszkę! – Maras przebija mnie swoim czarnym humorem i wyciąga butelkę wódki ze swojej torby.
Tylko Harold śmieje się histerycznie, dziewczyny i Lesiu mają raczej zmieszane miny.
– Dobra, zdrowie, kurwa, życie jest dla żywych – postuluje Harold i wznosi kieliszek. Wszyscy idziemy za jego przykładem.
Teraz czuję się już całkiem rozluźniony, a rozmowy wracają na normalny tor. Dopiero w tej chwili zwracam uwagę, że pokoik jest specjalnie przystrojony na dzisiejszą okazję. Pod sufitem wiszą jakieś girlandy z papieru, a Harold i dziewczyny są nawet odpowiednio poprzebierani. Wszyscy mają jakieś fikuśne stroje. Harold jest oczywiście „kjurem”, to znaczy tym wokalistą The Cure, Robertem Smithem, czyli w sumie wygląda jak na co dzień, tylko zdecydowanie „bardziej”: ma mocny makijaż, czarne, utapirowane włosy sterczące na wszystkie strony. Na tył głowy nasunięty czarny kapelusz, aż dziw, że nie spada. Całości dopełnia pas z ćwiekami i kowbojki. Dziewczyny też odstawione, tyle że bardziej klasycznie. I tylko my całkiem „po cywilu”. Komentujemy to nawet.
– Nie ma sprawy, przecież nie o to chodzi – odpowiada Ania. – Ale jak coś, mamy tu jeszcze jakieś przebrania, może chcecie zobaczyć?
Pokazuje nam tekturowe pudło, w którym widzę żółtą perukę afro, kapelusz jakby od stracha na wróble… Maras zakłada kapelusz i teraz wraz z Haroldem wyglądają niemal jak bracia, tyle że jeden ma czarne włosy, a drugi jasne. Trochę jak jakaś dziwna kapela bliźniaków dwujajowych. A ja co? Przecież nie założę sobie żółtej peruki, bez przesady. Nagle kątem oka dostrzegam na dnie pudła srebrny łańcuszek z niewielkim, również srebrnym, symbolem dolara.
– Mogę?
– Jasne – odpowiada Ania.
Zakładam go sobie na szyję i patrzę w lustro. Na tle czarnego podkoszulka i czarnej skóry, której jeszcze nie zdążyłem zdjąć, wygląda nieźle.
– Okej, to wezmę go sobie.
– Tylko tyle?
– Tak, wystarczy.
– To zatrzymaj go, jeśli chcesz – mówi Ania. – I tak nie zamierzałam go nosić.
– Fajnie, dzięki.
– A może przyniesie ci szczęście w nowym roku i zarobisz na muzyce górę dolarów?
– He, he, raczej nie wchodzi w grę, chociaż… Kto wie, przecież wszystko jest teraz możliwe – dodaję po chwili, sam w to nie wierząc.
– W razie czego pamiętaj wtedy o nas! – mówi Harold.
– Jasne! Dalej będziemy wpadać codziennie, limuzyną.
– Każdy swoją, bo oczywiście od razu się pokłócimy! – dodaje Maras.
– Tak jest, jak ci z tych kapel Led Zeppelin czy Pink Floyd, każdy leci swoim samolotem podobno! – mówi Harold. – Ale wam chyba to nie grozi.
– No, chyba nie, ale nigdy nie wiadomo. – Patrzę na Marasa kątem oka i przez chwilę rzeczywiście zastanawiam się, czy kiedykolwiek się pokłócimy. Ma w sobie jakąś taką chimerę, która czasem mnie irytuje.
Co jakiś czas patrzę w lustro na mój nowy łańcuszek z dolarem i muszę przyznać, że w jakiś sposób ten symbol do mnie pasuje, choć na co dzień prawie nie mam kasy, bo niby skąd? Jedynie parę baniek z tego, co udało mi się zaoszczędzić jeszcze w zeszłym roku w Warszawie, zjadane w dużej części przez inflację. Maras wypija kolejny już kieliszek wódki – jak zwykle pije dwa razy więcej niż ja – przypala papierosa, wypuszcza dym, patrzy na mnie lekko przymrużonymi oczami i mówi:
– Dolar… a może taką powinieneś mieć ksywę?
Wszyscy się śmieją. Pewnie, dużo lepsza niż jakiś tam Młody – bo zawsze byłem wszędzie najmłodszy.
– Na pewno! Wolałbym zarabiać w dolarach, a nie w złotówkach.
– Tylko jeszcze nie wiadomo, co miałbyś robić, bo przecież nie uczysz się i nie pracujesz – zauważa Maras.
– Odezwał się ten na kuroniówce, po zawodówce, a w wieczorówce wytrzymałeś chyba jeden semestr.
– A ty nawet zawodówki nie skończyłeś i z wieczorówką też chyba nie najlepiej ci idzie…
– Tak? – zainteresował się Harold. – Myślałem, że masz maturę.
– Ta, maturę… – śmieje się Maras.
– A gdzie chodziłeś?
