Ups... No to wpadłam! - Karolina Pastuszak - ebook + audiobook + książka

Ups... No to wpadłam! ebook i audiobook

Karolina Pastuszak

2,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

ROMANS MAFIJNY NEW ADULT! 

 

Kiedy początkująca dziennikarka Marisa dostaje pierwsze poważne zlecenie czuje, że jej los wreszcie się odmieni. Nie podejrzewa nawet jak bardzo. W pogoni za sensacją staje się naocznym świadkiem morderstwa i musi natychmiast zniknąć. Z pomocą przychodzi jej rozpieszczony i nieznośny syn szefa mafii, który porywa ją w szaloną podróż po Europie. Mimo tęsknoty za dotychczasowym życiem, Marisa szybko adaptuje się do nowej sytuacji. Zmieniając mieszkania i twarze, zdaje się być bezpieczna. Czy jednak mężczyzna, któremu zaufała, jest wobec niej szczery i rzeczywiście chce wybawić ją z opresji?

 

Sugerowany wiek czytelników: 16+

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 278

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 33 min

Lektor: Pola Błasik
Oceny
2,2 (5 ocen)
0
0
2
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność



Podobne


Co­py­ri­ght © by Grupa Wy­daw­ni­cza Li­te­ra­tura In­spi­ruje Sp. z o.o., 2023
Po­przed­nie wy­da­nia książki uka­zały się w la­tach 2013 i 2015 na­kła­dem Wy­daw­nic­twa Pro­zami i Grupy Wy­daw­ni­czej Li­te­ra­tura In­spi­ruje
Wszel­kie prawa za­strze­żoneAll ri­ghts re­se­rved Książka ani żadna jej część nie mogą być pu­bli­ko­wane ani w ja­ki­kol­wiek inny spo­sób po­wie­lane w for­mie elek­tro­nicz­nej oraz me­cha­nicz­nej bez zgody wy­dawcy.
Re­dak­cja: Syl­wia Droż­dżyk-Reszka
Ko­rekta: Be­ata Łu­kiań­czyk
Pro­jekt gra­ficzny okładki: Ilona Go­styń­ska-Rym­kie­wicz
ISBN 978-83-67173-73-5
Gdańsk/War­szawa 2023
Wy­da­nie III
Wy­daw­nic­two Pro­zamiza­mo­wie­nia@li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.plwww.pro­zami.plwww.li­te­ra­tu­ra­in­spi­ruje.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Usły­sza­łam huk ko­lej­nego wy­strzału i po­czu­łam jak szkło z okna sa­mo­chodu, obok któ­rego do­piero co prze­mknę­łam, po­sy­pało mi się na plecy. Wy­da­łam z sie­bie zdu­szony krzyk i w pierw­szym od­ru­chu, czu­jąc że opa­dam z sił, chcia­łam się sku­lić na ziemi. Ale silna dłoń za­ci­snęła się na moim ra­mie­niu i zmu­siła mnie do dal­szej ucieczki. Kiedy wy­do­sta­li­śmy się z cia­snej uliczki, Agu­stin po­cią­gnął mnie wprost na naj­słyn­niej­szy targ Bar­ce­lony – La Bo­qu­eria. Jak zwy­kle za­tło­czony zda­wał się naj­bar­dziej od­po­wied­nim miej­scem, aby się ukryć.

We­pchnął mnie po­mię­dzy skrzynki z owo­cami i zde­cy­do­wa­nym ru­chem ręki na­ka­zał mil­cze­nie. Wła­ści­ciel sto­iska ukła­dał wła­śnie eks­po­zy­cję po prze­ciw­nej stro­nie. Ofe­ro­wał tu­ry­stom sa­łatki owo­cowe po dwa euro. Po­chło­nięty pracą nie zwró­cił uwagi na dwójkę ucie­ki­nie­rów ukry­wa­ją­cych się pod ladą.

Ni­gdy w ży­ciu tak się nie ba­łam. Wie­dzia­łam, że w tym mo­men­cie moje ży­cie za­le­żało od męż­czy­zny, o któ­rego ist­nie­niu jesz­cze nie­dawno nie mia­łam po­ję­cia. Na jego twa­rzy wi­dzia­łam czuj­ność i de­ter­mi­na­cję, co da­wało mi na­dzieję. Jego rysy wy­ostrzyły się, kiedy alejką obok sto­iska, na któ­rym się ukry­li­śmy, prze­bie­gło dwóch męż­czyzn. Trzy­mał broń w po­go­to­wiu, ale naj­wy­raź­niej chwi­lowo mo­gli­śmy ode­tchnąć.

Pa­trząc z per­spek­tywy, mogę po­wie­dzieć, że ży­cie pi­smaka bywa dość nudne.

Nie­ustanne sta­nie w cie­niu i śle­dze­nie tego, co się dzieje w cen­trum wy­da­rzeń, może za­cząć wy­da­wać się bez­ce­lowe. Wszystko po to, aby zdo­być ma­te­riał, o któ­rym mało kto bę­dzie pa­mię­tał po kilku dniach od prze­czy­ta­nia. Po­cząt­kowo by­łam ocza­ro­wana tym świa­tem, ale wkrótce do­tarło do mnie, że już za­wsze będę tylko od­twa­rzać fakty. A te­raz? Te­raz od­da­ła­bym wszystko, żeby znów żyć moim po­zor­nie nud­nym i spo­koj­nym ży­ciem.

Ni­gdy nie by­łam osobą żądną sen­sa­cji i przy­gód. Co prawda z wy­pie­kami na po­licz­kach oglą­da­łam „Toż­sa­mość Bo­urne’a” czy ko­lejne filmy o Agen­cie 007, ale te­raz bo­le­śnie prze­ko­na­łam się o tym, że w żad­nym ra­zie nie na­daję się na bo­ha­terkę filmu sen­sa­cyj­nego. Mu­szę przy­znać, że wplą­ta­łam się w tę hi­sto­rię cał­ko­wi­cie przy­pad­kowo i nie mia­łam po­ję­cia, jak się ona za­koń­czy. Wie­dzia­łam tylko tyle, że lu­dzie, któ­rzy wy­dali na mnie wy­rok, mają czas i środki, by w końcu mnie do­paść. Być może któ­re­goś dnia Agu­stin nie bę­dzie w sta­nie mnie ochro­nić.

– My­ślisz, że już po­szli? – nie po­tra­fi­łam opa­no­wać drże­nia głosu, przez co za­skrze­cza­łam nie­wy­raź­nie. Na szczę­ście mnie zro­zu­miał.

– Nie, Ma­riso. Będą prze­cze­sy­wać sto­isko po sto­isku, aż nas znajdą. – Jego twarde spoj­rze­nie po raz ko­lejny uświa­do­miło mi, w jak po­waż­nym nie­bez­pie­czeń­stwie się znaj­do­wa­li­śmy.

Roz­dział I

Bar­ce­lona

Sie­dzia­łam w ga­bi­ne­cie re­dak­tor na­czel­nej już pra­wie kwa­drans i ner­wowo wy­stu­ki­wa­łam pal­cami rytm pio­senki, któ­rej ty­tułu nie pa­mię­ta­łam, a która za nic nie mo­gła mi wyjść z głowy. Nie mia­łam zie­lo­nego po­ję­cia, czego się spo­dzie­wać po tak na­głym we­zwa­niu. Co prawda nie by­łam nie­za­stą­pio­nym pra­cow­ni­kiem, ale nie do­pusz­cza­łam do sie­bie my­śli, że mo­gliby mnie zwol­nić – bo niby dla­czego? Szcze­gól­nie te­raz, kiedy mia­łam za sobą roczny staż – a więc pa­rze­nie kawy i ob­sługę kse­ro­ko­piarki. Fakt był taki, że po za­koń­cze­niu stażu zaj­mo­wa­łam się czymś rów­nie nie­po­waż­nym, ale przy­naj­mniej mo­głam po­wie­dzieć, że pra­cuję w swoim za­wo­dzie i stu­dia dzien­ni­kar­skie (które kosz­to­wały mo­ich ro­dzi­ców for­tunę) nie po­szły na marne. Pi­sa­nie ho­ro­sko­pów, drob­nych plo­tek i ścią­ga­nie in­for­ma­cji na te­mat po­gody nie były szczy­tem ma­rzeń, ale wie­dzia­łam, że bez zna­jo­mo­ści na ra­zie nie mogę li­czyć na wię­cej, a moja droga na szczyt bę­dzie bar­dziej wy­bo­ista, niż­bym so­bie tego mo­gła ży­czyć.

Na­gle drzwi ga­bi­netu otwo­rzyły się i do środka we­szła re­dak­tor, roz­ma­wia­jąc przez te­le­fon ko­mór­kowy. Ubrana w be­żowe spodnie, białą ko­szulę i be­żowy swe­te­rek z kasz­miru przy­wo­dziła na myśl damę z Pią­tej Alei, nie po­tra­fiła jed­nak utrzy­mać nie­ska­zi­tel­nego wi­ze­runku, który ruj­no­wały po­zo­sta­jące w nie­ustan­nym nie­ła­dzie ciemne włosy i ro­gowe oku­lary. Pod­de­ner­wo­wana wzię­łam głęb­szy od­dech i sta­ra­łam się przy­brać swo­bodny wy­raz twa­rzy. Nie wiem dla­czego, w to­wa­rzy­stwie sze­fo­wej zwy­kle sta­wa­łam się sztywna, jak­bym po­łknęła kij od mio­tły, i onie­śmie­lona (ja!). Nie tylko na mnie tak dzia­łała. O ile Ana San­chez ucho­dziła za osobę wy­ma­ga­jącą, ale i bez­pro­ble­mową, o tyle zda­rzały się jej na­pady złego hu­moru, które w istotny spo­sób wpły­wały na at­mos­ferę w re­dak­cji. Naj­go­rzej było pół roku temu, kiedy mąż Any za­żą­dał roz­wodu i od­szedł z młod­szą ko­bietą. To był wielki skan­dal, który od­bił się echem w kon­ku­ren­cyj­nych me­diach. Wtedy wszy­scy scho­dzili jej z drogi (albo ra­czej ucie­kali w po­pło­chu), bo bez po­wodu po­tra­fiła się wy­żyć na pierw­szej oso­bie, którą zo­ba­czyła. Z za­do­wo­le­niem jed­nak za­uwa­ży­łam, że dzi­siaj wy­da­wała się być w cał­kiem nie­złym hu­mo­rze.

– …chyba żar­tu­jesz. Nie ma ta­kiej opcji! Od­dzwo­nię do cie­bie, te­raz mam spo­tka­nie. – Za­trza­snęła klapkę Sam­sunga. – Długo cze­kasz?

