50,00 zł
W serii Biblioteka Klasyków prezentujemy pięciotomową edycję "Utworów wybranych" Marka Twaina, której lwią część stanowią krótkie i dłuższe prozy: opowiadania, bajki, skecze, felietony i humoreski. Dwa pierwsze tomy aspirują do miana najobszerniejszej polskiej edycji małych i większych utworów Twaina. Wiele z nich ma swoją polską premierę - w przekładach Macieja Świerkockiego i Hanny Pustuły-Lewickiej. Zbieramy i wznawiamy klasyczne tłumaczenia Antoniego Słonimskiego, Antoniego Marianowicza, Krystyny Tarnowskiej. Pod szyldem "Eposu rzeki Missisipi" wznawiamy świetne przekłady Zbigniewa Batki przygód Tomka Sawyera i Hucka Finna oraz autobiograficzne "Życie na Missisipi". Edycję wieńczą utwory, które można by nazwać fantastycznymi, wśród nich "Tajemniczy przybysz" i jego nieznany dotąd po polsku wariant oraz "Jankes na dworze króla Artura". Całość została opatrzona posłowiem Jerzego Jarniewicza.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 642
© Copyright for the Polish edition
by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022
Mecz, jakiego jeszcze nie widziano; Bal pionierów. Notatka karnawałowa; Dlaczego podałem się do dymisji; Prośba o informację; Sekretarz senatora; Służący generała Washingtona. Notatka biograficzna; O braciach syjamskich; Chłopczyk, policjant i Chińczycy; Jak dokonałem krwawej masakry; Mój zegarek. Powiastka dydaktyczna; Sprawa wielkiego kontraktu mięsnego; Tajemnicze odwiedziny; Groteskowa autobiografia; Mowa o ubezpieczeniach od wypadków. Wygłoszona w Hartford podczas obiadu na cześć Corneliusa Walforda z Londynu; Podróż międzyplanetarna; Rogers; Opowiadanie komiwojażera; Rewolucja w Pitcairn © copyright for the Polish translation by The Estate of Antoni Marianowicz; Odpowiedzi na listy; W sprawie pokojówek; Nieszczęsny narzeczony Aurelii; Okazowy staruszek; Wzmianka pana Bloke’a© copyright for the Polish translation by Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi Stowarzyszenie w Laskach; Słynna skacząca żaba z hrabstwa Calaveras; Ostatnie słowa wybitnych ludzi; Wywiad z dzikim człowiekiem; Anons nowego działu „Memoranda”; Dan Murphy; Europejskie wojny; Królewski zaszczyt; Nadciągająca epidemia; Nasz kochany wariatuńcio; Niezwykła relikwia; O zapachach; Przykre doświadczenie; „Turniej rycerski” Anno Domini 1870; Umiejętności kontra szczęście; Wspomnienie; Wspomnienie z zapadłej dziury; Komitet Przydawania Prestiżu; Osobliwa republika Gondour; Człowiek, który zatrzymał się „U Gadsby’ego”; Edward Mills i George Benton. Opowiastka © copyright for the Polish translation by Hanna Pustuła-Lewicka; Opowieść o duchu; Sójka © copyright for the Polish translation by Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi Stowarzyszenie w Laskach; Prawdziwa historia. Powtórzona słowo w słowo tak, jak ją słyszałem © copyright for the Polish translation by Maciej Świerkocki; Dziwne zdarzenie; McWilliamsowie i dzwonek alarmowy; Byłem kurierem © copyright for the Polish translation by the Estate of Ewa Życieńska; Opowieść otrutego © copyright for the Polish translation by Anna Przedpełska-Trzeciakowska
Nie udało nam się skontaktować ze spadkobiercami Aliny Świderskiej (tłumaczki utworów Ludożerstwo w wagonach; Jak redagowałem dziennik w Tennessee; Wycieczka do Niagary; Jak redagowałem „Gazetę Rolniczą”; Bajeczki dla starych dzieci. W trzech częściach; Pani McWilliams i dyfteryt) oraz ze spadkobiercami Bronisławy Bałutowej (tłumaczki utworów Średniowieczny romans; Romans Alonza Fitz Clarence’a i Rosanny Ethelton). Prosimy o kontakt z sekretariatem: [email protected]
Projekt obwoluty i okładki
Łukasz Zbieranowski / Fajne Chłopaki
na podstawie projektu Tadeusza Pietrzyka
Redaktor prowadzący
Kamil Piwowarski
Opracowanie redakcyjne
Ryszarda Krzeska
Korekta
Małgorzata Denys, Renata Kuk, Maciej Korbasiński
Polub PIW na Facebooku!
Księgarnia internetowa www.piw.pl
Wydanie pierwsze, Warszawa 2022
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01 e-mail: [email protected]
ISBN 978-83-8196-503-3
Jedyne prawdziwe i godne zaufania sprawozdanie z wielkiej walki bokserskiej o nagrodę 100 tys. dolarów, która odbyła się zeszłej niedzieli pomiędzy Jego Ekscelencją L. Stanfordem, gubernatorem Kalifornii, a Wielce Szanownym F.F. Lowem, kandydatem na gubernatora tegoż stanu.
Nasz świat sportowy znajdował się w zeszłym miesiącu w stanie gorączkowego podniecenia, spowodowanego walką bokserską o nagrodę 100 tys. dolarów między dwoma najznakomitszymi obywatelami Kalifornii. Wysokie stanowisko społeczne zawodników i wybitna rola, odgrywana przez nich w życiu politycznym, w połączeniu z prawdziwie królewską sumą, przeznaczoną dla zwycięzcy walki, złożyły się na niezmierne zainteresowanie imprezą oraz na rozgłos, jakiego chyba nie zdobyły żadne zawody sportowe od początku świata. Splendoru dodawały walce osoby sekundantów. Po stronie F.F. Lowa występował ni mniej, ni więcej, tylko Wielce Szanowny Field, sędzia Sądu Najwyższego Stanów Zjednoczonych, po stronie gubernatora Stanforda zaś sam Wielce Szanowny W.M. Steward (zwany potocznie Stewardem Sadystą), jeden z najpopularniejszych i najwybitniejszych prawników w stanie Nevada, członek Zgromadzenia Konstytucyjnego i, jak można przypuszczać, przyszły senator USA. Zarówno więc zapaśnicy, jak i sekundanci stanowili zespół talentów nienotowany dotychczas przy takich okazjach.
Steward i Field prowadzili ze swymi pupilami stałe treningi w lokalu Misji już na sześć tygodni przed walką. Zainteresowanie publiczności było tak wielkie, że tysiączne tłumy odwiedzały codziennie to święte miejsce, aby zdobyć choćby okruchy informacji na temat fizycznych i fachowych postępów, jakie poczynili szanowni akrobaci ubiegający się o stanowisko gubernatora. Kiedy dowiedziano się, że Stanford rozbił na atomy beczkę mąki jednym uderzeniem swej mocarnej pięści, miał on opinię publiczną za sobą. Kiedy jednak rozeszła się wieść, że Low zdemolował jednym swym sierpem okazały kocioł parowy – nastąpiły nowe wahania. Zmiany takie następowały z dnia na dzień, utrzymując umysły w stanie intensywnego wrzenia, który oby nie zmienił się w stan chroniczny!
Walka wyznaczona była na niedzielę, godz. 10 rano. Już od 9 wszelkie pojazdy oraz nadające się do celów pociągowych zwierzęta wprawione zostały w ruch, a ulice prowadzące do miejsca spotkania zaroiły się tłumem, którego liczebności niepodobna nawet było ocenić.
Postanowiłem znaleźć się na miejscu wczesnym rankiem. Nie powiem, aby zachwycił mnie sposób, w jaki obudzony zostałem przez portiera. Ten inteligentny funkcjonariusz hotelowy wyrwał mnie z kojących snów, przypuszczając nagły, dziki atak do mych pałacowych apartamentów i drąc się wniebogłosy: „Wstawać!”.
Miejscowy stajenny zaopatrzył mnie w uroczystego konia o niezmiernie długich kończynach i krótkim tułowiu – coś w rodzaju ożywionego taboretu – którego uporczywie nazywał rumakiem. Próbowałem wyjaśnić mu, iż niepotrzebne mi jest zwierzę o tak ponurej i dostojnej powierzchowności, jako że nie udaję się na pogrzeb. Odparł na to, że rumak odznacza się skłonnościami myślicielskimi jedynie w stajni, zaś poza nią zmienia się natychmiast w jednego z najpogodniejszych czworonogów pod słońcem.
Człowiek ten miał rację.
Mój rumak okazał się istotnie pogodnym zwierzęciem. Niestety, dowcipy przychodziły mu na myśl z tak niepokojącą gwałtownością, że wolałbym z daleka obserwować jego zabawne ewolucje. Potrafił na przykład umieścić przednie nogi w jednym z przejeżdżających pojazdów, rozsiadając się jednocześnie przy wolnym stoliku w restauracji Barry’ego i Pattena.
Budząc ogólną wesołość, dojechałem w końcu na teren walki. Zapaśnicy byli już rozebrani i przygotowani do starcia. Obaj odznaczali się znakomitą kondycją, a ich muskuły sprawiały rozkosz znawcom sportu. Stanford był wyższy i mocniej zbudowany, Low zaś – zdaniem fachowców – bardziej ruchliwy i zwinny. Ubiór atletów przypominałby strój greckich niewolników, gdyby nie cieliste trykoty i wysokie, sznurowane buty.
Ring ustawiony był na plaży w odległości jakichś dwudziestu kroków od brzegu Pacyfiku, upstrzonego tu i ówdzie potwornymi sylwetami lwów morskich, które nie chciały widać stracić okazji przyjrzenia się niezwykłemu widowisku.
Pięć minut po dziesiątej sędzia zawodów, brygadier Wright, dał sekundantom sygnał rozpoczęcia walki. Zawodnicy powstali z krzeseł, co publiczność przyjęła wrzaskiem, zagłuszającym huk morza.
P i e r w s z a r u n d a. Zawodnicy podali sobie ręce, po czym na znak sędziego ringowego przystąpili do akcji. Low wypuścił błyskawiczną lewą i trafił Stanforda w oko. W tej samej chwili Stanford zrewanżował mu się ciosem w ucho. Po kilku ładnych seriach zawodnicy powrócili do swych narożników.