– Do energetyka, tu za rogiem.
– I dlaczego nie poszedłeś do liceum?
– Bo do liceum szli sami… – Na szczęście gryzę się w język, bo miałem powiedzieć „frajerzy”, ale przecież nasi gospodarze nie dość, że wszyscy skończyli licea, to jeszcze studiują. – To znaczy wszyscy kumple szli tutaj, bo była najbliżej i nie trzeba było zdawać egzaminów. Nawet płacili coś za warsztaty.
– A to oznacza – przerywa mi wyraźnie z siebie zadowolony Maras – że jedyna wyższa uczelnia, jaką ukończył, to szkoła podstawowa numer dwadzieścia cztery imienia Feliksa Dzierżyńskiego!
– Dobra, szkoła już się tak nie nazywa i była lepsza niż ta twoja piętnastka, tak mało ważna, że nawet nikt nie pamięta patrona. A może to była czternastka? – odgryzam się triumfalnie, choć poza mną i Marasem nikt żartu nie ma prawa zrozumieć, bo tylko my wiemy, że czternastka w naszym mieście to szkoła specjalna, „dla downów”.
– Dobra, dajcie spokój – mówi pojednawczo Harold i wznosi kolejny kieliszek.
– Uważaj, żebyś za wcześnie nie skończył – zwraca mu uwagę Ania, poniekąd słusznie, bo Harold nie radzi sobie już z nalewaniem następnej kolejki. Pomagam mu. Pijemy.
Do północy jeszcze niecała godzina, która upływa nam na coraz bardziej niespójnych i chaotycznych rozmowach. Co jakiś czas ktoś znajomy zagląda do pokoiku, wychodzi, znów wraca, po chwili okazuje się, że drzwi już nie ma sensu zamykać. Spora grupka z piątego piętra zebrała się już na korytarzu, ale większość z nas zostaje jeszcze w pokoju. Już w ogóle nie myślę o samobójcy ani tym bardziej o tym, że chcieliśmy spędzić tego sylwestra zupełnie gdzie indziej. Przecież tu jest świetnie! Na korytarzu coraz głośniej. Jeszcze jednym okiem oglądamy telewizję, aż w końcu Harold podnosi się chwiejnie z krzesełka, daje znak byśmy też wstali. Marasowi nie najlepiej idzie wstawanie, lekko już się chwieje na nogach.
Wszyscy odliczamy razem z okrągłym cyfrowym zegarem w telewizorze:
– Dziesięć!
– Dziewięć!
– Osiem!
– Siedem!
– Sześć!
– Pięć!
– Cztery!
– Trzy!
– Dwa!
– Jeden!
Bum! – korek z ruskiego szampana wystrzelony przez Harolda przelatuje mi tuż nad głową. Wznosimy toasty cierpkim musującym winem i nasłuchujemy wrzasków z dwóch sąsiednich akademików. Ania znów życzy mi powodzenia w nowym roku w moich muzycznych planach i twierdzi, że dolar na szyi na pewno mi w tym pomoże. W myślach powtarzam cyfry: jeden, dziewięć, dziewięć, jeden. Układają mi się w głowie jak jakiś symetryczny rysunek. Jak odbicie w lustrze. 1991. To na pewno będzie wyjątkowy rok. Od kilku dni mam bowiem dwadzieścia jeden lat. Podobno w Stanach dopiero wówczas wkracza się w dorosłość. Stoję koło telewizora, gdzie nieco sztywni i uroczyści spikerzy Wojtczak i Suzin wygłaszają swoje noworoczne życzenia: „W tym roku życzymy sobie przede wszystkim, aby życie wokół nas stawało się normalne i kolorowe…”. Kolorowe niech będzie, ale nie do końca normalne – myślę i przepijam szampana kolejnym kieliszkiem ciepłej wódki.
Chwilę później wszyscy wychodzimy na korytarz. Tam jest już tłum studentów, którzy nie pojechali na przerwę świąteczną do domów. Niektórych już znamy z poprzednich imprez: Kwiatka, Piaska czy jazzrockowego skrzypka Teklę spod Radomia. Gadamy, pijemy dalej. Wszyscy nas częstują, traktują chyba jak wysłanników „miejscowych”. Kilka lat wcześniej zdarzały się jakieś zatargi między „naszymi” a przyjezdnymi studentami, ale nie teraz. Wychylam kolejny kieliszek wódki, który ktoś mi podaje, nawet nie wiem kto. Gadam, a w zasadzie już bełkoczę, z Haroldem i jego znajomymi, ale nie widzę nigdzie Marasa.
Około trzeciej nad ranem robi mi się strasznie duszno, gorąco, w dodatku cały korytarz jest zakopcony fajkami tak, że siekierę można by zawiesić. Podchodzę do bocznego okna na korytarzu, przekręcam klamkę, pociągam do siebie i… szyba rozbija się w tysiące kawałków, a ja zostaję z drewnianą framugą w rękach. Chłodne powietrze z zewnątrz sprawia, że trzeźwieję momentalnie. Zalega cisza, a ja patrzę na swoje dłonie, dotykam twarzy, ale nie widzę krwi, chyba nic mi się nie stało… Parę obcych osób patrzy na mnie z nienawiścią i strachem. Za chwilę rozlega się nerwowy śmiech Harolda:
– Dolar, miałeś rację, jest trochę duszno!
