Utwory wybrane. Tom 3. Epos rzeki Missisipi 1 - Mark Twain - ebook

Utwory wybrane. Tom 3. Epos rzeki Missisipi 1 ebook

Mark Twain

0,0
50,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W serii Biblioteka Klasyków prezentujemy pięciotomową edycję "Utworów wybranych" Marka Twaina, której lwią część stanowią krótkie i dłuższe prozy: opowiadania, bajki, skecze, felietony i humoreski. Dwa pierwsze tomy aspirują do miana najobszerniejszej polskiej edycji małych i większych utworów Twaina. Wiele z nich ma swoją polską premierę - w przekładach Macieja Świerkockiego i Hanny Pustuły-Lewickiej. Zbieramy i wznawiamy klasyczne tłumaczenia Antoniego Słonimskiego, Antoniego Marianowicza, Krystyny Tarnowskiej. Pod szyldem "Eposu rzeki Missisipi" wznawiamy świetne przekłady Zbigniewa Batki przygód Tomka Sawyera i Hucka Finna oraz autobiograficzne "Życie na Missisipi". Edycję wieńczą utwory, które można by nazwać fantastycznymi, wśród nich "Tajemniczy przybysz" i jego nieznany dotąd po polsku wariant oraz "Jankes na dworze króla Artura". Całość została opatrzona posłowiem Jerzego Jarniewicza.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 786

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Projekt obwoluty i okładki

Łukasz Zbieranowski / Fajne Chłopaki

na podstawie projektu Tadeusza Pietrzyka

Redaktor prowadzący

Kamil Piwowarski

Korekta

Małgorzata Denys, Renata Kuk, Maciej Korbasiński

© Copyright for this edition

by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022

© Copyright for the Polish translation by The Estate of Zbigniew Batko

Polub PIW na Facebooku!

Księgarnia internetowa www.piw.pl

Wydanie pierwsze w tej edycji, Warszawa 2022

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01 e-mail: [email protected]

ISBN 978-83-8196-505-7

PRZYGODY TOMKA SAWYERA

(1876)

CZĘŚĆ PIERWSZA

WSTĘP

Większość przygód opisanych w tej książce zdarzyła się w rzeczywistości; niektóre były moim udziałem, inne przeżyli moi koledzy szkolni.

Huck Finn to, podobnie jak Tomek Sawyer, portret z natury, ale nie z jednego modela – tworząc tę postać, połączyłem cechy aż trzech znanych mi chłopców, zatem jest ona tworem o złożonej strukturze.

Dziwaczne zabobony, o których jest mowa w książce, były w tamtych czasach, to znaczy przed trzydziestu czy czterdziestu laty1, bardzo rozpowszechnione wśród dzieci i czarnych niewolników Zachodu.

Choć głównym celem mojej książki jest dostarczenie rozrywki młodzieży płci obojga, mam jednak nadzieję, że sięgną po nią bez oporów także dorośli, jako że moim zamiarem było między innymi przypomnieć im w zabawnej formie, jacy byli kiedyś, jak czuli, myśleli, mówili i w jak szalone angażowali się przedsięwzięcia.

ROZDZIAŁ 1

– Tomek!

Cisza.

– Tomek!

Cisza.

– Gdzie się u licha podziewa ten chłopak? Tomek!

Brak odpowiedzi.

Zsunąwszy okulary na czubek nosa, starsza pani rozejrzała się ponad nimi po pokoju, potem przesunęła je na czoło i popatrzyła spod szkieł. Rozglądając się za czymś tak znikomym jak mały chłopiec, bardzo rzadko, a właściwie nigdy nie raczyła patrzeć bezpośrednio przez szkła.

Okulary nosiła bardziej dla fasonu niż z rzeczywistej potrzeby – z równym powodzeniem mogłaby oglądać świat przez parę fajerek. Teraz robiła wrażenie stropionej, ale już po chwili oznajmiła głosem niezbyt groźnym, choć donośnym na tyle, by mogły ją usłyszeć wszystkie meble w pokoju:

– Niech no ja cię dopadnę…

Urwała w pół zdania, bo gdy schylona zaczęła szturchać pod łóżkiem kijem od szczotki, musiała nabrać tchu, by móc akcentować głośnymi okrzykami każdy sztych. Nie wywołało to jednak żadnego poruszenia, jeśli nie liczyć ucieczki wystraszonego kota.

– W życiu nie widziałam większego urwisa od tego chłopaczyska!

Stanęła w otwartych drzwiach i powiodła wzrokiem wzdłuż rzędów pomidorów i grządek zarosłych psianką, czyli po tak zwanym ogrodzie. Nigdzie nie było ani śladu Tomka. Wytężywszy głos tak, by dotarł jak najdalej, zawołała znowu:

– Tooomek!

Tuż za nią dał się słyszeć jakiś szelest; okręciła się na pięcie w samą porę, by zdążyć schwytać chłopca za połę kurteczki i osadzić go w locie.

– Mam cię! Że też nie pomyślałam o spiżarni! Co tam robiłeś?

– Nic.

– Nic! Spójrz tylko na swoje ręce. I na usta! Co to za lepka maź?

– Nie wiem, ciociu.

– Ale ja wiem. To konfitury, ot co! Mówiłam ci, żebyś trzymał się z dala od konfitur, bo obedrę cię ze skóry. Podaj mi tę rózgę.

Rózga przecięła ze świstem powietrze – sytuacja była rozpaczliwa.

– Ciociu, ciociu! Obejrzyj się za siebie!

Starsza pani wykonała piruet, odruchowo zbierając spódnice, a tymczasem chłopiec śmignął w stronę wysokiego płotu, przesadził go jednym susem i zniknął.

Ciotka stała przez chwilę osłupiała, a potem parsknęła śmiechem.

– Niech licho porwie tego chłopaka! Czy ja się nigdy niczego nie nauczę? Czy jeszcze za mało mi spłatał podobnych figli, żebym się wreszcie przestała na to nabierać? Stary dureń to dureń podwójny. Nie darmo powiadają, że starego psa nie nauczysz nowych sztuczek. Ale też to chłopaczysko wymyśla codziennie nowe fortele, więc skąd człowiek ma wiedzieć, czego się spodziewać? Już on dobrze zna granice mojej wytrzymałości i doskonale wie, czy uda mu się uśpić moją czujność albo rozśmieszyć mnie na tyle, żeby mi złość przeszła i żebym zrezygnowała z wygarbowania mu skóry. Bóg mi świadkiem, zaniedbuję obowiązki wobec tego chłopaka. Rózeczka dziatkom nigdy nie zawadzi, jak mówi Pismo Święte. Ściągam grzech i potępienie na nas oboje, to pewne jak amen w pacierzu. W tym smyku siedzi diabeł, ale też, mój Boże – to przecież syn mojej zmarłej siostry, biedaczek, i nie mam sumienia porządnie złoić mu skóry. Za każdym razem, kiedy mu się upiecze, gryzie mnie sumienie, a kiedy go z kolei stłukę, pęka moje stare serce. Tak, tak, żywot człowieka z niewiasty zrodzonego krótki jest i pełen zgryzoty, jak stoi w Piśmie Świętym, i zaiste, prawda to niezbita. Po południu pójdzie pewnie na wagary i będę go musiała jutro zapędzić za karę do roboty. Bardzo trudno zmusić go do pracy w sobotę, kiedy wszyscy chłopcy mają wolne, ale też nicpoń ma dwie lewe ręce, a ja muszę spełnić swoje obowiązki wobec tego chłopca, bo inaczej przyczynię się do jego zguby.

Tomek w istocie poszedł na wagary i spędzał czas bardzo przyjemnie. Do domu wrócił jednak na tyle wcześnie, by zdążyć przed kolacją pomóc małemu czarnoskóremu Jimowi narżnąć i narąbać drewna na rozpałkę na następny dzień, a w każdym razie opowiedzieć mu o swych przygodach, podczas gdy tamten odwalił trzy czwarte roboty. Młodszy (ściśle mówiąc, przyrodni) brat Tomka, Sid, uporał się już ze swoją pracą, czyli zbieraniem szczap, był bowiem chłopcem grzecznym i nie miał tak awanturniczego jak starszy braciszek usposobienia.

Podczas gdy Tomek jadł kolację, wykorzystując każdą nadarzającą się sposobność, żeby podkraść trochę cukru, ciotka Polly zasypywała go gradem pytań, niezwykle w jej przekonaniu chytrych i przenikliwych – chciała bowiem złapać chłopca w pułapkę i zmusić do wyjawienia najcięższych grzeszków. Jak wiele osób prostodusznych miała pewną słabość: uważała mianowicie, że posiada wyjątkowy talent do zawiłej i tajemniczej dyplomacji, i uwielbiała wyobrażać sobie, że jej nader przejrzyste zabiegi taktyczne są istnymi majstersztykami przebiegłości i sprytu.

– Strasznie było dziś gorąco w szkole, Tomku, prawda? – zaczęła.

– O tak, ciociu.

– Okropnie gorąco, prawda?

– Tak, ciociu.

– I nie korciło cię, żeby się wykąpać?

Tomek poczuł lekkie ukłucie niepokoju, a jednocześnie nieprzyjemne podejrzenie zakiełkowało w jego umyśle. Przyjrzał się uważnie twarzy ciotki Polly, ale ta niczego nie zdradzała.

– Nie… To znaczy nie za bardzo – wybąkał.

Starsza pani wyciągnęła rękę i dotknęła koszuli Tomka.

– Ale teraz nie jest ci już gorąco? – Była z siebie bardzo dumna: udało jej się sprawdzić, czy koszula jest sucha, nie zwracając uwagi na to, że właśnie taki był jej sekretny zamysł. Ale wbrew temu, co sądziła, Tomek wyczuł już pismo nosem i udało mu się uprzedzić następny ruch ciotki.

– Kilku chłopaków wsadziło głowę pod pompę. O, jeszcze mam mokre włosy, czuje ciocia?

Ciotka Polly była zła na siebie, że przeoczyła ten dowód rzeczowy i znów dała się wywieść w pole. Nagle doznała kolejnego olśnienia.

– Ale żeby zmoczyć głowę pod pompą, nie musiałeś chyba odpruwać kołnierzyka, który ci rano przyszyłam, co? Rozepnij no tę kurtkę!

Z twarzy Tomka znikło napięcie. Bez wahania wykonał polecenie. Kołnierzyk był porządnie przyszyty.

– A niech cię! No dobrze, mniejsza z tym. Dałabym głowę, że byłeś na wagarach i kąpałeś się w rzece. Ale wybaczam ci, Tomku. Ladaco z ciebie, ale może nie aż takie, jak się wydaje. Tym razem ci się upiekło.

Była nieco zawiedziona tym, że jej przenikliwość ją zawiodła, a zarazem zadowolona, że przynajmniej tym razem Tomek nie zboczył ze ścieżki cnoty.

Ale w tym momencie odezwał się Sidney:

– To ciekawe… Zdawało mi się, ciociu, że przyszyłaś ten kołnierzyk białą nitką, a teraz jest przyszyty czarną.

– Rzeczywiście, przyszyłam białą! Tomek!

Ale Tomek nie czekał na ciąg dalszy. Już w drzwiach odwrócił się i zawołał:

– Oberwiesz za to, Siddy!

Kiedy już znalazł się w bezpiecznej strefie, obejrzał uważnie dwie duże igły wpięte w klapę marynarki. Jedna owinięta była białą nitką, druga czarną.

– Nigdy by nie zauważyła, gdyby nie Sid – mruknął do siebie. – Ale że też tak mi się wszystko poplątało! Raz przyszywa białą, raz czarną. Mogłaby się zdecydować na jedną albo drugą, inaczej nigdy się w tym nie połapię. A swoją drogą ten Sid dostanie za swoje! Dam mu przy okazji zdrową nauczkę!

Tomek nie był bynajmniej wzorem cnót. Znał dobrze ten typ chłopców i szczerze nimi pogardzał.

Nie minęły nawet dwie minuty, a już zapomniał o wszelkich doznanych przykrościach. Nie dlatego, żeby jego zmartwienia miały choćby odrobinę mniejszą wagę od zmartwień innych, dorosłych ludzi, lecz z tej prostej przyczyny, że pochłonęło go całkowicie nowe, niezwykle interesujące zajęcie i wszystkie troski bez śladu wywietrzały mu z głowy – zupełnie tak, jak u osobników dorosłych, gdy niepowodzenia schodzą na dalszy plan w obliczu nowych podniecających wyzwań. Tą nową pasją były ćwiczenia nowej metody gwizdania. Nauczył go tego pewien Murzyn i Tomek od dawna pragnął spokojnie i bez przeszkód wypróbować nową umiejętność. Rzecz polegała na osobliwej, ptasiej modulacji, na wydobyciu z siebie czegoś w rodzaju płynnego trylu, osiąganego przez uderzanie językiem w podniebienie w krótkich odstępach czasu – czytelnicy pamiętają zresztą pewnie, jak się to robi, jeśli kiedykolwiek byli chłopcami. Pilność i skupienie pozwoliły kroczącemu ulicą Tomkowi szybko doprowadzić do perfekcji tę sztukę i już po chwili z jego ust płynęły istne kaskady harmonijnych dźwięków, a duszę przepełniało uczucie głębokiej wdzięczności. Doznawał wrażeń podobnych emocjom astronoma, który właśnie odkrył nową planetę – choć pod względem siły, głębi i czystości tego doznania chłopiec miał nad astronomem zdecydowaną przewagę.

Letnie wieczory są długie, było więc jeszcze całkiem widno. Nagle Tomek przestał gwizdać. Niespodziewanie pojawił się przed nim jakiś nieznajomy chłopak ciut-ciut większy od niego. Obcy, bez względu na wiek czy płeć, zawsze wywoływał tu, w małym zapyziałym miasteczku, jakim było St. Petersburg, wielką sensację. Poza tym chłopak był dobrze, wręcz za dobrze ubrany, zwłaszcza jak na dzień powszedni. Przedstawiał sobą zjawisko po prostu zdumiewające. Na głowie miał wielce szykowną czapkę, a dopasowana i starannie zapięta na wszystkie guziki granatowa marynarka, podobnie jak pantalony, była nowa i porządna. Chłopak miał też na nogach buty – a przecież był tylko piątek! Całości dopełniał krawat w postaci zawiązanej pod szyją jaskrawej wstążki. Biło wprost od niego wielkomiejskim fasonem, co dotknęło Tomka do żywego. Im bardziej uporczywie wpatrywał się w to cudo, tym wyżej tamten zadzierał nosa w poczuciu, jak oszałamiająca jest jego elegancja, i tym bardziej nędznym wydawał się Tomkowi jego własny strój. Nie padło ani jedno słowo. Kiedy jeden z chłopców wykonał jakiś manewr, drugi wykonywał ruch identyczny, ale tylko w bok, tak że zataczali krąg i przez cały czas stali naprzeciw siebie twarzą w twarz, oko w oko. W końcu Tomek powiedział:

– Mogę cię sprać!

– Tylko spróbuj!

– Mogę ci dołożyć.

– A wcale nie.

– A właśnie że tak.

– Nieprawda.

– Prawda.

– Nie.

– A właśnie że tak!

– A właśnie że nie!

Chwila kłopotliwej ciszy. Wreszcie Tomek zapytał:

– Jak się nazywasz?

– Nie twój interes.

– No to mogę zrobić tak, że to będzie mój interes.

– To dlaczego nie zrobisz?

– Jak będziesz gadał za dużo, to zrobię.

– Za dużo, za dużo, za dużo. No i co?

– O, wydaje ci się, żeś straszny cwaniak, co? Gdybym chciał, mógłbym ci dołożyć z jedną ręką przywiązaną na plecach.

– To czemu tego nie zrobisz? Potrafisz tylko gadać.

– Zrobię, jak będziesz ze mną pogrywał.

– O, pewnie. Takich jak ty widziałem na pęczki.

– Cwaniaczek! Myślisz, żeś cwany, co? O, jaki to ma kapelinder!

– A co, nie podoba ci się? To strąć mi go, proszę bardzo. Tylko uprzedzam, że każdy, kto to zrobi, będzie długo lizał rany.

– Łżesz!

– Ty łżesz.

– Niby taki chojrak, a ma pietra.

– Och, przejdź się!

– Słuchaj, truj tak dalej, a rozwalę ci łeb kamieniem.

– Co ty powiesz! Naprawdę?

– I owszem.

– No to czemu tego nie zrobisz? Po co to wciąż powtarzasz? Czemu nic nie robisz? Bo się boisz.

– A wcale że się nie boję.

– A właśnie że tak.

– A nie.

– A tak.

Znów pauza, mierzenie się wzrokiem, wzajemne okrążanie przeciwnika. W końcu stanęli obaj naprzeciwko siebie, pierś w pierś.

– Wynoś się stąd! – warknął Tomek.

– Sam się wynoś!

– Ani myślę.

– Ja też nie.

Stali tak, każdy ze stopą wysuniętą i ustawioną ukosem, żeby się lepiej zaprzeć, i przepychali się z całych sił, ziejąc wprost nienawiścią. Żaden jednak nie mógł uzyskać przewagi. Po krótkiej szamotaninie, w trakcie której zgrzali się i poczerwienieli jak buraki, obaj zmniejszyli nieco napór, zachowując przy tym niezbędną czujność.

– Jesteś tchórz i maminsynek – sapnął Tomek. – Napuszczę na ciebie mojego starszego brata. Może cię rozgnieść małym palcem; wystarczy, że mu powiem, to cię załatwi.

– A co mi tam twój starszy brat! Ja mam jeszcze starszego. Może przerzucić twojego przez ten płot (obaj bracia byli oczywiście wytworem ich wyobraźni).

– Łżesz.

– To, że ty tak mówisz, niczego nie zmienia.

Tomek nakreślił dużym palcem nogi kreskę w piachu i powiedział:

– Spróbuj tylko przekroczyć tę linię, a tak ci przyłożę, że się nie podniesiesz. Tylko to zrób, a tak cię walnę, że będziesz żałował do końca życia.

Nieznajomy bez wahania przekroczył kreskę i powiedział:

– Skoro mówisz, że mnie walniesz, to walnij.

– Lepiej mnie nie wkurzaj, radzę ci po dobroci.

– No, przecież powiedziałeś, że mi przyłożysz, czemu tego nie zrobisz?

– Zrobię to, do diabła, ale za dwa centy.

Chłopak wyjął z kieszeni dwie monety i wyciągnął je przed siebie z szyderczą miną. Tomek wytrącił mu je z ręki. Już w następnej sekundzie obaj tarzali się i przewracali w kurzu, sczepieni jak dwa kocury. Zaczęli szarpać na sobie ubrania, ciągnąć się za włosy, drapać się i okładać pięściami po nosach. Okryli się pyłem bitewnym – i chwałą, jaka jest udziałem walecznych mężów. Wreszcie ogólny chaos zaczął nabierać bardziej określonego kształtu i ze wznieconego walką tumanu wyłoniła się sylwetka Tomka, który siedział okrakiem na nieznajomym i młócił go pięściami.

– Wystękaj „dosyć”! – rzekł do powalonego.

Chłopiec próbował się wyswobodzić. Płakał, bardziej z wściekłości niż z bólu.

– Stękaj „dosyć”! – Na głowę pokonanego znowu spadł grad ciosów.

W końcu chłopak wykrztusił „dosyć!” i Tomek pozwolił mu się podnieść z ziemi.

– No to masz nauczkę – powiedział. – Następnym razem lepiej uważaj, z kim zadzierasz.

Chłopiec oddalił się, otrzepując ubranie z kurzu. Szlochał, pociągał żałośnie nosem i oglądał się co chwilę za siebie, potrząsając głową i odgrażając się głośno, co też on zrobi Tomkowi, kiedy „dopadnie go następnym razem”. Tomek skwitował pogróżki szyderczym okrzykiem i odszedł dumny jak paw, ale gdy tylko odwrócił się plecami do przeciwnika, tamten schwycił kamień, cisnął i trafił go między łopatki, po czym wziął nogi za pas i pomknął jak antylopa w głąb ulicy. Tomek ścigał podstępnego drania aż do samego domu, dzięki czemu odkrył, gdzie elegancik mieszka. Potem postał trochę przy furtce, zachęcając nieprzyjaciela, by wyszedł, ale ten zrobił tylko serię min przez okno i zdecydowanie odrzucił zaproszenie. W końcu ukazała się jego matka, nazwała Tomka złym, niegodziwym, ordynarnym chłopaczyskiem i kazała mu odejść. Odszedł więc, ale powiedział, że jeszcze dopadnie tego paniczyka.

Do domu wrócił tego wieczoru strasznie późno i kiedy właził ostrożnie przez okno, natknął się na zasadzkę w osobie własnej ciotki. Kiedy ta zobaczyła, w jakim stanie jest odzież chłopca, już i tak twarde postanowienie, że wolna sobota Tomka będzie dniem ciężkich robót, nabrało twardości diamentu.

ROZDZIAŁ 2

Nadszedł sobotni poranek, słoneczny i rześki; świat kipiał wprost radością życia, śpiew rozbrzmiewał w sercach ludzi, jeśli zaś serce było młode, pieśń cisnęła się na usta. Wszystkie twarze promieniały, w każdym ruchu czuło się wiosnę. Szarańczyny okryły się kwieciem i słodka woń wypełniała powietrze. Górujące nad miasteczkiem wzgórze Cardiff zieleniło się bujną roślinnością, a znajdowało się dostatecznie daleko, by można było sobie roić, że to jakaś mityczna kraina marzeń, senna, idylliczna i kusząca.

W głębi ulicy pojawił się Tomek z wiadrem wapna i pędzlem na długim trzonku. Zmierzył wzrokiem płot i cały jego entuzjazm natychmiast prysnął, a duszę spowiła mu głęboka melancholia. Trzydzieści jardów wysokiego na pięć stóp płotu z desek! Życie wydało się nagle Tomkowi czymś zupełnie jałowym, a przymus jego kontynuowania nieznośnym brzemieniem. Z ciężkim westchnieniem zanurzył pędzel w wapnie i przeciągnął nim po pierwszej z brzegu desce. Potem powtórzył operację, maznął jeszcze raz, porównał nieskończenie małe pobielone pasemko z bezkresną jak kontynent połacią niepomalowanego płotu i zniechęcony przysiadł na pniaku. Z furtki wybiegł w podskokach Jim z blaszanym wiadrem, podśpiewujący Dziewczęta z Buffalo. Dla Tomka noszenie wody z miejskiej pompy było chyba najbardziej znienawidzonym zajęciem, ale teraz nie wydawało mu się aż tak straszne. Przypomniał sobie, że przy pompie można zawsze spotkać jakieś towarzystwo. Biali, Mulaci i Murzyni, chłopcy i dziewczęta, wszyscy czekali w kolejce, rozluźnieni, pogodni, wymieniali różne skarby, kłócili się, bili i dokazywali. Tomek przypomniał sobie także, że choć do studni było zaledwie dwieście kroków, Jim nigdy nie wracał z wodą przed upływem godziny – i to dopiero wtedy, kiedy ktoś po niego poszedł.

– Słuchaj, Jim – rzekł Tomek. – Przyniosę wody, jeśli trochę za mnie pomalujesz.

Jim potrząsnął głową.

– Nie mogę, paniczu. Starsza pani powiedziała, że mam iść i przynieść wody. I nie mitrężyć czasu ze wszystkimi napotkanymi po drodze. Mówiła, że panicz Tomek na pewno mnie zahaczy, żebym trochę pomalował płot, więc kazała iść prosto do pompy i pilnować swojej roboty, bo malowania to już ona przypilnuje sama.

– Ach, nie przejmuj się jej gadką, Jim. Ona tak zawsze truje. Daj mi to wiadro, uwinę się migiem. Ciotka nawet się nie połapie.

– Och, nie, paniczu. Starsza pani ani chybi urwałaby mi głowę.

– Ona? Ona nawet nigdy nikogo porządnie nie spierze, najwyżej wytłucze po głowie naparstkiem, a kto by się przejmował takim drobiazgiem. Straszy tylko, ale gadanie nie boli, chyba że jeszcze przy tym wrzeszczy. Dam coś fantastycznego: białą kulkę!

Jim zawahał się.

– Białą kulkę, Jim! Taką cięższą, do rozbijania.

– O rany! To naprawdę piękny fant, jak słowo daję. Ale ja się strasznie boję starszej pani, paniczu.

– A jak chcesz, to ci jeszcze pokażę skaleczony palec u nogi.

Jim był tylko człowiekiem – ta propozycja była zbyt kusząca, by mógł się jej oprzeć. Odstawił wiadro, wziął białą kulkę i pochylił się zaciekawiony nad stopą Tomka, gdy ten odwijał bandaż. W następnej sekundzie pędził z wiadrem i piekącym tyłkiem ulicą, Tomek malował z zapałem, a ciotka Polly wycofywała się z pola bitwy z pantoflem w dłoni i triumfem w oczach.

Ale Tomkowi nie wystarczyło energii na długo. Zaczął rozmyślać o tym, jakie zaplanował sobie na ten dzień atrakcje, i zmarkotniał do reszty. Wiedział, że wkrótce będą tędy biec na spotkanie wspaniałym przygodom inni, wolni chłopcy i że zrobią sobie z niego – człowieka pracy – pośmiewisko; sama myśl o tym piekła żywym ogniem. Wydobył z kieszeni wszystkie swoje skarby – szczątki zabawek, szklane kulki i inne szpargały – i zaczął je uważnie oglądać. Było tego tyle, że mógłby zapłacić za chwilowe zastępstwo przy robocie, ale o wiele za mało, by kupić sobie choć pół godziny prawdziwej wolności. Wsadził więc z powrotem do kieszeni swój skromny dobytek i pożegnał się z myślą o przekupieniu kolegów. I nagle w tej mrocznej chwili, nierozświetlonej nawet najmniejszym promykiem nadziei, doznał prawdziwego olśnienia! Spłynęło nań znienacka wielkie, zaprawdę potężne natchnienie!

Złapał za pędzel i zabrał się spokojnie do roboty. Nagle na horyzoncie ukazał się Ben Rogers, akurat ten chłopak, którego szyderstw obawiał się Tomek najbardziej. Ben biegł w podskokach i podrygach, co było widomą oznaką, że jest mu lekko na sercu i że ma ambitne plany na sobotni dzień. Gryzł jabłko, a w przerwach między kęsami wydobywał z siebie przeciągły, melodyjny gwizd, przerywany głębokim, basowym „bim-bom, bim-bom”, gdyż wcielił się w parowiec rzeczny. Zbliżywszy się, zwolnił, skręcił na środek ulicy, przechylił się mocno na prawą burtę i zaczął ociężale, majestatycznie przybijać do brzegu – wyobrażał sobie bowiem statek „Wielka Missouri”, który ma dziewięć stóp zanurzenia. Był jednocześnie statkiem, kapitanem i dzwonem okrętowym, stał więc w wyobraźni na swoim mostku kapitańskim, wydawał rozkazy i sam je wykonywał.

– Stop! Dzyń-dzyń-dzyń! – Rejs dobiegał końca i statek przybijał z wolna do chodnika.

– Cała wstecz! Dzyń-dzyń-dzyń! – Ben przyciskał wyprostowane ręce do boków.

– Ster w prawo i cała wstecz! Dzyń-dzyń-dzyń! Czu-czu-czu-czu! – Prawa ręka zataczała efektowne łuki; była kołem sterowym o średnicy czterdziestu stóp.

– Lewa wstecz! Dzyń-dzyń-dzyń, czu-czu-czu-czu. – Teraz z kolei lewa ręka zaczęła opisywać łuki.

– Prawa stop! Dzyń-dzyń-dzyń! Lewa stop! Prawa naprzód. Stop! Zewnętrzna wolno naprzód! Dzyń-dzyń-dzyń! Czu-czu! Cuma dziobowa! Żwawiej tam! Jazda, dawać szpring, co się tak guzdrzecie? Obłóż go na polerze! Cumuj, luzuj! Maszyny stop! Dzyń-dzyń-dzyń! Szt! Szt! Szt! (próbowanie zaworów).

Tomek malował zawzięcie, nie zwracając uwagi na parowiec. Ben przyglądał mu się przez chwilę bacznie, a wreszcie rzekł:

– Cześć! Nieźle cię uziemili, co?

Tomek nie odpowiedział. Obrzucił ostatnie pociągnięcie okiem artysty, jeszcze raz musnął deskę pędzlem i znów sprawdził efekt. Ben przystanął obok niego. Tomkowi leciała ślinka na widok jabłka, ale nie przerywał pracy.

– Co to, stary, zagnali cię, jak widzę, do roboty?

Tomek odwrócił się na pięcie.

– A, to ty, Ben! Nie zauważyłem cię.

– Słuchaj, idę sobie popływać, może byś ze mną poszedł? Choć ty oczywiście wolisz pracować, co nie? No jasne, że tak.

Tomek zmierzył go spojrzeniem.

– Co nazywasz pracą?

– A co, może to nie praca?

Tomek powrócił do malowania.

– Może praca, a może i nie praca – rzucił po chwili niedbale. – Wiem tylko, że odpowiada Tomkowi Sawyerowi.

– Och, dajże spokój, nie powiesz chyba, że to lubisz.

Pędzel nie przestawał jeździć w górę i w dół.

– Czy lubię? Nie wiem, czemu miałbym nie lubić. Nie codziennie trafia się człowiekowi taka gratka, żeby mógł malować płot.

Ostatnie zdanie ukazało rzecz w zupełnie nowym świetle. Ben przestał gryźć jabłko. Tomek machał nonszalancko pędzlem, cofał się co chwilę o krok, żeby zbadać efekt, muskał tu i tam dla wykończenia – znów sprawdzał rezultat – Ben zaś śledził uważnie każdy jego ruch, coraz bardziej zafascynowany. W końcu powiedział:

– Słuchaj, Tomek, dałbyś trochę pomalować, co?

Tomek namyślał się przez chwilę, a kiedy zdawało się, że jest już skłonny przystać na propozycję, zmienił zdanie.

– Nie, nie… Myślę, że to nie byłoby w porządku, Ben. Widzisz, ciotka Polly jest strasznie czuła na punkcie tego płotu, w końcu to parkan od frontu. Gdyby był na tyłach domu, nie miałbym nic przeciwko temu i ona pewnie też nie. Tak, tak, ona jest strasznie wyczulona, jeśli chodzi o ten płot; robota musi być wykonana bardzo starannie. Wątpię, czy znalazłby się jeden chłopiec na tysiąc, a może nawet na dwa tysiące, który potrafiłby to zrobić jak należy.

– Nie gadaj, naprawdę? Słuchaj, daj mi tylko spróbować! Tylko troszeczkę. Ja bym ci pozwolił, gdybyś był mną.

– Ben, chciałbym, jak pragnę Boga, ale ciotka Polly… Wiesz, chciał to zrobić Jim, ale mu nie pozwoliła, chciał Sid i też się nie zgodziła. Rozumiesz teraz, jaka to odpowiedzialność? Gdybyś ty się zabrał do malowania i coś by się z tym parkanem stało…

– Och, Tomek, słowo daję, będę ostrożny jak nie wiem co! No dajże spróbować. Słuchaj, dam ci ogryzek z tego jabłka.

– No dobra, masz… Nie, Ben, chyba jednak nie. Boję się…

– Dam ci całe jabłko!

Tomek oddał pędzel z niechęcią na twarzy i z wielką gotowością w sercu. I podczas gdy były parowiec „Wielka Missouri” pracował w skwarze, aż lał się z niego pot, artysta, który zarzucił uprawianie swej sztuki, siedział nieopodal w cieniu na beczce, machał nogami i zajadając jabłko, obmyślał plany rzezi kolejnych niewiniątek. Materiału nie brakowało: chłopcy nadciągali tłumnie. Przychodzili, żeby sobie poszydzić, ale zostawali, by malować. Zanim Ben zdążył się zmęczyć, Tomek zawarł kolejną transakcję z Billym Fisherem, udostępniając mu pędzel za całkiem jeszcze porządny latawiec, a kiedy odpadł Billy, wkupił się Johnny Miller za zdechłego szczura i sznurek, na którym można było nim wywijać – i tak dalej, godzina za godziną. A gdy nastało południe, Tomek, który jeszcze rano był nędzarzem, pławił się dosłownie w niezmiernym bogactwie. Oprócz wymienionych już skarbów miał dwanaście kulek, uszkodzoną drumlę, niebieskie szkiełko z butelki, przez które można było patrzeć, szpulkę bez nici, klucz, który nie pasował do żadnego zamka, kawałek kredy, szklany korek od karafki, cynowego żołnierzyka, dwie kijanki, sześć petard, kociaka z jednym okiem, mosiężną klamkę, obrożę (do której brakowało tylko psa), rękojeść noża, cztery kawałki skórki pomarańczowej i starą, pokiereszowaną ramę okienną.

Spędził przy tym czas niezwykle miło, na słodkim nieróbstwie i w licznym towarzystwie, parkan zaś pokryty został potrójną warstwą wapna! Gdyby go w końcu nie zabrakło, Tomek doprowadziłby do ruiny wszystkich chłopców w miasteczku.

Uznał też w duchu, że w końcu życie nie jest takie podłe. Odkrył bowiem mimochodem wielkie prawo rządzące wszelkimi ludzkimi poczynaniami. A brzmiało ono tak: Jeśli chcesz obudzić w kimś pragnienie osiągnięcia czegokolwiek, musisz to coś przedstawić jako rzecz bardzo trudną do osiągnięcia. Gdyby Tomek był wielkim i mądrym filozofem, jak autor tej książki, zrozumiałby, że praca to wszystko to, co człowiek robić musi, zabawa zaś jest tym, czego robić nie musi. A wtedy pojąłby też, dlaczego robienie sztucznych kwiatów lub chodzenie w kieracie jest ciężką harówką, podczas gdy gra w kręgle czy wspinanie się na Mont Blanc tylko zabawą. Są w Anglii bogaci dżentelmeni, którzy rozbijają się powozami zaprzężonymi w czwórkę koni, pokonując po dwadzieścia, trzydzieści mil w upale tylko dlatego, że ta przyjemność kosztuje ich masę pieniędzy, gdyby jednak musieli robić to samo za wynagrodzeniem, stałoby się to dla nich ciężką harówką i na pewno nie przyjęliby podobnej oferty.

Tomek rozmyślał jeszcze jakiś czas o zasadniczej zmianie, jakiej uległa jego sytuacja materialna, a potem ruszył ze stosownym meldunkiem do kwatery głównej.

ROZDZIAŁ 3

Tomek stawił się przed ciotką Polly, która siedziała z robótką przy otwartym oknie zacisznego, położonego na tyłach domu pokoju, pełniącego jednocześnie funkcję sypialni, jadalni i biblioteki. Balsamiczne letnie powietrze, niezmącony spokój, woń kwiatów, usypiające brzęczenie pszczół, wszystko to zrobiło swoje i ciotkę zaczynał morzyć sen. Dotrzymywał jej towarzystwa jedynie kot, drzemiący na podołku. Okulary dla bezpieczeństwa przesunęła na siwe włosy. Podejrzewała, że Tomek dawno już porzucił swe zajęcie, toteż mocno się zdziwiła, stwierdziwszy, że oto chłopiec stanął bez lęku w zasięgu jej rąk, czekając na dalsze rozkazy.

– Czy mógłbym się teraz trochę pobawić, ciociu?

– Jak to, już? Ile zrobiłeś?

– Wszystko, ciociu.

– Tomku, tylko nie kłam. Tego nie znoszę.

– Nie kłamię, ciociu. Robota skończona.

Ciotka Polly nie bardzo dowierzała jego zapewnieniom; wstała i wyszła, żeby przekonać się naocznie, jaki jest stan rzeczy. Byłaby zadowolona, gdyby słowa Tomka sprawdziły się choćby w dwudziestu procentach. Kiedy stwierdziła, że pobielony jest – i to kilkakrotnie – cały płot i że nawet na ziemi ciągnie się wzdłuż niego biały pas, jej zdumienie nie miało granic.

– No, no! – powiedziała. – Trzeba przyznać, Tomku, że jak chcesz, to potrafisz porządnie pracować. – Natychmiast jednak osłabiła wagę pochwały, dodając: – Ale muszę powiedzieć, że ty niesłychanie rzadko chcesz. No dobrze, idź się bawić, ale pamiętaj, żebyś mi wrócił jeszcze w tym tygodniu, bo inaczej dostaniesz w skórę.

Jego wyczyn zrobił na niej tak oszałamiające wrażenie, że zaprowadziła go do spiżarni, wybrała najdorodniejsze jabłko i wręczyła mu je, wygłaszając przy tym kazanie o tym, o ile cenniejsza i słodsza jest nagroda, kiedy zdobywa się ją cnotą i uczciwą pracą. A gdy kończyła swe przemówienie zgrabnie dobranym cytatem z Biblii, Tomek zwędził pączka.

Potem wybiegł w podskokach z domu i zobaczył Sida, który akurat wchodził po zewnętrznych schodach prowadzących na pierwsze piętro. Grudy ziemi były pod ręką, toteż wkrótce zaroiło się od nich w powietrzu. Padały wokół Sida jak grad; zanim zaskoczona ciotka Polly połapała się w sytuacji i pośpieszyła z odsieczą, sześć lub siedem solidnych bryłek dosięgnęło żywego celu, a Tomek przesadził jednym susem parkan i zniknął. W płocie była wprawdzie furtka, ale on nie miał zazwyczaj czasu, by z niej korzystać. Teraz, kiedy wyrównał rachunek z Sidem za to, że ten wsypał go, zwracając uwagę ciotki na czarną nitkę, dusza jego doznała prawdziwego ukojenia.

Tomek okrążył zabudowania i skręcił w błotnistą uliczkę biegnącą za obórką ciotki. Był teraz bezpieczny, poza zasięgiem karzącej ręki, pośpieszył więc na skwer, na którym dwie armie chłopców staczały między sobą bitwy w ustalonym uprzednio terminie. Tomek był generałem w jednej z tych armii, Joe Harper (jego serdeczny druh) generałem drugiej. Żaden z dwóch wielkich dowódców nie zniżał się do osobistego udziału w bitwie – to pozostawiali raczej zwykłej hołocie. Zasiadali obaj na wzniesieniu i kierowali operacjami wojennymi, wysyłając rozkazy przez adiutantów. Po długiej i zaciętej walce armia Tomka odniosła walne zwycięstwo. Policzono zabitych, dokonano wymiany jeńców, uzgodniono przyczynę następnego konfliktu i wyznaczono dzień, w którym miała się odbyć kolejna nieunikniona bitwa, po czym obie armie odmaszerowały w zwartym szyku, Tomek zaś ruszył samotnie w stronę domu.

Przechodząc obok domu Jeffa Thatchera, dostrzegł w ogrodzie nieznajomą dziewczynkę – śliczną, drobną i błękitnooką istotę w białej letniej sukience, koronkowych pantalonach i z jasnymi włosami zaplecionymi w dwa długie warkocze. Świeżo upieczony bohater przepadł z kretesem. Niejaka Amy Lawrence zniknęła w jednej chwili z jego serca, nie pozostawiając po sobie nawet wspomnienia. Wcześniej Tomek sądził, że jest w niej zakochany do szaleństwa, że ją wręcz ubóstwia. I oto teraz okazało się, że była to tylko przelotna miłostka. Zabiegał o względy Amy miesiącami, odpowiedziała przychylnie zaledwie przed tygodniem, Tomek był zatem najszczęśliwszym, najdumniejszym chłopcem na świecie tylko przez siedem krótkich dni i nagle w jednej chwili wyrzucił ją ze swego serca jak kogoś obcego, kto zajrzał tam tylko na chwilę.

Zerkał na nowego anioła ukradkiem – i z uwielbieniem – tak długo, aż zyskał pewność, że i ona go zauważyła. Potem, udając nieświadomego jej obecności, zaczął się popisywać, wyczyniając przeróżne niemądre sztuczki, jak to mają w zwyczaju chłopcy, kiedy chcą wzbudzić podziw otoczenia. Błaznował tak przez dłuższą chwilę, ale gdy podczas swych ryzykownych akrobatycznych łamańców rzucił po pewnym czasie okiem w jej stronę, dostrzegł, że dziewczynka kieruje się ku domowi. Podszedł bliżej i oparł się o płot, zgnębiony, hołubiąc jednak w sercu nadzieję, że bóstwo zabawi jeszcze trochę w ogrodzie. I rzeczywiście, zatrzymała się na chwilę na schodkach tuż przed drzwiami. Gdy w końcu jej stopa dotknęła progu, z piersi Tomka wyrwało się głębokie westchnienie, ale natychmiast twarz mu się rozjaśniła, bowiem mała nieznajoma, nim znikła w drzwiach, rzuciła mu przez parkan bratka.

Podbiegł, by go podnieść, ale tuż przed nim przystanął nagle i osłaniając oczy dłonią, popatrzył w głąb ulicy, jakby dostrzegł tam coś niezwykle zajmującego. Potem podniósł z ziemi jakąś słomkę i zaczął nią balansować na nosie, z głową odchyloną do tyłu. Idąc zygzakiem, zbliżał się coraz bardziej do bratka. W końcu jego bosa stopa przydepnęła kwiatek, palce zacisnęły się na nim zwinnie, po czym Tomek, podskakując na jednej nodze, odbiegł ze swym skarbem i zniknął za rogiem ulicy. Zniknął jednak tylko na chwilę, jaka była mu potrzebna, by ukryć kwiatek w kieszeni swej kurtki, na sercu – a może raczej w okolicach żołądka, nie był bowiem zbyt biegły w anatomii ani też nadmiernie pedantyczny.

Wrócił pod dom Thatcherów i kręcił się pod parkanem aż do zmierzchu, popisując się jak uprzednio, ale dziewczynka już się nie pokazała. Tomka krzepiła nieco nadzieja, że może stoi gdzieś przy oknie i śledzi jego nieme zaloty. W końcu z ociąganiem ruszył w stronę domu, z głowiną pełną najrozmaitszych cudownych wizji.

Podczas kolacji był tak ożywiony, że ciotka nie mogła się nadziwić, co w niego nagle wstąpiło. Oberwało mu się porządnie za obrzucanie Sida grudami ziemi, ale wszystko spłynęło po nim jak woda po gęsi. Próbował ściągnąć trochę cukru pod samym nosem ciotki i dostał za to po łapach.

– Jak to robi Sid, to go nigdy nie bijesz – zauważył z goryczą.

– Bo Sid nie jest takim utrapieniem jak ty. Wyjadałbyś ten cukier bez przerwy, gdybym cię nie miała na oku.

Wreszcie wyszła do kuchni i Sid, dumny ze swej nietykalności, sięgnął triumfalnie po cukiernicę, co było prowokacją trudną do zniesienia. Ale cukiernica wyśliznęła mu się z rąk, spadła na podłogę i rozbiła się w kawałeczki. Tomek był wprost w ekstazie. Odczuwał satysfakcję tak ogromną, że udało mu się nawet powstrzymać od jakiejkolwiek reakcji. Postanowił, że kiedy ciotka wróci, on nie piśnie słówka, ale będzie siedzieć jak mysz pod miotłą, dopóki starsza pani nie zapyta, kto jest winowajcą. Wtedy dopiero powie wszystko; nie wyobrażał sobie większej rozkoszy, niż zobaczyć, jak ten wzór cnót, ten pupilek cioteczki dostanie za swoje. Ogarnęło go tak nieziemskie uniesienie, że ledwie zdołał powściągnąć wybuch dzikiej radości, kiedy starsza pani wróciła z kuchni i stanęła nad skorupami, miotając gniewne błyskawice sponad okularów. „No to teraz się zacznie!”, powiedział sobie w duchu i w tej samej chwili leżał jak długi na podłodze. Ręka ciotki uniosła się, żeby uderzyć po raz drugi, ale Tomek zdążył zawołać:

– Zaraz, chwileczkę, za co mnie bijesz? Przecież to sprawka Sida!

Ciotka Polly skamieniała, on zaś patrzył na nią z dołu, w oczekiwaniu tak upragnionych wyrazów skruchy z jej strony. Ale kiedy ciotka odzyskała mowę, stwierdziła tylko:

– Uff! Jestem pewna, że i tak nie oberwałeś za darmo. Pewnie zebrało ci się na koncie sporo innych grzeszków, kiedy spuściłam cię z oka.

Nagle poczuła wyrzuty sumienia i ogarnęło ją przemożne pragnienie, żeby powiedzieć coś miłego i serdecznego, uznała jednak w końcu, że zostanie jej to poczytane za przyznanie się do błędu, a zasady utrzymania dyscypliny wykluczały takie rozwiązanie. Zachowała więc milczenie i z ciężkim sercem udała się do swych zajęć. Tomek natomiast siedział nadąsany w kącie i rozpamiętywał doznane krzywdy. Wiedział, że ciotka w głębi duszy błaga go na kolanach o wybaczenie, i świadomość tego dawała mu pewną ponurą satysfakcję. Nie da po sobie poznać, że uraza minęła, będzie udawał, że nie dostrzega pojednawczych sygnałów z jej strony. Wiedział, że ciotka spogląda na niego tęsknie załzawionymi oczami, ale udawał, że tego nie widzi. Wyobraził sobie samego siebie, jak leży śmiertelnie chory, a ciotka pochyla się nad nim, błagając o jedno jedyne słówko przebaczenia. Ale on odwraca twarz do ściany i umiera bez słowa. I jak by się wtedy czuła? Potem wyobraził sobie, że jest topielcem i przynoszą go do domu, wyciągnąwszy z rzeki. Kędziory ociekają mu wodą, lecz serce doznało wreszcie ukojenia. Jakże by się rzuciła na niego, jak zalewałaby się łzami, jak żarliwie modliłaby się do Boga, aby zechciał jej oddać ukochanego chłopca. Przysięgałaby, że nigdy, przenigdy go już nie skrzywdzi! A on leżałby zimny i blady – biedny, mały męczennik, którego cierpienia wreszcie się skończyły. Nurzał się w tych rojeniach z takim przejęciem, że musiał co chwilę przełykać łzy, bo inaczej zadławiłby się nimi na śmierć. Oczy mu zwilgotniały, kiedy mrugał, wezbrane łzy spływały po policzkach i skapywały z czubka nosa. To roztkliwianie się nad własną niedolą było dlań tak rozkoszne, że nie zniósłby, żeby zakłóciły je, niczym jakiś niemiły zgrzyt, jakiekolwiek oznaki ziemskiej radości. Gdy więc do pokoju weszła tanecznym krokiem uszczęśliwiona powrotem ze wsi kuzynka Mary i wniosła jednymi drzwiami śpiew i słoneczne światło, on wstał i wyszedł drugimi, spowity czarną chmurą.

Omijał z daleka zwykłe miejsca spotkań chłopców, szukając innych, ustronnych, które harmonizowałyby z jego obecnym stanem ducha. Ciągnęło go ku tratwie na rzece, odnalazł ją więc, usiadł na jej krawędzi i zapatrzył się na posępny bezmiar wody, marząc o tym, by mógł utonąć szybko i bez świadomości, omijając niewygody i przykre doznania wymyślone przez naturę dla topielców. Potem przypomniał sobie swój kwiatek i wyjął go z kieszeni; był zmięty i przywiędły, co jeszcze spotęgowało swoistą rozkosz, jaką czerpał ze swego cierpienia. Ciekaw był, czy użaliłaby się nad nim, gdyby o wszystkim wiedziała. Czy uroniłaby łzę, czy zapragnęłaby objąć go za szyję i pocieszyć? Czy też odwróciłaby się od niego obojętnie jak cały nieczuły świat? Obraz ten wprawił go w taką bolesną ekstazę, że przetrawiał go w myślach, przypatrując mu się ze wszystkich stron i w różnym oświetleniu, aż wizja wytarła się i zblakła. W końcu wstał z westchnieniem i zanurzył się w mroku.

Około dziesiątej przechodził opustoszałą ulicą, przy której mieszkało jego Nieznajome Bóstwo. Przystanął na chwilę, nie złowił jednak uchem żadnego dźwięku, tylko świeca rzucała nikły poblask na zasłonę w oknie na piętrze. Czy jego boginka tam była? Przelazł przez płot i zaczął skradać się w stronę domu przez rabaty z kwiatami, aż dotarł pod samo okno. Długo patrzył w górę, głęboko wzruszony, potem położył się na wznak na ziemi, z rękami złożonymi na piersi i z nieszczęsnym, zwiędłym kwiatkiem w dłoniach. Tak właśnie pragnął umrzeć, samotny w tym nieczułym świecie, bez dachu nad głową, bez przyjaznej dłoni, która otarłaby mu śmiertelny pot z czoła, bez kochającej twarzy, która pochyliłaby się nad nim ze współczuciem, kiedy przyjdzie godzina konania. Tak miała go zobaczyć ona, gdy wychyli się z okna o poranku. I czy wtedy, ach, czy uroni choć jedną łezkę na jego leżące bez życia ciało, czy z jej piersi wyrwie się choć jedno westchnienie, gdy zobaczy, że to młode, ledwie rozkwitłe życie zostało tak brutalnie, tak przedwcześnie przerwane?

Okno podjechało w górę, przenikliwy głos służącej zbezcześcił świętą ciszę i strumień wody lunął na leżące na ziemi śmiertelne szczątki męczennika!

Na wpół uduszony bohater zerwał się, parskając, na równe nogi. W powietrzu coś świsnęło niczym pocisk, dało się słyszeć jakieś cicho wymamrotane przekleństwo, potem rozległ się brzęk sypiących się odłamków szkła z rozbitej szyby i drobna, niewyraźna postać przeskoczyła przez parkan, by rozpłynąć się bez śladu w mroku.

Niedługo potem, gdy Tomek przebrany już do snu poddawał w świetle łojówki oględzinom swą przemoczoną garderobę, obudził się Sid, ale choć bardzo go korciło, żeby wygłosić jakąś „stosowną aluzję”, po namyśle dał sobie spokój, bo Tomkowi źle patrzyło z oczu.

Niedoszły nieboszczyk wpakował się do łóżka, nie zadając sobie trudu zmówienia pacierza, Sid zaś zakonotował starannie w pamięci owo karygodne zaniedbanie.

ROZDZIAŁ 4

Słońce wzeszło nad cichą ziemią i słało uśpionemu miasteczku błogosławieństwo swych promieni. Po śniadaniu ciotka Polly odprawiała małe rodzinne nabożeństwo. Zaczynało się od modlitwy, skonstruowanej od fundamentów aż po szczyt z solidnych bloków biblijnych cytatów, spajanych lichą zaprawą oryginalnych pomysłów ciotki. Ze szczytu tej budowli, niczym z góry Synaj, miotała ciotka groźbami zaczerpniętymi z mojżeszowego Pięcioksięgu.

Potem zabrał się do roboty Tomek, który, „przepasawszy lędźwie” (by trzymać się biblijnych sformułowań), zaczął wkuwać swoją porcję wersetów. Sid uporał się z tym już przed paroma dniami. Tomek skoncentrował całą swą energię, by opanować pięć wybranych wersetów, a wybrał je z Kazania na Górze, bo w całej Biblii nie mógł znaleźć krótszych. Po upływie pół godziny miał pewne mgliste, bardzo ogólne pojęcie o tym, co przeczytał, ale nic ponadto, ponieważ jego myśli błądziły po całym wielkim obszarze, po jakim wędrować może myśl ludzka, ręce zaś zajęte miał nieustannie przeróżnymi rzeczami niesprzyjającymi skupieniu. Wreszcie Mary wzięła od niego Biblię, by go odpytać, i Tomek zaczął się z mozołem przebijać przez gęsty tuman.

– Błogosławieni e… e…

– Ubodzy…

– Tak, tak, ubodzy. Błogosławieni ubodzy… e… e…

– Duchem…

– Duchem. Błogosławieni ubodzy duchem, albowiem oni… oni…

– Ich…

– Albowiem ich… Błogosławieni ubodzy duchem, albowiem ich jest królestwo niebieskie. Błogosławieni, którzy cierpią, albowiem oni…

– Bę…

– Albowiem oni…

– Bę…

– Albowiem oni bę… No nie wiem, co bę!

– Będą!

– Ach, będą! Albowiem oni będą… oni będą… e… e… cierpieć… e… e… błogosławieni ci, którzy będą… ci, którzy… ci, którzy będą cierpieć, albowiem będą… no co będą? Czemu mi nie podpowiadasz, Mary? Czemuś taka podła?

– Och, Tomku, ty zakuta głowo, przecież ja ci nie robię na złość, nawet bym nie potrafiła. Zabierz się do tego jeszcze raz. Nie zniechęcaj się. Potrafisz to opanować, a jeśli ci się powiedzie, dam ci coś naprawdę pięknego. No a teraz bądź grzeczny i ucz się.

– No, dobrze! Ale co to takiego, Mary, powiedz.

– Spokojnie. Jeśli mówię, że to coś ślicznego, to naprawdę tak jest.

– Na pewno, Mary. No, dobra, biorę się do nauki.

I rzeczywiście zabrał się solidnie; pod podwójną presją – ciekawości i oczekiwania na podarek – pracował z takim zapałem, że osiągnął pełny sukces. Mary dała mu nowiutkiego barlowa, scyzoryk za całe dwanaście i pół centa. Dreszczyk zachwytu wstrząsnął jestestwem chłopca do głębi. To prawda, że scyzorykiem nie dawało się nic przekroić, ale był to „prawie na pewno” oryginalny Barlow i już samo to budziło zachwyt. Swoją drogą, było i pewnie pozostanie na zawsze wielką tajemnicą, na jakiej podstawie chłopcy z Zachodu utrzymywali, że takie noże mogą być podrabiane. Tomek bezzwłocznie wypróbował prezent na kredensie i już zamierzał zabrać się do biurka, gdy weszła ciotka i kazała mu się przebrać do szkółki niedzielnej.

Mary nalała wody do miednicy i dała mu kawałek mydła. Wyszedł przed dom i postawił miednicę na ławeczce. Potem zanurzył mydło w wodzie i odłożył je na bok, podwinął rękawy, wylał po cichu wodę, po czym wrócił do kuchni i zaczął starannie wycierać twarz ręcznikiem wiszącym za drzwiami. Ale Mary wyrwała mu ręcznik.

– Jak ci nie wstyd, Tomku – powiedziała. – Bądźże grzecznym chłopcem. Przecież woda nie gryzie.

Tomek stropił się nieco. Miednica została ponownie napełniona i tym razem chłopiec postał nad nią chwilę, nie mogąc się zdecydować, po czym wziął głęboki oddech i zaczął się myć naprawdę. Kiedy po chwili wszedł z zamkniętymi oczami do kuchni, szukając po omacku ręcznika, ściekały mu z twarzy piana i woda – chlubne świadectwo jego heroizmu. Kiedy jednak umyte oblicze wynurzyło się zza ręcznika, okazało się, że efekt nie jest zadowalający. Strefa czystości urywała się raptownie na podbródku i przy uszach, tworząc coś w rodzaju jasnej maski. Poza tą linią graniczną rozciągała się wielka połać nietkniętego mydłem i wodą brudu, nienawodnionej gleby, obejmująca skronie, kark i uszy. Zniecierpliwiona Mary wzięła sprawę w swoje ręce, a kiedy skończyła, Tomek wyglądał wreszcie jak człowiek i bliźni o tym samym kolorze skóry. Mokre włosy były wyszczotkowane, a krótkie kędziory mozolnie ułożone w symetryczną, efektowną fryzurę. (Kiedy nikt nie patrzył, Tomek wygładzał pracowicie te niesforne pierścionki, usiłując je przylizać, uważał bowiem, że takie loczki są „dziewczyńskie”, i bardzo cierpiał z ich powodu). Potem Mary wyjęła z szafy odświętny garnitur, który Tomek od dwóch lat mógł nosić tylko w niedzielę i który nazywano po prostu „drugim ubraniem”. (W ten sposób dowiedzieliśmy się, jak skromna była jego garderoba). Kiedy się już ubrał, Mary „doprowadziła go do porządku”: zapięła mu kurteczkę aż pod szyję, wygładziła szeroki, marynarski kołnierz na plecach, oczyściła ubranie szczotką i zwieńczyła całość słomkowym, cętkowanym kapeluszem. Tomek wyglądał teraz znacznie korzystniej, czuł się zaś okropnie. Wyraz twarzy oddawał stan jego ducha; czysta, schludna odzież i porządne mycie były swoistą torturą dla jego skóry. Liczył na to, że Mary zapomni o butach, ale nadzieja okazała się płonna; przyniosła mu je, wysmarowawszy uprzednio starannie łojem, jak to było w tamtych czasach w zwyczaju. Tu już nie wytrzymał i zaczął głośno utyskiwać, że wciąż zmuszają go do robienia tego, czego nie znosi. Ale Mary powiedziała z wyrzutem:

– Proszę cię, Tomku, bądź grzecznym chłopcem.

Sarkając i burcząc, włożył więc trzewiki. Mary przebrała się szybko i cała trójka wyruszyła do szkółki niedzielnej – miejsca, którego Tomek, w odróżnieniu od Sida i Mary, szczerze nienawidził.

Zajęcia trwały od dziewiątej do wpół do jedenastej, potem zaczynało się nabożeństwo. Dwoje z trójki dzieci zostawało zawsze na kazaniu dobrowolnie, trzecie wysłuchiwało go z innych, nader istotnych powodów. Twarde kościelne ławki z wysokimi oparciami mieściły około trzech setek wiernych, sam kościół zaś był budowlą niewielką i prostą; górowało nad nią coś w rodzaju skrzyni z sosnowych desek, która pełniła funkcję dzwonnicy. Przed wejściem Tomek zwolnił nieco kroku, żeby zrównać się z równie odświętnie wystrojonym kolegą.

– Ty, Billy, masz żółtą kartkę?

– Mam.

– Co za nią chcesz?

– A co dasz?

– Landrynkę i haczyk do wędki.

– Dobra, pokaż.

Tomek wyciągnął towar. Ocena wypadła dobrze, więc cukierek i haczyk zmieniły właściciela. Następnie Tomek przehandlował kilka białych kulek do gry za trzy czerwone bilety i inne drobiazgi za kilka niebieskich. Czatował na kolegów przy wejściu i jeszcze przez piętnaście minut skupował kartki różnych kolorów, po czym wszedł do kościoła pełnego już wyszorowanych do czysta i wystrojonych, lecz hałaśliwych chłopców i dziewcząt, udał się na swoje miejsce i natychmiast wszczął kłótnię z pierwszym z brzegu chłopakiem, który mu się napatoczył. Nauczyciel, surowy jegomość w podeszłym wieku, szybko ich uspokoił, ale kiedy tylko na chwilę się odwrócił, Tomek pociągnął za włosy chłopca siedzącego przed nim, kiedy zaś ten się obejrzał, udał zatopionego w lekturze. Potem, chcąc usłyszeć głośne „au!”, ukłuł szpilką innego chłopca i znów został skarcony przez nauczyciela.

Cała klasa Tomka była nadzwyczaj niespokojna, hałaśliwa i krótko mówiąc – nieznośna. Kiedy przyszło do odpytywania, okazało się, że żadne z dzieci nie opanowało dobrze swojej porcji wersetów i trzeba było im co chwilę podpowiadać. Wszyscy jakoś jednak przebrnęli do końca i otrzymali stosowną nagrodę w postaci niebieskich karteczek z wypisanymi na nich cytatami z Ewangelii. Każda taka karteczka była zapłatą za wyuczenie się na pamięć dwóch wersetów. Dziesięć niebieskich karteczek stanowiło równowartość jednej czerwonej i można je było na nią wymienić. Z kolei dziesięć czerwonych karteczek równało się jednej żółtej, a za dziesięć żółtych dostawało się od kierownika tanie wydanie Biblii (która w tamtych dobrych czasach kosztowała raptem czterdzieści centów). Ilu z moich czytelników miałoby tyle pilności i samozaparcia, żeby wykuć na pamięć dwa tysiące wersetów, nawet gdyby nagrodą była Biblia z ilustracjami Dorégo?

A jednak Mary zdobyła w ten sposób aż dwa egzemplarze Biblii – co kosztowało ją dwa lata wytrwałej pracy – a pewien chłopiec, z pochodzenia Niemiec, zdobył ich aż cztery czy pięć. Wyrecytował on kiedyś bez zająknienia trzy tysiące wersetów. Wysiłek umysłowy, jaki towarzyszył temu wyczynowi, okazał się jednak zbyt wielki i od tej pory ów chłopczyna prawie zupełnie zidiociał. Było to dla szkółki prawdziwym ciosem, jako że przy różnych uroczystych okazjach kierownik miał zwyczaj wywoływać tego chłopca do odpowiedzi, żeby „dał popis”, jak to określał Tomek.

Tylko starszym chłopcom udawało się uzbierać wystarczającą liczbę karteczek i wytrwać w katorżniczej pracy dostatecznie długo, żeby zdobyć Biblię, a więc wręczano tę nagrodę niezwykle rzadko i zawsze było to wydarzenie doniosłe. Obdarowany szczęściarz stawał się z miejsca bohaterem dnia, a w sercach wszystkich uczniów zapalał się natychmiast płomień ambicji, który czasem utrzymywał się nawet przez kilka tygodni. Tomek nigdy chyba nie był spragniony samej nagrody, ale bez wątpienia od dawna pożądał całym swym jestestwem splendoru, jaki towarzyszył jej wręczaniu.

W stosownej chwili stanął na kazalnicy kierownik. Trzymał w ręku zamknięty psałterz, który założył w odpowiednim miejscu wskazującym palcem. Surowym głosem nakazał ciszę. Kiedy kierownik szkółki niedzielnej wygłasza swą rutynową, krótką mowę, psałterz w jego dłoni jest tak samo nieodzowny jak nuty w rękach śpiewaczki, która podczas koncertu stoi na estradzie i wykonuje solową partię, choć pozostanie tajemnicą, dlaczego tak się dzieje, bo żadne z wymienionych nigdy nie zagląda ani do nut, ani do psałterza.

Kierownik był szczupłym trzydziestopięcioletnim osobnikiem, z żółtawą capią bródką i krótko przystrzyżonymi włosami tej samej barwy. Nosił sztywny, stojący kołnierzyk, którego górny brzeg sięgał niemal uszu, a spiczaste, zagięte końce – kącików ust. Był to rodzaj parkanu, który zmuszał kierownika do patrzenia na wprost; kiedy trzeba było spojrzeć w bok, delikwent musiał się obracać całym ciałem. Jego podbródek opierał się na szerokim krawacie rozmiarów dużego banknotu, ozdobionym na końcu frędzlami. Czubki butów nauczyciela zadarte były zgodnie z aktualną modą ostro do góry, niczym płozy sań; efekt ten osiągał ów młody człowiek, cierpliwie przyciskając całymi godzinami noski swych trzewików do ściany. Pan Walters miał oblicze nader surowe, charakter zaś szczery i zacny. Żywił tak wielki szacunek dla spraw i miejsc świętych i tak starannie oddzielał je od tego, co świeckie i przyziemne, że przemawiając do uczniów szkółki niedzielnej, przybierał bezwiednie pewną szczególną intonację, której śladu nie uświadczyłbyś w dzień powszedni. Dziś zaczął tymi słowy:

– A teraz, moje dziatki, chciałbym, abyście usiadły prosto i grzecznie i poświęciły mi chwilę uwagi. O, właśnie tak! Tak powinni się zachowywać grzeczni chłopcy i grzeczne dziewczynki. Ale widzę, że jedna z nich spogląda przez okno, być może sądzi, że zobaczy tam mnie, jak siedzę na gałęzi i wygłaszam kazanie do ptaszków. – Pełen uznania szmerek. – Chciałbym wam powiedzieć, jak bardzo jestem kontent, kiedy widzę tak wiele jasnych, czystych twarzyczek dzieci zebranych tu, w tym miejscu, żeby uczyć się, jak postępować w życiu i jak zostać przyzwoitym człowiekiem.

I tak dalej, i tak dalej… Przytaczanie reszty oracji nie ma tu większego sensu, rozwijała się ona bowiem według niezmiennego, jakże nam wszystkim dobrze znanego schematu.

Ostatnią część przemówienia zakłóciły wznowione przez niegrzecznych chłopców bójki i przepychanki, a także ogólne poruszenie i szepty, które zataczały coraz szersze kręgi, aż wreszcie podmyły podstawy nawet tak niewzruszonych, samotnych skał jak Sid i Mary. Ale gdy głos pana Waltersa zaczynał cichnąć ku końcowi kazania, wszystko umilkło i samo zakończenie mowy zostało przyjęte z niemą wdzięcznością.

Szepty sprowokowało w dużej mierze niezwykłe i raczej rzadkie wydarzenie, jakim było pojawienie się gości: adwokata Thatchera, jakiegoś sędziwego, niedołężnego starca, szpakowatego postawnego mężczyzny w średnim wieku i dystyngowanej damy, która była bez wątpienia małżonką tego ostatniego. Dama prowadziła za rękę dziewczynkę. Tomek odczuwał od pewnego czasu niepokój, dręczyły go też wyrzuty sumienia – nie mógł spojrzeć w oczy Amy Lawrence, bo nie zniósłby jej rozkochanego spojrzenia. Kiedy jednak zobaczył nowo przybyłą, w jego duszy rozgorzał w jednej chwili płomień. Natychmiast też zaczął się popisywać, stając wprost na głowie – poszturchiwał chłopców, ciągnął ich za włosy, robił dzikie miny, jednym słowem użył całego swego kunsztu, by oczarować małą nieznajomą i zyskać jej uznanie. Nastrój uniesienia zatruwało wprawdzie przykre wspomnienie upokorzenia, jakiego doznał w ogrodzie tego anioła, ale ów nieprzyjemny ślad na piasku pamięci szybko wygładziły fale przypływu nieziemskiego szczęścia.

Gości usadzono na honorowych miejscach i gdy tylko pan Walters zakończył swe przemówienie, przedstawił ich uczniom. Osobnik w średnim wieku okazał się wielce szacowną figurą, był bowiem ni mniej, ni więcej, tylko sędzią hrabstwa, a zatem najbardziej dostojną osobistością, jaką kiedykolwiek oglądały dzieci, nic więc dziwnego, że zastanawiały się wszystkie, z jakiej też gliny jest ulepiony, i choć z jednej strony oczekiwały, że ryknie straszliwym głosem, z drugiej bały się, że naprawdę to zrobi. Sędzia przybył z Konstantynopola, oddalonego o dwadzieścia mil od miasteczka, był więc prawdziwym podróżnikiem i zwiedził kawał świata. Jego oczy oglądały gmach sądu, o którym chodziły słuchy, że ma blaszany dach! Nabożny lęk, jaki budziła owa świadomość, znalazł wyraz w znaczącej ciszy i w szeregach wlepionych w niego oczu. A więc to jest ów wielki sędzia Thatcher, brat miejscowego adwokata! Jeff Thatcher wystąpił bezzwłocznie naprzód, aby okazać całej trawionej zazdrością reszcie, jak bliska zażyłość łączy go z tym wybitnym mężem. Szept, jaki przeszedł falą przez kościół, był dla jego uszu najsłodszą muzyką.

– Popatrz, Jim! Idzie do niego.

– Ty, spójrz, poda mu… podaje mu rękę!

– O, ja cię kręcę! Chciałbyś być Jeffem, co?

Pan Walters zaprezentował teraz cały wachlarz swych popisowych numerów: krzątał się, miotał na wszystkie strony, wydawał polecenia, wygłaszał opinie, pouczał wszystkich dookoła, co i jak mają robić. Popisywał się także bibliotekarz, biegając tam i z powrotem z naręczami książek i wywołując szum i zamęt, jaki uwielbiają czynić takie obdarzone odrobiną władzy miernoty. Młode nauczycielki popisywały się, pochylając się ze słodkimi minkami nad uczniami, którzy jeszcze przed chwilą obrywali po uszach, grożąc zgrabnymi paluszkami niegrzecznym chłopcom i głaszcząc czule główki grzecznych. Młodzi nauczyciele z kolei popisywali się, strofując łagodnie podopiecznych i demonstrując swój autorytet oraz nadzwyczajną dbałość o utrzymanie dyscypliny, niemal całe zaś grono pedagogiczne, bez względu na płeć, uwijało się przy biblioteczce koło kazalnicy, wykonując czynności, które najwyraźniej były tak ważne, że zaglądali tam po kilka razy, szalenie przy tym zaaferowani. Dziewczynki popisywały się rozmaicie, chłopcy zaś czynili to tak gorliwie, że w powietrzu było aż ciemno od papierowych kul, a kościół wypełnił się bitewnym zgiełkiem. Nad tym wszystkim zaś górował rozparty w fotelu niczym na tronie dostojny mąż, opromieniając cały kościół majestatycznym sędziowskim uśmiechem i grzejąc się w blasku swej własnej wielkości, bo i on brał udział w ogólnym popisie.

Jednego tylko brakowało, by ekstaza pana Waltersa osiągnęła pełnię, a mianowicie okazji do wręczenia nagrody w postaci Biblii i zaprezentowania jakiegoś cudownego dziecka. Niektórzy uczniowie mieli wprawdzie po kilka żółtych kartek, ale żaden nie posiadał dostatecznej ich liczby – to zdążył już wcześniej ustalić, wypytując wszystkich prymusów. Oddałby teraz wszystkie skarby świata za to, by mieć w klasie wspomnianego i znów zdrowego na umyśle – Niemca.

I oto w chwili, gdy wszelka nadzieja umarła, wystąpił Tomek Sawyer z dziewięcioma żółtymi, dziewięcioma czerwonymi i dziesięcioma niebieskimi kartkami – i zażądał Biblii. Był to grom z jasnego nieba. Pan Walters nie liczył na to, że zgłosi się akurat ten uczeń, nawet biorąc pod uwagę perspektywę najbliższych dziesięciu lat. Ale nie mogło być żadnych wątpliwości – oto leżały przed nim stosowne kwity, autentyczne i pełnowartościowe. Tomek został zatem dopuszczony na wyżyny, na których zasiadał sędzia i inni wybrańcy losu, i wielka nowina została obwieszczona przez kwaterę główną. Było to najbardziej zaskakujące wydarzenie ostatnich dziesięciu lat i tak sensacyjne, że w oczach obserwatorów Tomek zrównał się pozycją z sędzią i teraz szkoła mogła się poszczycić aż dwiema godnymi najwyższego podziwu postaciami zamiast jednej. Zazdrość zżerała wszystkich chłopców, ale najstraszliwsze męki cierpieli ci, którzy zorientowali się poniewczasie, że sami przyłożyli rękę do zdobycia przez Tomka tego splendoru, sprzedając mu kartki za nieprzebrane skarby zgromadzone przez niego dzięki kupczeniu prawem malowania płotu. Teraz czuli pogardę dla samych siebie, nieszczęsne ofiary sprytnego oszusta, podstępnego niczym ukryty w trawie wąż.

Wręczając Tomkowi nagrodę, kierownik demonstrował swe uczucia z największą wylewnością, na jaką mógł się zdobyć w tych warunkach, ale nie było w tym szczerości, bowiem instynkt podpowiadał nieszczęsnemu pryncypałowi, że kryje się za tym wszystkim jakaś tajemnica, która nie zniosłaby pewnie wydobycia jej na światło dzienne. Bo też było w tym coś absolutnie niedorzecznego, że właśnie ten chłopiec zgromadził w sąsieku swego mózgu aż dwa tysiące snopków biblijnej mądrości – a przecież było oczywiste, że nie zmieściłby się tam nawet tuzin.

Amy Lawrence była dumna i szczęśliwa i próbowała to okazać Tomkowi, ale on na nią nie patrzył. Najpierw ją to zdziwiło, potem lekko zaniepokoiło, wreszcie w jej głowie zrodziło się pewne mgliste podejrzenie, które po chwili znikło, po czym znów powróciło. Zaczęła pilnie go obserwować i jedno ukradkowe spojrzenie powiedziało jej wszystko – a wtedy serce jej pękło. Ogarnęła ją zazdrość i gniew, łzy napłynęły jej do oczu i w jednej chwili znienawidziła cały świat, a najbardziej Tomka Sawyera (tak jej się przynajmniej wydawało).

Tomka przedstawiono sędziemu, ale język stanął mu kołkiem, zaparło mu dech, serce zaczęło walić młotem, po części dlatego, że stał przed mężem tak dostojnym, ale głównie z tego powodu, że sędzia był jej ojcem. Gdyby było ciemno, gruchnąłby na kolana i modliłby się do niego. Sędzia położył dłoń na głowie Tomka, oświadczył, że zuch z niego, i zapytał o nazwisko. Chłopiec zająknął się, nie mógł złapać tchu, wreszcie wykrztusił:

– Tomek.

– Ach, nie, chyba nie Tomek, ale…

– Tomasz.

– O, właśnie. Wiedziałem, że trochę inaczej. Bardzo dobrze. Ale masz jeszcze chyba jakieś nazwisko i zechcesz mi je zdradzić, prawda?

– Powiedz panu sędziemu, jak się nazywasz, Tomaszu – rzekł pan Walters. – I mów: sir. Nie należy zapominać o manierach.

– Tomasz Sawyer, sir.

– Otóż to. Prawdziwy zuch z ciebie. Dobry chłopiec, miły i dzielny malec. Dwa tysiące wersetów to dużo, bardzo, bardzo dużo. Nie pożałujesz nigdy trudu włożonego w ich opanowanie, bo wiedza warta jest więcej niż cokolwiek innego na świecie. To właśnie wiedza czyni człowieka wielkim i zacnym. I ty zostaniesz kiedyś takim wielkim i zacnym człowiekiem, Tomaszu, a wtedy spojrzysz wstecz i powiesz sobie: „To wszystko dzięki temu, że miałem w dzieciństwie szczęście uczęszczać do szkółki niedzielnej, dzięki moim drogim nauczycielom, którzy wpajali mi wiedzę, dzięki zacnemu panu dyrektorowi, który zachęcał mnie do nauki, czuwał nade mną i podarował mi tę piękną Biblię, wspaniałą, prześliczną Biblię, na własność, na zawsze! Wszystko to zawdzięczam właściwemu wychowaniu!”. Tak powiesz, Tomaszu, i nie będziesz chciał oddać tych dwóch tysięcy wersetów za żadne skarby, nigdy, przenigdy. A teraz czy zechciałbyś popisać się przede mną i przed tą panią swoją wiedzą? Och, jestem pewien, że zechcesz. Bo my jesteśmy dumni z takich pilnych chłopców. Znasz zapewne imiona wszystkich dwunastu apostołów. Czy mógłbyś nam wymienić nazwiska tych dwóch, których Chrystus wybrał jako pierwszych?

Tomek kręcił guzik od kurtki i spoglądał tępo na sędziego. W końcu zaczerwienił się i spuścił oczy. Panu Waltersowi zamarło serce. To niemożliwe, żeby ten chłopiec odpowiedział na to najprostsze pytanie, mówił sobie w duchu. Co też strzeliło temu sędziemu do głowy, żeby go pytać? Czuł się jednak w obowiązku odezwać.

– Odpowiedz panu sędziemu, Tomaszu, nie bój się.

Tomek milczał, jakby go zamurowało.

– Ale mnie na pewno zechcesz odpowiedzieć – wtrąciła się dama. – Pierwsi apostołowie to…

– Dawid i Goliat!

Spuśćmy zasłonę miłosierdzia na to, co się działo potem.

ROZDZIAŁ 5

Około wpół do jedenastej rozdzwonił się pęknięty dzwon kościółka i ludzie zaczęli się schodzić na niedzielne nabożeństwo. Dzieci ze szkółki rozproszyły się po całym kościele i zasiadły w ławkach obok rodziców, by ci mogli mieć na nie baczenie. Zjawiła się też ciotka Polly; Tomek, Sid i Mary usiedli przy niej, przy czym Tomka ulokowano od strony głównej nawy, aby trzymać go jak najdalej od otwartego okna i kuszących widoków letniej przyrody. Tłum wypełnił przestrzeń między ławkami; był tam stary, zubożały poczmistrz, który jeszcze pamiętał dawne, lepsze czasy, burmistrz z małżonką, bo miasteczko miało pośród wielu zbędnych rzeczy także burmistrza, był sędzia pokoju, była wdowa Douglas, zacna, przystojna pani koło czterdziestki, kobieta szczodra i gołębiego serca, przy tym zamożna (jej rezydencja na wzgórzu była jedyną okazałą willą w okolicy), gościnna i znana z najbardziej wystawnych przyjęć, jakimi mógł się poszczycić St. Petersburg. Przyszedł też przygięty wiekiem ku ziemi czcigodny major Ward z małżonką, adwokat Riverson, znakomitość przybyła niedawno ze świata, jakaś miejscowa piękność w otoczeniu sfory młodych, wystrojonych w batysty i wstążki pogromczyń serc, za nimi zaś ciągnęli w komplecie młodzi urzędnicy, którzy do tej pory stali w przedsionku, tworząc półkolisty mur wypomadowanych i wdzięczących się głupawo amantów, i ssali gałki lasek, czekając, dopóki ostatnia dziewczyna nie przejdzie tej swoistej „ścieżki zdrowia” i nie zniknie we wnętrzu kościoła. Na koniec zjawił się wzorowy chłopiec, Willie Mufferson, który prowadził swoją matkę pod rękę tak ostrożnie, jakby była z rżniętego kryształu. Willie zawsze prowadził matkę do kościoła i dlatego stał się przedmiotem podziwu wszystkich miejscowych matron. Był to chłopiec tak wzorowy, że wszyscy pozostali nienawidzili go serdecznie. A poza tym ciągle stawiano go im za przykład. Z tylnej kieszeni jego spodni, jak co niedzielę, zwieszała się, niby to przez przypadek, biała chusteczka. Tomek nie posiadał chusteczki i uważał tych, którzy ją nosili, za okropnych snobów.

Kiedy zebrali się już wszyscy wierni, rozległo się znów bicie dzwonu, który teraz przynaglał opieszalców i maruderów, po czym zapadła uroczysta cisza, mącona tylko chichotami i szeptami na chórze. Chór zawsze chichotał i szeptał podczas całego nabożeństwa. Istniał podobno kiedyś chór, który zachowywał się dość przyzwoicie, ale już nie pamiętam, kiedy to było. Na pewno wiele, wiele lat temu, więc nic dziwnego, że go nie pamiętam, i nie jestem pewien, czy nie było to gdzieś za granicą.

Pastor podał numer psalmu, a potem odczytał go z wielką satysfakcją na głos, w osobliwy sposób, który zaskarbił mu w całej okolicy powszechny podziw. Zaczynał w rejestrach środkowych, jego głos wspinał się stopniowo w górę, a gdy osiągał punkt krytyczny, duchowny wymawiał ostatnie słowo z wielkim naciskiem, po czym dawał nura w dół jak z trampoliny.

Panie,

w kwietnym łożu

spoczywać

Czy mam prawo

Gdy inni

dla chwały

toną

we krwi oceanie?

Uchodził za znakomitego lektora. Na parafialnych zebraniach towarzyskich proszono go zawsze o czytanie wierszy, a kiedy kończył swój popis, damy wznosiły ręce do góry, a potem opuszczały je bezwładnie na kolana, przewracały oczami i potrząsały głowami, co miało oznaczać: „Nie sposób tego wyrazić słowami, to zbyt piękne, stanowczo zbyt piękne jak dla nas, śmiertelników, mieszkańców ziemskiego padołu”.

Kiedy już odśpiewano pieśń, wielebny pastor Sprague zamieniał się w żywą tablicę ogłoszeń i odczytywał komunikaty o spotkaniach i zebraniach, a ich lista była tak długa, iż zdawało się, że nie skończy do dnia Sądu Ostatecznego.

Ten dziwaczny obyczaj utrzymuje się w Ameryce po dziś dzień, i to nawet w dużych miastach, w epoce wielkiego rozwoju prasy.

Tak to często bywa, że im trudniej usprawiedliwić kultywowanie jakiegoś uświęconego tradycją zwyczaju, tym trudniej go wykorzenić.

Wreszcie kapłan przystąpił do modlitwy: była piękna, krzepiąca i pełna szczegółów. Modlono się za Kościół, za dziatki Kościoła, za inne Kościoły w miasteczku i za samo miasteczko, za okręg, stan i urzędników stanu, za Stany Zjednoczone, za Kongres, prezydenta, za wysokich urzędników państwowych, za nieszczęsnych żeglarzy miotanych burzą morską, za miliony uciśnionych, jęczących w jarzmie europejskich monarchii i despotycznych władców Orientu, za tych, na których spływa światło i dobra nowina, a którzy nie mają oczu ani uszu, żeby to dojrzeć i usłyszeć, za pogan na dalekich wyspach wśród mórz i oceanów; kończył zaś kapłan usilną prośbą, aby słowa, które wypowie, znalazły wdzięcznych i przychylnych słuchaczy i żeby były jak ziarno, które pada na żyzną glebę, przynosząc w stosownym czasie żniwo wszelakiego dobra. Amen.

Zaszeleściły suknie i wszyscy usiedli. Chłopiec, o którym w tej książce opowiadamy, nie przepadał za modlitwą – on ją ledwie znosił – choć nawet tego nie można powiedzieć. Ani przez chwilę jej nie słuchał; kontrolował tylko podświadomie, czy wszystkie szczegóły się zgadzają, bo choć nie uważał, znał na pamięć wszystkie sztuczki pastora i kiedy ten pozwalał sobie na najdrobniejsze zmiany czy ozdobniki, ucho Tomka wychwytywało to natychmiast i cała jego natura buntowała się przeciw takim nadużyciom. Tomek uważał wszelkie dodatki za nieuczciwość i zwykłe gałgaństwo.

W połowie modlitwy nadleciała mucha i usiadła na oparciu ławki przed Tomkiem. Chłopiec cierpiał niewymowne męki, patrząc, jak owad spokojnie pociera jedną nóżką o drugą, obejmuje nimi główkę i odsłaniając przy tym cieniutką jak nitka szyjkę, poleruje ją z takim wigorem, jakby chciał oderwać ją od tułowia, jak wygładza tylnymi nóżkami skrzydełka, przyciskając je do siebie niczym poły surduta. Cała ta toaleta przeprowadzana była z tak stoickim spokojem, jakby mucha wiedziała, że jest absolutnie bezpieczna. I nie myliła się, bo jakkolwiek Tomka okropnie świerzbiły ręce, żeby ją schwytać, nie odważył się tego zrobić, wierzył bowiem, że za coś takiego podczas modlitwy jego dusza zostałaby potępiona na wieki. Ale gdy wybrzmiewało ostatnie zdanie, dłoń zaczęła się kurczyć i skradać, i zaledwie padło słowo „amen”, mucha została pojmana. Ciotka wykryła jednak ten manewr i kazała mu ją wypuścić.

Duchowny zapowiedział temat kazania, po czym zaczął je wygłaszać, bucząc monotonnie. Mówił w sposób tak nudny, że głowy poczęły się kiwać jedna po drugiej, choć straszono ich wiecznym ogniem i siarką, a liczba wybrańców zredukowana została do takiej garstki, że właściwie szkoda było zawracać sobie głowę ich zbawieniem. Tomek rachował stronice kazania; po nabożeństwie wiedział zawsze, ile ich było, choć rzadko pamiętał treść. Jednak tym razem przez chwilę naprawdę się nią zainteresował, pastor nakreślił bowiem wspaniały i poruszający obraz zastępów świata zebranych w tysiąclecie królestwa, kiedy to lew i jagnię będą leżeć spokojnie obok siebie, a dziecię będzie je prowadzić. Patos, nauka płynąca z kazania i moralny wydźwięk tej wielkiej wizji nie robiły na nim najmniejszego wrażenia, zatopił się natomiast w rojeniach o odegraniu efektownej roli głównego bohatera, podziwianego przez narody świata. Ta myśl opromieniła mu twarz nieziemskim blaskiem; mówił sobie w duchu, że mógłby być tym dzieckiem, pod warunkiem wszakże, że lew będzie obłaskawiony.

Kiedy pastor powrócił do nudnych tematów, znów zaczęła się męczarnia. Nagle Tomek przypomniał sobie skarb, który miał w kieszeni, i wyciągnął go stamtąd. Był to wielki czarny chrząszcz z imponującymi szczypcami, czyli jak nazwał go Tomek – „szczypawka”. Chrząszcz uwięziony był w pudełku po kapiszonach. Kiedy Tomek go wyjął, owad natychmiast uszczypnął go w palec. Tomek zrewanżował mu się oczywiście prztyczkiem. Chrząszcz, koziołkując, wylądował na posadzce w przejściu między ławkami, a ukąszony palec Tomka powędrował do ust. Biedny owad leżał na grzbiecie, przebierając bezradnie nóżkami, i nie mógł się odwrócić. Tomek obserwował go, marząc o tym, by go odzyskać, ale chrząszcz był poza jego zasięgiem. Dla innych niezainteresowanych kazaniem stanowił miłe urozmaicenie, więc również zerkali nań z zaciekawieniem.

Nagle, nie wiadomo skąd, przybłąkał się czyjś pudel, osowiały, rozleniwiony letnim spokojem i ciszą, stęskniony za swobodą, spragniony jakiejś odmiany. Dostrzegł chrząszcza; opuszczony ogon powędrował natychmiast w górę i pies zaczął nim merdać energicznie. Poddał zdobycz dokładnym oględzinom, obszedł ją dookoła, obwąchał z bezpiecznej odległości, okrążył jeszcze raz, nabrał śmiałości, powąchał z bliska, a potem wyszczerzył kły i kłapnął nimi okrutnie, ale chybił. Kłapnął jeszcze raz i jeszcze, zaczynało go to bawić. Potem położył się na brzuchu, z chrząszczem uwięzionym między łapami, i kontynuował swe eksperymenty, aż w końcu znużyło go to, zobojętniał więc i po chwili był już całkiem nieobecny duchem. Głowa zaczęła mu sennie opadać, aż w końcu dotknął mordą posadzki, co nieprzyjaciel natychmiast wykorzystał, zaciskając na niej swe kleszcze. Rozległ się przeraźliwy skowyt, pudel szarpnął łebkiem, chrząszcz zatoczył łuk w powietrzu i upadł znowu na grzbiet. Najbliższymi widzami wstrząsnął tłumiony śmiech, niejedna twarz ukryła się za wachlarzem lub chusteczką. Tomek nie posiadał się ze szczęścia. Tymczasem pies popatrywał dookoła głupkowato i pewnie tak też się czuł, ale w jego sercu płonęła jednocześnie żądza zemsty. Zbliżył się do chrząszcza i zabrał się do niego, tym razem ostrożnie. Obskakiwał go dookoła, trącał jakby na próbę łapą, która jednak lądowała zawsze o cal przed owadem, kłapał zębami tuż nad nim i potrząsał łbem, aż łopotały mu uszy. Ale wkrótce znów znużyła go ta zabawa; próbował dla odmiany zająć się muchą, lecz i to nie dało mu satysfakcji. Ruszył w pogoń za mrówką, podążając za nią z nosem przy ziemi, prędko jednak i to go znudziło, ziewnął więc, westchnął i zapomniawszy zupełnie o chrząszczu, usiadł na nim. Rozległ się przeraźliwy skowyt i pudel pomknął jak strzała wzdłuż ławek. Wciąż skowycząc, przebiegł przed ołtarzem, skręcił raptownie, zawrócił, wyhamował tuż przed drzwiami, niepewny, gdzie jest wyjście. Ból wzmagał się podczas całej tej gonitwy, więc w końcu pies zamienił się w kudłatą kometę wirującą po swej orbicie z prędkością światła. Wreszcie oszalały nieszczęśnik zboczył raptownie z kursu i wskoczył na kolana swemu panu, ten zaś bez namysłu wyrzucił go przez okno. Skowyt i piski słabły stopniowo i wkrótce całkiem zamarły w oddali.

Teraz już wszyscy zebrani w kościele mieli purpurowe twarze i dusili się od tłumionego śmiechu, kazanie zaś utknęło w martwym punkcie. Zostało wprawdzie podjęte na nowo, ale pastorowi szło teraz jak po grudzie, a jakakolwiek szansa wywołania wrażenia na słuchaczach przepadła. Nawet bowiem najpoważniejsze wyrazy religijnych uczuć przyjmowano nieodmiennie w ostatnich ławkach tłumionymi wybuchami bezbożnej wesołości i chowaniem głów pod ławki, jakby biedny pastor opowiadał jakieś przednie dowcipy. Wszyscy odetchnęli z niekłamaną ulgą, gdy wreszcie czas tej ciężkiej próby się skończył i rozbrzmiały słowa błogosławieństwa.

Tomek wrócił do domu rozbawiony i głęboko przekonany, że obrzędy liturgiczne mogą być naprawdę atrakcyjne, jeśli je trochę urozmaicić. Jedno tylko psuło mu humor: owszem, pies mógł się pobawić jego szczypawką, ale to, że mu ją zabrał, nie było jednak w porządku.

ROZDZIAŁ 6

W poniedziałek rano Tomek obudził się w podłym nastroju. W poniedziałki było tak zawsze – zaczynał się bowiem kolejny tydzień udręki w szkole. Tego dnia Tomek wręcz żałował, że wolne dni w ogóle istnieją, czyniły one bowiem powrót do codziennego jarzma tym bardziej nienawistnym.

Leżał w łóżku i rozmyślał. Przyszło mu do głowy, że dobrze byłoby się rozchorować; mógłby wtedy nie iść do szkoły. Dostrzegł w tym pewną szansę i zaczął wsłuchiwać się pilnie w swój organizm. Nie wykrył żadnych dolegliwości, więc poddał ciało ponownemu badaniu. Tym razem wydawało mu się, że wyczuwa lekkie objawy kolki, zaczął więc z rosnącą nadzieją pracować nad ich pobudzeniem. Ale po chwili objawy osłabły, a potem ustąpiły zupełnie. Znów zaczął się zastanawiać. Nagle coś odkrył: jeden z górnych zębów ruszał mu się wyraźnie.