D r u g a r u n d a. Stanford wypuścił celny uppercut, ale Low odparował go wspaniale i nagle zaaplikował Stanfordowi pyszny cios w ciemię. Po kilku oszukańczych unikach (do których obaj zawodnicy przywykli w życiu politycznym) runda zakończyła się bez wyraźnej przewagi żadnej ze stron.
T r z e c i a r u n d a. Obaj zawodnicy zaczęli zdradzać objawy zmęczenia. Low przypuścił potworny atak huraganowy, na który Stanford odpowiedział trzęsieniem ziemi na żołądku Lowa (podniecenie na widowni). Parę uników – i gong.
C z w a r t a r u n d a. Szybka wymiana ciosów. Stanford odsłonił się na chwilę, co wyzyskał Low, rozkwaszając mu nos (entuzjazm na widowni).
P i ą t a r u n d a. Stanford przystąpił do akcji wyraźnie zirytowany i grzmotnął przeciwnika w łeb efektowną lewą (ekstaza na widowni).
Od tej chwili aż do zakończenia konfliktu nie wydarzyło się już nic, co przypominałoby regularną walkę bokserską. Obaj atleci wpadli w furię i obraz zawodów zaczął przedstawiać się następująco:
Zaledwie Low uprzytomnił sobie, że ma w głowie dość okazałą wklęsłość, spowodowaną ciosem Stanforda, przypuścił jeden z najgwałtowniejszych ataków. Nagłym ciosem wtłoczył on nos Stanforda tak głęboko w czaszkę, że powstało w tym miejscu zagłębienie o pojemności przeciętnej kompotierki. Nie muszę dodawać, że przez konieczność zrobienia miejsca dla niezmiernej ilości nosa oczy gubernatora Stanforda zostały tak bardzo stłoczone i wypchnięte ku przodowi, że przypominały one raczej organy wzroku konika polnego. W ogóle Stanford zmienił się na twarzy tak bardzo, że najbliżsi przyjaciele z ledwością mogli go poznać.
Rysy Stanforda (a raczej to, co pozostało z jego rysów) zdradzały teraz mordercze instynkty. Niespodziewanie wyrżnął on jednym ze swych ciosów taranów w nieuszkodzoną dotąd stronę głowy Lowa. Mój Boże, cóż za upiorny widok przedstawiał teraz kandydat na gubernatora – jakiś chłopak powiedział, że wygląda on jak „rozdeptany burak”.
Low był wyraźnie wstrząśnięty. Mimo to zdołał jednak wypuścić cios z prawej, który odgiął podbródek gubernatora Stanforda głęboko do tyłu.
Stanford czuł się przez chwilę nieswojo i wydawało się, jak gdyby usiłował odnaleźć żutą przez siebie tabakę na dawnym miejscu pod dolnymi zębami. Wkrótce jednak przyszedł do siebie i odpowiedział ciosem w ulubione rejony, to jest w głowę Lowa. Cios ten wywołał tak wielkie spustoszenie, że na właściwym miejscu pozostały tylko włosy, trzymające się na kręgosłupie szanownego kandydata niby słomiana strzecha na drągu.
Low jednak zniósł to po męsku i zaaplikował Stanfordowi uderzenie, które przebiło mu żebra. Korzystając z okazji, wyrwał on wówczas gubernatorowi lewe płuco i walnął go tym organem po gębie.
Nie widziałem w mym życiu człowieka bardziej rozwścieczonego niż Stanford. Po prostu pienił się ze złości. Oczywiście terenem jego zemsty stała się ponownie głowa kandydata. Nagłym ruchem oderwał jej pozostałości od tułowia i powalił przeciwnika na deski (szał na widowni).
Wyczerpany niezwykłym wysiłkiem Stanford zachwiał się na nogach, co wykorzystał natychmiast Low. Ten zapaśnik bez głowy, ale i bez trwogi, przyskoczył nagle do Stanforda, wyrwał mu nogę z korzeniem i grzmotnął go tą bronią w oko. Zawsze czujny Bill Steward dostarczył swemu okaleczonemu pupilowi wygodnej kuli, po czym walka potoczyła się dalej z niezmniejszoną gwałtownością.
Ring pokryty był wielką ilością rozmaitych części ciała, z których można by skonstruować trzech do czterech mężczyzn przeciętnego wzrostu. Już samego mózgu wystarczyłoby chyba na wyposażenie całego okręgu (któregokolwiek w moim rodzinnym, zacnym stanie Missouri).
Korzystając z chwili nieuwagi przeciwnika, Low chwycił Stanforda za włosy, zatoczył nim w powietrzu trzykrotne koło niby lassem, po czym rzucił go na ziemię z taką siłą, że z gubernatora pozostało coś na kształt spuchniętego robaka.
Stanford podniósł się jednak bezzwłocznie i zawodnicy starli się na nowo z taką zawziętością, że już wkrótce pozostały z nich tylko nędzne odpadki. Nie można było rozróżnić, do którego z przeciwników należą poszczególne resztki. Było to okropne.
Bill Steward i sędzia Field przypatrywali się przez parę minut szczątkom swych pupilów, po czym nie mogąc wskazać zwycięzcy, rzucili jednocześnie na ring ręczniki. Brygadier Wright ogłosił, że walka zakończyła się wynikiem nierozstrzygniętym. Nie usłyszę już chyba nigdy tak potwornego wrzasku, jak ten, który nastąpił później. Amen.
Na rozkaz brygadiera Wrighta przyniesiono kosze, w które sekundanci pozbierali szczątki zawodników. Ja zaś, uważając zabawę za skończoną, uporządkowałem notatki, po czym poszedłem po mego piekielnego rumaka, który tymczasem dokonał nowych wyczynów, pożerając...
W a ż n e p o s t s c r i p t u m.
Szanowny redaktorze, padłem ofiarą nikczemnego oszustwa. Zostałem nabrany przez mego kolegę po fachu, Franka Lowlera. Przed chwilą wyszedłem z hotelu i pierwszą osobą, którą spotkałem, był pan gubernator Stanford, równie cały i nienaruszony jak pan albo ja. Zaniemówiłem z wrażenia. Po chwili oczom moim ukazał się rumiany pan Low z własną głową na własnym karku, ze wszystkimi członkami ciała na właściwych miejscach. Byłem wstrząśnięty. Parę słów zamienionych z Lowem utwierdziło mnie w przekonaniu, że zostałem w haniebny sposób wystrychnięty na dudka. Lowler opowiedział mi wyssaną z palca historię na temat spotkania, które nie odbyło się ani nie odbędzie nigdy na żadnym ringu. W mojej prostoduszności uwierzyłem mu i spisałem to sprawozdanie tak, jak gdybym osobiście przyglądał się wypadkom, upiększając je dla większego autentyzmu mnóstwem wiarygodnych szczegółów. Wielu przecież reporterów przede mną postępowało w taki sposób. Zastanawiałem się nad moją szczególną sytuacją i doszedłem do dwóch wniosków: że Lowler jest skończonym łajdakiem i że ja jestem skończonym osłem. Co do pierwszego przyznaję, że żywiłem pewne podejrzenia, drugi zaś wniosek jest mi dobrze znany od blisko ćwierćwiecza.
Pragnąłbym przeprosić w sposób jak najbardziej uroczysty pana gubernatora Kalifornii oraz pana Lowa, jak również sędziego Fielda i pana W.M. Stewarda za krzywdę, jaką w mej bezgranicznej głupocie wyrządziłem ich dobremu imieniu, publikując powyższe krwawe brednie. Nie rozumiem doprawdy, jak mogłem posądzić podobnie wykwintnych i wykształconych ludzi o to, aby brali udział w tak niskiej rozrywce jak walka bokserska. Polityka – to przecież coś zupełnie innego. Wszystkiemu winien jest ten potwór Lowler. Jeśli spotkam jeszcze kiedy tego łotra, oskalpuję go w jednej chwili. Taki już jestem, panie redaktorze, taki mam styl.
1863
przełożył Antoni Marianowicz
Wielka doroczna zabawa – bal pionierów – odbyła się niedawno w Occidentalu. Niewątpliwie zainteresują czytelników poniższe notatki na temat strojów noszonych przez piękne uczestniczki tej niezapomnianej imprezy.
Pani W.M. była ubrana w elegancki pâté de foie gras, wykonany na specjalne zamówienie i ogólnie podziwiany. Panna S. miała włosy upięte w gustowną piramidkę. Stanowiła ona ośrodek zainteresowania panów i wzbudzała zazdrość wszystkich dam. Pani G.W. była szykownie odziana w przewiewne tout ensemble; gdziekolwiek się pokazała, witały ją ogłuszające owacje. Pani N.C. nosiła białe rękawiczki z koźlej skórki. Jej skromne i ujmujące zachowanie harmonizowało z bezpretensjonalną skromnością stroju i zjednywało jej ogólną sympatię.
Czarująca panna M.M.B. ukazała się okryta zdumiewającymi kaskadami, których nieporównany szyk i objętość wzbudzały uznanie zarówno wśród pionierów, jak i emigrantów. Jakże była piękna!
Królewska pani L.R. nosiła z wdziękiem nowy, piękny komplet sztucznych zębów, wywoływany zaś przez nie efekt słów bon jour wzmagany był jeszcze przez jej zarówno zachwycający, jak i umiejętnie stopniowany uśmiech.
Panna R.P., z właściwą sobie niechęcią do krzykliwości stroju, nosiła zwykły biały kołnierzyk z koronek, przytwierdzony soliterem z czysto perłowej masy. Pyszny kontrast między promienną żywością jej naturalnego oka a nieruchomą powagą oraz łagodnością sztucznego był przedmiotem powszechnego entuzjazmu.
Panna C.L.B., właścicielka wytwornie emaliowanego, ślicznego noska, czyściła go od czasu do czasu z tą niebywałą elegancją, jaka cechuje wykwintne niewiasty z wielkiego świata; niebywale wyszukany dźwięk, jaki przy tym wydawała, doprowadzał do ekstazy wszystkich, którym dane było szczęście uczestniczenia w balu.