– Kilka mi­nut. – Uśmiech­nę­łam się si­ląc się na swo­bodę.

– Zro­bisz dzi­siaj ma­te­riał z balu do­bro­czyn­nego w Mon­tjuïc.

– Ma­te­riał? – Czu­łam, że oczy mi roz­bły­sły. – Sama? – Nie mo­głam w to uwie­rzyć.

– A nie po­ra­dzisz so­bie? – Ana spoj­rzała na mnie ba­daw­czo, jakby na­gle za­częła roz­wa­żać wy­sła­nie tam ko­goś in­nego.

– Po­ra­dzę so­bie! Je­stem tylko za­sko­czona, nie spo­dzie­wa­łam się. Dzię­kuję. – Z ca­łych sił pró­bo­wa­łam opa­no­wać ton głosu i nadać mu bar­dziej pro­fe­sjo­nalne brzmie­nie.

– Masz pół strony. Dużo zdjęć plus opis kto jest kto i ogólna no­tatka o tym, co się działo. Od­bierz apa­rat w se­kre­ta­ria­cie. – Dło­nią z ide­al­nie zro­bio­nym ma­ni­cure po­dała mi pro­sto­kątny kar­to­nik z za­pro­sze­niem na wy­da­rze­nie w pa­łacu.

– Na kiedy jest ter­min? – Mój en­tu­zjazm się­gał ze­nitu.

– No po­wiedzmy, że na pią­tek, a więc masz dwa dni. Wy­star­czy ci tyle czasu?

– Oczy­wi­ście, wy­star­czy.

Sam­sung za­wi­bro­wał i Ana znie­cier­pli­wio­nym ge­stem się­gnęła po niego.

– Masz jesz­cze ja­kieś py­ta­nia? – za­py­tała mnie po­spiesz­nie.

Prze­cząco po­krę­ci­łam głową.

– Halo? Wi­taj, jak się masz? – Od­bie­ra­jąc te­le­fon, dała mi do zro­zu­mie­nia, że na­sza roz­mowa do­bie­gła końca i czas naj­wyż­szy, że­bym wy­szła.

Po­wiem szcze­rze, że czu­łam się co naj­mniej uskrzy­dlona. Mia­łam ochotę od­tań­czyć ja­kiś sza­lony ta­niec zwy­cię­stwa, ale po­wstrzy­ma­łam się, bo to prze­cież nie przy­stoi po­waż­nej dzien­ni­karce. Nie spo­dzie­wa­łam się, że tak szybko do­stanę praw­dziwe zle­ce­nie, dość już mia­łam wy­my­śla­nia, co w tym ty­go­dniu czeka Ko­zio­rożca, albo czy w środę po po­łu­dniu spadną 3 cen­ty­me­try desz­czu.

Ty­go­dnik „La Gente” za­li­czał się do naj­le­piej po­czyt­nych pism w Ka­ta­lo­nii i dla­tego mia­łam po­wody, żeby po­czuć się wy­róż­nioną fak­tem, że w końcu do­łą­czam do ze­społu re­dak­cyj­nego w peł­nym zna­cze­niu tego słowa.

Ta­necz­nym kro­kiem we­szłam do se­kre­ta­riatu i uśmiech­nę­łam się do se­kre­tarki, Nu­rii. Lu­bi­łam ją, bo od­zna­czała się wy­jąt­kowo cie­płym uspo­so­bie­niem. Z całą pew­no­ścią nie na­le­żała do ty­po­wych pięk­no­ści – no­siła czarne włosy upięte w cia­sny kok i ra­czej nie­modne, bar­dzo kon­ser­wa­tywne ubra­nia, jed­nak wszel­kie nie­do­statki urody nad­ra­biała cha­rak­te­rem.

– No, no, no, dawno nie wi­dzia­łam, żeby ktoś wy­szedł od niej taki za­do­wo­lony. – Nu­ria oparła się o re­cep­cję i unio­sła brwi, do­ma­ga­jąc się wy­ja­śnień.

– Eee tam, nic ta­kiego. – Bez­sku­tecz­nie si­li­łam się na obo­jęt­ność. – Mam zro­bić ja­kiś mały re­por­taż, ot le­d­wie pół strony.

– Żar­tu­jesz! To świet­nie! A o czym ten re­por­taż?

– Ja­kieś spo­tka­nie sztyw­nia­ków w Mon­tjuic. Nu­ria ja chyba śnię! Na­resz­cie mam się za­jąć praw­dzi­wym dzien­ni­kar­stwem.

– Wie­dzia­łam, że to się w końcu wy­da­rzy, prze­cież mar­nu­jesz się w tych ho­ro­sko­pach. Mu­siała to wresz­cie za­uwa­żyć.

– Słu­chaj, po­trze­buję na dzi­siaj apa­rat.

– Taa, z tym to bę­dzie mały pro­blem... – Nu­ria we­szła za ladę re­cep­cji i kuc­nęła, tak że wi­dać było tylko czu­bek jej głowy.

– Jaki pro­blem? Nie żar­tuj, że nie ma żad­nego...

– Jest je­den. – Pod­nio­sła się i po­ło­żyła go przede mną.

– Nie! – krzyk­nę­łam znie­sma­czona.

– Oba­wiam się, że tak. – Z prze­pra­sza­jącą miną wzru­szyła ra­mio­nami i dała mi do pod­pisu for­mu­larz wy­da­nia sprzętu.

– O rany, a miało być tak pięk­nie. – Skrzy­wi­łam się, pa­trząc na stary apa­rat kom­pak­towy z nie­wiel­kim wy­świe­tla­czem LCD. Wy­glą­dał jak an­tyk i do tego w nie naj­lep­szym sta­nie. – To jesz­cze w ogóle działa? – Nu­ria włą­czyła go i pstryk­nęła próbne zdję­cie.

– Naj­wy­raź­niej. – Sama zda­wała się być za­sko­czona.

– Ale dla­czego cały się lepi? Nu­ria, po­waż­nie nie masz cze­goś, z czym się nie skom­pro­mi­tuję?

Ale Nu­ria tylko po­krę­ciła głową.

– Słu­chaj, to jest na­rzę­dzie pracy. Co za róż­nica jak wy­gląda, prze­cież po zdję­ciach w ga­ze­cie nie bę­dzie wi­dać ja­kim apa­ra­tem je zro­biono. Do­bry fo­to­graf z ni­czego zrobi coś wiel­kiego. – Mru­gnęła do mnie po­ro­zu­mie­waw­czo.

– Tylko mi te­raz nie kadź. A co do na­rzę­dzia pracy… masz ra­cję, tylko to się tro­chę mija z mo­imi wy­obra­że­niami na te­mat pierw­szego po­waż­nego zle­ce­nia. – Wie­dzia­łam, że ma­ru­dzę, ale nie mo­głam na to nic po­ra­dzić. – Okej, nie­ważne. Gdzie mam pod­pi­sać? – po­wie­dzia­łam w końcu zre­zy­gno­wana i scho­wa­łam le­piący się apa­ra­cik do to­rebki.

Chwilę póź­niej wy­szłam z wy­daw­nic­twa, wsia­dłam do mo­jego pięt­na­sto­let­niego se­ata i po­je­cha­łam do domu prze­brać się przed pracą „w te­re­nie”. Nie mia­łam pew­no­ści, jak po­win­nam się ubrać na tę oko­licz­ność. Z jed­nej strony by­łam dzien­ni­karką, a nie go­ściem więc chyba po­win­nam ubrać się swo­bod­nie i nie­na­rzu­ca­jąco. Z dru­giej jed­nak po­dej­rze­wa­łam, że je­śli uda mi się wto­pić w tłum, to może będę miała spo­sob­ność pod­słu­cha­nia ja­kichś cie­ka­wo­stek, które ubar­wią mój pierw­szy fo­to­re­por­taż.

Ko­niec koń­ców po­sta­no­wi­łam za­ry­zy­ko­wać i za­ło­ży­łam kla­syczną małą czarną. Nic spe­cjal­nego, ale to ciuch, który ni­gdy nie wy­cho­dzi z mody. Z za­do­wo­le­niem obej­rza­łam się w lu­strze. Mie­siące diety i ćwi­czeń po­zwo­liły mi na­resz­cie uzy­skać upra­gnioną syl­wetkę. Mio­dowe, pro­ste włosy się­ga­jące ra­mion po­zo­sta­wi­łam roz­pusz­czone, po­zwo­li­łam grzywce opaść na czoło i szybko po­pra­wi­łam ma­ki­jaż.

Chwilę póź­niej za­bra­łam za­pa­sowe ba­te­rie, wrzu­ci­łam do nie­wiel­kiej to­rebki apa­ra­cik i dyk­ta­fon i w po­śpie­chu wy­bie­głam z miesz­ka­nia. Wy­jąt­kowo po­sta­no­wi­łam za­mó­wić tak­sówkę, bo nie chcia­łam psuć so­bie wi­ze­runku sta­rym rzę­chem, który nie­stety co­raz czę­ściej wy­da­wał z sie­bie od­głosy, jakby ru­szał w ostat­nią drogę.

Do­tar­łam na miej­sce pół go­dziny przed cza­sem, dzięki czemu mia­łam chwilę, żeby się tro­chę ro­zej­rzeć. Wie­dzia­łam, że do­sta­łam swoją (być może nie­po­wta­rzalną) szansę i chcia­łam się wy­ka­zać. Przed wej­ściem stała już grupka kilku osób, po wy­glą­dzie są­dząc rów­nież dzien­ni­ka­rzy, któ­rzy spraw­dzani byli ko­lejno przez ochronę. Trzech męż­czyzn wy­glą­da­ją­cych jak „Fa­ceci w czerni” spraw­dzało ich skru­pu­lat­nie wy­kry­wa­czami me­talu i prze­glą­dali torby na sprzęt. W końcu na­de­szła moja ko­lej, co przy­ję­łam z lek­kim uczu­ciem nie­po­koju. Nie że­bym prze­my­cała w to­rebce ja­kieś ostre na­rzę­dzia, ale za­wsze krę­po­wały mnie ta­kie sy­tu­acje bez względu na to, czy cho­dziło o nowo otwarty klub czy od­prawę na lot­ni­sku.

– Na­zwi­sko – bez­barw­nym gło­sem za­py­tał znu­dzony naj­wy­raź­niej ochro­niarz.

– Ma­risa Alar­con Mar­ti­nez.

Przej­rzał li­stę i zmie­rzył mnie nie­zbyt przy­ja­znym wzro­kiem.

– Nie ma pani na li­ście go­ści.

– Je­stem z prasy, dzien­nik „La Gente” – po­wie­dzia­łam z na­ci­skiem, bo był go­tów mnie nie wpu­ścić, a to by­łaby ka­ta­strofa.

