Utwory wybrane. Tom 2. Prozy krótkie i dłuższe - Mark Twain - ebook

Utwory wybrane. Tom 2. Prozy krótkie i dłuższe ebook

Mark Twain

0,0
50,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W serii Biblioteka Klasyków prezentujemy pięciotomową edycję "Utworów wybranych" Marka Twaina, której lwią część stanowią krótkie i dłuższe prozy: opowiadania, bajki, skecze, felietony i humoreski. Dwa pierwsze tomy aspirują do miana najobszerniejszej polskiej edycji małych i większych utworów Twaina. Wiele z nich ma swoją polską premierę - w przekładach Macieja Świerkockiego i Hanny Pustuły-Lewickiej. Zbieramy i wznawiamy klasyczne tłumaczenia Antoniego Słonimskiego, Antoniego Marianowicza, Krystyny Tarnowskiej. Pod szyldem "Eposu rzeki Missisipi" wznawiamy świetne przekłady Zbigniewa Batki przygód Tomka Sawyera i Hucka Finna oraz autobiograficzne "Życie na Missisipi". Edycję wieńczą utwory, które można by nazwać fantastycznymi, wśród nich "Tajemniczy przybysz" i jego nieznany dotąd po polsku wariant oraz "Jankes na dworze króla Artura". Całość została opatrzona posłowiem Jerzego Jarniewicza.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 711

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copyright for this edition

by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022

Fart; Opowieść kalifornijska; Niebo czy piekło?; Opowieść konia; Polowanie na podstępną indyczkę © copyright for the Polish translation by Hanna Pustuła-Lewicka; Historia bez zakończenia © copyright for the Polish translation by Anna Przedpełska-Trzeciakowska; Romans eskimoski; Człowiek, który zdemoralizował Hadleyburg © copyright for the Polish translation by Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi Stowarzyszenie w Laskach; Niezwykły wynalazek; Feralny krążek; Wyjątek z opisu wizyty kapitana Stormfielda w niebie © copyright for the Polish translation by Towarzystwo Opieki nad Ociemniałymi Stowarzyszenie w Laskach; Spóźniona rosyjska wiza © copyright by The Estate of Ewa Życieńska; Kryminał dubeltowy; Pieskie życie; Bajka © copyright for the Polish translation by Maciej Świerkocki; Sytuacja bez wyjścia © copyright for the Polish translation by The Estate of Antoni Marianowicz; Pamiętniki Adama i Ewy © copyright for the Polish translation by The Estate of Teresa Truszkowska

Nie udało nam się skontaktować ze spadkobiercami Bronisławy Bałutowej (tłumaczki utworów Banknot milionfuntowy; Żywy czy umarły?; Cecil Rhodes i rekin; Żart, na którym Ed zrobił majątek; Dwie opowiastki; Pięć darów życia; Trzydzieści tysięcy dolarów w spadku). Prosimy o kontakt z sekretariatem: [email protected]

Projekt obwoluty i okładki

Łukasz Zbieranowski / Fajne Chłopaki

na podstawie projektu Tadeusza Pietrzyka

Redaktor prowadzący

Kamil Piwowarski

Opracowanie redakcyjne

Ryszarda Krzeska

Korekta

Małgorzata Denys, Renata Kuk, Maciej Korbasiński

Polub PIW na Facebooku!

Księgarnia internetowa www.piw.pl

Wydanie pierwsze, Warszawa 2022

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01 e-mail: [email protected]

ISBN 978-83-8196-504-0

FART

Było to w Londynie na bankiecie na cześć jednego z dwóch lub trzech najwybitniejszych angielskich wojskowych tamtego pokolenia. Z powodów, które wkrótce zostaną wyjaśnione, nie ujawnię prawdziwego nazwiska i rangi, i nazwę go generałem lordem Arthurem Scoresbym, V.C., K.C.B.1 etc., etc., etc. Jest coś niezwykle fascynującego w znanym nazwisku! Na własne oczy, z bliska, ujrzeć człowieka, o którym słyszało się tysiące razy, odkąd trzydzieści lat wcześniej podczas wojny krymskiej niespodziewanie wzniósł się na szczyty sławy, by nigdy z nich nie spaść. Z rozkoszą syciłem oczy widokiem tego półboga; wpatrywałem się, obserwowałem, odnotowywałem: spokój, opanowanie, szlachetną dostojność oblicza; prostoduszną uczciwość, bijącą z całej jego postawy; cudowną nieświadomość własnej wielkości – nieświadomość wbitych w niego setek zachwyconych spojrzeń, nieświadomość głębokiej miłości i szczerej czci, wzbierających w sercach otaczających go ludzi i przelewających się na niego gorącą falą.

Na lewo ode mnie stał duchowny, mój stary znajomy: teraz służył Bogu, ale pierwszą połowę życia spędził w koszarach i na polach bitwy jako instruktor w szkole wojskowej w Woolwich. W chwili, o której opowiadam, jego oczy zalśniły dziwnym, przytłumionym blaskiem. Pochylił się ku mnie i wskazując gestem bohatera bankietu, powiedział konfidencjonalnym szeptem: – Tak między nami, on jest kompletnym głupcem.

Zdumiała mnie ta opinia. Moje zdumienie nie byłoby większe, gdyby powiedział to samo o Napoleonie, Sokratesie czy Salomonie. Dwóch rzeczy byłem pewien: że wielebny był człowiekiem bezwzględnie prawdomównym i że znał się na ludziach. Dlatego zrozumiałem, bez cienia wątpliwości, że świat mylił się co do tego bohatera: on był głupcem. Postanowiłem dowiedzieć się, kiedy nadarzy się po temu sposobny moment, w jaki sposób wielebny, zupełnie sam i bez niczyjej pomocy, odkrył tę tajemnicę.

Wyjaśnienie tej osobliwej uwagi przyszło kilka dni później. Oto co opowiedział mi wielebny:

Mniej więcej czterdzieści lat temu nauczałem w akademii wojskowej w Woolwich. Byłem świadkiem, jak Scoresby składał swoje pierwsze egzaminy. Zrobiło mi się go serdecznie żal; gdy reszta klasy odpowiadała bystro i elegancko, on – mój Boże, nie umiał, że tak powiem, kompletnie nic. Widać było, że to dobry, słodki, uroczy, prostolinijny chłopak; serce bolało patrzeć, jak z pogodną miną pogańskiego bożka wygłasza nieludzkie brednie, świadczące o głupocie i ignorancji. Współczułem mu z całej duszy. Powiedziałem sobie, że przy następnych egzaminach naturalnie go wyleją; w tej sytuacji złagodzenie w miarę możliwości jego upadku byłoby nieszkodliwym dziełem miłosierdzia. Wziąłem go na stronę i odkryłem, że zna trochę dzieje Cezara; ponieważ o niczym innym nie miał pojęcia, przystąpiłem ostro do dzieła i niczym dozorca niewolników tresowałem go z serii standardowych pytań na temat Cezara, o których wiedziałem, że będą na egzaminie. Nie uwierzy pan, ale jak przyszło co do czego, zdał śpiewająco! Prześlizgnął się wyłącznie na tym, co zakuł, i jeszcze mu gratulowano, podczas gdy inni, którzy wiedzieli tysiąc razy więcej niż on, się ścięli. Cudownym zbiegiem okoliczności, jaki zdarza się raz na sto lat, nie dostał żadnego pytania spoza wąskiego zakresu, który mu wbiłem do głowy.

To było zdumiewające. Przez całą naukę wspierałem go, jak matka wspiera kalekie dziecko; zawsze jakimś cudem udawało mu się wybrnąć.

Tym, co musiało go w końcu wydać i zabić, była oczywiście matematyka. Postanowiłem zapewnić mu możliwie lekki zgon; ćwiczyłem go i wbijałem mu do głowy, wbijałem mu do głowy i ćwiczyłem go z najbardziej prawdopodobnych pytań, a potem posłałem na śmierć. Niech pan spróbuje sobie wyobrazić: ku mojej konsternacji zdał z najwyższą lokatą! Dosłownie zasypano go pochwałami.

Sen! Przez tydzień nie zaznałem snu. Dzień i noc dręczyły mnie wyrzuty sumienia. Kiedy robiłem to, co zrobiłem, kierowałem się wyłącznie współczuciem, chciałem osłodzić biedakowi upadek; nie przyszło mi do głowy, że to się skończy tak niedorzecznie. Czułem się winny i nieszczęśliwy, niczym stwórca Frankensteina. Był tępy jak pień, a ja pchnąłem go na drogę świetlanej kariery i ważkich obowiązków. Pocieszałem się, że on sam i jego obowiązki przy pierwszej okazji przywiodą go do ruiny.

Wybuchła wojna krymska. Powiedziałem sobie, że oczywiście musiała wybuchnąć wojna: nie mogliśmy przecież mieć pokoju i pozwolić temu osłowi spokojnie umrzeć, zanim wszystko się nie wyda. Oczekiwałem katastrofy. Nadeszła. A kiedy nadeszła, nogi się pode mną ugięły. Przeczytałem w gazecie, że awansowano go na kapitana w regimencie piechoty! Lepsi od niego zdążą się zestarzeć i posiwieć w służbie, zanim dochrapią się takiej rangi. Kto mógł przewidzieć, że taka odpowiedzialność zostanie złożona na wątłe barki tępego żółtodzioba. Ledwo bym zniósł, gdyby zrobili go podchorążym; ale kapitan – niech pan tylko pomyśli! Myślałem, że osiwieję.

I wie pan, co zrobiłem – ja, który kocham spokój i bezczynność? Powiedziałem sobie, że jestem to winien krajowi, że muszę pojechać z nim na front i, na ile zdołam, chronić przed nim ojczyznę. Wypłaciłem więc mój skromny kapitał, zaoszczędzony dzięki wieloletniej ciężkiej pracy i rygorystycznym wyrzeczeniom, z westchnieniem żalu kupiłem stopień chorążego w jego regimencie i wyruszyliśmy na front.