1865
przełożył Antoni Marianowicz
Był sobie na świecie niedobry chłopiec, którego nazywano Jim – mimo że, jeśli państwo zechcecie wejrzeć w te sprawy, przekonacie się, iż źli chłopcy w książeczkach przeznaczonych dla szkółek niedzielnych prawie zawsze noszą imię James. Dziwne, że ten właśnie nazywał się Jim, ale nie ma na to rady.
Jim nie miał chorej matki – pobożnej matki – która była chora na suchoty i chętnie zeszłaby do grobu, by wreszcie odpocząć, gdyby nie kochała tak bardzo swego syna i nie lękała się, że ludzie będą dlań zbyt surowi i zimni, skoro jej zabraknie. Większość złych chłopców w książkach szkolnych zwie się Jamesami i posiada chore matki, które uczą ich modlitwy wieczornej, nucą im żałosnym a czułym głosem kołysankę do snu, a potem całują ich na dobranoc, klęczą koło ich łóżka i płaczą.
Z tym jednak chłopcem sprawa miała się zupełnie inaczej. Nazywał się Jim, a matka jego była jak najzdrowsza, nie miała ani suchot, ani w ogóle niczego w tym rodzaju. Była zdrowa jak ryba, nie odznaczała się pobożnością, a przy tym wcale nie niepokoiła się o Jima. Zwykła ona mawiać, że jeżeli nawet Jim skręci kark, to będzie to mała strata. Usypiała go zawsze klapsami i nigdy nie całowała na pożegnanie: przeciwnie, wychodząc z pokoju, targała go za uszy.
Razu pewnego ów zły chłopak ukradł klucz od spiżarni, wlazł tam, najadł się konfitur, a do słoika dolał smoły, aby matka nie zauważyła braku. I podczas tej operacji nie ogarnął go wcale nagły lęk ani głos tajemniczy nie szepnął mu: „Czy to dobrze nie słuchać mamy? Czy to nie grzech tak postępować? Dokąd idą niegrzeczni chłopcy zjadający konfitury swych dobrych, miłych matek?”. Zły Jim nie ukląkł bynajmniej i nie przyrzekł solennie, że nigdy więcej nie będzie niegrzeczny, i nie wstał z lekkim sercem, i nie poszedł powiedzieć tego swojej mamusi, prosząc ją o przebaczenie, a ona nie pobłogosławiła go ze łzami dumy i wdzięczności w oczach. Nie. Tak dzieje się z wszystkimi niegrzecznymi chłopcami w książkach szkolnych, lecz – chociaż jest to bardzo dziwne – z Jimem wszystko działo się inaczej. Jim pożarł konfitury, rzekł: „klawo!” (według swojej wulgarnej maniery) – po czym zalał słoik smołą i znowu rzekł: „klawo!”, wreszcie zaśmiał się, dodając, że „stara wścieknie się chyba, gdy to zobaczy”. Gdy zaś ujrzała, Jim począł zaklinać się, że o niczym nie wie, po czym matka zbiła go rózgą i płakał on, nie zaś ona. Wszystko w tym chłopcu było niezwykłe – wszystko działo się z nim inaczej, niż dzieje się z niegrzecznymi Jamesami w książkach szkolnych.
Razu pewnego Jim wlazł na jabłoń farmera Acrone’a po to, by kraść jabłka; gałąź załamała się, to prawda, ale Jim nie spadł i nie złamał sobie ręki, przy czym nie pogryzł go zły brytan farmera i Jim nie przeleżał kilku tygodni w łóżku; nie okazał skruchy i nie stał się grzecznym chłopczykiem. O nie! Nakradł jabłek ile wlazło, po czym najspokojniej w świecie zlazł z drzewa; z psem, który nadbiegł, aby go rozszarpać, dał sobie doskonale radę, cisnąwszy weń z całej siły cegłą. Jest to rzeczywiście dziwne, gdyż nic podobnego nigdy nie zdarzyło się w tych miłych książeczkach w kolorowych okładkach, przedstawiających mężczyzn w przedziwnych frakowych marynarkach, grzybiastych kapeluszach i przykrótkich spodniach, kobiety zaś w sukniach, jakich nie spotyka się w życiu. Nie – nic podobnego nie trafia się w żadnej książce przeznaczonej dla naszych szkółek niedzielnych.
Innym razem Jim skradł scyzoryk swemu nauczycielowi, a lękając się, że zostanie zdemaskowany i obity, wsunął scyzoryk w czapkę George’a Wilsona, syna biednej wdowy pani Wilson, chłopca moralnego, najbardziej przykładnego chłopca ze wsi, który zawsze słuchał matki i nigdy nie mówił nieprawdy, kochał swe lekcje i ubóstwiał szkółkę niedzielną. I kiedy scyzoryk wypadł mu z czapki i biedny George zwiesił głowę i poczerwieniał jak gdyby w poczuciu winy, a zasmucony nauczyciel musiał zarzucić mu kradzież i już, już zamierzał spuścić rózgę na jego drżące plecy – siwowłosy, nieprawdopodobny sędzia z sądu pokoju nie ukazał się nagle między nimi, nie wyciągnął uroczyście ręki i nie oświadczył: „Wara od tego szlachetnego chłopca, tam oto stoi przestępca! Przechodziłem właśnie podczas pauzy koło szkoły i – niezauważony przez nikogo – widziałem, jak dokonane zostało przestępstwo!”. I po tym wszystkim Jima nie obito rózgami, a czcigodny sędzia, z pełnymi łez oczyma, nie wygłosił kazania i nie wziął George’a Wilsona za rękę i nie oświadczył, że taki chłopiec godzien jest lepszego losu, i nie kazał mu przyjść później do siebie, by mieszkał z nim pod jednym dachem, zamiatał mu biuro, palił w piecu, biegał na posyłki, rąbał drzewo, studiował prawo, był pomocnym żonie sędziego w gospodarstwie, zaś z całego pozostałego czasu korzystał dla swej zabawy, a za to wszystko otrzymywał po czterdzieści centów na miesiąc i rozkoszował się swym szczęściem. Nie. Tak byłoby się działo w książkach, ale tak nie stało się z George’em. Żaden stary krętacz sądowy nie wmieszał się do tej sprawy, toteż przykładny chłopiec George Wilson dostał lanie, Jim zaś cieszył się z tego, dlatego że Jim, proszę państwa, nienawidził przykładnych chłopców. Jim mówił, że „wstrętne mu są te zmokłe kury”. Oto jak się wyrażał ten zły, niegrzeczny chłopiec.
Ale najdziwniejsze ze wszystkiego, co działo się z Jimem, było to, że pojechał on łódką na przejażdżkę w niedzielę i nie utonął; innym zaś razem spotkała go burza, gdy łapał ryby w niedzielę, i bynajmniej nie zginął od pioruna!
Możecie państwo przeglądać wszystkie książki szkółek niedzielnych od dnia dzisiejszego aż po najbliższe święta Bożego Narodzenia i nie spotkacie nigdzie podobnych fenomenów. Przeciwnie, przeczytacie tam, że wszyscy niegrzeczni chłopcy, którzy jeździli w niedzielę łódką, musieli niechybnie utonąć i że wszystkich niegrzecznych chłopców, których spotkała burza podczas łowienia ryb w niedzielę, musiał koniecznie zabić piorun. Łódki z niegrzecznymi chłopcami zawsze wywracają się i zawsze bywa burza, gdy niegrzeczni chłopcy łapią ryby w niedzielę. W jaki więc sposób ocalał Jim – pozostanie naprawdę tajemnicą.
Jim, jak się wydaje, był jakiś zaczarowany, tak, na pewno tak być musiało. Wszystko mu uchodziło płazem. Jim podsunął nawet słoniowi w menażerii paczkę tytoniu i słoń nie zmiażdżył mu czaszki trąbą. Innym razem zakradł się po wodę miętową i wcale nie napił się przez omyłkę witriolu. Ukradł także ojcu fuzję, z której strzelał co niedzielę, i mimo to ani razu nie ustrzelił sobie trzech czy czterech palców. Raz w gniewie walnął swą najmłodszą siostrzyczkę w czoło, ale ona nie wiła się w bólach w ciągu długich dni letnich i nie umarła ze słowami przebaczenia na wargach, słowami, które zdwoiły cierpienia jego udręczonego serca. Nie, ona to przeżyła. A wreszcie Jim uciekł z domu i wstąpił do marynarki, ale wróciwszy do ojczyzny, nie poczuł się osamotniony na świecie, dowiedziawszy się, że jego bliscy śpią na cichym cmentarzu, zaś porośnięty winem dom jego dzieciństwa już niemal zapadł się ze starości. O nie! Jim wrócił do domu pijany jak szewc i na samym progu ojczyzny – dostał się do komisariatu.
Wreszcie wyrósł i ożenił się, spłodził chmarę dzieci i raz w nocy zmiażdżył im wszystkim głowy siekierą; następnie wzbogacił się na swoich łajdactwach i oszustwach; dziś jest najohydniejszym łotrem w swojej wsi rodzinnej, cieszy się ogólnym poważaniem i został wybrany do Kongresu.
Sami więc państwo widzicie, że żadnemu niegrzecznemu Jamesowi z książeczek dla szkółek niedzielnych nie wiodło się nigdy tak dobrze jak grzesznemu i najwidoczniej zaczarowanemu Jimowi.
1865
przekład anonimowy
STATYSTYKOWI MORALNOŚCI
Nie chcę znać żadnych statystyk Pana! Zwinąłem cały Pański dorobek w jedną paczkę i zapaliłem nim fajkę. Nienawidzę ludzi Pana pokroju. Wyliczacie zawsze, o ile zdrowie człowieka zostało uszkodzone, jak dalece umysł jego zwyrodniał i ile godnych pożałowania dolarów i centów wydał w ciągu dziewięćdziesięciu dwu lat pozwalania sobie na fatalny nałóg palenia, na równie fatalny nałóg picia kawy, grania od czasu do czasu w bilard, wypijania kieliszka wina do obiadu itd., itd. Wiecznie sporządzacie wykazy kobiet, które się spaliły przez niebezpieczną modę noszenia krynolin.