Spoj­rzał py­ta­jąco i otwo­rzył od­rębną li­stę, po czym przy­wo­łał ge­stem dru­giego ochro­nia­rza i ka­zał mu mnie prze­szu­kać.

– Pla­kietka dla pani. – Po­dał mi za­fo­lio­wany kar­to­nik z na­pi­sem „Press”. – Pro­szę sta­nąć w sek­cji dla prasy po pra­wej stro­nie od po­dium.

– Dzię­kuję. – Wzię­łam pla­kietkę i chcia­łam przejść, ale nie prze­pusz­czono mnie da­lej.

– Pro­szę to przy­piąć – po­wie­dział drugi ochro­niarz zde­cy­do­wany to­nem. Wy­wró­ci­łam oczami, ale bez słowa prze­bi­łam wy­jąt­kowo grubą agrafką de­li­katną tka­ninę su­kienki. Zro­bi­łam przy tym minę pod ty­tu­łem: „Za­do­wo­lony? Mogę już iść?”. Ochro­niarz od­su­nął się, po­zwa­la­jąc mi wresz­cie wejść do środka i ge­stem przy­wo­łał ko­lejną osobę.

Ni­gdy nie by­łam w Pa­lau Na­cio­nal, więc te­raz z cie­ka­wo­ścią roz­glą­da­łam się po urze­ka­ją­cym wnę­trzu. Czu­łam się tu­taj tro­chę jak kop­ciu­szek, który przy­pad­kiem ma szansę pod­glą­dać, jak się ba­wią wyż­sze sfery. Nie wie­dzia­łam do­kład­nie, kogo ze sław­nych osób tu­taj spo­tkam, ale by­łam pewna, że będą to na­zwi­ska z pierw­szych stron ga­zet.

W głów­nej sali usta­wiono stoły z po­czę­stun­kiem. Pi­ra­midy krysz­ta­ło­wych kie­lisz­ków od­bi­jały pro­mie­nie sło­neczne i rzu­cały na po­miesz­cze­nie mnó­stwo mi­go­tli­wych punk­ci­ków. Pod jedną ze ścian zbu­do­wano po­dest, z któ­rego ktoś za­pewne miał wy­gło­sić bły­sko­tliwą mowę na te­mat szczyt­nych ce­lów przy­ję­cia. Tuż obok za­uwa­ży­łam czarny, lśniący for­te­pian. Do­my­śli­łam się, że ja­kiś – za­pewne wy­bit­nie uta­len­to­wany – mu­zyk bę­dzie umi­lał gru­bym ry­bom ten wie­czór. Kel­ne­rzy w ele­ganc­kich czar­nych fra­kach do­ko­ny­wali ostat­nich po­pra­wek i co chwilę zer­kali na ma­na­gera. Prze­pych tego przy­ję­cia za­pie­rał mi dech w pier­siach.

Kiedy za­częli po­ja­wiać się pierwsi go­ście, zo­sta­łam po­pro­szona o do­łą­cze­nie do grupy dzien­ni­ka­rzy prze­by­wa­ją­cych w spe­cjal­nie wy­dzie­lo­nej sek­cji dla prasy. Za­uwa­ży­łam, że się znają, po­nie­waż żar­to­wali mię­dzy sobą, przy­go­to­wu­jąc sprzęt i wy­da­wali się tak swo­bodni, jakby w ogóle nie zda­wali so­bie sprawy z faktu, że oto przed ich oczami za­czyna się pa­rada naj­waż­niej­szych oso­bi­sto­ści z kraju. Przy­znaję, że czu­łam się tro­chę dziw­nie, przy­glą­da­jąc się im. Ubrani w zwy­kłe je­ansy i pod­ko­szulki wy­da­wali się o wiele więk­szymi pro­fe­sjo­na­li­stami niż ja, po­zo­rantka, która wy­obra­żała so­bie, że wy­stro­jona bę­dzie w sta­nie wto­pić się w tłum i w ten spo­sób uzy­ska lep­szy ma­te­riał do re­por­tażu. W tym mo­men­cie po­czu­łam się do­prawdy idio­tycz­nie, ale nie mo­głam po­zwo­lić so­bie na uczu­cie zwąt­pie­nia. To mo­głoby mnie roz­ko­ja­rzyć, a te­raz nie mia­łam czasu na roz­terki.

Nie są­dzi­łam, że zo­stanę za­mknięta w ja­kiejś idio­tycz­nej sek­cji, z któ­rej pew­nie pra­wie nic nie zo­ba­czę. Za­czę­łam się bun­to­wać, bo niby jak mia­łam zro­bić do­bre zdję­cia, skoro przed od­dzie­la­jącą li­nią już usta­wili się pa­pa­razzi. Do­sta­łam swoją szansę i za nic w świe­cie nie za­mie­rza­łam jej zmar­no­wać.

Ro­zej­rza­łam się po­spiesz­nie, szu­ka­jąc do­god­niej­szego miej­sca do pracy – tak że­bym była w sta­nie zro­bić do­bre zdję­cia i rów­no­cze­śnie wi­dzieć wszystko, co się dzieje na sali. Poza tym nie po­win­nam się rzu­cać w oczy. Te­raz szcze­rze cie­szy­łam się, że mój strój był na tyle ofi­cjalny, że mo­głam się stąd wy­mknąć i wto­pić po­mię­dzy go­ści. Dys­kret­nie zdję­łam pla­kietkę z na­pi­sem „Press” i nie­po­strze­że­nie ru­szy­łam w stronę wą­skich, drew­nia­nych scho­dów pro­wa­dzą­cych na pię­tro.

Bingo!, po­my­śla­łam, bo to miej­sce wy­da­wało się ide­alne. Sta­nę­łam na naj­niż­szym stop­niu tak, żeby le­piej wi­dzieć zbli­ża­jące się oso­bi­sto­ści. Jedna za drugą wcho­dziły sławne pary – męż­czyźni ubrani w ele­ganc­kie fraki lub mun­dury, a pa­nie w suk­nie ba­lowe, które przy­pra­wiały mnie o za­wrót głowy. Wy­glą­dały jak księż­niczki. W swo­jej kiecce za 100 euro znów po­czu­łam się jak Kop­ciu­szek. Wy­cią­gnę­łam mi-nia­pa­ra­cik i za­czę­łam ro­bić pierw­sze zdję­cia. W my­ślach prze­kli­na­łam osobę, która za­lała urzą­dze­nie czymś słod­kim i te­raz oprócz zwy­kłego klik­nię­cia sły­chać było rów­nież gło­śne mla­śnię­cie. Cie­szy­łam się jed­nak, że zna­la­złam miej­sce na tyle od­ludne, że mo­głam bez trudu sku­pić się na pracy i nie ścią­gać na sie­bie uwagi.

Udało mi się sfo­to­gra­fo­wać eks­cen­tryczną księżnę Be­atrice, która zja­wiła się na przy­ję­ciu nie­za­po­wie­dziana i wcale nie wy­da­wała się z tego po­wodu po­ru­szona. Po­ja­wił się rów­nież pre­mier Juan Car­los Flo­res Ar­riba wraz z mał­żonką. Po­zo­stali go­ście byli re­pre­zen­tan­tami par­tii po­li­tycz­nych oraz zna­nymi biz­nes­me­nami. Nie mo­gło rów­nież za­brak­nąć gwiazd fil­mo­wych, które pa­ra­do­wały w kre­acjach od naj­lep­szych pro­jek­tan­tów.

Z miej­sca, w któ­rym się ulo­ko­wa­łam, mia­łam świetny wi­dok na wszyst­kich go­ści i po­mimo dość mi­zer­nego auto-fo­cusa udało mi się zro­bić cał­kiem sporo zdjęć. Co prawda o ich ja­ko­ści można bę­dzie coś wię­cej po­wie­dzieć, kiedy już zo­staną „zrzu­cone” na kom­pu­ter, ale póki co wszystko szło po mo­jej my­śli.

– To nie jest strefa dla prasy.

Te słowa po­dzia­łały na mnie jak ku­beł lo­do­wa­tej wody. Oczyma wy­obraźni już wi­dzia­łam osiłka, który wcze­śniej spraw­dzał mnie przy drzwiach i te­raz albo od­pro­wa­dzi mnie do od­po­wied­niego sek­tora i na­robi strasz­nego wstydu, albo naj­zwy­czaj­niej w świe­cie wy­rzuci z przy­ję­cia. Spoj­rza­łam nie­win­nie na zbli­ża­ją­cego się do mnie męż­czy­znę. Nie wi­dzia­łam go wcze­śniej i z całą pew­no­ścią nie wy­glą­dał na pra­cow­nika. Opa­no­wa­łam chęć zro­bie­nia mu zdję­cia – w końcu ni­gdy nie wia­domo, co się może przy­dać.

– Na­prawdę? – Uśmiech­nę­łam się słodko. – Nie wie­dzia­łam, że nie mogę się po­krę­cić wśród go­ści.

Męż­czy­zna wy­glą­dał na roz­ba­wio­nego. Non­sza­lancko od­gar­nął się­ga­jące ra­mion czarne, krę­cone włosy, ajego ciemne oczy zwę­ziły się do szpa­rek, w któ­rych cza­iły się dia­bel­skie ogniki. Uśmiech­nął się za­wa­diacko, a pod kil­ku­dnio­wym za­ro­stem uka­zały się do­łeczki w po­licz­kach.

– My­ślę, że do­brze wiesz, że nie po­winno cię tu być. – Oparł się o po­ręcz, sta­jąc zbyt bli­sko mnie i tym sa­mym, na­ru­sza­jąc moją prze­strzeń oso­bi­stą, czego szcze­rze nie zno­szę.

– Pan tu pra­cuje? – Wie­dzia­łam, że nie, ale pró­bo­wa­łam wy­czuć, z kim mam do czy­nie­nia. Jego pew­ność sie­bie i zu­chwa­łość zdą­żyły mnie roz­draż­nić, cho­ciaż nie­zna­jomy do­piero co się zja­wił.

– Gdzie moje ma­niery? – Za­śmiał się gar­dłowo. – Agu­stin Car­rera Rios. – Nie po­dał mi ręki tylko uniósł szklankę z whi­sky. – A ty jak się na­zy­wasz?

Jego na­zwi­sko nic mi nie mó­wiło, więc mo­głam so­bie po­zwo­lić na spła­wie­nie go. Tylko dla­czego mia­ła­bym spła­wić przy­stoj­nego fa­ceta, który w tym na­tłoku sław za­ga­dał aku­rat do mnie? No tak, by­łam w pracy. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach czu­ła­bym się wy­róż­niona, ale dzi­siaj prze­szka­dzał mi w wy­ko­ny­wa­niu obo­wiąz­ków i bez względu na to, jak przy­stojny i uro­czy był, to zwy­czaj­nie nie mia­łam czasu na głu­pawe po­ga­wędki.