– Nie chciałem, nie wiedziałem… – próbuję się jakoś usprawiedliwiać.
– No tak, jesteś tu jedyny, który nie wie o oknie – śmieje się Harold. – Że jest, to znaczy było, zabezpieczone gwoździami, by nikt go nie otwierał zimą.
Harold, który po północy zwolnił tempo picia, wynosi z pokoju miotłę, szufelkę i wraz z dziewczynami sprzątają szkło. Po chwili nikt już nie pamięta o tym zdarzeniu. Na szczęście nie ma mrozu i w korytarzu nie jest zimno.
Impreza dalej trwa w najlepsze, gadam z jakimiś ludźmi, których nie znam, trochę tłumaczę, że nie chciałem wyrwać tej framugi i tak dalej, i powoli czuję, że mam dość. Maras chyba już poszedł, nie pożegnał się nawet, to w jego stylu. Nie wiem, co robić, wracać? Czasem nocowałem w jakimś pokoju, na pewno są wolne miejsca, bo nie wszyscy studenci wrócili ze świąt. Zaczynam się rozglądać za Haroldem i Lesiem. Okazuje się, że z moich znajomych nie ma już na korytarzu nikogo, a nie chcę się dobijać, budzić ich, poza tym głupio by było, gdyby nie było już miejsca. Czuję, że muszę napić się wody. Wchodzę do łazienki. Kręci mi się w głowie, chcę usiąść choć na chwilę, stałem chyba od północy. Piję z kranu zimną wodę, przemywam twarz, ale zawroty głowy nie ustępują. Siadam w brodziku prysznica, opieram się o ścianę. Muszę odpocząć choćby krótko, a potem pomyślę, co zrobić, pewnie za chwilę ruszę do domu. Odchylam głowę do tyłu i na moment zamykam oczy…
Budzi mnie uczucie zimna, wilgoci. Dalej siedzę oparty o ścianę w brodziku pod prysznicem, jest jasno i cicho. Co jakiś czas mała kropla wody spada mi na głowę… Ubranie mam całkiem przemoczone. Skórzana kurtka wydaje się gumowa. Nie wiem, która jest godzina, ale wygląda na to, że jakaś ósma czy dziewiąta, bo jest już jasno, a wszyscy jeszcze śpią. I dobrze, bo byłby dodatkowy wstyd, gdyby mnie tu znaleźli. Na korytarzu hula wiatr, straszy wyrwane okno i resztki szkła na podłodze. Wymykam się szybko z akademika i przemoczony, człapiący, dygocąc, idę w kierunku domu. Dobrze, że nie ma mrozu, bo po kilkunastu krokach po prostu bym zamarzł. Domyślam się, że teraz nie będę już mógł być częstym gościem akademików. Na pewno ktoś się wygada, że to ja zniszczyłem okno. To będzie kolejne miejsce po dwóch czy trzech szkołach i jednym domu kultury, gdzie nie będę miał wstępu.
Kiedy jestem już pod blokiem, szukam śladów po samobójcy, ale nie widzę nic. Schylam się jeszcze, by zobaczyć chodnik z bliska. Jest jakaś ciemniejsza plama, ale czy to krew? A może nam się to wszystko wczoraj wydawało? W windzie spotykam sąsiadkę z dziećmi i pieskiem, panią z dziewiątego, miłą blondynkę. Jedyna w całym bloku często się do mnie uśmiecha i nie patrzy krzywo, jak większość sąsiadów.
Rodzice wychodzą do znajomych na obiad noworoczny, a ja leżę w łóżku i oglądam telewizję, przypominając sobie zeszłego sylwestra. To było zaledwie rok temu, jednak mam wrażenie, jakby te daty dzieliło tysiąc lat. Byłem wtedy z moją Anią, tutaj w domu, a nawet w tym samym łóżku. Rodziców też nie było, tylko my dwoje, zakochani, w trudnym związku na odległość dawaliśmy sobie kolejną szansę. Ale nie wyszło. Trwało to w sumie dwa lata. Moja pierwsza dziewczyna na poważnie. To dla niej przeprowadziłem się do Warszawy, przy okazji zawaliłem przez to kolejną szkołę, a nawet dwie, bo muzyczną również… Teraz natomiast, równy rok później, jestem tutaj sam. I nie jestem już romantykiem z jasnymi lokami, w płaszczu, apaszce, pochłaniającym tysiące dziwnych książek, słuchającym muzyki współczesnej, free jazzu czy harmolodics. Dziś nawet sam nie wiem, kim jestem.