A tam – o Boże, to było okropne. Błędy? Nie robił nic oprócz błędów. Ale widzi pan, nikt nie znał jego sekretu, wszyscy patrzyli na niego pod fałszywym kątem i siłą rzeczy mylnie interpretowali jego działania – w efekcie brali jego idiotyczne błędy za przejawy natchnionego geniuszu; naprawdę, nie kłamię! Nawet najdrobniejszy z jego błędów doprowadziłby rozumnego człowieka do płaczu. Przeto płakałem – a między nami mówiąc, szalałem też z wściekłości i gniewu. Najgorsze było to, że każdy kolejny błąd dodawał większego blasku jego reputacji. Mówiłem sobie, że zajdzie tak wysoko, iż kiedy wszystko się wyda, będzie to tak, jakby słońce spadło z nieba.

Piął się do góry, stopień za stopniem, po trupach zwierzchników, aż wreszcie, w najgorętszym momencie bitwy… poległ nasz pułkownik. Serce podeszło mi do gardła, bo teraz najwyższy rangą był Scoresby! Stało się, powiedziałem sobie. Za dziesięć minut z całą pewnością zejdziemy wszyscy do szeolu.

Walka była bardzo zacięta; sprzymierzeni cofali się na całej linii. Nasz regiment zajmował kluczową pozycję; błąd w tej sytuacji spowodowałby katastrofę. I co zrobił w krytycznym momencie nasz nieśmiertelny głupiec, jeśli nie poderwał regimentu i nie rzucił go do ataku na sąsiednie wzgórze, gdzie nie było nawet śladu wroga? No i proszę, powiedziałem do siebie,  d o i g r a l i ś m y   s i ę. 

Ruszyliśmy do ataku i zanim ktokolwiek zdążył zareagować i nas zatrzymać, wspięliśmy się na boczną grań. I cóż tam odkryliśmy? Całe niespodziewane siły rezerwowe Rosjan! I co się wydarzyło? Czy nas zjedli na swój urok? W dziewięćdziesięciu dziewięciu przypadkach na sto tak właśnie by się stało. Ale nie; Rosjanie uznali, że to niemożliwe, by zapuścił się tam pojedynczy regiment. Wzięli nas za całą brytyjską armię, przekonani, że ich gra została przejrzana i udaremniona; podwinęli więc ogon i rzucili do bezładnej ucieczki w dół stoku, na pole, w kompletnej rozsypce, a my za nimi; rozbili własne solidne centrum, przedarli się przez nie i nim ktokolwiek zdążył się zorientować, nastąpił pogrom, jakiego świat nie widział! Klęska sprzymierzonych przeobraziła się w miażdżące, walne zwycięstwo! Przyjechał marszałek Canrobert, ledwo przytomny ze zdumienia, podziwu i zachwytu; z miejsca posłał po Scoresby’ego, wyściskał go i w obecności wszystkich wojsk, na polu bitwy, udekorował mu pierś orderem!

Na czym polegał tamten błąd Scoresby’ego? Zwyczajnie pomylił prawą z lewą – to wszystko. Przyszedł rozkaz, żebyśmy się wycofali i wsparli prawe skrzydło; ale zamiast tego ruszył do ataku na wzgórze po lewej. Lecz sława genialnego wodza, którą zdobył tamtego dnia, opromieniła go nimbem chwały, który nie zblednie, dopóki istnieją podręczniki historii.

Nadal jest najlepszym, najsłodszym, najbardziej uroczym i bezpretensjonalnym człowiekiem na świecie, ale ma za mało rozumu, by schronić się pod dach, kiedy leje. To bezwzględna prawda. To największy dureń we wszechświecie, a jeszcze pół godziny temu nikt oprócz mnie i jego samego nie miał o tym pojęcia. Dzień po dniu, rok po roku nie opuszcza go zdumiewający, fenomenalny fart. Odznaczył się w każdej wojnie, jaką toczyliśmy przez ostatnie pół pokolenia; jego kariera wojskowa jest usiana błędami, ale jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się popełnić takiego, który by nie przyniósł mu tytułu kawalera, baroneta, lorda albo jakiegoś innego zaszczytu. Niech pan spojrzy na jego pierś; od góry do dołu pokryta brytyjskimi i zagranicznymi orderami. Każdy z nich jest pamiątką po przejawie rażącej głupoty; razem wzięte stanowią dowód, że urodzenie się pod szczęśliwą gwiazdą to najlepsza rzecz, jaka może się przydarzyć człowiekowi na tym świecie. Powtórzę to, co powiedziałem na bankiecie: Scoresby jest kompletnym głupcem.

1891

przełożyła Hanna Pustuła-Lewicka

To nie jest wymyślona historia. Usłyszałem ją od duchownego, który czterdzieści lat temu był instruktorem w Woolwich i który zarzekał się, że to wszystko wydarzyło się naprawdę (przyp. aut.).

1 V.C. Victoria Cross, Krzyż Wiktorii – nawyższe odznaczenie wojenne Imperium Brytyjskiego; K.C.B. Knight Commander of the Bat – Kawaler Komandor Orderu Łaźni (przyp. tłum.).

BANKNOT MILIONFUNTOWY

Gdy miałem dwadzieścia siedem lat, pracowałem w biurze maklera kopalnianego w San Francisco jako ekspert od wszelkich spraw dotyczących obrotu giełdowego. Byłem sam na świecie i nie mogłem na nic liczyć, tylko na własny dowcip i nieskazitelną opinię; lecz te dwie rzeczy stanowiły drogę, po której mogłem kiedyś dojść do majątku, i tą nadzieją się zadowalałem.

Mogłem rozporządzać swoim czasem w soboty po zakończeniu popołudniowego zebrania zarządu i miałem zwyczaj spędzać go na zatoce, pływając małą żaglówką. Pewnego dnia wypłynąłem za daleko i prąd zniósł mnie na pełne morze. Tuż po zapadnięciu nocy, gdy straciłem całą niemal nadzieję, uratował mnie mały bryg, który płynął do Londynu. Była to długa i burzliwa podróż; kazano mi, jako pasażerowi bez biletu, odpracować przejazd w charakterze zwykłego majtka. Gdy wysiadłem na ląd w Londynie, ubranie moje było w strzępach, a w kieszeni miałem tylko jednego dolara. Te pieniądze dały mi wyżywienie i dach nad głową na dwadzieścia cztery godziny. Przez następne dwadzieścia cztery obywałem się bez jedzenia i bez dachu nad głową.

Około dziesiątej następnego ranka, wynędzniały i głodny, wlokłem się przez Portland Place, gdy nagle przechodzące dziecko ciągnięte przez niańkę wrzuciło do rynsztoka soczystą, apetyczną, dużą gruszkę – całą, minus jeden odgryziony kęsek. Zatrzymałem się naturalnie i pasłem pożądliwe oczy tym ubłoconym skarbem. Ślina nabiegała mi do ust na ten widok, mój żołądek domagał się tej gruszki gwałtownie, wszystko we mnie błagało o nią. Lecz za każdym razem, gdy już, już wyciągała mi się ręka, aby ją złapać, czułem na sobie spojrzenie któregoś z przechodniów i naturalnie zaraz się prostowałem i robiłem obojętną minę i udawałem, że ani mi w głowie ta gruszka. To się powtórzyło kilka razy i nie mogłem jej zdobyć w żaden sposób. Popadłem w taką desperację, że gotów byłem pozbyć się wszelkiego wstydu i złapać gruszkę, gdy za moimi plecami otworzyło się jakieś okno, a przez to okno zawołał na mnie jakiś pan:

– Proszę wejść tu do mnie.

Otworzył mi wystrojony fagas, który wprowadził mnie do bogato umeblowanego pokoju, gdzie siedziało dwóch starszych panów. Odprawili służącego i kazali mi siadać. Akurat skończyli śniadanie i widok resztek na stole był prawie ponad moje siły. Z trudem zachowywałem przytomność umysłu wobec tego jadła, ale skoro nikt nie poprosił mnie o skosztowanie choćby kęsa, musiałem znosić te męczarnie, jak umiałem najlepiej.

Trzeba wam wiedzieć, że przed moją wizytą coś tu zaszło, o czym nie miałem wtedy pojęcia, a dowiedziałem się dopiero wiele dni później, ale wam powiem już teraz. Między tymi dwoma starszymi panami, dwoma braćmi, wybuchł pewien spór kilka dni przedtem, a rozstrzygnęli go w ten sposób, że postanowili się założyć – typowo angielski sposób załatwiania wszelkich spraw.

Pamiętacie może, że Bank Anglii wypuścił kiedyś dwa banknoty, każdy o wartości miliona funtów; miały one być użyte do pewnej szczególnej transakcji z innym państwem. Z jakichś tam powodów tylko jeden z nich został wykorzystany, a potem unieważniony; drugi leżał jeszcze w skarbcu bankowym. A więc owi bracia w czasie pogawędki poruszyli przypadkiem ten temat i zaczęli się zastanawiać, co by się stało z obcokrajowcem absolutnie uczciwym i inteligentnym, który jakimś zrządzeniem losu znalazłby się w Londynie bez jednej znajomej duszy, zupełnie bez pieniędzy i miałby do dyspozycji tylko ten banknot milionfuntowy bez możności wykazania się, jaką drogą do niego doszedł. Brat A twierdził, że umarłby z głodu; brat B twierdził, że nie. Brat A mówił, że cudzoziemiec nie mógłby rozmienić go w banku czy gdzie indziej, bo zostałby z miejsca aresztowany. I tak spierali się dalej, aż brat B powiedział, że założy się o dwadzieścia tysięcy funtów, że taki człowiek wyżyłby z tym milionem na pewno trzydzieści dni i uniknąłby więzienia. Brat A przyjął zakład. Brat B poszedł do banku i kupił banknot. Typowy Anglik, wiecie. Jak się zdecyduje – to go diabeł nie odwiedzie. Potem podyktował list, który jeden z jego urzędników wypisał pięknym, kaligraficznym pismem, a potem dwaj bracia zasiedli w oknie i przez cały dzień patrzyli i czekali, aż zjawi się właściwy człowiek, któremu wręczą banknot.