– A ja nie pa­mię­tam, że­by­śmy byli na „ty”. Prze­pra­szam, ale je­stem tu­taj w pracy.

Mo­gła­bym przy­siąc, że na se­kundę jego zmru­żone oczy otwo­rzyły się sze­rzej, ale naj­wy­raź­niej po­sta­no­wił po­trak­to­wać moją ri­po­stę jak wy­zwa­nie.

– Prze­pra­szam, ale ze mnie gru­bia­nin – po­wie­dział iro­nicz­nie. – Wiesz, nie zno­szę ta­kich im­prez, strasz­nie się nu­dzę po­mię­dzy tymi wszyst­kimi wy­stro­jo­nymi bu­fo­nami. – Od nie­chce­nia prze­cze­sał włosy pal­cami. – Cho­ler­nie tu nudno. Jak za­wsze z resztą.

Tego się nie spo­dzie­wa­łam. Ale skoro mój roz­mówca był sta­łym by­wal­cem po­dob­nych przy­jęć, to może jed­nak jest godny cho­ciaż odro­biny uwagi. Na­wet je­śli sam nie jest znany, to być może mo­gła­bym dzięki niemu zy­skać wię­cej cie­ka­wo­stek do swo­jego ma­te­riału. A może przy­szedł jako osoba to­wa­rzy­sząca ja­kiejś sław­nej ko­biety? W tym mo­men­cie po­ża­ło­wa­łam, że nie śle­dzę na bie­żąco ru­bryk to­wa­rzy­skich. Być może wtedy jego na­zwi­sko co­kol­wiek by mi mó­wiło. Szybko prze­ana­li­zo­wa­łam sy­tu­ację i uzna­łam, że mogę sko­rzy­stać na jego kpiar­skim po­dej­ściu do uczest­ni­ków balu i wy­cią­gnąć od niego odro­binę pi­kant­nych szcze­gó­łów.

A co mi tam, po­my­śla­łam i na mo­ment wy­łą­czy­łam apa­rat, trzy­ma­jąc go jed­nak w cią­głej go­to­wo­ści.

– Ma­risa Alar­con Mar­ti­nez z „La Gente”.

Ro­ze­śmiał się, co świad­czyło o tym, że przej­rzał na wy­lot moje in­ten­cje. Pod­niósł dłoń do czoła i za­sa­lu­to­wał żar­to­bli­wie, czym wpra­wił mnie w za­kło­po­ta­nie. Znowu mia­łam go do­syć. Za­cho­wy­wał się jak pa­jac.

– Chcesz zwie­dzić pię­tro?

– Słu­cham? – Po­trzą­snę­łam głową z nie­do­wie­rza­niem. Prze­cież nie mógł być aż tak bez­czelny, po­my­śla­łam, że mu­sia­łam się prze­sły­szeć.

Ski­nął głową wska­zu­jąc pię­tro.

– Mo­żemy się za­szyć w loży i po­na­bi­jać z tych na­dę­tych dur­niów. Mo­żesz im stam­tąd ro­bić zdję­cia. Co po­wiesz?

– Brzmi ku­sząco, ale stąd mam lep­szy wi­dok. – Wy­mow­nie się od­wró­ci­łam i znowu włą­czy­łam apa­rat.

– Nie masz dzien­ni­kar­skiej żyłki. Je­śli nie lu­bisz ry­zyka, to le­piej zmień za­wód. – Znowu po­sta­no­wił mnie pro­wo­ko­wać.

Nie da­wał za wy­graną, zu­peł­nie jakby nie do­cie­rało do niego, że mo­głam nie mieć ochoty na jego to­wa­rzy­stwo. W nor­mal­nych oko­licz­no­ściach da­ła­bym się wcią­gnąć w dys­ku­sję, bo po­mimo jego de­ner­wu­ją­cej po­wierz­chow­no­ści był praw­dzi­wym „cia­chem”, jed­nak te­raz mu­sia­łam mieć się na bacz­no­ści. Jak można go było naj­traf­niej okre­ślić? Szorstki, in­te­li­gentny, dow­cipny i nie­stety tro­chę wredny, a na do­miar złego za­bój­czo przy­stojny. To wy­bu­chowa mie­szanka i nie­wiele ko­biet po­trafi się jej oprzeć. Te­raz jed­nak by­łam w pracy i jego na­tar­czywą obec­ność po­trak­to­wa­łam jako próbę, którą mu­sia­łam przejść w swo­jej dro­dze na szczyt.

– Któ­rej czę­ści zda­nia, je­stem tu­taj w pracy” nie zro­zu­mia­łeś? – od­po­wie­dzia­łam, si­ląc się na obo­jęt­ność.

– Fajny masz sprzęt. – Za­chi­cho­tał kpiar­sko, co prze­peł­niło szalę.

Po­czu­łam jak nie­przy­jem­nie ści­snął mi się żo­łą­dek. Od­wró­ci­łam się i po­czę­sto­wa­łam go zło­wro­gim spoj­rze­niem. On jed­nak tylko się ro­ze­śmiał.

– Co cię tak bawi? Nie wiem, kim je­steś, więc pew­nie ni­kim waż­nym. Dla­tego mogę so­bie po­zwo­lić na kom­fort zi­gno­ro­wa­nia tego, że tu ster­czysz i mi się na­przy­krzasz. – Nie sta­ra­łam się być uprzejma.

– Od za­wsze mia­łaś piegi, czy to efekt so­la­rium?

Rze­czy­wi­ście na no­sie mia­łam kilka ciem­niej­szych pla­mek, które ni­gdy mi nie prze­szka­dzały i które lu­bi­łam, bo do­da­wały cha­rak­teru mo­jej dziew­czę­cej uro­dzie. Ale w jego ustach za­brzmiało to jak kpina – głu­pia pa­nienka nie robi nic in­nego, tylko się opala i ma­luje pa­znok­cie. Aż we mnie za­wrzało, bo by­łam mocno wy­czu­lona na tak po­wierz­chowne po­strze­ga­nie ko­biet.

– Co mam zro­bić, że­byś mnie zo­sta­wił w spo­koju? – Ni­gdy nie spo­tka­łam rów­nie na­dę­tego nar­cyza. Po­mimo że nie ko­ja­rzy­łam jego na­zwi­ska, to wy­glą­dał jak ty­powy przed­sta­wi­ciel elity. Piękny, bo­gaty, roz­piesz­czony. Kropka.

– Po­zwól się opro­wa­dzić i dam ci spo­kój. To zaj­mie tylko chwilkę, obie­cuję. – Pod­niósł ręce na znak do­brych in­ten­cji. Wi­dząc moją nie­zde­cy­do­waną minę, do­dał: – Wy­baw mnie, a w za­mian za­ła­twię ci ja­kiś cie­kawy wy­wiad i zdję­cia lep­sze niż wszyst­kie tamte pi­smaki ra­zem wzięte.

Nie po­do­bało mi się to, jak na­zywa dzien­ni­ka­rzy, ale ma­jąc do wy­boru trzy­mać dziób na kłódkę i do­stać do­stęp do lep­szego ma­te­riału albo unieść się am­bi­cją i po­le­gać na tym co wyj­dzie (albo i nie) z mo­jego lep­kiego apa­ra­ciku, po­sta­no­wi­łam wy­brać to pierw­sze.

– Okej, ale tylko chwila.

– Pani re­dak­tor, nie musi się mnie pani bać. Je­stem naj­bar­dziej nie­szko­dliwy człon­kiem tego cyrku. – Dło­nią, w któ­rej trzy­mał drinka, wska­zał na ba­wią­cych się co­raz hucz­niej lu­dzi. – Pani przo­dem. – Z za­czepną miną po­cze­kał, aż minę go na scho­dach i będę szła przed nim.

Mo­gła­bym przy­siąc, że spe­cjal­nie pró­buje mnie za­wsty­dzić i jak nic wła­śnie gapi się na mój (z za­do­wo­le­niem mu­sze przy­znać, że zgrabny) ty­łek.

– Dla­czego tu je­steś skoro tak bar­dzo gar­dzisz tymi ludźmi? – Nie­wąt­pli­wie ten fa­cet był dla mnie za­gadką.

– Chodź. – Wziął zu­chwale moją rękę i po­pro­wa­dził na bal­kon, z któ­rego mo­gli­śmy swo­bod­nie oglą­dać wszystko, co się działo na dole wśród go­ści. – Wi­dzisz tego fa­ceta, który wła­śnie udaje, że śmie­szy go żart pre­miera?

– Kto to?

– Mój oj­ciec Ra­miro Car­rera Rios. Go­spo­darz tego spędu oso­bli­wo­ści.

Spoj­rza­łam na niego zdzi­wiona i po­trzą­snę­łam głową. Nie wi­dzia­łam jego na­zwi­ska na za­pro­sze­niu, które do­sta­łam od Any.

– Nie ro­zu­miem, dla­czego z nim przy­sze­dłeś skoro nie lu­bisz ta­kich miejsc... – Męż­czy­zna na dole wy­glą­dał dość oso­bli­wie. Uśmie­chał się i wy­mie­niał uprzej­mo­ści, ale jego twarz wy­glą­dała jak wy­krzy­wiona w sztucz­nym uśmie­chu ma­ska. A może to po pro­stu bo­toks? Nie po­tra­fi­łam tego oce­nić z tej od­le­gło­ści.

– Po­wiedzmy, że je­stem ko­cha­ją­cym sy­nem. No albo, że in­te­re­suje mnie ta cała do­bro­czyn­ność. Wiesz, ra­to­wa­nie sie­rot, czy coś ta­kiego. – Prych­nął i z po­gardą upił głę­boki łyk.

Za­sta­na­wia­łam się, skąd w nim tyle iro­nii i nie­chęci, ale osta­tecz­nie do­szłam do wnio­sku, że to nie jest moja sprawa i nie za­mie­rza­łam drą­żyć te­matu.

– To co chcia­łeś mi po­ka­zać?

– Wy dzien­ni­ka­rze je­ste­ście tacy rze­czowi...

– Słu­chaj, nie mam czasu na gadki szmatki. Wra­cam na dół. – Spró­bo­wa­łam go omi­nąć, ale za­stą­pił mi drogę.

– Ale je­steś na­rwana, Pie­gu­sko. – Za­cmo­kał i po­krę­cił głową.