Teraz już wiem, że ona mnie nie rozumiała. Może imponowało jej, że jestem inny niż jej kumple, ale jej starzy obydwoje handlowali, matka jeździła za granicę po ciuchy, a stary sprzedawał warzywa. I ona miała taki wzorzec zaradności, którego ja kompletnie nie rozumiałem. Nie musiałem mieć zagranicznych ciuchów, butów czy gadżetów. Nie dość, że byłem z prowincji, to jeszcze z marzeniami w stylu: „kiedyś będę sławny, zobaczysz”. I to obojętnie na jakim polu, byle oczywiście artystycznym: muzyka, literatura, malarstwo i tak dalej. Wydawało jej się to takie niedzisiejsze, bo przecież teraz już kapitalizm, handel i import-eksport, a nie jakieś bujanie w obłokach.
Obecnie w ogóle nie zwracam uwagi na dziewczyny. Na razie tak jest dobrze. Chociaż akurat w tej chwili jest mi niedobrze. Oprócz kaca zdaje się, że chyba mam gorączkę. Ale przecież jest Nowy Rok i mogę zostać w łóżku… jak w każdy kolejny dzień, przecież nie uczę się ani nie pracuję jeszcze przynajmniej przez miesiąc, dopóki nie zacznie się wiosenny semestr wieczorówki.
Wieczorem wracają rodzice i przy kolacji rozmawiamy o tym samobójcy. Podobno miał tylko dwadzieścia dwa lata i przyjechał z Krakowa do dziewczyny, tu, na dziesiąte, ale nie zastał jej czy nie chciała z nim rozmawiać. Próbuję sobie przypomnieć wszystkie dziewczyny mniej więcej w moim wieku z mojej klatki. Może to jedna z tych dwóch sióstr, z którą chodziłem do klasy? Jest dość ładna, ale to kujonka w pinglach. Chociaż podobno studiuje w Krakowie. A on był tylko rok starszy ode mnie. Co musi się stać, żeby człowiek zrobił coś takiego? Nawet po rozstaniu z Anią nigdy nie miałem takich myśli, żeby skoczyć i skończyć ze sobą. Ale może to dlatego, że mieszkała na pierwszym piętrze.
Zaraz po kolacji dzwoni Maras. Śmieje się, bo oczywiście już wie o rozwalonym oknie.
– Kurwa, przez ciebie nie będziemy mogli już tam chodzić.
– Daj spokój, jak wychodziłem, nikt mnie nie zaczepił, choć portier mnie widział.
– Ale teraz Harold mówi, że wszyscy wiedzą, że to ty – kontynuuje, jedząc coś głośno. Domyślam się, że kiełbasę.
– Naprawdę nie wiedziałem, że jest zabite gwoździami. Przecież nie jestem jakimś osiłkiem, kurwa, zwyczajnie przekręciłem klamkę i lekko szarpnąłem.
– Ale nie to, że chciałeś skoczyć?
– Nie. Za to ty jak zwykle wymknąłeś się po angielsku, nie wiadomo kiedy.
– Najebałem się tak, że nie wiem, jak wróciłem do domu.
– Myślisz, że Podziemie dziś otwarte? – zmieniam temat.
– Nie wiem, nie pamiętam, co mówił Grucha. Chyba dziś tak. A co, chcesz iść? – pyta.
– Nie wiem… Chyba jestem chory, zobaczę.
– Ja też nie wiem… Ale raczej nie idę. Może jutro jakoś.
– No to cześć.
– Cześć.
Nie mija kwadrans, a ja już jestem ubrany i gotowy do wyjścia. Niestety nie mogę dziś założyć mojej papy, bo jeszcze nie wyschła, kaloryfery nie grzeją najmocniej. Wyciągam z szafy moją starą, byle jaką kurtkę, łykam kolejną polopirynę, zakładam suchą na szczęście czapkę i idę.
– Znów wychodzisz? – pyta mama.
– Tak, na chwilę.
– Posiedziałbyś w domu.
– Jutro posiedzę.
W domu to ludzie umierają, mówię do siebie i znów zbiegam z trzeciego na piechotę, chyba mam uraz do windy.
Już myślę o tym, kto będzie w Podziemiu. Ciekawe, kto gdzie był w końcu na sylwka? No a ja muszę opowiedzieć moją, to jest naszą, historię z samobójcą i oknem! Nawet nie czekam na autobus, w Nowy Rok kursują bardzo rzadko. Po kwadransie jestem na miejscu. Najgorsze jest to, że pub Podziemie, jak sama nazwa wskazuje, mieści się pod ziemią, więc nie sposób przez małe okienka zobaczyć, czy w ogóle jest czynny i czy ktoś ze znajomych jest w środku. Okrążam cały dość duży budynek przy placu Obrońców Stalingradu, to jest placu Wolności. Chwila niepewności, otwieram drzwi na górze i… czuję ulgę! Z dołu dobiega mnie stłumiona muzyka, brzęk kieliszków, naczyń, szmer rozmów i mdły zapach dymu papierosowego. Schodzę po wąskich schodach, a kiedy jestem już na dole, witają mnie wesołe powitalne okrzyki od stolików w naszej ulubionej loży.
– Co tak późno, myśleliśmy, że już cię posadzili, bo podobno rozpierdoliłeś cały akademik – śmieje się Pusty.
– A taki niby wątły! – dodaje Maras, który trzyma kufel piwa.
Zdążył już wszystkim opowiedzieć o rozwalonym oknie. A przecież nawet go przy tym nie było. Dobra, nawet taka fama się liczy. Dosiadam się i zamawiam piwo. Oprócz Marasa i Pustego jest jeszcze Hrabia. Oczywiście tylko w naszej loży, poza tym jest jeszcze kilkanaście osób, które znamy z widzenia. Stałych bywalców naszego ulubionego pubu. A w zasadzie jedynej sensownej knajpy w mieście.
Cały czas żyję z oszczędności, które udało mi się zgromadzić zeszłej jesieni, sprzedając warzywa w Warszawie przed Megasamem Żoliborz. Jak można się domyślić, nie była to praca moich marzeń, ale nie mogłem odmówić, był to bowiem biznes ojca mojej byłej, Ani, swoją drogą alkoholika. Chciała pomóc i mnie, i jemu, bo mieszkając i pracując z nim, miałem mieć na niego oko. Przeważnie się nie udawało, ale przynajmniej sporo zarobiłem. Honor nie pozwala mi brać kasy od starych po tym, jak po raz kolejny rzuciłem szkołę i się tam przeprowadziłem. Poza tym oprócz kilkuletniego malucha, no i mieszkania, starzy nie mieli nic. Znienawidzona komuna upadła, ale plan Balcerowicza mocno daje im się we znaki, jak wszystkim zresztą, i ledwo wystarcza im do pierwszego, a przecież obydwoje pracują. Inflacja zżera też moje zaskórniaki, ale tych kilka baniek jeszcze mi zostało. Codziennie wydzielam sobie kilkanaście tysięcy na dwa, trzy piwa, czasem proste winko, pizzę. Na parę miesięcy powinno wystarczyć, a potem się zobaczy.
Zamawiam drugie piwo i rozglądam się, czy jest jeszcze ktoś ze znajomych, ale raczej nie wrócili jeszcze z imprez, przecież niektórzy jechali nawet do Zakopca. Szkoda, że sylwester jednak nie odbył się tutaj. Tu czuję się zdecydowanie lepiej niż w akademikach, a nawet lepiej niż w domu. Kiedy rok temu wyjeżdżałem stąd do Warszawy, nie było tu nic oprócz Empiku, zdaje się, i paru postkomunistycznych lokali w stylu Winnica, Czardasz, Szaszłyki czy Biruta. A teraz Podziemie to najważniejsze dla nas miejsce w mieście. Śmiejemy się, że od roku działamy w podziemiu. To nasz pub, a my chyba po raz pierwszy przesiadujemy w neutralnym miejscu, to jest poza naszym osiedlem. Kilka miesięcy wcześniej w budynku teatru powstała Dziurka i chodziliśmy tam, ale mnie nie do końca odpowiada tamtejszy klimat, jakiś taki zawieszony jeszcze w latach osiemdziesiątych. Zatem otwarcie nowego, co najmniej dwa razy większego lokalu, i to bliżej naszego osiedla, było czymś, co spadło nam z nieba. A od kiedy jego ajentem został nasz starszy kumpel Grucha, to już w ogóle można powiedzieć, że jesteśmy u siebie. W sumie to nawet spędzamy tu więcej czasu niż on, bo przecież jako szef ma jakieś inne jeszcze sprawy w rodzaju zaopatrzenia, przygotowań do remontu. Kiedy znika, my pijemy sobie ruską stoliczną z bazaru, którą z reguły przynosi Hrabia. Tak jak teraz.
– Stoliczną pije się spod stołu, jak sama nazwa wskazuje! Zdrowie, za nowy rok!
Hrabia patrzy, czy nie widzi nas barmanka, ale raczej pro forma. Nie wyrzucą nas za picie spod stolika, choć nie wypadałoby robić tego przy Grusze. Bez trudu odczytuję wszystkie napisy na etykiecie butelki, kilka lat obowiązkowego rosyjskiego nie poszło na marne. Gadamy, pijemy „podstoliczną” i nie wiadomo kiedy w Podziemiu robi się pusto, choć nie ma jeszcze dziewiątej. Niestety to norma. Choć to przecież Nowy Rok, jest jak w zwykły dzień w tygodniu. W sumie to może dopiero od piątku coś się dzieje, ale cóż poradzić. Kielce to nie Nowy Jork. Na bezrybiu i rak ryba, jak to mówią. Kiedy flaszka robi się pusta, Hrabia zadaje pytanie retoryczne:
– To co, panowie szlachta, akademiki?
O nie, myślę sobie. Ale decyzja już zapadła. Wlokę się za nimi jak na skazanie. Pomijając przypał z wyrwanym oknem i spaniem pod przeciekającym prysznicem, nie mam ochoty znów tam iść, przecież jeszcze dwanaście godzin temu tam byłem. Ale co robić. Miasto zamknięte na kłódkę, a akademiki są w końcu na moim osiedlu, powiedzmy, że po drodze do domu.