Zawsze widzicie tylko jedną stronę zagadnienia. Ślepi jesteście wobec faktu, że większość starych ludzi w Ameryce pali tytoń i pija kawę, chociaż w myśl waszych teorii powinni byli skonać w młodości, że dzielnym staruszkom w Anglii służy wino, że starzy, a rześcy Duńczycy palą i piją ile wlezie, a jednak coraz więcej przybywa im lat i tłuszczu.
Nigdy nie chcieliście zdać sobie sprawy z tego, ile rzetelnej radości, pociechy i wytchnienia ma człowiek z palenia w ciągu swego życia (co warte jest dziesięć razy więcej niż pieniądze zaoszczędzone przez abstynencję), ani z przerażającej ilości szczęścia utraconego w życiu przez ludzi waszego gatunku, którzy nie palą. Można, oczywiście, oszczędzić trochę grosza, pozbawiając się przez lat pięćdziesiąt drobnych, nieco droższych nałogów – ale co z tymi oszczędnościami potem robić? Na jaki cel je obrócić?
Pieniądze nie zbawią waszej nieśmiertelnej duszy. Jedyny użytek, jaki można z nich zrobić, to przeznaczyć je na wygody i przyjemności całego życia. Jeżeli więc jesteście wrogami wygody i zabawy, jakiż macie pożytek z gromadzenia banknotów?
Na nic się zda gadanie, że możecie je obrócić na wyższe cele: na lepsze jedzenie, filantropię lub popieranie bractw różańcowych, bo – jak dobrze wiecie – nikt jeszcze nie słyszał, aby ludzie niemający drobnych grzeszków na sumieniu dali komukolwiek centa, a sami tak sobie skąpicie pożywienia, że wiecznie jesteście słabi i głodni. Nie macie odwagi choć raz przez cały dzień roześmiać się, aby jakiś biedak, widząc was w dobrym humorze, nie próbował pożyczyć od was dolara; w kościele, gdy kwestarz przychodzi, klęczycie zawsze z oczyma utkwionymi w poduszce, a urzędnikom zbierającym podatek nigdy nie podajecie prawdziwej sumy, jaką zarabiacie. Sami dobrze o tym wiecie! Może nie?
Pięknie, ale w takim razie co za cel macie w przeciąganiu waszego nędznego żywota aż do zgrzybiałej i wysuszonej starości? Co za pożytek z oszczędzania pieniędzy pozbawionych dla was wartości? Jednym słowem – czemu nie odejdziecie gdzieś i nie umrzecie, zamiast urządzać ciągłe próby uwodzenia ludzi waszą nędzną „statystyką moralności”, aby się stali wreszcie równie przykładni i niecierpiani jak wy?
Zaznaczam, że nie pochwalam rozrzutności ani się z nią zgadzam, ale nie mam cienia zaufania do człowieka pozbawionego małych, wybaczalnych grzechów. Dlatego nie chcę o was słyszeć.
Zdaje mi się, że to Pan jest jegomościem, który przyszedł do mnie zeszłego tygodnia, przeczytał mi długie kazanie o poniżającym nałogu palenia cygar, a potem, w mojej nieobecności, wrócił w ohydnych ogniotrwałych rękawiczkach i wyniósł mój piękny, gabinetowy piec!
MŁODEMU AUTOROWI
Tak. Agassiz istotnie poleca autorom jedzenie ryb, ponieważ fosfor tworzy substancję mózgową. Aż dotąd ma Pan rację. Nie mogę jednak dopomóc Panu w decyzji, jaka ilość byłaby Panu potrzebna. Chyba w przybliżeniu. Jeżeli okazowe dziełko, które Pan mi przysłał, jest mniej więcej przeciętnym utworem jego pióra, to sądziłbym, że może na początek wystarczyłaby parka wielorybów.
ZAWODOWEMU ŻEBRAKOWI
Nie, nie jest Pan zobowiązany do przyjmowania banknotów po cenie nominalnej.
ST. CLAIR HIGGINS, LOS ANGELES
…życie moje jest bankructwem. Ubóstwiałem dziko, szalenie – ta, którą kochałem, odwróciła się ode mnie i czułość swą przelała na innego. Co mi Pan radzi robić?
Powinien Pan także przelać swoje uczucia na inną albo na kilka innych, jeżeli ich jest dosyć w pobliżu. A także zrób Pan wszystko, co leży w Pańskiej mocy, żeby unieszczęśliwić swoją dawną flamę.
Istnieje idiotyczne mniemanie rozsiewane przez powieści, że im dziewczyna jest szczęśliwsza ze swym nowym kochankiem, tym nieszczęśliwszy czuje się jej dawny kochanek, którego zwiodła. Nie daj Pan sobie wmówić nic podobnego. Im więcej znajdzie dziewczyna powodów do żalu, że nie wyszła za Ciebie, tym większą będziesz miał satysfakcję. Nie jest to wprawdzie doktryna poetycka, ale za to potężnie słuszna.
ARYTMETYKUSOWI, WIRGINIA, NEVADA
Jeżeli kula armatnia przebiega 4 mile w 31⁄3 sekundy, a następne 4 mile w 33⁄8 i w 35⁄8 sekundy kolejne 4 mile i gdyby jej przyspieszenie zmniejszyło się w tym samym stosunku, to w ile czasu przeleciałaby piętnaście tysięcy milionów mil?
Nie wiem.
AMBITNEMU UCZNIOWI, OAKLAND
Tak, ma Pan rację. Ameryka nie została odkryta przez Aleksandra Selkirka.
WZGARDZONEMU KOCHANKOWI
Kochałem, kocham jeszcze piękną Edwithę Howard i miałem zamiar ją poślubić, a jednak podczas mej chwilowej nieobecności w Benicji zeszłego tygodnia – niestety! – wyszła ona za mąż za Jonesa. Czy szczęście moje na zawsze stracone? Czy nie ma dla mnie pociechy?
Oczywiście, że jest! Wszystkie prawa pisane i niepisane są po Pana stronie. Intencja, a nie czyn stwarza zbrodnię, innymi słowy – stanowi o czynie. Jeśli Twego serdecznego przyjaciela nazwiesz błaznem, zamierzając go tym obrazić, wtedy jest to obrazą. Jeżeli zaś uczynisz to żartem, nie mając zamiaru obrazić go, to obrazy nie ma. Jeżeli wystrzelisz z rewolweru przypadkiem i zabijesz człowieka, to możesz odejść spokojnie, ponieważ nie popełniłeś morderstwa. Ale jeżeli pragniesz zabić kogoś i obnosisz się ze swym zamiarem, a nie uda Ci się go wykonać, to prawo uzna, że intencja stanowiła o zbrodni i że winien jesteś zabójstwa.
Ergo, gdybyś poślubił Edwithę przypadkiem, bez istotnego zamiaru uczynienia tego, to w tej chwili nie byłbyś wcale jej mężem, ponieważ akt ślubu nie może być zupełnym tam, gdzie nie ma intencji. I ergo – ściśle z duchem prawa – ponieważ świadomie zamierzałeś poślubić Edwithę, a nie uczyniłeś tego, jednak jesteście zaślubieni, ponieważ, jak zaznaczyłem wyżej, zamiar stanowi o zbrodni. Jest więc jasne jak dzień, że Edwitha jest Twoją żoną, a pociechę znajdziesz w mocnej pałce, którą zeszpecisz Jonesa w miarę sił i umiejętności. Każdy człowiek ma prawo bronić własnej żony przed napaścią obcego mężczyzny.
Ale masz jeszcze inne wyjście. Ze względu na swój świadomy zamiar Ty pierwszy byłeś mężem Edwithy, wobec czego możesz ją teraz oskarżyć o dwużeństwo, skoro mimo to poślubiła Jonesa. Skomplikowany ten przypadek ma jeszcze jedną, dotąd nierozpatrzoną stronę. Zamierzałeś poślubić Edwithę, wskutek czego zgodnie z prawem jest ona Twoją żoną. Co do tego nie ma wątpliwości. Ale ona nie poślubiła Ciebie i jeśli nigdy nie zamierzała Cię poślubić, w takim razie nie jesteś jej mężem.
Ergo: wychodząc za Jonesa, popełniła dwużeństwo, ponieważ była jednocześnie żoną innego mężczyzny, co byłoby bardzo piękne, gdyby tak naprawdę było, ale czyż nie widzisz, że ona nie miała męża w chwili, gdy wychodziła za Jonesa, a więc nie jest winna dwużeństwa!
A teraz – zgodnie z obecnym naświetleniem faktu – Jones ożenił się z panną, która była jednocześnie wdową i zarazem żoną innego mężczyzny, a jednak nie miała męża ani teraz, ani przedtem, ani nawet zamiaru wyjścia za mąż, wobec czego zamężną oczywiście nigdy nie była. Ty zaś zgodnie z rozumowaniem – jesteś kawalerem, bo nigdy nie byłeś niczyim mężem; jesteś żonaty, bo żona Twoja żyje, i wdowcem, ponieważ żony tej Cię pozbawiono – a przede wszystkim jesteś osłem, jeżeli mogłeś wyjechać z Benicji wtedy, gdy sprawy Twoje były tak skomplikowane.
Przez ten czas ja sam tak się zaplątałem w ciemnych punktach tego niesłychanego przypadku, że porzucam wszelkie próby doradzenia Ci czegoś. Boję się, że się zaplączę i przestaną mnie rozumieć. Sądzę, że mógłbym podjąć dowodzenie moje w miejscu, w którym je porzuciłem, i rozwijając je przez pewien czas, dowiódłbym ku Twemu zadowoleniu, że albo w ogóle nie było Cię na świecie, albo dopiero co umarłeś, wobec czego na nic Ci się już nie zda wiarołomna Edwitha. Myślę, że mógłbym to uczynić, gdyby Cię to mogło choć trochę pocieszyć.
ARTHUROWI AUGUSTUSOWI
Nie myli się Pan. Jest to sposób właściwy przy rzuceniu cegłą lub tomahawkiem, zawodzi jednak w rzucaniu bukietami. Zrani Pan w końcu kogoś, jeżeli Pan nie przestanie.