Za­nim zdo­ła­łam wy­krztu­sić ri­po­stę, uprze­dził mnie nie­zwy­kle prze­ko­nu­ją­cym zda­niem:

– Po­każę ci bar­dzo wy­jąt­kową bi­blio­tekę, a póź­niej przed­sta­wię cię Flo­re­sowi Ar­ri­bie i za­dbam o to, że­byś mo­gła zro­bić od­po­wied­nie fotki jemu i jego żo­nie.

Na mo­ment się za­wa­ha­łam, ale nie wy­da­wał się ble­fo­wać. Wy­wiad z pre­mie­rem z pew­no­ścią zro­biłby wra­że­nie na ko­le­gach z re­dak­cji i przede wszyst­kim na Anie. To mo­gła być wła­śnie ta długo wy­cze­ki­wana tram­po­lina, dzięki któ­rej skoń­czy­ła­bym raz na za­wsze z pi­sa­niem ho­ro­sko­pów.

– Wy­gra­łeś – po­wie­dzia­łam drę­two.

Agu­stin po­pro­wa­dził mnie ko­ry­ta­rzem i otwo­rzył przede mną jedne z cięż­kich, drew­nia­nych drzwi po le­wej stro­nie. Skrzyp­nęły ci­cho i wtedy do­szedł do mnie ten nie­zwy­kle cha­rak­te­ry­styczny za­pach. Za­wsze go uwiel­bia­łam, bo pach­niał zu­peł­nie jak moje dzie­ciń­stwo i przy­po­mi­nał mi naj­szczę­śliw­sze mo­menty z ca­łego ży­cia. Za­pach ksią­żek odu­rzał mnie chyba od za­wsze. Stare po­żół­kłe strony, okładki wy­kła­dane skórą, albo wręcz prze­ciw­nie – zu­peł­nie nowe po­wie­ści, na któ­rych stro­nach czuć jesz­cze wy­raź­nie za­pach świe­żego tu­szu dru­kar­skiego.

– Coś pięk­nego – szep­nę­łam.

Nie mo­głam ode­rwać oczu od ma­syw­nych drew­nia­nych pó­łek peł­nych naj­więk­szych ar­cy­dzieł li­te­ra­tury, ale także ksiąg na­uko­wych i sta­rych map. Pod oknem stało sze­ro­kie biurko z za­pa­loną zie­loną lampką, taką ja­kie zwy­kle wi­duje się na biur­kach ma­kle­rów. Za biur­kiem ogromny skó­rzany fo­tel za­pra­szał do tego, żeby się w nim za­to­pić i za­po­mnieć o ota­cza­ją­cym świe­cie. Tuż obok niego usta­wiono oso­bliwy glo­bus, sty­li­zo­wany na sta­roć, ale tak na­prawdę peł­niący funk­cję barku.

– Brak mi słów. – By­łam cał­ko­wi­cie urze­czona.

Do­piero jego roz­ba­wione spoj­rze­nie spro­wa­dziło mnie na zie­mię i to z pręd­ko­ścią tor­pedy.

– A wła­ści­wie dla­czego mnie tu przy­pro­wa­dzi­łeś?

– Po­wiedzmy, że sta­nę­łaś na mo­jej dro­dze w naj­bar­dziej od­po­wied­nim mo­men­cie. No i szcze­rze mó­wiąc, wy­glą­da­łaś roz­bra­ja­jąco, cho­wa­jąc się za ba­lu­stradą z tym mla­ska­ją­cym czymś. Wspa­nia­ło­myśl­nie po­sta­no­wi­łem ura­to­wać twój ar­ty­kuł, je­śli naj­pierw to ty ura­tu­jesz mnie.

– A przed czym wła­ści­wie wła­śnie cię ra­tuję?

– Przed bra­niem udziału w tej szopce. Ro­zej­rzyj się – zmie­nił te­mat – przy­niosę coś do pi­cia. – To po­wie­dziaw­szy, znik­nął za cięż­kimi drzwiami.

Po­de­szłam do wy­so­kiej pod sam su­fit półki i de­li­kat­nie prze­cią­gnę­łam pal­cem po grzbie­tach ksią­żek. Aż prze­szedł mnie roz­koszny dreszcz. Za­czę­łam od­czy­ty­wać ty­tuły i au­to­rów. Nie były to oczy­wi­ście pierw­sze wy­da­nia, ale ko­lek­cja i tak zro­biła na mnie nie­sa­mo­wite wra­że­nie. Przy nie­któ­rych z nich po pro­stu nie mo­głam się po­wstrzy­mać, więc zdej­mo­wa­łam je z pó­łek i nie­spiesz­nie prze­glą­da­łam strony.

Roz­ma­rzy­łam się, po­nie­waż za­wsze chcia­łam mieć wła­sną bi­blio­teczkę, ale ni­gdy na­wet nie śni­łam o ta­kim księ­go­zbio­rze. Trzy­ma­jąc pięk­nie opra­wione wy­da­nie „Don Ki­chota”, po­de­szłam do okna i wyj­rza­łam na ze­wnątrz. Ogrody oka­la­jące pa­łac zdą­żyły ską­pać się w za­pa­da­ją­cej ciem­no­ści. Sta­ra­łam się cho­ciaż na chwilę od­pły­nąć my­ślami od przy­ję­cia i od ry­zyka, ja­kie pod­ję­łam, opusz­cza­jąc je. No cóż, ale mo­gło mi się to opła­cić, o ile Agu­sti­nowi fak­tycz­nie uda się za­ła­twić ja­kieś zdję­cia pre­miera. A z resztą tłu­ma­czy­łam so­bie, że lada mo­ment wrócę na dół. Bal do­piero się roz­krę­cał i na pewno po­trwa jesz­cze kilka go­dzin.

W pew­nym mo­men­cie w ogro­dzie za­uwa­ży­łam ja­kiś ruch. Czyżby ktoś wy­mknął się z przy­ję­cia? Wy­cią­gnę­łam apa­rat i do­słow­nie czu­łam, jak pod­nosi mi się po­ziom ad­re­na­liny. To mo­gło być to! Może wła­śnie je­stem na tro­pie ja­kiejś sen­sa­cji? Za­pa­dał już zmrok, ale udało mi się roz­róż­nić syl­wetki trzech ochro­nia­rzy, któ­rzy wcze­śniej spraw­dzali mnie przed wej­ściem. Ktoś był z nimi, ale nie mo­głam do­strzec jego twa­rzy. Ja­kiś męż­czy­zna...

– Co się tam dzieje? – szep­nę­łam do sie­bie i jesz­cze moc­niej wy­tę­ży­łam wzrok, żeby wy­pa­trzyć, co ro­bią męż­czyźni. Wy­glą­dało to tak, jakby go­ryle pro­wa­dzili gdzieś czwar­tego męż­czy­znę, który wy­raź­nie pro­te­sto­wał. W mo­men­cie, kiedy uj­rza­łam wy­raź­niej jego twarz, padł stłu­miony strzał i męż­czy­zna bez­ład­nie osu­nął się na zie­mię.

Krzyk­nę­łam prze­ra­żona. Nie mo­głam uwie­rzyć w to, co wła­śnie zo­ba­czy­łam. Czy by­łam świad­kiem mor­der­stwa? Czu­łam, że nie mogę się ru­szyć, jak spa­ra­li­żo­wana przy­glą­da­łam się da­lej spek­ta­klowi to­czą­cemu się na dole. Na­gle je­den z ochro­nia­rzy spoj­rzał w moim kie­runku. Na­sze oczy się spo­tkały. To była naj­bar­dziej prze­ra­ża­jąca chwila w ży­ciu. In­stynkt sa­mo­za­cho­waw­czy za­czął dzia­łać i pa­dłam na ko­lana. Czu­łam przy­spie­szone bi­cie serca. Po­mimo cie­płego wie­czoru na­gle zro­biło mi się zimno, a po ple­cach spły­nęła cienka stróżka lo­do­wa­tego potu. Mi­nęło kilka dłu­gich se­kund, za­nim ru­szy­łam pę­dem w stronę drzwi. Pra­gnę­łam do­trzeć do go­ści, by za­pew­nić so­bie bez­pie­czeń­stwo. Prze­cież nie będą mo­gli mi nic zro­bić na oczach tych wszyst­kich lu­dzi. Wy­bie­ga­jąc, zde­rzy­łam się z Agu­sti­nem, a kie­liszki z szam­pa­nem, które niósł, upa­dły na pod­łogę, roz­bry­zgu­jąc płyn po mo­ich sto­pach.

– Co się stało? – Przy­trzy­mał mnie za ra­miona. – Hej, dla­czego pła­czesz? – za­py­tał o wiele ła­god­niej. Pa­nika w mo­ich oczach wy­raź­nie go za­nie­po­ko­iła.

– Puść mnie. – Pró­bo­wa­łam się wy­rwać. – Pro­szę. – Co­raz bar­dziej pod­da­wa­łam się prze­ra­że­niu, które jak lepka mgła za­cie­śniało się wo­kół mnie.

– Czy jest ja­kiś pro­blem pro­szę pana? – do­bie­gło nas py­ta­nie. – Zajmę się tą pa­nią.

Kiedy dwaj z trzech opraw­ców z ogrodu za­częli się do nas zbli­żać nie­świa­do­mie za­ci­snę­łam pa­znok­cie na przed­ra­mio­nach Agu­stina.

– Nie ma ta­kiej po­trzeby, Pino. – Agu­stin wy­raź­nie nie przej­mo­wał się nimi.

– Nie­stety na­le­gam...

– Ja nie­stety mu­szę od­mó­wić. – W jego gło­sie było coś nie­po­ko­ją­cego. Wy­glą­dało na to, że miał nad nimi wła­dzę i nie śmieli mu się prze­ciw­sta­wić. – Nie po­win­ni­ście wła­śnie pil­no­wać wej­ścia?

Z bar­dzo wy­raź­nym ocią­ga­niem mi­nęli nas i ze­szli po scho­dach do sali ba­lo­wej.

– Mała, w coś się wpa­ko­wa­łaś i te­raz jest je­dyny mo­ment, że­byś mi po­wie­działa, o co cho­dzi.

Pa­trzy­łam na niego nie­uf­nie, bo niby na ja­kiej pod­sta­wie mia­łam mieć choć cień pew­no­ści, że jest po mo­jej stro­nie? Wszystko za­częło się ukła­dać w ca­łość. Skoro jego oj­ciec jest go­spo­da­rzem, a ci trzej są jego pra­cow­ni­kami, to mój to­wa­rzysz z całą pew­no­ścią bę­dzie pierw­szą osobą, która bę­dzie chciała mnie uci­szyć. Ale z dru­giej strony mógł mnie im od­dać. Z ka­ru­zeli my­śli wy­rwało mnie ko­lejne py­ta­nie.