W ostatnim czynnym sklepie na osiedlu kupujemy kilka tanich win. Maras wkłada dwa do swojej torby, a każdy z nas chowa jedno pod kurtką. Wchodzimy bez problemu. Dobrze, że nie mam mojej papy, bo pewnie portier jest już powiadomiony o tym, by mnie nie wpuszczać. Dalej panuje noworoczny rozgardiasz. Jedziemy na piąte. Jesteśmy ciekawi zniszczeń, jakie rzekomo zrobiłem. Sam też chcę to zobaczyć. Wysiadamy, patrzę w lewo, prawo i… obydwa boczne okna są. Podchodzę do lewego, tego, które rozbiłem. Nie ma nawet śladu szkła. Ale widać, że rama okienna jest nowa. Cofamy się kilka metrów i pukamy do Harolda. Ten otwiera i od razu się śmieje:
– Wpuścili was?
– Jak widać – odpowiada Hrabia i od razu wchodzi do pokoju.
– Dziś jest inny portier, ale pewnie jemu też o was powiedzą.
– Co „o nas”, ja jestem jak zwykle niewinny – odpowiada Hrabia i bierze się za otwieranie wina. – Oni narozrabiali, więc niech oni się martwią – pokazuje na nas ruchem głowy.
– Jak ja, jak nie ja – dodaje Maras. – Najmniejszy i najbardziej nieznośny – wskazuje na mnie.
– Dasz im, waść, tego dolara i będzie po sprawie – wyrokuje Hrabia.
– Dzisiaj, mimo że jest dzień wolny od pracy, to pół dnia robili to okno. Jutro mają przesłuchiwać świadków, ale generalnie nikt nic nie widział, nie ma obaw! – zapewnia Harold.
– Przynajmniej się przewietrzyło. I już nie śmierdzi tym starym linoleum czy wykładziną. Powinni mi jeszcze za to zapłacić – dodaję zadowolony z żartu.
Harold pociąga łyk i oddycha z ulgą.
– Uff, tego mi było trzeba, ale nie miałem siły wyjść.
– Właśnie od tego są przyjaciele, mój drogi Haroldzie! – Hrabia stawia dwa wina na stoliku.
– A ciebie dlaczego nie było w sylwestra? – pyta Harold, pociągając z butelki kolejny łyk kwaśniaka.
– Miałem takie tam swoje rodzinne sprawy, wiecie jak jest… – Hrabia mruga okiem i po chwili beka. – No, weszło. – Odpala papierosa. Widać, że dopiero się rozkręca.
Tak, Hrabia ma swoje tajemnice. Ma małe dziecko, córeczkę, z którą czasem przychodzi do Podziemia, oraz żonę i to całkiem niezłą jak na niego. Jest młodszy od Marasa o rok, ale wygląda na starszego, bo też ma w wielu dziedzinach większe doświadczenie. Poznaliśmy go z Marasem w Podziemiu zaraz po otwarciu, czyli niecały rok temu, i od razu się zakolegowaliśmy. Hrabia wygląda jak skrzyżowanie Jezusa Chrystusa z menelem. Długie włosy, lekko rudy zarost, ale ma też jakiś szyk, elegancję, pomimo, że nie ubiera się jakoś specjalnie, no i prawie cały czas jest na rauszu. Oprócz tego często posługuje się jakimś pseudostaropolskim językiem, wyrazami typu „azaliż”, „waćpan” i tak dalej. My już poznaliśmy go jako Hrabiego, więc nie wiemy, czy to dlatego dostał tę ksywę, ale naprawdę wyjątkowo do niego pasuje. Mieszka gdzieś na górnym Szydłówku czy może wyżej, w blokowiskach na Uroczysku koło sklepu Eko-Marlena. Nikt z nas nie był u niego w domu. Zresztą z tymi blokowiskami związana jest też jedna z legend o nim. Podobno kiedy dwa lata temu wąchali klej na dachu jednego z dziesięciopiętrowych bloków, tak się ućpali, że Hrabia zepchnął niechcący jednego z kumpli – nie wiadomo w zasadzie dlaczego. Co ciekawe, tamten wpadł w krzaki i przeżył, tylko się mocno połamał. Ale Hrabia i tak poszedł na rok do kryminału. To jeszcze bardziej wzmacniało jego estymę i charyzmę.