Widzieli wśród przechodniów dużo uczciwych twarzy, które nie zdradzały dostatecznej inteligencji; dużo takich, które zdradzały inteligencję, ale za mało uczciwości; dużo takich, które zdawały się i uczciwe, i inteligentne, ale ich posiadacze nie byli wystarczająco biedni, a jeśli byli wystarczająco biedni – to nie byli cudzoziemcami. Zawsze było coś nie tak, póki ja się nie zjawiłem; ale co do mnie obaj zgodzili się, że odpowiadam tym wszystkim wymaganiom; a więc wybrali mnie jednogłośnie i oto siedziałem tam i czekałem, aby powiedzieli mi, po co mnie wezwano. Zaczęli wypytywać mnie, kto zacz i skąd, i wkrótce znali moją historię. Na koniec oświadczyli, iż nadaję się do ich celów. Odrzekłem, że cieszę się niewymownie, i spytałem, o co chodzi. Wówczas jeden z nich podał mi kopertę i powiedział, że znajdę w środku wyjaśnienie. Już ją miałem otworzyć, ale sprzeciwił się temu i polecił mi zabrać ją ze sobą do mego mieszkania i tam przejrzeć starannie jej zawartość i nie decydować się zbyt szybko i pochopnie. Byłem zaintrygowany i chciałem omówić z nimi tę sprawę nieco bliżej, ale oni nie chcieli; tak więc pożegnałem się, dotknięty i obrażony tym, że najwidoczniej ktoś upatrzył mnie sobie na ofiarę jakiegoś głupiego kawału, a ja muszę się z tym pogodzić, ponieważ w warunkach, w jakich się znalazłem, nie mogę sobie pozwolić na to, żeby obrażać się za afronty ze strony ludzi możnych i bogatych.

Podniósłbym teraz gruszkę i zjadłbym ją na oczach całego świata, ale już jej nie było; a więc straciłem i to przez ów nieszczęsny incydent i myśl ta nie złagodziła moich uczuć względem tamtych dwóch panów. Gdy oddaliłem się na tyle, że nie mogli mnie widzieć z okien, otworzyłem kopertę i spostrzegłem, że zawiera pieniądze! Możecie być pewni, że moja opinia o tych panach uległa natychmiastowej zmianie. Nie tracąc ani chwili, wepchnąłem list i pieniądze do kieszeni kamizelki i ruszyłem do najbliższej taniej restauracji. Ach, jakże ja zajadałem! Kiedy wreszcie nie mogłem już więcej zmieścić, wyjąłem pieniądze i rozwinąłem banknot, rzuciłem nań okiem i omalże nie zemdlałem! Pięć milionów dolarów! Aż mi się w głowie zakręciło!

Siedziałem tak pewnie z minutę, ogłuszony, gapiąc się na banknot i mrugając oczyma, dopóki nie przyszedłem do siebie. Pierwsze, co zauważyłem, to był restaurator. Ze wzrokiem utkwionym w banknot stał jak skamieniały. Widać było, że oddaje mu cześć duszą i ciałem, ale wyglądał tak, jakby nie mógł ruszyć ani ręką, ani nogą. W jednej chwili zorientowałem się w sytuacji i zrobiłem jedyną rozsądną rzecz, jaka mi pozostawała do zrobienia. Wyciągnąłem do niego rękę z banknotem i powiedziałem tonem niedbałym:

– Proszę o resztę.

Restaurator oprzytomniał i zaczął przepraszać tysiąckrotnie za to, że nie może niestety rozmienić banknotu, a ja nie mogłem go przekonać nawet, żeby go dotknął. Chciał patrzeć na niego i patrzeć; zdawało się, że nigdy jego oczy nie nasycą się tym widokiem, ale wzdragał się przed dotknięciem go tak, jakby to było coś zbyt świętego dla człowieka ulepionego ze zwykłej gliny. Powiedziałem:

– Przepraszam bardzo, jeśli sprawiam panu kłopot, ale muszę stanowczo prosić pana o zmianę. Nie mam przy sobie innych pieniędzy.

Ale on odrzekł, że to nic nie szkodzi; bardzo chętnie odłoży tę drobnostkę do następnej okazji. Powiedziałem na to, że być może przez jakiś czas nie będzie mnie w tych okolicach; ale on rzekł, że to nic nie szkodzi, on może poczekać, a poza tym mogę śmiało zamawiać wszystko, czego sobie życzę, ile razy tylko zechcę, mam u niego otwarty rachunek, jak długo tylko zechcę. Powiedział, że chyba nie myślę, że on się boi zaufać takiemu bogatemu panu jak ja dlatego tylko, że jestem wesoły z natury i podobało mi się zrobić kawał publiczności i tak się ubrać. W tym momencie wszedł drugi gość i restaurator dał mi znak, abym ukrył to monstrum przed wzrokiem tamtego; odprowadził mnie wśród ukłonów aż do drzwi, ja zaś ruszyłem prosto do domu tych braci, chcąc sprostować pomyłkę, jaka widocznie tu zaszła, nim jeszcze zacznie ścigać mnie policja i pomoże mi ją sprostować! Byłem nieco zdenerwowany, a właściwie bardzo przerażony, choć oczywiście nie była to w żadnym razie moja wina; ale znałem ludzi dostatecznie dobrze, aby wiedzieć, że jeśli się zorientują, iż dali włóczędze banknot milionowy, myśląc, że to jeden funt, będą się wściekać na tego gościa, zamiast kląć własną krótkowzroczność, jak by się należało. Gdy zbliżałem się do tego domu, zacząłem się trochę uspokajać, gdyż panowała tu cisza. Upewniło mnie to, że pomyłka jeszcze nie została odkryta. Zadzwoniłem. Zjawił się ten sam sługa. Spytałem o jego panów.

– Nie ma ich. – Było to powiedziane wyniosłym, zimnym tonem, właściwym dla tej rasy ludzi.

– Nie ma ich? A gdzie są?

– Udali się w podróż.

– Ale dokąd?

– Sądzę, że na kontynent.

– Na kontynent?

– Tak, proszę pana.

– Którędy? Jaką trasą?

– Trudno mi powiedzieć, proszę pana.

– Kiedy wrócą?

– Powiedzieli, że za miesiąc.

– Za miesiąc! Ach, to straszne! Proszę mi poradzić, w jaki sposób mógłbym przekazać im wiadomość. To sprawa najwyższej wagi.

– Naprawdę nie potrafię, proszę pana. Nie mam pojęcia, dokąd pojechali.

– Wobec tego muszę się zobaczyć z kimś z rodziny.

– Rodzina również jest za granicą. Nie ma ich w kraju od miesięcy, są w Egipcie i w Indiach, jak mi się zdaje.

– Człowieku, zaszła straszliwa pomyłka. Wrócą tu na pewno przed nocą. Czy może im pan powiedzieć, że byłem tutaj i będę przychodził, aż wszystko się wyjaśni, i że nie potrzebują się niczym martwić?

– Powiem im, jeżeli wrócą, ale nie spodziewam się ich teraz. Powiedzieli mi, że pan wróci tu za godzinę i będzie się o nich dopytywał, ale mam panu powiedzieć, że wszystko jest w porządku, że wrócą tu w porę i wtedy będą na pana czekali.

Tak więc musiałem zrezygnować z wyjaśnień i odejść. Co za zagadka! Co to wszystko znaczy? Zdawało mi się, że tracę zmysły. Będą tu „w porę”. Co to miało znaczyć? Aha, wytłumaczy to list. Zupełnie zapomniałem o liście! Wyjąłem go teraz i odczytałem. Oto co zawierał:

Jest Pan człowiekiem uczciwym i inteligentnym, jak widać z pańskiej twarzy. Domyślamy się, że jest Pan człowiekiem biednym i cudzoziemcem. Znajdzie Pan w liście załączoną pewną sumę pieniędzy. Jest to pożyczka dla Pana na trzydzieści dni, bez procentu. Proszę się zgłosić w tym domu pod koniec wymienionego okresu. Założyłem się o coś, a wynik zakładu zależy od Pana. Jeżeli wygram, może Pan otrzymać każdą posadę, jaką tylko rozporządzam – to jest każdą, do której posiada pan na tyle kwalifikacji, aby wywiązywać się z pracy w sposób kompetentny.

Żadnego podpisu, żadnego adresu, żadnej daty.

Oto w co się wplątałem. Wy już wiecie naprzód, o co tu chodziło, ale ja nie wiedziałem. Dla mnie była to tylko mroczna, niedocieczona zagadka. Nie miałem najmniejszego pojęcia, co to były za kombinacje i czy ktoś chciał mi wyrządzić krzywdę, czy oddać przysługę. Poszedłem do parku i usiadłem, aby spróbować przemyśleć całą rzecz i rozważyć, jak z tego wybrnąć w najlepszy możliwy sposób.