– Ma­riso, mu­sisz mi za­ufać. Co się wy­da­rzyło? – Był śmier­tel­nie po­ważny, już nie przy­po­mi­nał iry­tu­ją­cego aro­ganta, któ­rego po­zna­łam nie­spełna go­dzinę wcze­śniej.

– Oni go za­bili… – Mój głos za­brzmiał zu­peł­nie obco. Nie mo­głam uwie­rzyć, że wy­po­wie­dzia­łam na głos te słowa.

– Kogo?! Co ty opo­wia­dasz?! – Nie krył wzbu­rze­nia.

Po­trzą­snę­łam głową, prze­cież nie mo­głam wie­dzieć, kim był ten czło­wiek.

– Ja­sna cho­lera. – Za­ci­snął zęby i wbił we mnie wście­kłe spoj­rze­nie. – A ty wszystko wi­dzia­łaś, tak?

Ski­nę­łam głową, nie było sensu za­prze­czać fak­tom.

– Co te­raz bę­dzie? Nie po­zwól im mnie ni­g­dzie za­brać, pro­szę. – Na­wet nie sta­ra­łam się opa­no­wać drże­nia w gło­sie i łez spły­wa­ją­cych mi po po­licz­kach. Cały czas wi­dzia­łam tam­tego męż­czy­znę, który na­gle pada na zie­mię. Ten ob­raz wrył się w moją pa­mięć.

– Chodź. – Chwy­cił mnie znowu za rękę, ale za­czę­łam się opie­rać.

– Gdzie mnie za­bie­rasz?! Pro­szę, nie po­zwól im...

– Nie mam czasu, żeby ci to te­raz tłu­ma­czyć. Je­śli chcesz żyć, to po­zwo­lisz mi się stąd za­brać.

Nie mia­łam wy­boru. Z jed­nej strony chcia­łam wpaść do sali ba­lo­wej i opo­wie­dzieć ze­bra­nym tam lu­dziom, czego wła­śnie by­łam świad­kiem, zde­ma­sko­wać ochro­nia­rzy i za­dzwo­nić po po­li­cję – to do­piero by­łaby sen­sa­cja na pierw­szą stronę! Z dru­giej jed­nak strony coś pod­po­wia­dało mi, że po­win­nam dać mu się wy­pro­wa­dzić. Ja­kiś głos we­wnętrzny na­ma­wiał mnie, że­bym mu za­ufała i nie ro­biła przed­sta­wie­nia na dole. Prze­cież nie mia­łam do­wo­dów, a ciała już pew­nie się po­zbyli.

Kiedy we­szli­śmy na salę, grała mu­zyka, a pio­sen­karka ubrana w czer­woną suk­nię śpie­wała ja­kąś ckliwą pio­senkę. Nikt nie zwró­cił na nas uwagi. Do­piero przy wyj­ściu cze­kała przy­kra nie­spo­dzianka.

– Mu­simy po­roz­ma­wiać, synu. – Jego oj­ciec wy­glą­dał na czło­wieka nie­zno­szą­cego ja­kie­go­kol­wiek sprze­ciwu.

Agu­stin chwy­cił moc­niej moją dłoń.

– Czy to nie może po­cze­kać? Wła­śnie wy­cho­dzi­li­śmy.

– Młoda damo, zga­dza się pani za­cze­kać, aż skoń­czymy roz­ma­wiać? – Mó­wiąc to, wbił we mnie lo­do­wate spoj­rze­nie.

– Idź, za­raz po cie­bie wrócę. – Agu­stin pchnął mnie de­li­kat­nie z po­wro­tem do sali i od­pro­wa­dził wzro­kiem.

Czu­łam, że za­czyna mi bra­ko­wać po­wie­trza i cała dy­go­czę. Sta­nę­łam zu­peł­nie za­gu­biona po­mię­dzy ba­wią­cymi się go­śćmi. Ich obec­ność da­wała mi złudne po­czu­cie bez­pie­czeń­stwa. Prze­cież wie­dzia­łam, że gdyby tamci chcieli mnie do­rwać, to nic ich nie po­wstrzyma. Roz­glą­da­łam się, ale nie do­strze­głam żad­nego z trzech ochro­nia­rzy. Spo­kój i za­do­wo­le­nie pa­nu­jące wo­kół, wy­dały mi się na­gle nie do znie­sie­nia. Każdy z mo­ich zmy­słów wy­ostrzył się i te­raz od­bie­ra­łam wszystko o wiele in­ten­syw­niej niż zwy­kle. Czas dłu­żył się nie­mi­ło­sier­nie. W my­ślach za­czę­łam roz­wa­żać różne moż­li­wo­ści ra­tunku, ale żadna z nich nie da­wała mi re­al­nych szans na prze­trwa­nie. Je­śli bez skru­pu­łów za­bili w ogro­dzie tam­tego męż­czy­znę, to dla­czego mie­liby się nie po­zbyć na­ocz­nego świadka? Gdy zda­łam so­bie sprawę z tego, że przy wej­ściu zo­sta­łam wy­le­gi­ty­mo­wana, a więc będą do­sko­nale wi­dzieli, gdzie mnie szu­kać, po­czu­łam się osa­czona.

Kiedy w końcu w ota­cza­ją­cym mnie tłu­mie po­ja­wił się Agu­stin, po­win­nam po­czuć ulgę, jed­nak coś w jego twa­rzy mnie po­waż­nie za­nie­po­ko­iło. Bez słowa wziął mnie za rękę i po­pro­wa­dził wprost do swo­jego sa­mo­chodu.

– Dzię­kuję – szep­nę­łam. – Miesz­kam na…

– Nie je­dziemy do cie­bie. – Od­je­cha­li­śmy z pod­jazdu z pi­skiem opon.

– Po­zwól mi cho­ciaż wziąć kilka rze­czy. I mu­szę pod­rzu­cić apa­rat do re­dak­cji.

– Je­steś taka głu­pia, czy w ta­kim szoku? – Zi­ry­to­wał się. – Nie weź­miesz żad­nych rze­czy, bo dzi­siaj znik­niesz. Ro­zu­miesz?

– Nie, nie ro­zu­miem! – Mój strach zmie­niał się po­woli we wście­kłość, która za­częła nie­spo­dzie­wa­nie we mnie wzbie­rać. – Ni­czego, do cho­lery, nie ro­zu­miem! Co tam się wła­ści­wie stało i gdzie mnie do dia­bła te­raz wie­ziesz?!

Nie od­po­wie­dział, tylko przy­spie­szył, cały czas zer­ka­jąc w lu­sterko i spraw­dza­jąc, czy nie je­ste­śmy przy­pad­kiem śle­dzeni.

Roz­dział II

Rzym

Od ja­kie­goś kwa­dransa je­cha­li­śmy w mil­cze­niu. Po­cząt­kowo na wszel­kie znane mi spo­soby pró­bo­wa­łam wy­cią­gnąć z niego ja­kie­kol­wiek in­for­ma­cje, ale szybko prze­ko­na­łam się, że moje py­ta­nia tra­fiają w próż­nię. Agu­stin je­chał bar­dzo szybko w cał­ko­wi­tym sku­pie­niu. Kiedy po raz ko­lejny zi­gno­ro­wał mnie, wy­wró­ci­łam oczami i osta­tecz­nie po­sta­no­wi­łam trzy­mać ję­zyk za zę­bami. W końcu po­zo­sta­wa­łam na ła­sce i nie­ła­sce ob­cego męż­czy­zny, który jak wa­riat pę­dził ko­lej­nymi ulicz­kami. De­kon­cen­tro­wa­nie go ko­lejną por­cją krzy­ków nie wy­da­wało mi się w tym mo­men­cie szcze­gól­nie roz­ważne.

W końcu Agu­stin za­par­ko­wał i przez mo­ment ba­daw­czo spo­glą­dał w lu­sterka. Od­ru­chowo ro­zej­rza­łam się, ale poza nami ni­kogo nie było wi­dać. Po­nury za­ułek wy­glą­dał na zu­peł­nie opusz­czony.

– Po­cze­kaj tu na mnie – po­wie­dział bez­barw­nym gło­sem.

– Do­kąd idziesz? – Znowu po­czu­łam, że pa­nika za­czyna ła­pać mnie w swoje lep­kie macki. – Nie zo­sta­wiaj mnie! – krzyk­nę­łam.

W od­po­wie­dzi za­trza­snął drzwi sa­mo­chodu i wszedł do ciem­nej bramy. Osu­nę­łam się w fo­telu i czu­łam, jak mój od­dech robi się co­raz bar­dziej płytki. Przez chwilę sta­ra­łam się za­jąć czymś roz­sza­lałe my­śli, ale dość szybko się pod­da­łam. Czas dłu­żył mi się nie­mi­ło­sier­nie. Z mi­nuty na mi­nutę prze­sta­wa­łam wie­rzyć w do­bre in­ten­cje Agu­stina. Może ta cała ucieczka miała mnie tylko zmy­lić i spra­wić, że­bym mu nie chciała uciec? Może mia­łam mu za­ufać, a te­raz on miał mnie... Po­trzą­snę­łam głową, jak­bym chciała od­pę­dzić zły sen. Ale na­trętne my­śli nie ustą­piły. Dla­czego nie od­wiózł mnie na ko­mi­sa­riat? Skoro ucie­ka­li­śmy, to dla­czego na­dal by­li­śmy w mie­ście? I dla­czego za­brał mnie do tego ciem­nego za­ułka?

Na­ci­snę­łam na klamkę i bez­gło­śnie za­mknę­łam za sobą drzwi bia­łego le­xusa. Nie­mal od razu do­biegł do mnie za­pach do­mo­wej ko­la­cji i usły­sza­łam strzępki roz­mowy to­czą­cej się przy ro­dzin­nym stole, na któ­rymś z pię­ter sta­rej ka­mie­nicy. To spra­wiło, że po­czu­łam się jesz­cze go­rzej, znowu chciało mi się pła­kać. Ni­gdy w ży­ciu nie czu­łam się tak sa­motna i bez­radna. Wie­dzia­łam, że mu­szę wziąć się w garść i za­cząć my­śleć ra­cjo­nal­nie. Bez­li­to­sna pa­nika cza­iła się, by za­wład­nąć mną do reszty, ale by­łam go­towa ode­przeć ten atak.

Pierw­szy raz by­łam w tak zwa­nej „szem­ra­nej dziel­nicy” po za­pad­nię­ciu zmroku i nie mia­łam bla­dego po­ję­cia, w którą stronę po­win­nam pójść. Prze­bie­głam na drugą stronę ulicy i scho­wa­łam się w cie­niu, jaki rzu­cały bu­dynki. Oczyma wy­obraźni wi­dzia­łam de­ale­rów nar­ko­ty­ko­wych, któ­rzy za­wsze cza­ili się w ciem­nych bra­mach i nar­ko­ma­nów go­to­wych za­bić za kilka euro.