Zupełnie innym typem jest Maras. Z wyglądu kojarzyć się może z młodym Rodem Stewartem, przede wszystkim ze względu na fryzurę. Zawsze zresztą dbał o imidż: jest szczupły, ma jasne włosy do ramion, na górze lekko nastroszone. Zawsze dobrze ubrany, kiedyś bardziej metalowo, teraz rockowo, w stylu The Cult. Zamiast czarnej biała podkoszulka z jakimś realistycznym zdjęciem, a zamiast skórzanej kurtki – dżinsowa, a na to dopiero jakaś zimowa – z kapturem, bo w czapce nie widziałem go nigdy. Do tego nieodłączna czarna torba na ramię, w której w sumie nie wiadomo, co chowa: szczoteczkę do zębów, pastę, koszulkę na zmianę, skarpetki? Bo jak twierdzi, nigdy nie wie, czy będzie spać w domu, czy gdzieś indziej. Ale faktycznie, torba zawsze się do czegoś przydawała, jak choćby teraz, do schowania kilku prostych win. Maras jest muzyczną legendą Kielc, jednym z najbardziej znanych basistów. Grywał w Jarocinie w drugiej połowie lat osiemdziesiątych z punkowymi czy nowofalowymi kapelami jak Dekret czy City Skyline. Ostatnio gra w The Lovers, zespole grającym lekką, melodyjną, „brytyjską” muzykę. Ale już marudzi, że nie będzie z nimi grał, bo „to nie ma większego sensu”, bo z takim czymś nie da się przebić, jest za mało wyraziste. Ja uważam, że mają fajne piosenki, ale chyba nie takie, by się jakoś same przebiły, a nikt z nas nie ma przecież żadnych układów, menedżera z koneksjami.
Z tego powodu Maras zamiast grać w kółko jedno i to samo na próbach, woli przebywać z nami, imprezować. Ale albo nie chce się do tego przyznać, albo rzeczywiście szuka czegoś nowego, inspirującego. Czegoś, czego jeszcze nie było. To tak jak ja. Popijając proste winka, piwko czy stoliczną, szukamy zatem gatunku, w którym będziemy razem grać – tylko jeszcze nie wiemy, co by to miało być. Na pewno musi mieć coś wspólnego z funkiem, z rytmem. W sumie to nas jakoś zbliżyło, bo wcześniej nigdy razem nie graliśmy. Zaczęło się jakieś pół roku temu, kiedy po kolejnym „Śpiewograniu” w klubie Sabat na Stoku wywiązało się zwyczajowe jam session, które jak zwykle ciągnęło się bluesowo w nieskończoność. W pewnym momencie spróbowałem jakoś rozbić ten mozolny rytm, formę i zacząłem przyspieszać na gitarce, i grać wysoko jakieś dwudźwięki, w septymie głównego akordu molowego, rytmicznie, grając przesunięte duże triole, na zmianę septymę, czasem sekstę i oktawę, a wszystko w e-moll. Natychmiast podłapał to Andrzejek, perkusista, z którym najczęściej grywałem, młodszy ode mnie, ale już prawie tak dobry jako bębniarz, jak legendarny Majer grający czasem z Ciechowskim. Jakież było moje zdziwienie, gdy bas wziął od Muchy właśnie Maras i lepiej lub gorzej zaczął czujnie łapać te synkopy. Po paru minutach byliśmy już jednym zgranym teamem, maszyną rytmu. I to było dla mnie duże zaskoczenie, bo wcześniej przecież grał głównie kostką i to ostinatowe pochody, riffy i tak dalej. A tu okazało się, że potrafi grać punktowo, ze stopą.
Zupełnie przypadkowo wyszedł nam naprawdę fajny klimat. Taki, jakiego nigdy wcześniej nie słyszałem w Kielcach. Dobra, ktoś tam wcześniej grał jazz-rock, fusion i tak dalej, ale choć umieli grać rytmicznie, to strasznie to komplikowali, dodawali dziwne harmonie, melodie, więc nie było tam transu. A tu można było go wydobyć, grając na czystym brzmieniu stratocastera, w oparciu tylko o rytm. I to jest większy czad niż z milionem przesterów, w których lubowali się u nas zawsze wszyscy gitarzyści.
Gadaliśmy o tym z Marasem w drodze powrotnej na osiedle i przyznał mi rację. Miał już dosyć łomotu, ale też rozlazłych klimatów w stylu The Lovers. To w zasadzie od tego momentu zostaliśmy dobrymi kumplami, choć jakoś nigdy potem już nie graliśmy, bo nie było okazji. We dwóch przecież nie zrobimy próby, a Andrzejek gra na stałe w Kramerze, chyba najlepszej obecnie kieleckiej kapeli grającej blues-rocka. Ale czas starego rocka się kończy, a my mamy nowy styl – od razu znajduję idealną nazwę: funk-rock! Brzmi jak punk rock i o to chodzi, że też nikt na to wcześniej nie wpadł. I podobnie jak punk ma mieć niesamowitą energię.
Siedzimy w akademikach jeszcze godzinę czy dwie i rozchodzimy się do domów. To znaczy ja i Maras, bo Hrabia zostaje. Nie chce mu się wracać na Uroczysko, to kawał drogi, więc zalegnie pewnie gdzieś u kogoś pokątnie, poza tym ma tu chyba jakąś laskę na lewo.
Po niecałych dziesięciu minutach jestem w domu. Starzy już śpią. Wchodzę cicho do mojego pokoju i kładę się na łóżko. Znów myślę, czy początek roku coś zmieni, czy nie. Czy to jest jakaś wyraźna granica, czy zmiana może przyjść na przykład w marcu? Na pewno nie musi już pierwszego stycznia, bo przecież spędziłem ten dzień identycznie jak sobotę przed sylwestrem. Ale tego, że ten rok przyniesie jakąś rewolucję, jestem pewien. Buzujący w żyłach alkohol sprawia, że dalej mam dobry humor. I wszystko wydaje się możliwe. Mam zatem pełne przekonanie, że jak tylko skompletujemy skład i wymyślę piosenki, to już w tym roku na pewno podbiję świat, a przynajmniej Polskę. Idę do kuchni napić się wody. Cicho, by nie budzić rodziców.
Trochę mi ich żal. Wolność przyszła dla nich trochę za późno, choć przecież i tak to cud, że czegoś takiego doczekali, przecież nawet ja myślałem, że za mojego życia komunizm nie upadnie. PRL zabrał starym lwią część dorosłego życia. Jako bezpartyjni nie mieli szans awansować. Ojciec, który skończył UJ i miał chyba najlepsze wykształcenie w całej drukarni oraz doświadczenie pracy w zawodzie od dwunastego roku życia, musiał przez wszystkie lata Polski Ludowej słuchać jakiegoś głupkowatego szefa z partyjnego nadania. Może przez to wszystko jakoś nie naciskali mnie, bym koniecznie robił maturę i szedł na studia. Sami już dawno wybrali emigrację wewnętrzną, nieliczny krąg przyjaciół na dobre i złe, oraz mieli swoje pasje: szachy na poziomie mistrzowskim w przypadku ojca, a w przypadku mamy – działalność charytatywną przy Caritasie i w hospicjach. Natomiast ja, w odróżnieniu od nich i od wszystkich dorosłych, zamierzam iść na skróty. Bo już można. Dosyć mam słuchania, że muszę mieć maturę, studia, cierpliwość. Musi to na Rusi, a w Polsce – jak kto chce.
Zatem znów muszę pomyśleć o skompletowaniu kapeli. Tutaj to i tak sto razy łatwiejsze niż w Warszawie. Tam nikt nie chciał mi zaufać, jakiemuś nieznanemu gościowi z prowincji z dziwnymi pomysłami. A tutaj nie będzie z tym problemu. Choć nie mogę niestety liczyć na starych kumpli: Puzona i Saszę, bo zdaje się, że rzucili już muzykę. Pracują. Może dlatego że jednak są starsi. Maras też jest w ich wieku, a mimo to chce grać. Ja też nie odpuszczę. Już sama nazwa kapeli musi być zajebista, jeszcze nawet bez muzyki powinna wywoływać emocje, a najlepiej nawet skandal. Powinna być niezwykła, tak jak zresztą i muzyka, którą zamierzamy grać. Funk, ale nowoczesny. Bo koniec komuny oznaczał całkiem nowe możliwości, sprzęt jest bardziej dostępny, granice może jeszcze nie całkiem otwarte, ale już dociera do nas coraz więcej zachodnich nagrań, płyt, kaset, w radiu też grają tego coraz więcej, nawet bardziej w tym nowym RMF niż w Trójce, która trochę została w PRL-u. Czuliśmy, że nadchodzi jakaś nowa fala muzyki, która rozwali wszystko, co skostniałe. Nie wiem, jakieś B-52’s, Beats International, Adamski i Seal, Deee-Lite, Faith No More, Red Hoci. Podobają mi się nawet Technotronic czy Snap! – choć to kapele dyskotekowe, to jednak ciekawe brzmieniowo. Mają elektroniczne bębny i basy, tylko jak je zagrać na żywo?
Natomiast polska muzyka to w większości dno totalne. Jacyś obciachowi Chłopcy z Placu Broni, pozerskie Róże Europy czy Emigranci, grający jakby wciąż była połowa lat osiemdziesiątych. Trochę lepsi są Ziyo, Proletaryat, Bielizna, może Kobranocka, Tilt, Apteka, najnowsi T.Love czy ulubieńcy Marasa, czyli Acid Drinkers. Ale to też nie to. Dalej jest to jakieś zbyt rockowe, przestarzałe. Może Golden Life czy She z Trójmiasta stanowili jakiś powiew świeżości. Wciąż jednak za blisko rocka, który dla mnie jeśli jeszcze nie umarł, to powinien. A w Kielcach jest jeszcze gorzej. Wciąż pokutują smutne lata osiemdziesiąte lub nawet siedemdziesiąte. Co z tego, że muzycy instrumentalnie są świetni, skoro zacofani? Dziś tak się nie gra. Na przykład solówek gitarowych, a przynajmniej nie aż tyle.
Co jakiś czas, zwłaszcza po pijaku, próbujemy z Marasem wymyślić nazwę dla naszej kapeli. Pełni euforii zapisywaliśmy wieczorem kilka propozycji na kartce, ale następnego dnia okazywało się, że to wszystko słabe. Wychodziły nam jakieś idiotyzmy: Bigos, Tania Odzież czy Torpedator. Nazwa musi elektryzować, budzić ciekawość, jeszcze zanim ktoś usłyszy muzykę. Najlepiej, by była skandaliczna, szokująca.