Opuść wiązankę górą na dół, chwyć ją za łodygi i podrzuć w górę. Czy grał Pan kiedy w serso? To da Panu wyobrażenie o rzeczy.
Zwyczaj bezmyślnego rzucania solidnych bukietów o rozmiarach i wadze konkursowych głów kapusty, i to z zawrotnych wyżyn galerii, jest rzeczą niebezpieczną i godną nagany. Nie dalej jak przedwczoraj, podczas koncertu w Akademii Muzycznej, zaledwie signorina… skończyła śpiewać tę rozkoszną pieśń Ostatnia róża lata, gdy jedna z tych kwiecistych lokomotyw ciężarowych z hałasem przedarła pełne barw powietrze i gdyby śpiewaczka nie odskoczyła na prawo, przygwoździłaby ją do podłogi. Oczywiście chciano ją tym bukietem uradować, ale czy i Pan zgodziłby się służyć za cel?
Szczery komplement zawsze zdobędzie serce kobiety, ale nie wtedy, gdy zwala ją z nóg.
1865
przełożył Antoni Słonimski
Na prośbę znajomego, który napisał do mnie w tej sprawie ze Wschodniego Wybrzeża, złożyłem wizytę jowialnemu, gadatliwemu staruszkowi Simonowi Wheelerowi, by go zapytać o przyjaciela mojego znajomego, Leonidasa W. Smileya; poniżej zaś relacjonuję jej efekty. Dręczy mnie podejrzenie, że Leonidas W. Smiley jest mitem, a mój znajomy wymyślił go tylko po to, żebym zagadnął o niego starego Wheelera, przypomniał mu niesławnej pamięci Jima Smileya i w ten sposób sprowokował do snucia wspomnień, tyleż rozwlekłych i irytująco nudnych, ile całkowicie dla mnie bezużytecznych. Jeśli o to mu chodziło, jego podstęp się udał.
Simon Wheeler drzemał rozkosznie przy kominku obok baru w obskurnej gospodzie w Angel’s Camp, podupadłej osadzie poszukiwaczy złota. Zauważyłem, że jest gruby i łysy, a jego spokojne oblicze tchnie prostoduszną łagodnością. Obudził się i powiedział mi dzień dobry. Wyjaśniłem, że znajomy prosił mnie, żebym spróbował zasięgnąć języka o ukochanym towarzyszu jego chłopięcych lat, niejakim Leonidasie W. Smileyu – wielebnym Leonidasie W. Smileyu, młodym słudze bożym, który, podobno, rezydował przez jakiś czas w Angel’s Camp. Dodałem, że będę wielce zobowiązany, jeśli udzieli mi informacji na temat owego Smileya.
Simon Wheeler przyparł mnie do rogu i zablokował odwrót krzesłem, usiadł na nim i zaczął monotonną relację, którą przytaczam niżej. Nie uśmiechał się przy tym, nie marszczył czoła i ani razu nie wypadł z potoczystej, beznamiętnej tonacji, którą przyjął w pierwszym zdaniu; nuta powagi i szczerości, z jaką snuł tę niekończącą się opowieść, wskazywała jednoznacznie, że nie widzi w niej nic śmiesznego czy zabawnego, traktuje ją z wielką powagą i autentycznie uważa obu jej bohaterów za geniuszy szachowej wręcz strategii. Nie przerywałem mu, pozwoliłem swobodnie snuć opowieść.
– Wielebny Leonidas W. Ten wielebny Le – a tak, był tu kiedyś taki facet, nazywał się Jim Smiley, w zimie ’49 – albo może wiosną ’50 – nie pamiętam dokładnie, ale myślę, że jak nie wtedy, to wtedy, bo kiedy pojawił się w osadzie, duży kanał nie był jeszcze ukończony; tak czy inaczej, to najdziwniejszy gość, jakiegośmy tu mieli, ciągle się o coś zakładał, wszystko jedno o co, o ile tylko udało mu się znaleźć kogoś, kto był przeciwnego zdania; a jeśli nie mógł, zmieniał własne. O czym byś nie wspomniał, on uważał inaczej, byle tylko wciągnąć cię w zakład. Fakt, że miał farta, niesamowitego farta; prawie zawsze wygrywał. Wszędzie węszył szansę; nie mogłeś nic powiedzieć, żeby ci nie zaproponował zakładu i, jak już mówiłem, było mu wszystko jedno, co myślisz, on zawsze sądził odwrotnie. Jak były wyścigi koni, po wszystkim albo miał kupę kasy, albo był równo spłukany; jak były walki psów, obstawiał walki psów; jak były walki kotów, obstawiał walki kotów; jak były walki kogutów, obstawiał walki kogutów; jeśli dwa ptaki siedziały na płocie, zakładał się, który pierwszy odfrunie; nie opuszczał żadnego zgromadzenia mieszkańców i zawsze stawiał na pastora Walkera, który jego zdaniem miał najlepsze gadane w tych stronach; bo miał, i do tego był dobrym człowiekiem. Jeśli zobaczył pełznącego żuczka, od razu proponował ci zakład, po jakim czasie dopełznie do celu, i gdybyś go przyjął, polazłby za robalem do samego Meksyku, byle tylko dowiedzieć się, dokąd szedł i ile mu to zajęło. Wielu tutejszych chłopaków go widziało, tego Smileya, i może o nim opowiedzieć. W ogóle nie robiło mu różnicy, o co się zakłada, taki był z niego wariat. Żonę pastora Walkera powaliło kiedyś jakieś choróbsko i wydawało się, że już nie wstanie. No i pewnego ranka przychodzi do niego pastor i Smiley pyta, jak się czuje małżonka, a on, że znacznie lepiej – nieskończone jest miłosierdzie Pańskie – i że tak szybko jej się polepsza, iż z błogosławieństwem Opatrzności jeszcze z tego wyjdzie; na co Smiley, zanim zdążył pomyśleć: „Stawiam dwa pięćdziesiąt, że jednak nie”.
Ten ów Smiley miał kobyłę – chłopaki nazywali ją „piętnastominutową chabetą”1, ale tylko dla śmiechu, bo oczywiście była szybsza i gość zarabiał na niej kupę kasy, chociaż była taka wolna i ciągle miała dychawicę albo zołzy, albo suchoty, albo coś w ten deseń. Dawali jej dwieście, trzysta jardów forów, a potem i tak ją przeganiali, ale w końcówce dostawała szwungu, jakby co ją użarło, myślałby kto, że nagle jej cholernie zależy, i zaczynała sadzić susami, rozrzucając kulasy w górę, do boku i gdzie popadnie; wzbijała przy tym tumany kurzu i robiła dziką wrzawę tym swoim kaszleniem, kichaniem i smarkaniem, i zawsze dobiegała do mety o długość nosa przed resztą.
Miał też szczeniaka buldoga, co jakbyś go zobaczył, nie dałbyś za niego złamanego centa, bo tylko siedział, wyglądał wrednie i gapił się, co by tu zwędzić. Ale ledwie na stole pojawiały się pieniądze, dolna szczęka wyjeżdżała mu do przodu jak dziobówka parowca i wolno obnażał kły, co błyskały dziko jak ogień w palenisku. Drugi pies mógł na niego skoczyć, rozłożyć na łopatki, ugryźć parę razy, przerzucić przez ramię dwa, trzy razy, a Andrew Jackson2 – bo tak się wabił ten szczeniak – nic sobie z tego nie robił, wyglądał na całkiem zadowolonego, jakby właśnie tego oczekiwał; ludzie podwajali zakłady i kiedy w puli była już kupa forsy, ten nagle, ni z tego, ni z owego, łapał zębami przeciwnika za kolano zadniej łapy i zastygał w bezruchu; nie gryzł, rozumiesz pan, tylko trzymał i nie puszczał, dopóki tamci się nie poddali, choćby to miało trwać rok. Smiley zawsze wygrywał na swoim psie, dopóki nie wystawił go przeciwko jednemu takiemu bez tylnych łap, co to mu je ucięła piła tarczowa, i z początku wszystko szło normalnie, ale kiedy stawka była już wysoka i trzeba było złapać przeciwnika za nogę, Smiley natychmiast zrozumiał, że dał się nabić w butelkę, bo ten drugi pies pokazał mu, że tak powiem, figę, i szczeniak cholernie się zdziwił, i tak jakby stracił zapał, odpuścił walkę i dał sobie złoić skórę. Spojrzał na Smileya, jakby chciał powiedzieć, że złamał mu serce i że to wszystko jego wina, bo go wystawił do walki z gościem bez łap, za które mógłby znienacka złapać, co było jego jedynym atutem, a potem odkuśtykał parę kroków, położył się i zdechł. To był dobry szczeniak, ten Andrew Jackson, i jak nic wyrobiłby sobie nazwisko, gdyby wcześniej nie zdechł, bo miał w sobie prawdziwy talent – wiem to, bo nie miał żadnych mocnych stron i chyba jasne, że taki pies nie wygrałby żadnej walki, gdyby nie był wyjątkowo zdolny. Kiedy myślę o jego ostatniej walce i o tym, jak się skończyła, zawsze ogarnia mnie smutek.