Za­nim spa­ra­li­żo­wana stra­chem ru­szy­łam się z miej­sca, ci­szę prze­ciął ha­łas otwie­ra­nej me­ta­lo­wej bramy. Na­tych­miast po­ja­wiły się dwa snopy świa­tła i roz­legł się ryk sil­nika. Bez na­my­słu ru­szy­łam bie­giem w kie­runku, z któ­rego przy­je­cha­li­śmy. Czu­łam, jak w moim mó­zgu pra­cują wszyst­kie troczki. Zo­sta­wił mnie, bo nie chciał so­bie bru­dzić rąk, poza tym wcale nie musi, ma pew­nie całą ar­mię do dys­po­zy­cji.

Nie zdą­ży­łam do­trzeć do naj­bliż­szej prze­cznicy, kiedy czarne vo­lvo z pi­skiem opon za­ha­mo­wało przede mną, od­ci­na­jąc drogę ucieczki. Za­wró­ci­łam prze­ra­żona, ale ktoś ru­szył w ślad za mną. Sły­sza­łam jego ryt­miczne kroki. A może to było tylko bi­cie mo­jego serca? W końcu silna ręka za­ci­snęła się na moim ra­mie­niu, a druga za­kryła usta. Za­czę­łam wal­czyć z ca­łych sił. Mio­ta­łam się roz­pacz­li­wie, wie­dząc, że nie mam żad­nych szans w walce z prze­ciw­ni­kiem.

– Co ty, do cho­lery, wy­ra­biasz?! Tak bar­dzo chcesz zwró­cić na nas uwagę?! – syk­nął roz­draż­niony i od­wró­cił mnie twa­rzą do sie­bie. Naj­de­li­kat­niej rzecz uj­mu­jąc, Agu­stin był wście­kły. – Nie mu­szę na­sta­wiać za cie­bie karku, ro­zu­miesz? Je­śli chcesz, to idź, ale nie masz żad­nych szans!

Za­wi­ro­wało mi w gło­wie. Pod­świa­do­mie wie­dzia­łam, że ma ra­cję, ale nie by­łam jesz­cze go­towa, by to usły­szeć, a już na pewno nie by­łam go­towa po­go­dzić się z tym.

– Skąd mam wie­dzieć, że je­steś po mo­jej stro­nie? – Głos drżał mi bar­dzo mocno. Mia­łam, pro­blem z wy­ar­ty­ku­ło­wa­niem po­szcze­gól­nych słów. – Dla­czego miał­byś mi po­ma­gać? Dla­czego mam ci za­ufać? Skąd mam wie­dzieć, że nie chcesz mnie za­bić? – Emo­cje spra­wiały, że mó­wi­łam co­raz gło­śniej i co­raz bar­dziej płacz­li­wie.

Agu­stin się­gnął pod ma­ry­narkę i płyn­nym ru­chem wy­jął broń. Od­bez­pie­czył ma­ga­zy­nek i przy­ło­żył mi lufę do klatki pier­sio­wej. Przez cienki ma­te­riał su­kienki po­czu­łam prze­szy­wa­jące zimno me­talu. Za­mknę­łam oczy i nie mo­głam się oprzeć wra­że­niu, że za­raz upadnę. Kiedy uświa­do­mi­łam so­bie, że je­den je­dyny strzał wy­star­czy, by po­zba­wić mnie ży­cia, po­czu­łam, jak po po­liczku spły­nęła mi ko­lejna go­rąca łza. Wstrzą­snął mną nie­kon­tro­lo­wany szloch, któ­rego nie by­łam w sta­nie za­trzy­mać.

– Obie­ca­łem ojcu, że zajmę się pro­ble­mem i tylko w ten spo­sób udało ci się wyjść z pa­łacu cało. Mia­łem się cie­bie po­zbyć gdzieś, gdzie można ła­two upo­zo­ro­wać wy­pa­dek, poza tym ko­lejny trup w Mon­tjuic nie był im po­trzebny. – Od­cze­kał chwilę, by się upew­nić, że jego słowa do mnie do­cie­rają. – Gdy­bym chciał cię za­bić, już byś nie żyła, ro­zu­miesz? – po­wie­dział znie­cier­pli­wiony. – A te­raz bę­dziesz mnie słu­chać, bo tak się składa, że je­stem twoją je­dyną szansą. Bę­dziesz ro­bić wszystko, co ci każę. Je­śli każę ci paść na zie­mię, zro­bisz to na­tych­miast. Je­śli każę ci biec, zro­bisz to bez oglą­da­nia się za sie­bie. Ro­zu­miesz?

To­tal­nie za­ła­mana ski­nę­łam głową.

– Wsia­daj. – Oto­czył mnie ra­mie­niem i po­cze­kał, aż usiądę na sie­dze­niu pa­sa­żera. – Wiem, że się bo­isz, ale te­raz naj­waż­niej­sze jest, że­byś wie­działa, kto jest po two­jej stro­nie. Nie prze­bie­ram w sło­wach, bo nie ma na to czasu. Wie­rzysz mi?

– A może od­wie­ziesz mnie na po­li­cję?

– Chyba żar­tu­jesz – prych­nął po­iry­to­wany. – On ma ich wszyst­kich w kie­szeni.

Zro­zu­mia­łam wtedy, że miał na my­śli swo­jego ojca, a po­garda, z jaką wy­po­wie­dział to zda­nie, do­dała mi w ja­kiś nie­zro­zu­miały spo­sób otu­chy. Może on nie chce mieć nic wspól­nego z tym, co robi jego oj­ciec? Zresztą udo­wod­nił mi wła­śnie do­bit­nie, że gdyby nie był po mo­jej stro­nie, to już le­ża­ła­bym mar­twa w rynsz­toku.

Zo­sta­wił mnie na mo­ment samą i wpro­wa­dził le­xusa do ga­rażu, po czym opu­ścił me­ta­lową bramę.

– Przy­je­cha­li­śmy tu tylko po to, że­byś zmie­nił sa­mo­chód na szyb­szy? – Nie wy­glą­dał na szcze­gól­nie roz­mowną osobę, o czym się zresztą zdą­ży­łam prze­ko­nać, ale mu­sia­łam prze­cież wie­dzieć, co da­lej. Do­cie­kli­wość była moją wro­dzoną ce­chą, a praca dzien­ni­karki jesz­cze wzmoc­niła umie­jęt­ność po­zy­ski­wa­nia in­for­ma­cji. Te­raz jed­nak czu­łam się zu­peł­nie bez­radna, na­gle wszyst­kie mą­dro­ści wy­pa­ro­wały mi z głowy i po raz pierw­szy w do­ro­słym ży­ciu za­cho­wy­wa­łam się jak prze­stra­szona dziew­czynka.

– Błąd Pie­gu­sko, tam­ten sa­mo­chód bar­dzo ła­two można na­mie­rzyć, a o ist­nie­niu tego nie mają po­ję­cia. Po­wiedzmy, że vo­lvo cze­kało na od­po­wiedni czas, który nie­stety w końcu nad­szedł. – Jego ton zro­bił się odro­binę swo­bod­niej­szy. – Mia­łem na­dzieję, że może ni­gdy się nie przyda.

Ja na­to­miast na­bra­łam na­dziei, że może jed­nak uda mi się na­kło­nić go do kon­wer­sa­cji, więc cią­gnę­łam da­lej.

– Do­kąd je­dziemy?

– Im mniej wiesz, tym le­piej dla nas obojga.

I ko­niec te­matu. To na tyle z „sie­dzimy w tym ra­zem, więc mu­simy wspól­nie usta­lić plan”. Otwo­rzy­łam usta go­towa za­pro­te­sto­wać, ale za­mknę­łam je z po­wro­tem i od­wró­ci­łam się do okna. Zmę­cze­nie za­częło mnie po­woli przy­gnia­tać. Je­cha­li­śmy tak szybko, że wszyst­kie mi­jane bu­dynki wy­glą­dały jak smugi. W końcu po­czu­łam, że moje po­wieki ro­bią się nie­zno­śnie cięż­kie i po­zwo­li­łam im na mo­ment opaść. Tylko na mo­ment, bo w końcu mu­sia­łam utrzy­mać czuj­ność.

Naj­wy­raź­niej jed­nak za­snę­łam, bo kiedy otwo­rzy­łam oczy, ro­biło się już ja­sno. By­łam w au­cie sama. Ra­zem z tą świa­do­mo­ścią mo­men­tal­nie po­ja­wił się nie­po­kój. Za­czę­łam się roz­glą­dać. Nie mia­łam bla­dego po­ję­cia, gdzie je­stem, w za­sięgu wzroku mia­łam ja­kieś ma­ga­zyny i coś jak wielki, pu­sty par­king. Przej­rza­łam się w lu­sterku wstecz­nym. Z roz­ma­zaną ma­skarą wy­glą­da­łam na­prawdę ża­ło­śnie. Rąb­kiem su­kienki star­łam (a ra­czej roz­ma­za­łam) czarne smugi i po­now­nie się ro­zej­rza­łam, wy­pa­tru­jąc Agu­stina. Jak na za­wo­ła­nie wy­szedł z jed­nego z bla­sza­ków, nio­sąc ja­kiś pa­ku­nek.

– Cześć, Pie­gu­sko, jak się spało? – Usiadł za kie­row­nicą i otwo­rzył pa­pie­rową torbę. – Kawa i ka­napka z tuń­czy­kiem, trzy­maj. Po­sta­raj się nie za­pa­sku­dzić ta­pi­cerki, tu masz ser­wetki.

Przej­mo­wał się głu­pią ta­pi­cerką, zu­peł­nie jak­by­śmy nie mieli po­waż­niej­szych pro­ble­mów. Pa­trzy­łam na niego onie­miała. Nie wy­glą­dał na szcze­gól­nie za­gu­bio­nego czy wy­stra­szo­nego. Wręcz prze­ciw­nie, mo­gła­bym przy­siąc, że ma ja­kiś nie­za­wodny plan, dzięki któ­remu wy­wi­niemy się z tej ca­łej hi­sto­rii bez szwanku. Przez se­kundę mia­łam na­dzieję, że jest taj­nym agen­tem, któ­remu przez przy­pa­dek wtar­gnę­łam w sam śro­dek mi­sji i który te­raz bez wy­siłku wy­cią­gnie mnie z ta­ra­pa­tów. Pew­nie dla­tego nic mi nie mówi. Ten po­mysł od razu wy­dał mi się nie­do­rzeczny i od­rzu­ci­łam taką moż­li­wość. Po­my­śla­łam, że na­oglą­da­łam się za dużo fil­mów o Ja­me­sie Bon­dzie i o ile on z po­wo­dze­niem mógłby za­grać su­per­przy­stoj­nego agenta ła­mią­cego ko­biece serca, to ja z całą pew­no­ścią nie wy­glą­da­łam jak Halle Berry czy Olga Ku­ry­lenko.