Siedziałem tak prawie godzinę, po czym moje rozważania skrystalizowały się w taką ocenę sytuacji:

Może ci ludzie mają wobec mnie dobre intencje, a może złe; nie sposób tego rozstrzygnąć – zostawmy to. Przeprowadzają jakąś rozgrywkę czy jakiś plan, czy jakiś eksperyment; nie sposób określić, co to takiego – zostawmy to. Istnieje jakiś zakład dotyczący mnie; nie mogę się dowiedzieć, co to za zakład – zostawmy to. I tak oto pozbywam się niewiadomych. To, co pozostaje z tej materii, jest namacalne, konkretne i może z całą pewnością być sklasyfikowane i opatrzone etykietką. Jeśli udam się do Banku Anglii i poproszę, aby przekazali ten banknot na rachunek osobnika, do którego należy, zrobią to, bo go znają, choć ja go nie znam; ale spytają mnie, jakim sposobem wszedłem w posiadanie banknotu, i jeżeli powiem prawdę, zamkną mnie, rzecz jasna, w domu wariatów, natomiast kłamstwo zaprowadzi mnie do więzienia. To samo by się stało, gdybym się zwrócił do innego banku lub próbował zaciągnąć gdziekolwiek pożyczkę, używając go jako gwarancji. Muszę więc, chcąc nie chcąc, nosić ten ogromny ciężar ze sobą, dopóki ci ludzie nie wrócą. Jest dla mnie bezużyteczny, bezużyteczny niczym garść popiołu, a jednak muszę się nim zaopiekować i strzec go, podczas gdy będę żebrał, aby się utrzymać przy życiu. Nie mógłbym go nikomu oddać, nawet gdybym próbował to zrobić, bo ani człowiek uczciwy, ani rozbójnik za nic by go nie przyjął i nie chciałby mieć z nim nic do czynienia. Ci bracia są całkiem bezpieczni. Nawet jeśli zgubię ich banknot lub go spalę, i tak będą bezpieczni, ponieważ mogą zawiesić wypłatę i bank uzna ich prawa; ale tymczasem muszę odcierpieć cały miesiąc bez dochodów, bez zysków – chyba że pomogę w wygraniu zakładu, jakikolwiek on jest, i zdobędę tę posadę, którą mi obiecują. Chciałbym ją dostać. Ludzie tego rodzaju rozporządzają posadami, które warto zajmować.

Zacząłem teraz myśleć o tej posadzie i długo o niej myślałem. Moje nadzieje rosły. Bez wątpienia pensja będzie wysoka. Otrzymam ją za miesiąc, a potem już wszystko będzie dobrze. Po tych rozmyślaniach wrócił mi humor. Gdy znów zacząłem wałęsać się po ulicach, czułem się świetnie. Na widok zakładu krawieckiego zapragnąłem nagle, aby zrzucić łachmany i powrócić do przyzwoitej odzieży. Czy stać mnie było na to? Nie, nie miałem nic na świecie prócz miliona funtów. Tak więc wziąłem się w garść i minąłem zakład. Wkrótce jednak znów coś mnie pociągnęło w tamtą stronę. Pokusa prześladowała mnie okrutnie. Pewnie ze sześć razy przechodziłem koło sklepu tam i z powrotem w czasie tych mężnych zmagań ze sobą samym. W końcu uległem. Musiałem ulec. Spytałem, czy nie mają jakiegoś garnituru, odrzuconego przez klienta. Facet, którego zapytałem o to, wskazał głową innego faceta i nic nie odpowiedział. Podszedłem do wskazanego mi faceta, a ten znów kiwnął głową, wskazując mi jeszcze innego, bez słowa. Podszedłem do tamtego i powtórzyłem pytanie. Powiedział: „niech pan poczeka”.

Czekałem, aż skończy to, co robił, po czym zabrał mnie do pokoju na tyłach, przerzucił stos odrzuconych garniturów i wybrał najnędzniejszy. Zmierzyłem go. Nie pasował na mnie i w ogóle był do niczego, ale był nowy i zależało mi na tym, aby go dostać; nie wysunąłem więc żadnych zarzutów, lecz rzekłem trochę nieśmiało:

– Bardzo by mi odpowiadało, gdyby pan mógł poczekać kilka dni na pieniądze. Nie mam przy sobie drobnych.

Człowiek przybrał nader sarkastyczną minę i odrzekł:

– Aha, nie ma pan drobnych? Oczywiście, nie liczyłem na to. Spodziewam się, że osobistości takie jak pan mają przy sobie tylko grube.

Uraziło mnie to i odrzekłem:

– Mój przyjacielu, nie zawsze sądzi się człowieka wedle stroju, jaki nosi. Mogę z całą pewnością zapłacić za ten garnitur. Po prostu nie chciałem, aby pan miał kłopot z zamianą dużego banknotu.

Trochę po tym zmienił swój ton i odparł jeszcze z lekka protekcjonalnie:

– Nie miałem nic złego na myśli, ale skoro już robimy sobie wymówki, to jakim prawem pan nas posądza, że nie możemy rozmienić banknotu, który pan akurat ma przy sobie? Pan się myli, możemy rozmienić każdy banknot.

Podałem mu banknot, mówiąc:

– Ach, to doskonale. Przepraszam pana bardzo.

Przyjął go z uśmiechem, z jednym z tych szerokich uśmiechów, które rozprzestrzeniają się od ucha do ucha, rodzą się z fałdów, zmarszczek i spirali i wyglądają jak miejsce na stawie, gdzie przed chwilą wrzuciło się cegłę. A potem, gdy spojrzał na banknot, uśmiech jego nagle jakby zastygł i zżółkł i wyglądał teraz jak owe faliste, glistowate pasma stwardniałej lawy, jaką widzi się na małych, poziomych półeczkach na zboczu Wezuwiusza. Nigdy przedtem nie widziałem uśmiechu utrwalonego w ten sposób, przez zaskoczenie. Człowiek stał, trzymając banknot z taką właśnie miną. Od razu pospieszył ku nam właściciel sklepu, aby zobaczyć, co się stało, wołając raźnym tonem:

– No, co tam? Co się dzieje? Czy coś nie w porządku?

Odrzekłem: – Nic się nie dzieje. Czekam na wydanie reszty.

– No to ruszaj, Tod, wydaj panu resztę, wydaj resztę.

A Tod na to: – Wydać resztę! Łatwo panu mówić. Niech pan sam spojrzy na ten banknot.

Właściciel spojrzał, gwizdnął cicho i wymownie, a potem jednym susem znalazł się przy kontuarze, gdzie leżał stos odrzuconych garniturów, i zaczął przerzucać je to tu, to tam, pogadując przez cały czas podnieconym tonem, tak jakby mówił do siebie:

– Coś takiego. Sprzedawać ekscentrycznemu milionerowi takie łachy! Głupi Tod. Głupiec od urodzenia. Zawsze coś takiego narobi. Odstrasza od tego sklepu wszystkich milionerów, bo nie umie odróżnić milionera od włóczęgi i nigdy tego nie umiał. O, tutaj jest to, czego szukałem. Proszę, niech szanowny pan zdejmie z siebie te rzeczy i rzuci w ogień. Niech pan zrobi mi tę łaskę i zmierzy tę koszulę i ten garnitur. Tego właśnie nam potrzeba, właśnie czegoś takiego – proste, wytworne, skromne, a co za szyk! Strój godny księcia, robiony był na zamówienie dla zagranicznego księcia – może szanowny pan go zna, Jego Książęca Wysokość Hospodar of Halifax. Musiał to zostawić u nas i wziąć strój żałobny, ponieważ jego matka właśnie miała umrzeć – tylko że nie umarła. Ale co robić, nie wszystko zawsze układa się tak, jak byśmy… O, proszę! spodnie w sam raz, pasują jak ulał na szanownego pana, a teraz kamizelka, aha, proszę! Też pasuje! Marynarka… Mój Boże! Niech pan tylko popatrzy! Po prostu idealnie, wszystko doskonale pasuje! Coś tak wspaniałego jeszcze mi się nie zdarzyło, odkąd pracuję…

Wyraziłem zadowolenie.

– Słusznie, proszę szanownego pana, całkiem słusznie; to wystarczy na razie, tak prowizorycznie. Ale niech pan tylko poczeka, zobaczy pan, jak zrobimy panu na miarę! Tod, pozwól tutaj, książka i pióro. Bierz miarę. Nogawki długość 32 cale… i tak dalej.

Nim mogłem wypowiedzieć słowo, wziął ze mnie miarę i wydawał polecenia uszycia – fraków, garniturów sportowych, koszul i różnych innych rzeczy. Gdy udało mi się wtrącić słowo, powiedziałem:

– Ależ mój drogi panie, ja nie mogę nic zamawiać, chyba że pan może czekać przez czas nieokreślony albo zmienić ten banknot.

– Przez czas nieokreślony! To słabe określenie, proszę szanownego pana, słabe. Wieczność – oto odpowiednie słowo, proszę szanownego pana. Tod, te rzeczy mają być wykonane jak najprędzej i odesłane na adres szanownego pana bez zwłoki. Mniej ważni klienci mogą poczekać. Zapisz adres szanownego pana i…

– Zmieniam teraz mieszkanie. Wstąpię do pana i zostawię mój nowy adres.

– Doskonale, proszę szanownego pana, doskonale. Momencik, proszę szanownego pana. Pan pozwoli, że go wyprowadzę. Tędy… do widzenia szanownemu panu, kłaniam się.

No i tak. Widzicie, jaki obrót przybierały sprawy? To było nieuniknione. Zdałem się na bieg wypadków: kupowałem to, czego potrzebowałem, a potem prosiłem o resztę. W ciągu tygodnia byłem wspaniale wyekwipowany we wszystkie rzeczy potrzebne dla wygody, a także przedmioty zbytku i mieszkałem w kosztownym, prywatnym hotelu przy Hanover Square. Jadałem tam obiady, lecz jeśli chodzi o śniadania, trzymałem się ciągle skromnej jadłodajni Harrisa, gdzie zjadłem pierwszy posiłek za moje milion funtów. To ja wylansowałem Harrisa. Wkrótce zaczęła kursować wiadomość, że restauracji tej patronuje pewien zwariowany cudzoziemiec, który nosi banknoty milionfuntowe w kieszeni kamizelki. To wystarczyło.

Mała, uboga knajpka, wegetująca z dnia na dzień, stała się sławnym lokalem, zawsze natłoczonym klientelą. Harris był mi tak wdzięczny, że zmuszał mnie do przyjmowania pożyczek i nie chciał słyszeć o odmowie; i tak oto ja, biedak, miałem pieniądze na moje wydatki i żyłem tak, jak żyją możni i bogaci. Spodziewałem się, że w przyszłości na pewno nastąpi jakiś krach, ale w tej chwili płynąłem na fali i nic mi innego nie pozostawało – trzeba było płynąć albo utonąć. Widzicie, ciągle towarzyszył mi cień – groźba katastrofy, i to była odwrotna strona medalu, mniej różowa, a nawet tragiczna w tym stanie rzeczy, który bez tego byłby po prostu zabawny. W nocy te mroczne, tragiczne obrazy brały zawsze górę, zawsze nabrzmiewały przestrogą, groźbą, tak że przewracałem się z boku na bok, jęcząc, i sen przychodził z trudem. Lecz w pogodnym świetle dnia ów element tragedii rozpływał się i znikał; bujałem w obłokach i czułem się szczęśliwy aż do zawrotu głowy, aż do upojenia, można by powiedzieć.

Było to naturalne, gdyż stałem się jedną ze sławnych postaci w stolicy świata i to mi zawróciło w głowie, i to nie troszkę, ale całkiem porządnie. Nie można było wziąć do ręki gazety angielskiej, szkockiej czy irlandzkiej, żeby nie znaleźć w niej jednej lub kilku wzmianek o „jegomościu z milionem funtów w kieszeni kamizelki” i o jego ostatnich wyczynach i powiedzeniach. Z początku w tych wzmiankach byłem na ostatnim miejscu w kronice miejscowych wydarzeń; następnie zamieszczano mnie przed osobami mającymi prawo do tytułu „knight”, potem przed baronetami, potem zdystansowałem baronów i tak dalej; awansowałem regularnie, w miarę jak rósł mój rozgłos, aż osiągnąłem najwyższą możliwą pozycję i tam pozostałem, zajmując pierwsze miejsce przed wszystkimi książętami niekrólewskiej krwi i przed wszystkimi dostojnikami stanu duchownego z wyjątkiem prymasa Anglii. Ale zważcie, to nie była jeszcze sława; jak dotąd byłem tylko znany. Potem przyszło najwyższe wyróżnienie, można powiedzieć: pasowanie na rycerza – które w jednej chwili przekształciło znikomy blask osoby znanej w niezniszczalne złoto prawdziwej sławy: „Punch” zamieścił moją karykaturę. Tak, teraz już byłem człowiekiem, który do czegoś doszedł; moja pozycja była ustalona. Można było żartować na mój temat, ale z szacunkiem, bez krzykliwości i wulgarnych prześmiewek; można się było uśmiechać, mówiąc o mnie, ale nie wyśmiewać się ze mnie. Czas na te rzeczy już przeminął. „Punch” przedstawił mnie w łachmanach powiewających na wietrze, targującego się ze strażnikiem londyńskiego zamku Tower. No, możecie sobie wyobrazić, co się działo z młokosem, na którego nikt dotąd nie zwracał uwagi, aż tu nagle okazuje się, że nie może powiedzieć jednego zdania, żeby ludzie nie podchwycili i nie rozpowiedzieli naokoło; nie może ruszyć się z domu, żeby nie słyszał wszędzie uwagi powtarzanej z ust do ust: „O, tam idzie! To on!”. Nie może zjeść śniadania, żeby nie przypatrywał się temu tłum ludzi; nie może zjawić się w loży opery, żeby nie powitał go tam ostrzał tysiąca skierowanych na niego lornetek. No, po prostu ni mniej, ni więcej, tylko chodziłem w glorii od rana do wieczora.

Wiecie, że nawet zachowałem moje stare podarte ubranie i od czasu do czasu ukazywałem się w tych łachmanach po to, aby znów przeżywać jak dawniej przyjemność kupowania różnych drobiazgów, wysłuchiwania obraźliwych uwag, aby potem zastrzelić szydercę na śmierć banknotem milionfuntowym. Ale nie mogłem tego długo uprawiać. Gazety ilustrowane tak zaznajomiły wszystkich z tym strojem, że gdy w nim wychodziłem, od razu mnie poznawano i ruszał za mną tłum ludzi, i jeżeli próbowałem coś kupić, sklepikarz gotów był zaoferować mi cały swój sklep na kredyt, nim jeszcze zdołałem błysnąć mu w oczy moim banknotem.

Mniej więcej dziesiątego dnia mojej sławy poszedłem spełnić swój obowiązek względem mego sztandaru, to jest oddać uszanowanie amerykańskiemu ministrowi pełnomocnemu. Przyjął mnie z entuzjazmem należnym dla takiego przypadku jak mój, robił mi wymówki, że tak długo zwlekałem z wywiązaniem się z mojej powinności, i powiedział, że tylko jednym sposobem mogę uzyskać jego przebaczenie, a mianowicie przyjmując zaproszenie na uroczysty obiad dzisiaj wieczorem, na miejsce gościa, który niespodziewanie zachorował. Zgodziłem się chętnie i zaczęliśmy rozmawiać o tym i o owym. Okazało się, że w dzieciństwie chodził do szkoły razem z moim ojcem, potem byli razem na uniwersytecie w Yale i pozostali serdecznymi przyjaciółmi aż do śmierci mojego ojca. Wobec tego zaprosił mnie, abym odwiedzał go w jego domu, ile razy będę miał wolną chwilę, a ja oczywiście przystałem bardzo chętnie.

Właściwie to byłem bardziej niż chętny; byłem rad. Gdy nadejdzie krach, on na pewno będzie mógł w jakiś sposób ocalić mnie od ostatecznej zagłady. Nie wiedziałem jeszcze, w jaki sposób, ale jego już w tym głowa. Na to, abym mógł się zwierzyć mu teraz, było za późno – nie mogłem ryzykować, choć zrobiłbym to bardzo skwapliwie na początku tej mojej okropnej kariery w Londynie. Nie, nie mogłem teraz ryzykować; zbyt daleko zabrnąłem; to znaczy zbyt głęboko, żeby zaryzykować ujawnienie tych rewelacji przed przyjacielem tak świeżej daty, choć nie za głęboko z mojego punktu widzenia. Bo widzicie, choć cały czas żyłem z pożyczek, uważałem starannie na to, aby pozostać w granicach moich środków – to znaczy mojej przyszłej pensji. Oczywiście nie mogłem wiedzieć, jaka ma być moja pensja, lecz miałem dość dobre podstawy do oceny; rozumowałem, że jeśli wygram zakład, do mnie należy wybór posady spośród tych, jakimi rozporządza ten stary pan – pod tym tylko warunkiem, abym okazał się kompetentny; a na pewno okażę się kompetentny – co do tego nie miałem wątpliwości. A jeśli chodzi o zakład, to się nie martwiłem. Zawsze miałem szczęście. Otóż oceniałem moją pensję na sześćset do tysiąca funtów rocznie – powiedzmy sześćset funtów przez pierwszy rok, potem co roku podwyżka, aż dojdę do tej wyższej liczby, wykazując się dobrą pracą.

Obecnie byłem zadłużony tylko do wysokości pensji z tego pierwszego roku. Wszyscy napraszali się, aby pożyczać mi pieniądze, lecz w większości przypadków wybroniłem się pod różnymi pretekstami, tak że zadłużenie moje wynosiło tylko trzysta funtów pożyczonych pieniędzy, zaś drugie trzysta to były koszta mojego utrzymania i zakupów. Uważałem, że pensja drugiego roku wystarczy, abym dociągnął jakoś do końca miesiąca, jeżeli będę ostrożny i oszczędny, i postanowiłem bardzo na to uważać. Gdy ten miesiąc się skończy, a mój pracodawca wróci z podróży, wszystko się załatwi, gdyż rozdzielę od razu moją pensję za okres dwóch lat między moich wierzycieli formalnie na piśmie i zabiorę się natychmiast do pracy.

U ministra trafiłem na przemiłe przyjęcie na czternaście osób. Książę i księżna Shoreditch i ich córka, lady Anna-Gracja-Eleonora-Celesta-i-tak-dalej-i-tak-dalej de-Bohun, hrabia i hrabina Newgate, wicehrabia Cheapside, lord i lady Blatherskite, kilka nieutytułowanych osób płci obojga, minister, jego żona, córka i przyjaciółka córki, przebywająca u niej od pewnego czasu jako gość, Portia Langham, dwudziestodwuletnia Angielka, w której zakochałem się w ciągu dwóch minut, a ona we mnie – widziałem to bez okularów. Był tam jeszcze jeden gość, Amerykanin – ale nie uprzedzajmy faktów. Podczas gdy goście przebywali jeszcze w salonie, ostrząc sobie apetyt na obiad i mierząc niechętnym spojrzeniem spóźnialskich, służący zaanonsował:

– Pan Lloyd Hastings.

Gdy skończyły się zwykłe uprzejmości powitania, Hastings dostrzegł mnie i podszedł wprost do mnie z wyciągniętą ręką: nagle zatrzymał się, nim zdążyliśmy uścisnąć sobie dłonie, i powiedział, patrząc na mnie speszony:

– Przepraszam pana bardzo, wydawało mi się, że pana znam.

– Ależ oczywiście, że mnie znasz, staruszku.

– Nie… Czyżbyś ty był tym… no…

– Tym monstrum z milionem w kieszeni kamizelki? Owszem, tak. Nie obawiaj się nazywać mnie moim przezwiskiem. Przyzwyczaiłem się do niego.

– Coś takiego, coś takiego, a to niespodzianka. Widziałem raz czy dwa razy twoje imię i nazwisko w połączeniu z tym przezwiskiem, ale nigdy mi nie przyszło do głowy, że to ty możesz być owym Henrym Adamsem, o którym tyle się mówi. Ale przecież nie minęło sześć miesięcy od tego czasu, kiedy byłeś urzędnikiem u Blake’a Hopkinsa we Frisco, pobierałeś pensję i siedziałeś nocami za dopłatą, pomagając mi porządkować i sprawdzać dokumenty i dane statystyczne firmy Gould and Curry. A to ci dopiero! I to ty jesteś w Londynie, i do tego jako multimilioner i sławny człowiek! Ależ to nowa bajka z Tysiąca i jednej nocy! Człowieku, nic z tego nie rozumiem! Nie mieści mi się w głowie. Daj mi trochę czasu, żeby przestało mi się we łbie kręcić.

– W istocie, Lloyd, ty nie jesteś bardziej zdumiony ode mnie. Mnie samemu to wszystko nie mieści się w głowie.

– Mój Boże, to zdumiewające, prawda? Przecież dzisiaj mija trzy miesiące od tego dnia, kiedy wybraliśmy się do restauracji Pod Górnikiem…

– Nie, do restauracji Zabawmy Się.

– Masz rację, do Zabawmy Się, poszliśmy tam o drugiej nad ranem i zamówiliśmy kotlet i kawę po sześciu godzinach ciężkiej harówki nad tymi papierami maklerskimi. A ja próbowałem cię namówić, żebyś pojechał ze mną do Londynu, i proponowałem ci, że wystaram się o urlop dla ciebie i pokryję ci wszystkie koszta i jeszcze coś ci dodam, jeśli mi się powiedzie transakcja. A ty nie chciałeś mnie słuchać i mówiłeś, że mi się nie powiedzie i że nie możesz sobie pozwolić na to, żeby wypaść z kursu w sprawach firmy i potem tracić nie wiadomo ile czasu, żeby na nowo się wciągać po powrocie do domu. A jednak jesteś tutaj. Jakież to wszystko dziwne! Jak to się stało, że tu przybyłeś, i co ci umożliwiło taką niewiarygodną karierę?

– Och, po prostu przypadek, cała epopeja, można by rzec. Opowiem ci wszystko, ale nie teraz.

– A kiedy?

– Pod koniec tego miesiąca.

– To jeszcze przeszło dwa tygodnie. Za dużo jak na ludzką ciekawość. Skróć do jednego tygodnia.

– Nie mogę. W przyszłości dowiesz się dlaczego. Ale jak ci idą interesy?

Wesołość jego znikła jak wiosenny powiew. Odpowiedział z westchnieniem:

– Byłeś prawdziwym prorokiem, Hal, prawdziwym prorokiem. Obym tu nie przyjeżdżał! Nie chcę o tym mówić.

– Ale musisz mi opowiedzieć. Musisz do mnie przyjść i zostać u mnie na noc, jak stąd wyjdziemy. Opowiesz mi wszystko o sobie.

– Och, naprawdę chcesz? Poważnie? – I łzy błysnęły mu w oczach.

– Tak, chcę usłyszeć całą tę historię, ze wszystkimi szczegółami.

– Jestem ci bardzo wdzięczny! Mój Boże, dostrzec na nowo błysk ludzkiego zainteresowania w czyimś oku i w czyimś głosie, znaleźć kogoś, kto się interesuje mną i moimi sprawami po tym wszystkim, co przeszedłem tutaj! Mam ochotę rzucić się na kolana!

Pochwycił mocno moją dłoń i jakby odżył, i już potem był w dobrym humorze i wesół podczas obiadu – który się zresztą nie udał. Niestety, nie. Zdarzyło się to, co zwykle, to, co się zwykle zdarza w tym wadliwym i irytującym angielskim systemie – nie można było rozstrzygnąć kwestii pierwszeństwa, wobec czego obiad się nie odbył. Anglicy zawsze zjadają obiad przed przyjściem na obiad proszony, gdyż sami wiedzą, co to za ryzyko; ale nikt nigdy nie ostrzeże cudzoziemca, który niczego nie przeczuwając, wpada wprost w pułapkę. Naturalnie tym razem nikt nie został skrzywdzony, gdyż wszyscy jedliśmy obiad przedtem, jako że nikt z nas nie był nowicjuszem prócz Hastingsa, a i jego uprzedził minister, wtedy gdy go zapraszał, że posłuszny angielskim obyczajom nie szykuje wcale obiadu. Każdy ujął pod rękę damę i wszyscy ruszyli do jadalnego pokoju, gdyż zwyczaj nakazuje przejść przez te rytualne gesty; lecz tu rozpoczęła się sprzeczka. Książę Shoreditch uważał, że jemu należy się pierwszeństwo, i żądał pierwszego miejsca za stołem, uważając, że rangą przewyższa ministra, który reprezentuje jedynie naród, a nie monarchę; lecz ja broniłem moich praw i nie chciałem ustąpić. W kolumnie kroniki towarzyskiej występowałem przed wszystkimi książętami, którzy nie byli książętami krwi, i teraz też domagałem się pierwszeństwa przed tym tutaj księciem. Nie można było oczywiście tego rozstrzygnąć, choć walczyć mogliśmy i walczyliśmy. Książę próbował na koniec (i nieopatrznie) wysunąć atut urodzenia i starożytności rodu, ja zaś wytykałem mu Wilhelma Zdobywcę i porównywałem go z Adamem, gdyż ja byłem potomkiem Adama w prostej linii, jak wskazywało moje nazwisko, podczas gdy on należał do linii bocznej, jak wskazywało jego nazwisko i jego stosunkowo świeżej daty normandzkie pochodzenie. Tak więc wróciliśmy pochodem do salonu i zjedliśmy improwizowany lunch w pozycji pionowej – sardynki i truskawki, a je się to na stojąco, w grupkach. Przy tej okazji rytuał pierwszeństwa nie jest tak zawzięcie przestrzegany; dwie osoby najwyższej rangi rzucają o podłogę szylinga i ten, który wygra, pierwszy zabiera się do truskawek, a przegrywający zabiera szylinga. Potem rzuca szylinga następna dwójka, potem następna i tak dalej. Gdy pokrzepiliśmy się jedzeniem, przyniesiono stoły i graliśmy wszyscy w cribbage, po sześć pensów stawka. Anglicy nigdy nie grają w żadną grę dla zabawy. Jeżeli nie mogą wygrać lub stracić czegoś – obojętnie czego – nie chcą w ogóle grać.

Spędziliśmy czas bardzo miło – przynajmniej my dwoje, miss Langham i ja. Byłem tak nią oczarowany, że nie mogłem zliczyć moich kart, jeżeli przekraczały podwójny sekwens; a kiedy wygrywałem, w ogóle tego nie widziałem i zaczynałem na nowo, i byłbym przegrany za każdym razem, tylko że panna robiła to samo, gdyż, widzicie, była w tym samym stanie co ja. W rezultacie żadne z nas ani razu nie wygrało, ani też nie przyszło nam do głowy dziwić się, dlaczego tak jest. Wiedzieliśmy tylko jedno – że jesteśmy szczęśliwi – i nie pragnęliśmy nic więcej wiedzieć, i nie chcieliśmy, żeby nam przeszkadzano. I powiedziałem jej – naprawdę powiedziałem jej, że ją kocham; a ona – cóż, ona rumieniła się aż po czubki włosów, ale była zadowolona. Tak powiedziała. Och, nigdy nie było takiego wieczoru! Za każdym razem, gdy wkładałem pionek, pisałem postscriptum; za każdym razem, kiedy ona wkładała pionek, kwitowała odbiór mojego postscriptum, licząc karty tak samo. Nie mogłem nawet powiedzieć „dwa”, nie dodając: „Mój Boże, jak pani ślicznie wygląda”, a ona mówiła na przykład: „piętnaście dwa, piętnaście cztery, piętnaście sześć i para, razem osiem, i osiem szesnaście, czy naprawdę pan tak uważa?” – zerkając z ukosa spod rzęs, wiecie, tak słodko i tak przebiegle. Och, to było po prostu już… no nie mam słów.

A ja byłem wobec niej całkowicie szczery i uczciwy; powiedziałem jej, że nie mam ani centa majątku prócz tego banknotu milionfuntowego, o którym tyle słyszała, a tenże banknot nie należy do mnie; i to obudziło jej ciekawość, a wtedy zacząłem mówić cicho i opowiedziałem jej całą historię od samego początku, i to ją tak ubawiło, że omal nie pękła ze śmiechu. Co ona, do jasnej Anielki, widziała w tym śmiesznego, tego nie mogłem zrozumieć, ale tak było; co pół minuty, z każdym nowym szczegółem, pękała ze śmiechu i musiałem przerywać przynajmniej na półtorej minuty, żeby mogła się uspokoić. Mówię wam, śmiała się do rozpuku – naprawdę; nigdy przedtem nie widziałem czegoś podobnego. To znaczy nigdy nie widziałem, żeby żałosna opowieść – opowieść o czyichś kłopotach i zmartwieniach, i obawach – mogła wywołać taki właśnie efekt. Więc pokochałem ją jeszcze bardziej, widząc, że potrafi być taka radosna wtedy, gdy nie ma żadnego powodu do radości: bo zanosiło się na to w mojej sytuacji, że mogłem wkrótce potrzebować takiej właśnie żony. Oczywiście powiedziałem jej, że będziemy musieli poczekać kilka lat, dopóki nie nadrobię moich braków finansowych; ale ona powiedziała, że nic nie szkodzi, spodziewa się tylko, iż będę na tyle ostrożny w moich wydatkach, żeby nie naruszyć nawet w najmniejszym stopniu pensji trzeciego roku. Potem się trochę zafrasowała, czy nie mylimy się i nie oceniamy naszej początkowej pensji wyżej, niż będę pobierał w rzeczywistości. To było rozsądne i trochę straciłem na pewności siebie, ale podsunęło mi to dobry pomysł handlowy i wypowiedziałem go szczerze:

– Portio, moja kochana, czy nie zechciałabyś pójść ze mną tego dnia na spotkanie z tymi starszymi panami?

Trochę się spłoszyła, ale rzekła:

– T-tak, ale czy myślisz, że to by wypadało?

– Nie, nie jestem pewny, czyby wypadało – a właściwie to jestem pewien, że nie wypada. Ale, widzisz, tyle od tego zależy, że…

– Wobec tego pójdę i tak, czy wypada, czy nie – odrzekła z uroczym i szlachetnym zapałem. – Ach, będę taka szczęśliwa, że mogę ci pomóc.

– Że możesz mi pomóc, moja kochana? Ależ to wszystko będzie twoim dziełem. Jesteś taka piękna i taka urocza, i taka przymilna, że gdy będę cię miał przy sobie tam u nich, będę mógł podbijać do góry naszą pensję, aż zmogę tych dobrych staruszków i nie będą wprost mieli serca się kłócić.

Oho! Trzeba było widzieć, jak się mocno zarumieniła, jak oczy jej zabłysły szczęściem!

– Ty wstrętny pochlebco! Nie ma ani słowa prawdy w tym, co mówisz, ale i tak pójdę z tobą. Być może nauczy cię to, abyś się nie spodziewał, że inni będą patrzyli na mnie twoimi oczyma.

Czy moje wątpliwości rozwiały się? Czy wróciło mi zaufanie do siebie? Możecie sądzić po tym fakcie: W myślach podniosłem sobie natychmiast pensję do tysiąca dwustu za pierwszy rok. Ale jej nic o tym nie powiedziałem; zachowałem to jako niespodziankę.

Wracałem do domu z głową w obłokach. Hastings mówił cały czas, a ja nie słyszałem ani słowa. Gdy wszedłem z nim do mojego saloniku, przywołał mnie do przytomności, chwaląc entuzjastycznie moje liczne wygody i luksusy.

– Pozwól, niech postoję chwilę i napatrzę się do syta. Mój Boże! Ależ to pałac – po prostu pałac! A w nim wszystko, czego człek może zapragnąć, włącznie z przytulnym kominkiem i z przygotowaną kolacją. Henry, to wszystko uprzytomniło mi nie tylko fakt, jaki ty jesteś bogaty; poczułem dotkliwie, jaki ja jestem biedny – biedak, nędzarz, pokonany, unicestwiony, wygnaniec!

– Niech to cholera! – Jego słowa przejęły mnie zimnym dreszczem. Przerażenie otrzeźwiło mnie całkowicie – pojąłem, że stoję na cienkiej, półcalowej skorupie, pod którą szaleje wulkan. Nie wiedziałem, że to wszystko sen, to jest nie dopuszczałem do siebie tej myśli przez ostatnie godziny; lecz teraz – o mój Boże! Zadłużony po uszy, bez własnego grosza, w moich rękach szczęście albo niedola uroczej dziewczyny, a przede mną nic prócz widoków na tę pensję, która może nigdy… z pewnością nigdy się nie urzeczywistni. Och, biada mi, biada! Jestem zrujnowany, bez cienia nadziei! Nic mnie nie może uratować!

– Henry, pomyśleć, że jedna kropla twego dziennego dochodu, suma, która dla ciebie się nie liczy, mogłaby…

– Och, mój dochód dzienny! No, dalej, łyknij sobie tej grzanej szkockiej, zaraz cię to podniesie na duchu. A więc, w twoje ręce! Albo nie, przecież jesteś głodny, siadaj i…

– Nie przełknę ani kęsa. Nie dla mnie już te rzeczy. Nie mogę ostatnio jeść. Ale będę z tobą pił, póki się nie zwalę z nóg. No, dalej!

– Twoje zdrowie, nasze zdrowie! Gotów? Ruszamy! No, a teraz, Lloyd, snuj swoją opowieść, a ja się zajmę napitkiem.

– Moją opowieść? Co, jeszcze raz?

– Jak to jeszcze raz?

– No, czy chcesz usłyszeć wszystko od początku jeszcze raz?

– Czy chcę usłyszeć wszystko jeszcze raz? Cóż to znowu za zagadka? Czekaj, nie pij już tego więcej. Masz już dosyć!

– Słuchaj, Henry, przerażasz mnie. Czy nie opowiedziałem ci tej całej historii, kiedy szliśmy do ciebie?

– Ty?

– Tak, ja.

– Niech mnie powieszą, jeśli słyszałem choć słowo.

– Henry, to coś poważnego. Martwi mnie to. Coś ty pił tam u ministra? Co ci mogło uderzyć do głowy?

Wtedy nagle przyszło na mnie olśnienie i wyznałem wszystko, jak przystało mężczyźnie.

– Uderzyła mi do głowy najcudowniejsza dziewczyna na świecie!

Na to zerwał się i podbiegł do mnie, i ściskaliśmy sobie i potrząsali prawice, aż nas rozbolały ręce; Lloyd nie gniewał się na mnie wcale za to, że nie usłyszałem ani słowa z tej historii, ciągnącej się przez cały czas naszego trzymilowego marszu. Po prostu usiadł znów, cierpliwy, poczciwy chłopak – zawsze był taki – i znów opowiedział mi wszystko od początku. Streszczając, tak się rzeczy miały: Przybył do Anglii w interesie, który, jak sądził, był wyjątkową okazją; miał opcję z firmy Gould and Curry na sprzedaż akcji na rzecz posiadaczy ich koncesji, z tym że miał zatrzymać dla siebie wszystko, co uda mu się uzyskać powyżej miliona dolarów. Pracował ciężko, poruszył wszystkie wiadome sobie sprężyny, nie zaniedbał żadnych uczciwych środków działania, wydał całe niemal pieniądze, jakie w ogóle posiadał, nie zdołał zainteresować tym ani jednego kapitalisty, a opcja kończyła się z końcem miesiąca. Słowem, był zrujnowany. Kończąc opowieść, zerwał się z fotela i zawołał:

– Henry! Ty możesz mnie uratować. Możesz mnie uratować i jesteś jedynym człowiekiem na świecie, który może to zrobić. Czy zrobisz to? Czyż nie zrobisz tego?

– Powiedz mi, w jaki sposób. Mów, chłopcze.

– Daj mi milion i pieniądze na powrót do domu, w zamian za moją opcję. Nie odmawiaj mi, nie odmawiaj!

Co się ze mną działo! Już, już miałem na końcu języka słowa: „Lloyd, jestem sam biedakiem – absolutnie bez grosza i w długach!”. Lecz nagle rozbłysła mi w głowie myśl jak ogień błyskawicy; zacisnąłem szczęki i uspokajałem się stopniowo, aż doszedłem do tego, że mogłem mówić z zimną krwią, jak prawdziwy kapitalista. Wtedy odezwałem się, opanowanym tonem, jakim mówi się, przeprowadzając pertraktacje handlowe.

– Uratuję cię, Lloyd…

– W takim razie już jestem uratowany! Niech ci Bóg zawsze błogosławi! Jeślibym kiedyś…

– Pozwól mi skończyć, Lloyd. Uratuję cię, ale nie w taki sposób. To by nie było uczciwe względem ciebie, po tym, jak włożyłeś w to tyle ciężkiej pracy i poniosłeś takie ryzyko. Nie potrzebuję kupować kopalń. Mogę bez tego obracać moim kapitałem w takim centrum handlowym jak Londyn: właśnie tak robię przez cały czas. Ale oto co zrobię teraz. Oczywiście wiem wszystko o tej kopalni; wiem, jaką przedstawia ogromną wartość, i jakby kto chciał, mogę na to przysiąc. Sprzedasz swoje akcje przed upływem dwóch tygodni za trzy miliony gotówką, posługując się do woli moim nazwiskiem, a zysk podzielimy na połowę.

Czy wiecie, że ten chłopak zwariował z radości; tak zaczął się miotać, że z mebli zostałyby tylko drzazgi, połamałby wszystko, co było w pokoju, gdybym go nie złapał i nie związał.

A potem leżał tak, absolutnie szczęśliwy, powtarzając:

– Mogę używać twojego nazwiska! Twojego nazwiska! Pomyśl tylko! Człowieku, ci bogaci londyńczycy zlecą się stadami, będą się bili o te udziały! Stanąłem na nogi, jestem urządzony na całe życie i nigdy ci tego nie zapomnę, póki żyję!

Nie upłynęły dwadzieścia cztery godziny, a cały Londyn aż huczał! Mnie nic innego nie zostało do roboty, jak siedzieć co dzień w domu i powtarzać każdemu, kto przyszedł:

– Tak, powiedziałem mu, żeby kierował wszystkich do mnie. Znam tego człowieka i znam tę kopalnię. Jest to człowiek nieskazitelny, a kopalnia jest warta znacznie więcej, niż za nią żąda.

W międzyczasie spędzałem wszystkie wieczory u ministra z Portią. Nie powiedziałem jej ani słówka o kopalni. Zachowałem to jako niespodziankę. Mówiliśmy o pensji, nigdy o niczym innym, tylko o miłości i o pensji; czasem o miłości, czasem o pensji, czasem o miłości i o pensji naraz. A jak żywo interesowały się naszym romansem żona i córka ministra! Mój Boże! Jakie wymyślały podstępy, żeby nas chronić od intruzów i wszystko tak aranżować, żeby minister niczego się nie domyślił! No, to po prostu było urocze z ich strony.

Gdy miesiąc skończył się nareszcie, miałem na moim koncie w Banku Londyńskim i Okręgowym milion dolarów, a Hastings tyleż samo. Ubrany w sposób umiarkowanie najelegantszy przejechałem obok domu przy Portland Place, osądziłem na oko, że moje ptaszki były już w domku, udałem się do ministra, zabrałem moją ukochaną i wyruszyliśmy z powrotem, po drodze rozprawiając zawzięcie o pensji. Była taka podniecona i niespokojna, że od tego zrobiła się wprost niewiarygodnie piękna. Powiedziałem jej:

– Kochana, tak cudnie wyglądasz, że to zbrodnia żądać pensji nawet o pensa niższej od trzech tysięcy rocznie.

– Henry, Henry, zrujnujesz nas!

– Już ty się nie bój. Ty tylko wyglądaj tak jak teraz i zaufaj mi. Wszystko będzie dobrze.

Tak więc wyszło na to, że ja jej musiałem dodawać odwagi przez całą drogę. Ciągle powtarzała błagalnym tonem:

– Och, Henry, proszę cię, pamiętaj, że jeśli będziemy żądali zbyt wiele, możemy nie dostać żadnej pensji; a wtedy co się z nami stanie, kiedy nie mamy żadnej możliwości zarobienia na życie?

Wprowadził nas ten sam służący i oto proszę! Obaj starsi panowie byli w pokoju. Naturalnie zdziwili się, widząc ze mną to cudowne stworzenie, lecz ja powiedziałem:

– Niech panowie będą spokojni, to moja przyszła podpora i towarzyszka życia.

I przedstawiłem ich Portii z nazwiska. Nie zdziwili się; wiedzieli, że będę na tyle mądry, by zajrzeć do książki telefonicznej. Prosili, byśmy usiedli, i byli dla niej bardzo grzeczni, i starali się, żeby zapomniała o swym skrępowaniu i żeby się czuła tak swobodnie jak tylko można. Potem zabrałem głos:

– Panowie, jestem gotów złożyć sprawozdanie.

– Miło nam to słyszeć – powiedział ten mój – gdyż teraz możemy rozstrzygnąć zakład, który zawarłem z moim bratem Ablem. Jeżeli pan wygrał dla mnie zakład, dostanie pan posadę, jedną z tych, którymi rozporządzam. Czy ma pan banknot milionfuntowy?

– Oto on, proszę pana – i podałem mu banknot.

– Wygrałem! – krzyknął i klepnął Abla po plecach. – No i co powiesz na to, bracie?

– Powiem, że rzeczywiście przetrwał miesiąc, a ja straciłem dwadzieścia tysięcy funtów. Nigdy bym w to nie uwierzył.

– Mam jeszcze dalszy ciąg sprawozdania – odrzekłem – i to dość długi. Chciałbym, aby panowie pozwolili mi przyjść niebawem i opowiedzieć szczegółowo moją historię całego tego miesiąca. Obiecuję, że warta będzie wysłuchania. Tymczasem proszę spojrzeć na to.

– Co takiego? Człowieku! Zaświadczenie o depozycie dwustu tysięcy funtów. Czy to pańskie?

– Moje. Zarobiłem to przez rozsądne obracanie przez trzydzieści dni tą małą pożyczką, której panowie mi udzielili. A używałem jej jedynie do zakupu różnych drobiazgów, proponując w zamian ten banknot.

– Coś takiego, to zdumiewające! To nie do wiary, człowieku!

– Proszę się uspokoić, wszystko udowodnię. Niech panowie nie przyjmują mojego słowa bez pokrycia.

Lecz teraz była kolej na Portię, żeby się zdumiewać. Z oczyma rozszerzonymi ze zdziwienia wtrąciła:

– Henry, czy to rzeczywiście twoje pieniądze? To ty mnie nabierałeś?

– Tak jest, ukochana. Ale wiem, że mi przebaczysz.

Wydęła figlarnie usteczka i powiedziała:

– Nie bądź taki pewny. Jesteś wstręciuch, żeby mnie tak oszukiwać.

– Och, przebolejesz to, kochanie, przebolejesz; to był tylko żart, wiesz przecież. Chodź, idziemy.

– Ale niechże pan poczeka! Przecież pan wie, posada. Chcę panu dać posadę – powiedział ten mój jegomość.

– No cóż – odrzekłem – jestem panu niewymownie wdzięczny, ale naprawdę nie potrzebuję posady.

– Ależ może pan mieć najlepsze stanowisko, jakim rozporządzam.

– Dziękuję jeszcze raz, z całego serca, ale nie potrzebuję nawet tego.

– Henry, wstyd mi za ciebie. Nie podziękowałeś wcale temu dobremu panu. Czy mogę zrobić to za ciebie?

– Rzeczywiście, powinnaś, moja ukochana, jeżeli potrafisz podziękować lepiej. Zobaczymy, jak się do tego weźmiesz.

Podeszła do mojego jegomościa, usiadła mu na kolanach, objęła go za szyję i pocałowała prosto w usta. Wtedy dwaj panowie wybuchnęli śmiechem, lecz ja oniemiałem, po prostu zdębiałem, jak się to mówi. Portia zaś rzekła:

– Ojczulku, on powiedział, że ty nie możesz mu dać żadnego stanowiska, które by pragnął objąć, i ja się czuję równie dotknięta jak…

– Kochanie, czy to twój tatuś?

– Tak. To mój ojczymek, najmilszy ze wszystkich ojczymów na świecie. A więc rozumiesz teraz, dlaczego mogłam się śmiać, gdy u ministra opowiadałeś mi, nic nie wiedząc o naszym pokrewieństwie, ile kłopotu i zmartwień przyczynił ci plan ojczulka i wujaszka Abla?

– Oczywiście – odpowiedziałem z miejsca i nie tracąc czasu, przeszedłem od razu do rzeczy: – Och, mój drogi panie, chcę cofnąć to, co powiedziałem. Pan rozporządza stanowiskiem, wolnym na razie, które pragnąłbym objąć.

– Proszę powiedzieć jakie.

– Stanowisko zięcia.

– No, no, no! Ale wie pan, jeśli pan nigdy nie pracował w tym charakterze, nie może pan oczywiście dostarczyć referencji wymaganych przez warunki kontraktu, a więc…

– Niech pan pozwoli mi spróbować, och, błagam pana o to! Proszę mnie tylko przyjąć na okres próbny, na trzydzieści lub czterdzieści lat, i jeżeli…

– No dobrze, niech będzie. Niewiele pan żąda. Niech ją pan sobie bierze.

Czy byliśmy szczęśliwi we dwoje? Nie ma dość słów w pełnym, nieskróconym wydaniu słownika, aby to opisać. A kiedy Londyn dowiedział się dzień lub dwa potem o moich przygodach z banknotem przez ten miesiąc i jak to się skończyło, czy trząsł się od plotek i zaśmiewał? Tak.

Ojczymek mojej Portii zaniósł ów przychylny, gościnny banknot do Banku Anglii i spieniężył go, a następnie bank unieważnił banknot i ofiarował mu go w prezencie, a mój teść ofiarował go nam na weselu i od tego czasu wisi u nas oprawiony w ramki w najbardziej honorowym miejscu w naszym domu. Gdyż on to przyniósł mi w darze moją Portię. Bez niego nie mógłbym pozostać w Londynie, nie zjawiłbym się u ministra i nigdy bym jej nie spotkał. A więc zawsze powtarzam wszystkim: Tak, to banknot milionfuntowy, jak pan widzi; ale nigdy za niego nic nie zakupiono z wyjątkiem jednego razu, a wówczas towar, który za niego dostałem, wart był dziesięć razy tyle.

1893

przełożyła Bronisława Bałutowa

OPOWIEŚĆ KALIFORNIJSKA

Trzydzieści pięć lat temu szukałem złota w rzece Stanislau; całymi dniami włóczyłem się z kilofem, sitem i rogową łyżką, tu i tam przepłukując garść żwiru, i ciągle liczyłem, że natrafię na złoto, ale nigdy nie natrafiłem. Kiedyś ten przepiękny, lesisty region z balsamicznym, żywicznym powietrzem miał wielu mieszkańców, lecz ludzie zniknęli i cudny raj zmienił się w kompletne pustkowie. Wynieśli się, kiedy wyczerpały się złotonośne miejsca. Po gwarnym niegdyś miasteczku z bankami, gazetami, remizą strażacką, burmistrzem i radą miejską pozostał jedynie szeroki pas szmaragdowozielonej trawy i nic nie wskazywało, że kiedykolwiek toczyło się tam życie. Szedłem w kierunku Tuttletown. Przy pylnych wiejskich drogach spotykało się pojedyncze domki, śliczne i urokliwe, tak oplecione usianymi kwieciem pędami pnącej róży, że nie było widać drzwi ani okien – widomy znak, że rozczarowani, pełni goryczy mieszkańcy wyprowadzili się wiele lat temu i nie mieli ich komu sprzedać ani nawet oddać za darmo. Mniej więcej co pół godziny mijałem samotną chatę z drewnianych bali z początków gorączki złota, postawioną przez pierwszych poszukiwaczy, poprzedników budowniczych urokliwych domków. Kilka z nich było wciąż zamieszkanych – w takim przypadku mogłeś być pewien, że gospodarzy w niej ten sam pionier, który ją wzniósł; jeszcze jednego mogłeś być pewien – że tkwi tam, ponieważ kiedyś miał szansę wrócić do domu bogaty, lecz z niej nie skorzystał; później stracił pieniądze i upokorzony postanowił zerwać kontakty z rodziną i przyjaciółmi, i stać się dla nich jak martwy. W tamtych czasach w całej Kalifornii było sporo takich żywych trupów – zwiedzionych dumą nieszczęśników, zupełnie siwych w wieku czterdziestu lat, których sekretne myśli obracały się wyłącznie wokół żalu i pragnienia – żalu z powodu zmarnowanego życia i pragnienia, by wreszcie nastąpił koniec mordęgi.

Cóż to było za odludzie! Żaden dźwięk prócz sennego brzęczenia owadów nie mącił ciszy wśród traw i lasów; ani śladu istoty ludzkiej czy zwierzęcej; nic, co by dodało ci otuchy i kazało się cieszyć, że żyjesz. Więc kiedy wczesnym popołudniem zobaczyłem człowieka, poczułem przypływ radosnej wdzięczności. Człowiek ten był mniej więcej czterdziestopięcioletnim mężczyzną, stojącym przed furtką jednego z oplecionych różami urokliwych domków, o których wspomniałem wcześniej. Tym razem jednak chatka nie wyglądała na opuszczoną; sprawiała wrażenie zamieszkanej, zadbanej i wypieszczonej; przed domem znajdował się ogród pełen kwitnących wesoło kwiatów. Oczywiście zostałem zaproszony do środka i poproszony, bym czuł się jak u siebie – tak nakazywał wiejski zwyczaj.