Ten ów Smiley trzymał rat terriery, kogutki, kocury, co tylko się dało, i choćbyś stanął na głowie, nie znalazłbyś niczego, co można by obstawić, a on by tego nie miał. Raz złapał żabę, przyniósł ją do domu i powiedział, że będzie ją kształcił; przez trzy miesiące nie robił nic innego, tylko siedział za domem i uczył tę żabę skakać. Dawał jej prztyczka w zadek i nim się zorientowałeś, zwierzak koziołkował w powietrzu jak pączek z dziurką, wywijał salto mortale, albo dwa, jeśli się dobrze odbił, i spadał na cztery łapy jak kot. Dzięki treningowi w łapaniu much i nieustannym ćwiczeniom potrafił dopaść każdom jednom w zasięgu wzroku. Smiley mówił, że żaba może zrobić prawie wszystko i że to tylko kwestia szkolenia. Ja mu tam wierzę. W końcu sam widziałem, jak postawił Dan’la Webstera3 na tej tutaj podłodze (bo żaba wabiła się Dan’l Webster), zaśpiewał „Muchy, Dan’lu, muchy” i nim zdążyłeś mrugnąć, zwierzak skoczył w górę, zgarnął muchę z tego tutaj baru, klapnął na podłogę jak grudka błota i zaczął się drapać w łeb tylną łapą, jakby przez myśl mu nie przeszło, że zrobił coś więcej niż pierwsza lepsza żaba. Nie znalazłbyś pan skromniejszej i uczciwszej żaby, chociaż z niej była zdolniacha. A jeśli chodzi o zwykłe proste skakanie po płaskim, jednym susem przesadzała taką odległość jak żaden inny osobnik jej gatunku. Bo, widzisz pan, skakanie po płaskim było jej najmocniejszą stroną i Smiley stawiał na nią, dopóki miał centa przy duszy. Był okropnie dumny ze swojej żaby i nic dziwnego, bo nawet goście, co zjeździli pół świata i byli wszędzie, mówili, że drugiej takiej nie widzieli.
Smiley trzymał żabę w pudełku z otworami i czasem przynosił ją do miasta i czekał na frajera, którego można by naciągnąć na zakład. Raz podchodzi do niego jeden taki, co to nie był z tych stron.
– Cóż pan masz w tej skrzynce? – pyta.
– Może papugę, a może kanarka? – odpowiada Smiley obojętnie. – Ach, nie, to tylko zwykła żaba.
Gość wyjął zwierzaka z pudełka i obejrzał go ze wszystkich stron.
– No, żaba – przyznał. – Co z takiej żaby za pożytek?
– Ach – mówi z największym spokojem Smiley – jeden pożytek jest. Twierdzę, że w całym hrabstwie Calaveras nie ma drugiej żaby, która skoczyłaby dalej niż moja.
Przybysz podniósł pudełko i jeszcze raz zmierzył żabę długim, badawczym spojrzeniem.
– Hm, nie widzę, żeby ta żaba miała więcej „zalit” niż inne – stwierdził z namysłem.
– Może i pan nie widzisz – mówi Smiley. – Może pan się znasz na żabach, a może się nie znasz; może masz pan doświadczenie, a może żeś pan zwykły amator. Tak czy siak, swoje wiem i jestem gotów postawić czterdzieści dolarów na to, że moja żaba przeskoczy każdą inną z hrabstwa Calaveras.
Przybysz zastanawiał się przez chwilę.
– Jestem tu obcy i nie mam żaby, ale gdybym miał, przyjąłbym zakład – mówi w końcu.
– Nic nie szkodzi, nic nie szkodzi. Popilnuj pan przez minutkę skrzynki, to jakąś panu złapię.
No to facet wziął skrzynkę, dołożył swoje czterdzieści dolców do czterdziestu dolców Smileya, usiadł i zaczął czekać.
Siedział tak dłuższy czas, myśląc i myśląc, aż w końcu wyjął żabę z pudełka, otworzył jej pysk, wziął łyżeczkę do herbaty i nakarmił śrutem na przepiórki, napchał ją nim po gardło i odstawił na ziemię. Smiley poszedł na bagna i długo łaził po błocie, zanim wreszcie złapał żabę. Przynosi ją tamtemu i mówi:
– Jak pan będziesz gotów, posadź ją pan obok Dan’la, tak żeby wszystkie cztery łapy miały ustawione równo, a ja dam sygnał. – A potem mówi: – Jeden, dwa, trzy, sus!
Każdy szturchnął swoją żabę w zadek i ta nowa dała susa; Dan’l spróbował się dźwignąć, ale tylko wzruszył ramionami jak Francuz i nawet się nie oderwał od ziemi; siedział w miejscu, ciężki jak kowadło, i ani drgnął, jakby go kto przybił gwoździami. Smileya to okropnie zdziwiło i również zdegustowało, ale oczywiście nie miał pojęcia, co jest grane.
Facet zgarnął forsę i zebrał się do wyjścia, ale odwrócił się w progu, tak jakby dźgnął kciukiem przez ramię, i powtórzył z wyraźnym namysłem:
– Hm, nie widzę, żeby ta żaba miała więcej „zalit” niż inne.
Smiley długo stał, drapiąc się po głowie i patrząc w dół na Dan’la.
– Zastanawiam się, co u diaska tej żabie odbiło; zastanawiam się, czy przypadkiem nie jest chora; wygląda, jakby się czego nażarła.
Złapał ją za kark i podniósł do góry.
– A niech mnie, jeśli nie waży z pięć funtów.
Obrócił ją do góry nogami i bestia wyrzygała dwie garści śrutu. Od razu zrozumiał, co się stało, i wściekł się jak jasna cholera. Odstawił żabę na ziemię i pognał za gościem, ale go nigdy nie dorwał. Wtedy…
[W tym miejscu Simon Wheeler usłyszał, że ktoś go woła z dworu po nazwisku, i wstał, żeby zobaczyć, o co chodzi].
– Siedź pan spokojnie, panie obcy, i nic się nie denerwuj – rzucił do mnie, wychodząc. – Za sekundę będę z powrotem.
Ja jednak, jeśli wolno mi to powiedzieć, nie sądziłem, by dalszy ciąg historii przedsiębiorczego wagabundy Jima Smileya przyniósł informacje na temat wielebnego Leonidasa W. Smileya, skierowałem się więc do wyjścia.
W drzwiach wpadłem na towarzyskiego Wheelera, który złapał mnie za dziurkę od guzika i wrócił do przerwanego wątku.
– Ten ów Smiley miał żółtą jednooką krowę, bez ogona, tylko z krótkim kikutem, jak banan, i…
Jednakże, z braku czasu i ochoty, nie zaczekałem, żeby wysłuchać historii o okaleczonej krowie, i wyszedłem.
1865
przełożyła Hanna Pustuła-Lewicka
1 Czyli taką, co to potrzebowała piętnastu minut, żeby przebiec ćwierć mili (400 metrów) (przyp. tłum.).
2 Andrew Jackson (1767–1845) – amerykański prawnik i polityk, siódmy prezydent Stanów Zjednoczonych (przyp. tłum.).
3 Daniel Webster (1782–1853) – amerykański prawnik i polityk, który trzykrotnie przegrał wyścig o fotel prezydenta Stanów Zjednoczonych (przyp. tłum.).
Na wszystkie pokojówki bez względu na wiek i narodowość rzucam klątwę w imieniu mężczyzn nieżonatych. Ponieważ: kładą zawsze poduszki po niewłaściwej stronie łóżka, tak że gdy czytasz lub palisz przed snem (co stanowi zwyczaj starożytny i szanowany między kawalerami), musisz trzymać książkę w górze i pozostawać w tak niewygodnej pozycji, aby uchronić się od światła palnika gazowego, padającego ci wprost w oczy.
A gdy znajdują rano poduszkę przeniesioną na drugą stronę łóżka, nie uważają tego bynajmniej za propozycję uczynioną w duchu przyjacielskim, lecz chełpią się swą absolutną władzą i nie mając litości dla bezbronnych mężczyzn, ścielą łóżko zupełnie tak samo jak poprzedniego dnia i podstępnie napawają się męką, jaką gotuje nam ich tyrania.
Potem, ilekroć spostrzegą, że przenieśliście poduszki, niszczą waszą pracę! W ten sposób rzucają wam wyzwanie i goryczą zatruwają życie dane od Boga.
Jeżeli nie uda im się w żaden inny sposób umieścić światła w niewygodnym miejscu, to przesuwają łóżko. Jeżeli odsuniesz swój kufer o sześć cali od ściany, aby móc oprzeć o nią wieko, przysuwają zawsze kufer z powrotem. Robią to naumyślnie. Jeżeli pragniesz, aby spluwaczka stała w dogodnym dla ciebie miejscu, to postawią ją gdzie indziej, ponieważ tego nie chcą.
Drugi but kładą zawsze w miejscach niedostępnych. Największą radość czerpią ze wsuwania go pod łóżko tak głęboko, jak tylko pozwala na to ściana, ponieważ wiedzą, że zmusza to was do przybierania niedogodnych pozycji, machania prawidłem w ciemnościach i rzucania przekleństw.
Pudełko z zapałkami leży co dzień gdzie indziej. Codziennie polują na nowe miejsce, aby położyć na nim zapałki, a na poprzednie stawiają butelkę lub inny łatwo tłukący się szklany przedmiot. Oto powód, dla którego tłuczecie szklane przedmioty, macając w ciemnościach, i przysparzacie sobie kłopotów.
Wszędzie i zawsze przestawiają meble. Gdy wracasz w nocy do domu, możesz być pewien, że znajdziesz gabinet tam, gdzie rano była garderoba. A jeżeli, wychodząc rano, zostawiłeś kubeł przy drzwiach, a fotel na biegunach przy oknie, to wracając o północy, przewrócisz się o fotel, potoczysz się w stronę okna i usiądziesz na kubełku. Nabierzesz wstrętu do życia. One to lubią.
Bez względu na to, gdzie położysz jakąś rzecz, nie dadzą jej spokoju. Przy pierwszej sposobności wezmą ją i przeniosą. Taką już mają naturę.
Robienie na złość i podłostki sprawiają im przyjemność. Umarłyby, gdyby nie mogły być nikczemne. Skrzętnie zbierają z ziemi wszystkie strzępki zadrukowanego papieru, jakie rzucasz na podłogę, i pieczołowicie układają je na biurku, a cennych twoich rękopisów używają do rozpalania ognia. Jeżeli znajdzie się jakiś szczególnie stary świstek papieru, który dokuczył ci bardziej niż wszystkie inne, i jeżeli trawisz życie dla pozbycia się go, o! wtedy możesz wytężyć wszystkie siły, aby dopiąć celu, i znosić największe męki – nic ci to nie pomoże. Za każdym razem odnajdują ten stary świstek i odkładają go na dawne miejsce na biurku. Wtedy czują się dobrze.
Pomady do włosów zużywają tyle, co sześciu mężczyzn. Jeżeli zarzucicie im przywłaszczenie – kłamią. Cóż je to obchodzi? Absolutnie nic.
Jeżeli dla przyzwoitości zostawisz klucz w drzwiach, wyjmują go pod niegodziwym pretekstem obrony twej własności przed złodziejami, w istocie zaś chcą, abyś musiał złazić ze schodów po klucz, gdy wracasz zmęczony do domu lub musisz narazić się na posyłanie chłopca, który spodziewa się napiwku za fatygę. Sądzę, że w tych wypadkach upadłe te istoty dzielą się napiwkiem.
Słać twe łóżko próbują zwykle przedtem, nim wstałeś. Udaremniają w ten sposób twój odpoczynek i narażają cię na męki. Ale jeżeli już wstałeś, przychodzą dopiero następnego dnia. Wprowadzają w czyn wszelkie łajdactwa, jakie przychodzą im na myśl, a robią to z czystego amatorstwa, bez innych powodów.
Dla pokojówek nie istnieje żadne uczucie ludzkie. Jeżeli uda mi się przeprowadzić w Kongresie prawo znoszące pokojówki – uczynię to.
1866
przełożył Antoni Słonimski
Podałem się do dymisji. Rząd, jak się wydaje, radzi sobie jakoś beze mnie, choć stracił ważną szprychę u koła. Byłem urzędnikiem Komisji Senatu do spraw Konchologii, zrezygnowałem jednak z tego zaszczytu. Zauważyłem ze strony innych członków rządu wyraźną skłonność do przeszkadzania mi na każdym kroku, nie miałem więc wyboru, chcąc zachować godność osobistą. Gdybym chciał opisać szczegółowo wszystkie przykrości, jakich doznałem w ciągu mej sześciodniowej kadencji, w czasie której współpracowałem z rządem z racji mego stanowiska, opowieść ta zapełniłaby całe tomy. Mianowano mnie urzędnikiem Komisji do spraw Konchologii i nie dano mi nawet ani jednego towarzysza, z którym mógłbym grać w bilard. Wybaczyłbym zresztą to uchybienie, gdyby pozostali członkowie rządu odnosili się do mnie z odpowiednią uprzejmością. Tak jednak nie było. Ilekroć spostrzegłem, że szef jakiegoś departamentu idzie fałszywą drogą, rzucałem wszystko, szedłem do niego i przekonywałem go o niesłuszności jego postępowania; sądzę, że było to moim obowiązkiem. I ani w jednym wypadku nie odwdzięczono mi się za tyle starań, ba, nie podziękowano mi nawet. Poszedłem, na przykład, w jak najlepszych intencjach do sekretarza marynarki i powiedziałem:
– Drogi kolego! Nie mogę patrzeć spokojnie na fakt, że admirał Farragut nic nie robi, tylko szwenda się po Europie z całą flotą, jak gdyby dla rozrywki. Być może jest to na miejscu, ale ja jestem wręcz przeciwnego zdania. Jeżeli nie ma tam żadnych odpowiednich wojen, w których mógłby brać udział, niech wraca natychmiast do domu. Nie widzę powodu, aby pojedynczy człowiek rozporządzał całą flotą, udając się na wycieczkę. Jest to stanowczo zbyt kosztowne. Zwracam koledze uwagę, że nie mam nic przeciwko wycieczkom krajoznawczym dla oficerów marynarki – wycieczkom rozsądnym, wycieczkom zaplanowanym oszczędnie. Na przykład mogą sobie popłynąć w dół Missisipi na tratwie…
Szkoda, że nie słyszeliście burzy, która wybuchła w tym miejscu. Ktoś mógłby przypuścić, że popełniłem jakąś zbrodnię. Ale nie zwracałem na to uwagi. Dodałem jeszcze, że byłoby to tanie, pełne republikańskiej prostoty i zupełnie bezpieczne. Podkreśliłem, że dla spokojnych wycieczek nie istnieje nic lepszego niż tratwa.
Wtedy sekretarz marynarki zapytał mnie, kim jestem; odparłem, że jestem związany z rządem. Na to zapytał, w jaki sposób. Powiedziałem, nie zwracając uwagi na dziwaczną niestosowność tego pytania w ustach mego kolegi rządowego, że jestem urzędnikiem Komisji Senatu do spraw Konchologii. Dopiero wtedy zrobiła się straszna awantura. Sekretarz kazał mi się wynosić i troszczyć na przyszłość tylko o swoje własne sprawy. Początkowo chciałem usunąć go ze stanowiska. Uznałem jednak, że wyrządziłoby to szkodę wielu ludziom, zaś mnie nie przyniosłoby żadnej realnej korzyści; pozostawiłem go więc na razie w spokoju.
Następnie udałem się do sekretarza wojny, który nie chciał mnie przyjąć, zanim nie dowiedział się, że jestem związany z rządem. Sądzę, że nie dostałbym się do niego, gdyby nie doniosłość mojej sprawy. Ponieważ palił właśnie cygaro, poprosiłem go o ogień, następnie zaś zwróciłem mu uwagę, że aczkolwiek nie mam osobiście nic do zarzucenia generałowi Lee, to jednak nie mogę zgodzić się z jego metodami walki przeciwko Indianom. Moim zdaniem rozciąga on zanadto linię bojową. Powinien starać się skupić Indian w jednym miejscu, a mianowicie w jakimś dogodnym punkcie, w którym obie strony miałyby pod dostatkiem prowiantu, i tam dopiero dokonać rzezi na wielką skalę. Dodałem, że nic nie trafia bardziej do przekonania Indianom jak taka właśnie masakra. Jeżeli zaś minister nie jest zwolennikiem rzezi, to mógłby zastosować drugi doskonały środek na Indian, a mianowicie mydło i edukację. Mydło i edukacja nie działają wprawdzie tak błyskawicznie jak masakra, lecz są nawet pewniejsze w skutkach na dłuższy dystans. Trzeba bowiem wziąć pod uwagę, iż na poły zmasakrowany Indianin ma jeszcze szanse wyzdrowienia, podczas gdy Indianin wyedukowany i umyty musi umrzeć prędzej czy później. Zabiegi te bowiem podkopują jego zdrowie, ba, wstrząsają samymi podstawami jego bytu. – Kolego! – dowodziłem – nadszedł czas, kiedy krwawe okrucieństwo stało się koniecznością. Zastosujemy mydło i elementarz przeciw każdemu Indianinowi na Równinach, a wszyscy oni wymrą nieuchronnie i nieodwołalnie.
Sekretarz wojny zapytał mnie, czy jestem członkiem gabinetu, na co odpowiedziałem twierdząco. Następnie chciał się dowiedzieć, jakie zajmuję stanowisko; odrzekłem, że jestem urzędnikiem Komisji Senatu do spraw Konchologii. Po tych słowach zostałem aresztowany, przy czym pozbawiono mnie wolności osobistej o najpiękniejszej porze dnia.
Po tej przygodzie omal nie postanowiłem zrezygnować z dalszych wysiłków i pozwolić, aby rząd staczał się nadal po pochyłości; ale wzywał mnie obowiązek i musiałem być mu posłuszny. Poszedłem więc do sekretarza skarbu. Sekretarz zapytał:
– Czego pan sobie życzy?
Pytanie to ośmieliło mnie. Odpowiedziałem skromnie:
– Jeśli można, to chciałbym szklaneczkę rumu.
Sekretarz powiedział sucho:
– Jeżeli ma pan tutaj coś do załatwienia, to mów pan, ale krótko i węzłowato.
Odpowiedziałem, że nie jest mi przyjemna ta nagła zmiana tematu rozmowy, że uważam ją nawet za ubliżającą; nie myślę jednak robić z tego kwestii i przechodzę do rzeczy. Powiedziałem mu o przesadnej i niestosownej długości jego sprawozdania skarbowego. Podkreśliłem, że uważam je za kosztowne, zbędne i wadliwie skonstruowane; nie ma w nim żadnych miejsc opisowych ani odrobiny poezji, ni uczucia; żadnych bohaterów, intrygi czy obrazków, a nawet zwykłych drzeworytów. Jest jasne jak słońce, że nikt nie ma dosyć sił, aby to sprawozdanie przeczytać. Ostrzegłem go, że zaprzepaści swą sławę autorską, jeśli nie wprowadzi odpowiednich zmian; pragnąc zyskać sobie powodzenie w literaturze, musi dbać o barwność swych utworów. Nie można zadowalać się suchymi szczegółami. Powiedziałem mu, że wielka poczytność kalendarzy wynika właśnie stąd, że zawierają one dowcipne wierszyki i anegdoty; niewątpliwie, gdyby zamieścił trochę tego towaru w swoim sprawozdaniu, podziałałoby to lepiej na sprzedaż niż cały dochód narodowy, jaki w nim wyszczególnił. Powiedziałem to wszystko w sposób jak najuprzejmiejszy i jak najbardziej przyjacielski. Sekretarz skarbu jednak wpadł w szał i nawet nazwał mnie osłem. Nawymyślał mi w ordynarny sposób i powiedział, że jeżeli ośmielę się na przyszłość wtykać nos w nie swoje sprawy, to wyrzuci mnie przez okno. Oświadczyłem, że wezmę mój kapelusz i odejdę, ponieważ nie jestem traktowany z respektem należytym memu urzędowi. Zachował się zupełnie jak początkujący autor. Tym zawsze się wydaje, że wiedzą wszystko najlepiej, skoro tylko uda im się wydać pierwszą książkę. Ten typ ludzi nie przyjmuje nauk od nikogo.
Cały ten okres, kiedy byłem związany z rządem, obfitował w przykre sceny i awantury, tak jakby nic innego nie leżało w moich oficjalnych kompetencjach. A jednak nie zrobiłem nic takiego, co nie byłoby pożyteczne, ba, zbawienne dla mego kraju. Być może, że doznane zniewagi skłaniają mnie do surowych sądów i wniosków, a jednak jestem niemalże przekonany, że natychmiast po moim wstąpieniu na służbę państwową utworzył się spisek, tak jest, spisek, w którym zaangażowani byli: sekretarz stanu, sekretarz wojny, sekretarz skarbu i inni moi confrères, a to w celu podważenia mych wpływów w gabinecie. W okresie kiedy byłem związany z rządem, uczestniczyłem w jednym tylko posiedzeniu gabinetu. Wystarczyło mi to w zupełności. Odźwierny w Białym Domu ustosunkował się do mnie nieprzyjaźnie i nie chciał mnie wpuścić do środka, zanim nie zapytałem, czy inni członkowie gabinetu już przybyli. Poinformował mnie, że zebrali się już w wielkiej sali. Wszedłem. Byli wszyscy w komplecie; nikt jednak nie poprosił, abym usiadł. Patrzyli na mnie takim wzrokiem, jak gdybym był natrętem. Prezydent zapytał:
– Kim pan właściwie jest, mój panie?
Wręczyłem mu mój bilet wizytowy, z którego przeczytał na głos: „Wielce Szanowny p. Mark Twain, urzędnik Komisji Senatu do spraw Konchologii”. Wtedy spojrzał na mnie ze zdumieniem, jak gdyby nie wiedział dotychczas o mym istnieniu. Sekretarz skarbu odezwał się:
– Ach, to ten sam maniak, który przyszedł do mnie wczoraj z planem, aby wpleść w moje sprawozdanie skarbowe wesołe wierszyki i dykteryjki, jak do kalendarza.
Minister wojny dodał:
– Tak, to ten sam osioł, który zalecał mi wczoraj uśmiercenie części Indian za pomocą edukacji i wyrżnięcie w pień reszty.
Sekretarz marynarki dorzucił:
– Poznaję w tym młodzieńcu indywiduum, które kilkakrotnie w ciągu ubiegłego tygodnia wtrącało się do spraw mego resortu. Między innymi jegomość ten martwi się, że admirał Farragut używa całej floty do celów, jak powiada, rozrywkowych. Jego projekt wycieczek na tratwach jest tak idiotyczny, że szkoda o nim wspominać.
Odpowiedziałem:
– Panowie! Dostrzegam tutaj wyraźnie chęć zdyskredytowania mnie jako urzędnika. Dostrzegam również dążenie do odsunięcia mnie od wszelkich wpływów w administracji państwowej. Nie otrzymałem dzisiaj żadnego zawiadomienia. Dzięki czystemu przypadkowi dowiedziałem się, że odbywa się zebranie gabinetu. Zostawmy jednak te spory. Chciałbym wiedzieć, czy to jest posiedzenie gabinetu, czy też nie?
Prezydent skinął potakująco głową.
– W takim razie – mówiłem dalej – przystąpmy natychmiast do porządku dziennego i nie traćmy czasu na osobiste porachunki.
Tu odezwał się sekretarz stanu:
– Młodzieńcze – oświadczył – zachodzi tu małe nieporozumienie, urzędnicy komisji senackich nie są członkami gabinetu. Nie są nimi również odźwierni Białego Domu, mimo iż wydaje się to trochę dziwne. Dlatego też, choć pragniemy gorąco skorzystać z pańskich dobrych chęci i z pańskiego wręcz nadludzkiego rozumu, konstytucja nie pozwala nam tego uczynić. Gabinet musi obejść się bez pana; jeśli spotka nas nieszczęście, to będzie pan miał przynajmniej tę satysfakcję, że uczynił pan wszystko, aby ostrzec nas w ostatniej chwili. Ojczyzna nigdy ci tego nie zapomni. Żegnaj!
Te łagodne słowa uśmierzyły moje wzburzenie i odszedłem nieco pocieszony. Ale ci, na których barkach spoczywa los narodu, nie zaznają łatwo spokoju. Ledwo wróciłem do mego biura i jako prawdziwy deputowany umieściłem nogi na stole, zjawił się jeden z senatorów z Komisji do spraw Konchologii i zaczął ryczeć z wściekłością:
– Gdzie pan się szwendał przez cały dzień?
Odpowiedziałem, że jest to wyłącznie moja sprawa; jeśli zaś bardzo mu na tej informacji zależy, to może się dowiedzieć, że brałem udział w zebraniu gabinetu.
– W zebraniu gabinetu? Rad bym wiedzieć, co pan miał tam właściwie do roboty?
Powiedziałem, że udałem się tam w charakterze konsultanta, dając mu przy tym do zrozumienia, że nie są to sprawy w zasięgu jego kompetencji. Zachował się nietaktownie i oświadczył mi z cichą bezczelnością, że szuka mnie od trzech dni; trzeba bowiem zrobić kopię sprawozdania o skorupach, muszlach, konchach itp. głupstwach związanych z konchologią. Nikt zaś nie umiał powiedzieć mu, gdzie jestem.
Tego było mi za wiele. Powiedziałem z naciskiem:
– Czy naprawdę sądził pan, że ja za sześć dolarów dziennej płacy mam zamiar p r a c o w a ć? Jeśli podobna myśl przyszła panu kiedykolwiek do głowy, to proszę przyjąć do wiadomości, że Komisja do spraw Konchologii musi znaleźć sobie kogoś innego na moje miejsce. Ja nie jestem niewolnikiem żadnego stronnictwa! Wynoście się z waszą Komisją! Dajcie mi wolność lub śmierć!
Począwszy od tej chwili, nie byłem już dłużej związany z rządem. Prześladowany przez departament, tępiony przez gabinet, znienawidzony na koniec przez przewodniczącego Komisji, porzuciłem blaski i cienie mego wielkiego urzędu i – przyznaję – opuściłem mój naród w chwili niebezpieczeństwa.
Ale jako że wyświadczyłem państwu niemałe przysługi, sporządziłem taki oto rachunek:
RACHUNEK
wielce szanownego p. Marka Twaina, urzędnika
Komisji Senatu do spraw Konchologii,
dla Stanów Zjednoczonych Ameryki Płn.
za konsultację z sekretarzem wojny dol. 50 ‒
„ marynarki „ 50 ‒
„ skarbu „ 50 ‒
za ekspertyzę na posiedzeniu gabinetu gratis
Podróż do Jerozolimy i z powrotem1 przez Egipt,
Algier, Gibraltar i Kadyks 14 tys.
mil po 20 centów za milę „ 2800 ‒
Pensja urzędnika Komisji Senatu do spraw
Konchologii 6 dni po 6 dol. dziennie „ 36 ‒
Ogółem dol. 2986 ‒
Ani jedna pozycja z wyżej wymienionych nie została mi wypłacona, z wyjątkiem tej drobnostki za pracę w Komisji. Sekretarz skarbu, który prześladował mnie aż do ostatka, przekreślił wszystkie pozostałe pozycje i napisał na marginesie: „Odrzucone”. W ten sposób państwo zdecydowało się ostatecznie na rzecz straszliwą. Niehonorowanie długów państwowych już się rozpoczęło. Dążymy do zguby!
Obecnie jestem wolny. Niechaj ci urzędnicy, którzy pragną być oszukiwani, pozostaną na swych stanowiskach. Znam w różnych resortach całe stada funkcjonariuszy państwowych, którzy nie są nawet informowani o posiedzeniach gabinetu; których nikt nie pyta o ich pogląd na sprawy wojny, skarbu lub handlu, zupełnie tak, jakby w ogóle nie byli związani z rządem! Rozumieją oni swoje wielkie znaczenia dla państwa, okazują je swym zachowaniem poza biurem i sposobem zamawiania potraw w restauracji – ale pracują. Znam jednego z nich, który wkleja wszelkie rodzaje maleńkich wycinków z gazet do specjalnego albumu; w ciągu jednego dnia ma często do wklejenia osiem do dziesięciu wycinków. Być może nie robi tego dobrze, ale w każdym razie pracuje, jak umie. Jest to praca wielce żmudna. Wyczerpuje ona intelektualnie. A jednak urzędnik ten otrzymuje tylko 1800 dolarów rocznie. Ze swoim umysłem młodzieniec taki mógłby zarobić w innej branży wiele tysięcy dolarów, gdyby tylko zechciał. Lecz nie, jego serce jest własnością ojczyzny, będzie służył jej niezmordowanie, dopóki nie zlikwiduje się albumu wycinków. Znam także urzędników, którzy nie piszą wprawdzie zbyt dobrze, ale wiedzę swoją kładą bez reszty u stóp ojczyzny, męcząc się i cierpiąc za 2500 dolarów rocznie. To, co napiszą, musi być częstokroć przepisywane przez innych urzędników; jeśli jednak człowiek robi, co może, dla swego kraju, czy godzi się brać mu to za złe? Istnieją również urzędnicy, którzy w ogóle nie mają nic do roboty i tylko czekają na zajęcie, przez całe życie czekają, wyglądając cierpliwie sposobności służenia krajowi; w czasie gdy czekają z tak wielką cierpliwością i wytrzymałością, pobierają rocznie tylko 2000 dolarów. To smutne, bardzo smutne! Kiedy członek Kongresu posiada przyjaciela o dużych zdolnościach i znacznej erudycji, lecz nieposiadającego żadnego zajęcia, to zrobi zeń prezent ojczyźnie i wystara mu się o posadę urzędnika w departamencie. Tam nieszczęsny ten człowiek harować będzie przez całe życie dla dobra narodu, który o nim nie pamięta, segregować będzie podania dla dobra narodu, który z nim nie współczuje – i to wszystko za nędznych 2000 lub 3000 dolarów rocznie. Gdybym opublikował kompletną listę urzędników w różnych resortach wraz z danymi, co mają do roboty i co za to otrzymują, zobaczylibyście, że nie wynosi to połowy tej liczby urzędników, która mogłaby być zatrudniona w naszym aparacie państwowym: ci zaś, którzy są na posadach, nie otrzymują nawet w połowie takiego wynagrodzenia, jakie mogliby otrzymywać, gdyby komuś szczególnie na tym zależało.
1867
przełożył Antoni Marianowicz
1 Deputowani z prowincji obliczają zawsze swe diety za podróż tam i z powrotem, chociaż nie wracają, przybywszy już raz do Waszyngtonu. Dlaczego więc nie wypłacono mi tej pozycji, pozostaje zagadką, której nie zrozumiem do końca życia (przyp. aut.).
Waszyngton, 10 grudnia 1867
Czy mógłbyś udzielić mi informacji na temat wysp, które rząd zamierza nabyć w przyszłości?