– Dzięki. – Od­pa­ko­wa­łam ka­napkę i zmu­si­łam się do pierw­szego kęsa. Żo­łą­dek od­ma­wiał mi po­słu­szeń­stwa, ale roz­są­dek na­ka­zy­wał zjeść śnia­da­nie. – Co te­raz? Gdzie je­ste­śmy?

– Za dużo py­tań. – Siorb­nął gło­śno łyk kawy – Niech to szlag, ja­kie go­rące!

– Chcia­ła­bym wie­dzieć, co da­lej – nie ustę­po­wa­łam. – Jaki mamy plan?

– Od planu je­stem ja, od wy­ko­ny­wa­nia po­le­ceń ty. Ro­zu­miesz? Nie mogę się sku­piać na ra­to­wa­niu ci tego zgrab­nego ty­łeczka i niań­cze­niu cię rów­no­cze­śnie.

– Nie wie­rzę, ale z cie­bie du­pek. – Ugry­złam ko­lejny kęs. – I szo­wi­ni­sta. Ale wiesz, przy­po­mnę ci je­den szcze­gół. Gdyby nie ty, ni­gdy nie we­szła­bym do tej bi­blio­teki i pew­nie dzi­siaj ob­ra­bia­ła­bym zdję­cia w re­dak­cji. Ten ob­raz wy­rył mi się w mó­zgu, już ni­gdy nie będę w sta­nie za­po­mnieć tego, co zo­ba­czy­łam.

– Wiem, ta­kich wspo­mnień nie da się wy­ma­zać i wiesz co, mam ich tro­chę wię­cej niż ty. Hej, nie martw się, je­steś w do­brych rę­kach. – Na mo­ment cała jego aro­gan­cja wy­pa­ro­wała. Ale tylko na mo­ment, bo wkrótce do­dał: – A to, że chcia­łem cię opro­wa­dzić, to wła­ści­wie twoja wina. Dziew­czyno, aż się pro­sisz o kło­poty. Gdy­byś zo­stała grzecz­nie w stre­fie dla prasy, nic by się wczo­raj nie wy­da­rzyło. Po­wiedzmy, że wy­glą­da­łaś tak roz­bra­ja­jąco, że mia­łem co do cie­bie cał­kiem cie­kawe plany. – Za­chi­cho­tał, za co zgro­mi­łam go wzro­kiem.

Do sa­mo­chodu zbli­żył się męż­czy­zna ubrany w gra­na­towy kom­bi­ne­zon po­pla­miony sma­rem. Agu­stin opu­ścił szybę, a męż­czy­zna po­chy­lił się w jego kie­runku.

– Wszystko go­towe pro­szę pana.

– Świet­nie. Gdzie mogę zo­sta­wić auto?

– W han­ga­rze po pra­wej stro­nie.

– Dzięki. – Agu­stin za­mknął szybę i po­woli wje­chał do wska­za­nego han­garu. – Pie­gu­sko, mam na­dzieję, że nie masz cho­roby lo­ko­mo­cyj­nej…

– Ma­risa. – Dupku, do­da­łam w my­ślach.

– Chodź. – Wy­siadł z vo­lvo i po­cze­kał na mnie.

Kiedy wy­szli­śmy na ze­wnątrz, stało się ja­sne, dla­czego py­tał mnie o cho­robę lo­ko­mo­cyjną. Za ste­rami czar­nego he­li­kop­tera sie­dział już pi­lot i pa­trzył na nas wy­cze­ku­jąco.

– Może to nie jest naj­bar­dziej kom­for­towy śro­dek trans­portu, ale przy­naj­mniej nie bę­dziemy mu­sieli pro­sić o zgodę na lą­do­wa­nie, a więc nikt się nie do­wie, że się prze­mie­ści­li­śmy. Wska­kuj. – Po­dał mi rękę i po­mógł wsiąść. – La­ta­łaś już kie­dyś śmi­głow­cem?

– Nie. To jest bez­pieczne?

Agu­stin za­śmiał się gar­dłowo i z roz­ba­wie­niem po­krę­cił głową. Po­iry­to­wało mnie to. Trak­to­wał mnie w spo­sób, który uwa­ża­łam za cał­ko­wi­cie nie do przy­ję­cia, ale nie­stety nie mia­łam na to wpływu. By­łam roz­draż­niona, że naj­pierw wpa­ko­wał mnie w ten cały ba­ła­gan, a te­raz za­cho­wuje się, jakby miał do czy­nie­nia z nie­zbyt roz­gar­niętą ośmio­latką. Mia­łam do­syć tej pro­tek­cjo­nal­nej pozy.

– Mogę wie­dzieć, co cię tak roz­ba­wiło?

– Se­rio tego nie wi­dzisz? Szuka cię kil­ku­na­stu śred­nio mi­łych „ochro­nia­rzy” mo­jego ojca, a ty mar­twisz się lo­tem? Tu je­steś o wiele bez­piecz­niej­sza, no chyba że nas ze­strzelą. – Pa­trząc na mnie z bez­tro­skim uśmie­chem, za­piął mi pas bez­pie­czeń­stwa. – Mo­żemy star­to­wać – po­wie­dział do pi­lota.

– A wiesz, co ja wi­dzę? – Znowu ścią­gnę­łam na sie­bie jego uwagę. Sta­ra­łam się przy­brać zde­cy­do­wany i ja­do­wity ton głosu. – Wi­dzę, że zro­bi­łam straszny błąd, ufa­jąc, że taki la­lu­sio­waty aro­gant bę­dzie w sta­nie mi po­móc... – W tym mo­men­cie ode­rwa­li­śmy się od ziemi. Ma­szyną de­li­kat­nie za­ko­ły­sało i za­czę­li­śmy się wzno­sić. – I wiesz, co jesz­cze wi­dzę? Całą masę kom­plek­sów skrzęt­nie ukry­wa­nych za zu­chwa­ło­ścią i głu­pa­wymi tek­stami.

– Po­wiedzmy, że we­zmę so­bie do serca twoje spo­strze­że­nia. – Pu­ścił do mnie oczko i od­wró­cił się, co tylko spo­tę­go­wało moją złość.

– Nie trak­tuj mnie tak! Chyba mam prawo wie­dzieć, co da­lej!

– O rany, mó­wisz zu­peł­nie jak moja była, a na­wet jesz­cze ze sobą nie spa­li­śmy.

– Co jest z tobą nie tak?! – Za­kry­łam twarz dłońmi, przy­znaję, że w tym mo­men­cie zbie­rało mi się na płacz.

– No prze­stań się ma­zać, jesz­cze bę­dziemy mieli oka­zję – do­dał za­czep­nie.

– Chcę wy­siąść – po­wie­dzia­łam le­d­wie sły­szal­nie.

– Nie ma ta­kiej opcji.

– Chcę wy­siąść! – krzyk­nę­łam.

– Słu­chaj, skoro dla cie­bie zro­bi­łem z sie­bie ru­chomy cel, to nie za­mie­rzam te­raz po­zwo­lić im cię do­paść. Ro­zu­miesz? – Znowu był cał­ko­wi­cie po­ważny. Wbił we mnie twarde spoj­rze­nie, aż prze­szedł mnie dreszcz. – Wczo­raj wy­ja­śni­łem ci sy­tu­ację, a ty pod­ję­łaś de­cy­zję, że bę­dziesz mi ufać. Pa­mię­taj, że nie masz lep­szej opcji.

Te­raz to ja się od­wró­ci­łam w stronę okna, koń­cząc dys­ku­sję. Za­ci­snę­łam dło­nie w pię­ści. Czu­łam, jak pa­znok­cie wbi­jają mi się w skórę, ale nie ro­biło to na mnie wra­że­nia. Po raz ko­lejny sta­ra­łam się prze­ana­li­zo­wać sy­tu­ację. Bio­rąc pod uwagę, co zo­ba­czy­łam po­przed­niego wie­czora i co waż­niej­sze, że mnie za­uwa­żono, po­win­nam być już mar­twa. Pięk­nie, wi­dzę te na­główki w pra­sie co­dzien­nej, po­my­śla­łam po­sęp­nie – „Dzien­ni­karka zna­le­ziona z kulką w gło­wie”.

Jed­nak wciąż ży­łam i wy­da­wało się, że na ra­zie nie mie­li­śmy żad­nego „ogona”. Nie chcia­łam na­wet do­pusz­czać do sie­bie my­śli o tym, co by się stało, gdyby Agu­stin alias „ten wredny typ” mnie wczo­raj zo­sta­wił. Re­asu­mu­jąc, wy­daje się, że na ra­zie by­łam z nim bez­pieczna, ale prze­cież nie zna­łam go na tyle, by móc mu bez­gra­nicz­nie za­ufać. Czy mo­głam być pewna, że w sy­tu­acji za­gro­że­nia nie wyda mnie, żeby ra­to­wać sie­bie? Z całą pew­no­ścią nie. A więc za­sada za­ufa­nia ogra­ni­czo­nego do mi­ni­mum. No i ta jego oso­bo­wość. Zer­k­nę­łam na niego ukrad­kiem. Za­bój­czo przy­stojny, ale zde­cy­do­wa­nie zdrowo po­rą­bany. Jego zmien­ność na­stro­jów była wprost nie do znie­sie­nia. Może i przy­wykł do ta­kiego ży­cia, ale ja z całą pew­no­ścią nie. Nie sta­rał się mi ni­czego wy­tłu­ma­czyć, ani uspo­koić. A kiedy wo­łał na mnie „Mała” albo „Pie­gu­ska” przy­się­gam, że mia­łam ochotę mu przy­ło­żyć. Wy­da­wało się jed­nak, że co do jed­nego miał ra­cję: jak do tej pory był moją naj­lep­szą, a może na­wet je­dyną szansą na wyj­ście z tego cało.

– Le­cimy do Rzymu – po­wie­dział obo­jęt­nie. Na­sze oczy na mo­ment się spo­tkały i przy­się­gam, że znowu wy­da­wał się pra­wie miły, pra­wie opie­kuń­czy. – Je­śli uspo­koi cię to, przez ja­kiś czas tam po­bę­dziemy.

– Dzięki – mruk­nę­łam, bo to już był ja­kiś po­stęp.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki