50,00 zł
W serii Biblioteka Klasyków prezentujemy pięciotomową edycję "Utworów wybranych" Marka Twaina, której lwią część stanowią krótkie i dłuższe prozy: opowiadania, bajki, skecze, felietony i humoreski. Dwa pierwsze tomy aspirują do miana najobszerniejszej polskiej edycji małych i większych utworów Twaina. Wiele z nich ma swoją polską premierę - w przekładach Macieja Świerkockiego i Hanny Pustuły-Lewickiej. Zbieramy i wznawiamy klasyczne tłumaczenia Antoniego Słonimskiego, Antoniego Marianowicza, Krystyny Tarnowskiej. Pod szyldem "Eposu rzeki Missisipi" wznawiamy świetne przekłady Zbigniewa Batki przygód Tomka Sawyera i Hucka Finna oraz autobiograficzne "Życie na Missisipi". Edycję wieńczą utwory, które można by nazwać fantastycznymi, wśród nich "Tajemniczy przybysz" i jego nieznany dotąd po polsku wariant oraz "Jankes na dworze króla Artura". Całość została opatrzona posłowiem Jerzego Jarniewicza.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 543
Projekt obwoluty i okładki
Łukasz Zbieranowski / Fajne Chłopaki
na podstawie projektu Tadeusza Pietrzyka
Redaktor prowadzący
Kamil Piwowarski
Korekta
Jadwiga Piller, Renata Kuk, Ryszarda Krzeska
© Copyright for this edition
by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022
© Copyright for the Polish translation
by The Estate of Zofia Siwicka
Polub PIW na Facebooku!
Księgarnia internetowa www.piw.pl
Wydanie pierwsze w tej edycji, Warszawa 2022
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01 e-mail: [email protected]
ISBN 978-83-8196-506-4
Dorzecze Missisipi jest sercem naszego kraju. Wszystkie inne regiony są tylko członami, może ważnymi jako takie, ale przede wszystkim ze względu na stosunek, jaki je łączy z dorzeczem. Nawet bez Pojezierza i 300 000 mil kwadratowych Teksasu i Nowego Meksyku, które w dużej mierze tworzą jego część, dorzecze to obejmuje 1 250 000 mil kwadratowych. Co do rozległości jest to drugie wielkie dorzecze świata, ustępujące jedynie Amazonce. Obszarem zbliża się do niego tylko dorzecze wiecznie zamarzniętej Ob. Następnym, tak pod względem rozległości, jak zdatności do zaludnienia, jest dorzecze La Platy, które obejmuje osiem dziewiątych obszaru Missisipi. Potem idzie dorzecze Jeniseju, które obejmuje około siedmiu dziewiątych. Dorzecza Leny, Amuru, Huang-ho, Jangcy-ciang i Nilu mają pięć dziewiątych. Gangesu mniej niż połowę, Indusu mniej niż jedną trzecią, Eufratu jedną piątą, Renu jedną piętnastą. Powierzchnia dorzecza Missisipi obszarem swym przewyższa terytorium Europy, bez Rosji, Szwecji i Norwegii. Jest cztery razy większe niż Austria, pięć razy większe od Niemiec i Hiszpanii, sześć razy większe od Francji, dziesięć razy większe od Wysp Brytyjskich i Włoch. Pojęcie dorzecza, ukształtowane na podstawie dorzeczy zachodniej Europy, ulega nagłemu zachwianiu, gdy je zestawić z rozległością dopływów Missisipi. Również niewystarczające okaże się pojęcie wyrobione na podstawie nieurodzajnych dorzeczy wielkich rzek syberyjskich, wyniosłych płaskowyżów środkowej Azji czy też ogromnych rozlewisk bagnistej Amazonki. Szerokość geograficzna, wzniesienie nad poziomem morza oraz ilość opadów – wszystko to czyni każdą część dorzecza Missisipi zdatną do gęstego zaludnienia. Jako miejsce zamieszkania cywilizowanego człowieka na naszym globie zajmuje bez wątpienia pierwsze miejsce.
„Harper’s Magazine” 1863, luty
Warto poczytać o Missisipi. Nie jest to pospolita rzeka, przeciwnie, pod każdym względem niezwykła. Wziąwszy Missouri za jej główną odnogę, jest to najdłuższa rzeka na świecie – cztery tysiące trzysta mil. Można śmiało powiedzieć, że jest również najbardziej krętą rzeką na świecie, ponieważ w pewnej części biegu zużywa tysiąc trzysta mil na przebycie tej samej przestrzeni, którą wrona przeleciałaby, robiąc sześćset siedemdziesiąt pięć mil. Wyrzuca z siebie trzy razy tyle wód co Rzeka Świętego Wawrzyńca, dwadzieścia pięć razy tyle co Ren, a trzysta trzydzieści osiem razy tyle co Tamiza. Żadna inna rzeka nie ma tak rozległego dorzecza: ściąga wody z dwudziestu ośmiu stanów i terytoriów, od Delaware nad wybrzeżem atlantyckim aż do Idaho na wyżynie nad Oceanem Spokojnym – z przestrzeni, która zajmuje czterdzieści pięć stopni długości geograficznej. Missisipi zbiera i niesie do zatoki wody pięćdziesięciu czterech mniejszych rzek, po których mogą pływać parowce, i około kilkuset innych rzek, po których mogą pływać lichtugi i barki. Obszar jej dorzecza jest tak wielki, jak Anglia, Walia, Szkocja, Irlandia, Francja, Hiszpania, Portugalia, Niemcy, Austria, Włochy i Turcja razem wzięte. Prawie cały ten rozległy szmat ziemi jest urodzajny. Właściwa dolina rzeki Missisipi odznacza się wyjątkową żyznością.
Jest to niezwykła rzeka, bo zwęża się przy ujściu, zamiast rozszerzać – staje się węższa i głębsza. Od ujścia Ohio do punktu położonego w połowie drogi do morza przeciętna jej szerokość przy wysokiej wodzie wynosi jedną milę. Dalej, w kierunku morza, szerokość stale się zmniejsza, aż przy „przełomie” powyżej ujścia wynosi niewiele więcej niż pół mili. Przy ujściu Ohio głębokość Missisipi wynosi osiemdziesiąt siedem stóp, potem stopniowo się zwiększa i powyżej ujścia dochodzi do stu dwudziestu dziewięciu stóp.
Różnice między wysokim a niskim stanem wody są również niezwykłe – nie w górnym, lecz w dolnym biegu rzeki. Przybór jest prawie jednakowy aż do Natchez (trzysta sześćdziesiąt mil powyżej ujścia), około pięćdziesięciu stóp. Ale przy Bayou La Fourche rzeka podnosi się tylko o dwadzieścia cztery stopy, przy Nowym Orleanie – tylko o piętnaście, a tuż powyżej ujścia – tylko o dwie i pół stopy.
Wedle artykułu w nowoorleańskim „Times Democrat”, opartym na sprawozdaniach doświadczonych inżynierów, rzeka wyrzuca rocznie do Zatoki Meksykańskiej czterysta sześć milionów ton mułu, co przywodzi na myśl dosadne przezwisko, które kapitan Marryat dał rzece Missisipi: Wielki Rynsztok. Gdyby muł ten osiadł i stwardniał, powstałaby z niego masa o powierzchni mili kwadratowej i wysokości dwustu czterdziestu i jednej stopy.
Pokłady mułu stopniowo powiększają ląd, ale tylko stopniowo: w ciągu ostatnich dwustu lat, to znaczy, odkąd rzeka zajęła swe miejsce w historii, lądu przybyło niecałe pół mili. Uczeni przypuszczają, że ujście było kiedyś przy Baton Rouge, gdzie kończą się wzgórza, i że dwieście mil lądu pomiędzy tą miejscowością a zatoką utworzyła rzeka. Możemy więc bez trudu obliczyć wiek tego kawałka ziemi: sto dwadzieścia tysięcy lat. A przecież jest to najmłodszy szmat ziemi spośród wszystkich naokoło.
Missisipi jest niezwykła jeszcze pod innym względem – ma skłonność do robienia nagle dziwacznych skoków, przerzynając się przez wąskie pasma lądu i w ten sposób prostując i skracając bieg. Bywało, że jednym skokiem skracała bieg o trzydzieści mil!
Te skróty miały nieraz ciekawe skutki: rzeka odrzuciła na przykład kilka miast leżących nad nią w głąb lądu i wzniosła wysokie piaszczyste zapory i lasy. Miasto Delta znajdowało się dawniej o trzy mile poniżej Vicksburga. Ostatni skrót zmienił zasadniczo położenie miasta Delta i obecnie znajduje się ono dwie mile powyżej Vicksburga. Obydwa te nadrzeczne miasta na skutek owego skrótu odsunęły się w głąb kraju. Skrót taki sieje zniszczenie wśród linii granicznych i jurysdykcji, na przykład: mieszka sobie człowiek w stanie Missisipi – w nocy rzeka skraca swój bieg i następnego dnia człowiek wraz ze swą ziemią znajduje się po drugiej stronie, na terenie stanu Luizjana, i podlega jej prawom. Jeśli rzecz taka zdarzyła się w dawnych czasach w górnym biegu rzeki, mogła niewolnika z Missouri przenieść do Illinois i uczynić wolnym człowiekiem.
Missisipi zmienia swe położenie nie tylko przez skróty: zmienia ciągle właściwe łożysko, przesuwające je to w jedną, to w drugą stronę. Przy Hard Times w stanie Luizjana rzeka płynie dwie mile na zachód od obszaru, po którym płynęła dawniej.
Wskutek tego tereny tej osady nie znajdują się już w stanie Luizjana, ale po drugiej stronie rzeki, w stanie Missisipi. Niemal całe tysiąc trzysta mil biegu dawnej rzeki Missisipi, którą La Salle dwieście lat temu przepłynął w dół rzeki na czółnach, jest obecnie urodzajnym terenem. Rzeka płynie w niektórych miejscach na prawo od niego, w innych – na lewo.
Chociaż ląd z mułu Missisipi przy ujściu narasta powoli, gdyż fale zatoki przeszkadzają w tym procesie, na bardziej osłoniętych terenach praca ta posuwa się dość szybko. Na przykład trzydzieści lat temu Wyspa Proroka miała tylko tysiąc pięćset akrów, a od tego czasu rzeka dodała jej jeszcze siedemset.
Lecz dość już na teraz przykładów ekstrawagancji tej potężnej arterii wodnej – kilka innych przytoczę jeszcze w dalszych rozdziałach książki.
Porzućmy historię biegu Missisipi i rzeknijmy słowo o jej, jak by to powiedzieć – historii historycznej. W paru krótkich rozdziałach zerknijmy na jej pierwszą, jeszcze senną epokę; w kilku dalszych – na drugą epokę, rozbudzenia; w paru następnych – na epokę jej zupełnego rozbudzenia i największego rozkwitu, a potem, aż do końca książki, pomówmy o stosunkowo spokojnej obecnej epoce.
Świat i książki tak się przyzwyczaiły używać i nadużywać słowa „nowy” w stosunku do naszego kraju, że od początku odnosiliśmy i wciąż jeszcze odnosimy wrażenie, że nie ma w nim nic starego. Wiemy, oczywiście, że w historii Ameryki jest kilka starych dat, lecz same liczby nie dają nam właściwego pojęcia ani nie pozwalają wyraźnie zdać sobie sprawy z okresu, jaki obejmują. Kiedy powiemy, że De Soto, pierwszy biały człowiek, który ujrzał rzekę Missisipi, ujrzał ją w roku 1542, stwierdzamy pewien fakt, lecz go nie tłumaczymy. Jest to coś takiego, jak określenie wspaniałości zachodu słońca za pomocą astronomicznych pomiarów, skatalogowanie jego kolorów i nadanie im naukowych nazw; wynikiem tego będzie stwierdzenie nagiego faktu zachodu słońca, ale nie ujrzenie go. Lepiej by było namalować jego obraz.
Data 1542 sama w sobie niewiele lub nic dla nas nie znaczy. Lecz jeśli zgrupować kilka sąsiadujących z nią dat i faktów historycznych, uzyskuje się perspektywę i koloryt i nabiera pojęcia o tym, że jest to jedna z godnych szacunku ze względu na swój wiek dat amerykańskich.
Na przykład, gdy biały człowiek po raz pierwszy ujrzał Missisipi, nie upłynęło jeszcze ćwierć wieku od klęski Franciszka I pod Pawią; od śmierci Rafaela; od śmierci Bayarda sans peur et sans reproche; od wypędzenia joannitów z Rodos przez Turków i ogłoszenia dziewięćdziesięciu pięciu tez, aktu, który rozpoczął reformację. Gdy De Soto powiódł okiem po rzece, Ignacy Loyola był nieznanym człowiekiem; zakon jezuitów jeszcze nie miał roku; obraz Michała Anioła przedstawiający Sąd Ostateczny nie wysechł jeszcze w Kaplicy Sykstyńskiej; Maria, królowa szkocka, jeszcze się nie urodziła, lecz miała się urodzić przed końcem roku; Katarzyna Medycyjska była dzieckiem, Elżbieta angielska nie miała jeszcze dziesięciu lat; Kalwin, Benvenuto Cellini i cesarz Karol V byli u szczytu sławy i każdy z nich na swój sposób tworzył historię; Małgorzata z Nawarry pisała Heptamerona i kilka książek religijnych, przy czym pierwsza z tych książek dotąd żyje, a następne poszły w zapomnienie, gdyż dowcip i niedelikatność lepiej na ogół konserwują literaturę niż świątobliwość. Rozwiązłe obyczaje dworskie i do absurdu posunięta rycerskość były w pełni rozkwitu, a turnieje i gry rycerskie stanowiły często zabawę utytułowanych wielmożów, którzy walczyć umieli lepiej, niż pisać, podczas gdy namiętnością ich dam była religia, a rozrywką – klasyfikowanie własnych latorośli na dzieci mające pełne prawa rodowe i dzieci nieprawe. Oczywiście kwitło wszystko, co dotyczyło religii: zwoływano sobór trydencki; hiszpańska inkwizycja miała wolną rękę, by palić, piec żywcem, torturować; gdzie indziej na kontynencie mieczem i ogniem przekonywano narody, iż muszą żyć bogobojnie; w Anglii Henryk VIII zgnębiwszy klasztory, spalił Fishera i jeszcze paru biskupów i w ten sposób rozpoczął angielską reformację i założył harem. Gdy De Soto stanął nad brzegami Missisipi, było jeszcze dwa lata do śmierci Lutra, jedenaście lat do spalenia Serveta, trzydzieści lat do nocy św. Bartłomieja, Rabelais niczego jeszcze nie wydał, Don Kichot nie został jeszcze napisany, Szekspir miał się dopiero urodzić, długich sto lat miało upłynąć, nim Anglicy usłyszeli nazwisko Olivera Cromwella.
Bez wątpienia więc odkrycie Missisipi jest faktem dawnym, który w znacznym stopniu patynuje i odmienia lśniącą nowość naszego kraju, nadając mu szanowny wygląd zardzewiałej starodawności.
De Soto spojrzał tylko na rzekę, a potem zmarł i został pogrzebany przez swych kapłanów i żołnierzy. Można by przypuszczać, że kapłani i żołnierze, pomnożywszy rozmiary rzeki przez dziesięć – wedle hiszpańskiego zwyczaju owych czasów – pobudzą od razu innych żądnych przygód podróżników do podjęcia nowych wypraw. Przeciwnie, opowiadania ich, gdy wrócili, nie wzbudzały wielkiej ciekawości. Nikt z białych nie odwiedził Missisipi przez długie lata, co w naszych pełnych dynamiki czasach wydaje się nie do wiary. Przerwę tę można sobie jakoś uzmysłowić, gdy się ją podzieli w sposób następujący; od chwili gdy De Soto spojrzał na rzekę, upłynęło niespełna pół wieku i urodził się Szekspir. Żył nieco dłużej niż pół wieku i zmarł, a kiedy już leżał w grobie dobre pół wieku, następny biały człowiek ujrzał Missisipi. W naszych czasach nie dopuszczamy do tego, aby pomiędzy jednym a drugim ujrzeniem jakiegoś dziwu mogło upłynąć sto trzydzieści lat. Ilekroć ktoś odkryje jakiś strumyk w okręgu położonym tuż przy biegunie północnym, Europa i Ameryka wysyłają tam natychmiast piętnaście kosztownych ekspedycji: jedna ma zbadać strumyk, a czternaście polować na siebie wzajem.
Osady białych istniały na naszych atlantyckich wybrzeżach przez ponad sto pięćdziesiąt lat. Ludzie ci byli w stałych i bliskich stosunkach z Indianami. Na południu grabili ich Hiszpanie, zabijali, więzili i nawracali, nieco dalej Anglicy kupczyli z nimi, sprzedając paciorki i koce, i na dodatek,forlagniappe, dorzucając cywilizację i whisky, a w Kanadzie Francuzi szkolili ich od podstaw, nawracając i ściągając całe plemiona do Quebecu, a potem do Montrealu, by kupować od nich futra. Z konieczności więc te różne grupy białych musiały słyszeć o wielkiej rzece na dalekim Zachodzie. I rzeczywiście, coś o niej słyszały, ale tak niejasno i niedokładnie, że biegu jej, rozmiarów i położenia mogły się tylko domyślać. Sama tajemniczość tej sprawy powinna była rozpalić ciekawość i skłonić do podejmowania wypraw, lecz tak się nie stało. Widać nikt nie chciał takiej rzeki, nikt jej nie potrzebował, nikt nie był jej ciekaw. Tak więc przez półtora wieku Missisipi płynęła sobie w spokoju, z dala od ruchu handlowego. Gdy De Soto natknął się na nią, wcale nie szukał rzeki, nie była mu na razie potrzebna, dlatego ani jej nie ocenił, ani nawet nie zwrócił na nią baczniejszej uwagi.
Wreszcie Francuz, La Salle, powziął myśl odszukania i zbadania rzeki. Zawsze się tak dzieje, że gdy ktoś zajmuje się jakąś zaniedbaną, a ważną sprawą, natychmiast, jak spod ziemi, wyrastają inni zapaleni do tego samego pomysłu. Tak było i w tym przypadku.
Nasuwa się oczywiście pytanie: dlaczego ci ludzie zapragnęli rzeki teraz, choć nikt jej przez pięć poprzednich pokoleń nie pragnął? Prawdopodobnie dlatego, że dopiero tak późno odkryto sposób jej wykorzystania. Panowało bowiem przekonanie, że Missisipi wpada do Zatoki Kalifornijskiej i przez to stanowi skrót pomiędzy Kanadą a Chinami. Poprzednio przypuszczano, że wpada do Atlantyku lub zatoki Chesapeake, morza Wirginii.
La Salle sam prosił o pewne wysokie przywileje, których łaskawie udzielił mu wyolbrzymionej sławy Ludwik XIV. Najważniejszym z nich był przywilej badania rzeki jak długa i szeroka, budowy fortów, wyznaczania terenów i przekazywania ich królowi oraz pokrywania kosztów z własnej kieszeni w zamian za pewne drobne, takie czy inne korzyści, a wśród nich monopol na skóry bawole. La Salle stracił kilka lat i wydał wszystkie pieniądze na niebezpieczne i uciążliwe podróże pomiędzy Montrealem a zbudowanym przez siebie fortem nad rzeką Illinois, zanim udało mu się tak wyposażyć całą wyprawę, że mógł się pokusić o Missisipi.
A tymczasem innym powiodło się lepiej. W 1673 roku kupiec Joliet i ksiądz Marquette, przemierzywszy cały kraj, dotarli do brzegów Missisipi. Podążyli przez Wielkie Jeziora, a od Green Bay płynęli na czółnach rzekami Fox i Wisconsin. Marquette podczas uczty w dniu Niepokalanego Poczęcia przysiągł uroczyście, że o ile Najświętsza Panna pozwoli mu odkryć wielką rzekę, nazwie ją na jej cześć Rzeką Niepokalanego Poczęcia. Dotrzymał słowa. W owych czasach wszyscy podróżnicy wyprawiali się w podróż z zastępem księży. De Soto miał ich dwudziestu czterech, La Salle także kilku. Wyprawom nieraz brakowało mięsa, marnie było z odzieniem, ale miały wszystkie sprzęty i przybory liturgiczne do odprawiania mszy. Odkrywcy byli zawsze przygotowani, jak to powiada jeden z ówczesnych barwnie piszących kronikarzy: „Wyjaśniać dzikim, co to jest piekło”.
Siedemnastego czerwca 1673 roku czółna Jolieta i Marquette’a z pięcioma ludźmi dotarły do miejsca, gdzie rzeka Wisconsin wpada do Missisipi. Parkman pisze: „Drogę przeciął im szeroki i szybki nurt u stóp wyniosłych wzgórz szczelnie otulonych lasami”. I dalej: „Zwróciwszy się ku południowi, powiosłowali w dół rzeki wśród samotności niezmąconej najmniejszym śladem człowieka”.
Jakaś olbrzymia ryba zderzyła się z czółnem Marquette’a i napędziła mu strachu. I wcale nie bez racji, bo Indianie ostrzegali go, że podejmuje ryzykowną, a nawet niebezpieczną podróż, gdyż rzeka kryje w sobie demona, „którego ryk rozchodzi się daleko i który wciągnie ich w otchłań, gdzie sam mieszka”. Widziałem rybę z Missisipi, która miała więcej niż sześć stóp długości i ważyła dwieście pięćdziesiąt funtów. Jeżeli ryba Marquette’a była jej równa, miał zupełne prawo myśleć, że ukazał mu się ryczący demon rzeki.
Wreszcie poczęły się ukazywać bizony pasące się wśród traw wielkiej prerii, która wtedy rozciągała się nad brzegami rzeki, i Marquette opisuje dziki i ogłupiały wzrok starych bizonów wpatrujących się w intruzów poprzez tak splątaną grzywę, że prawie nic nie mogły widzieć.
Podróżni posuwali się ostrożnie:
Wychodzili na brzeg nocą i rozpalali ogień, aby ugotować wieczorny posiłek. Potem gasili ognisko, wsiadali do czółna, odpływali jeszcze kawałek i zakotwiczali je na rzece, zostawiając jednego człowieka na wachcie aż do rana.
Robili tak dzień po dniu i noc po nocy i przez dwa tygodnie nie widzieli ludzkiej istoty. Rzeka była wtedy straszliwym pustkowiem. Jest nim i dzisiaj w większej części swego biegu.
Lecz po dwóch tygodniach napotkali w mule na zachodnim brzegu ślady stóp ludzkich – przeżycie Robinsona Crusoe, które, nawet gdy się o nim czyta, wywołuje jeszcze i teraz przejmujący dreszcz. Ostrzegano ich, że nadrzeczni Indianie są równie dzicy i bezlitośni, jak rzeczny demon i zabijają każdego przybysza, nie czekając na zaczepkę. Mimo to Joliet i Marquette zapuścili się w głąb lądu w poszukiwaniu właścicieli owych śladów. Znaleźli ich niedaleko i zostali przez nich gościnnie przyjęci, jeżeli gościnnym przyjęciem można nazwać to, że wódz Indian, aby się lepiej zaprezentować, zdjął z siebie ostatni łachman – i jeżeli gościnnym przyjęciem można nazwać obfity poczęstunek złożony z ryb, owsianki, zwierzyny, w tym psa, a wszystko to wpychano im wprost do ust gołymi, bez rękawiczek, rękami Indian. Rano wódz i sześciuset jego współplemieńców odprowadzili Francuzów do rzeki i pożegnali ich po przyjacielsku.
Na skałach nad obecnym miastem Alton znaleźli prymitywne fantastyczne indiańskie malowidła, które opisali. Nieco niżej „spieniony potok żółtego mułu przecinał z wściekłością spokojny, błękitny nurt Missisipi, gotując się, pieniąc i unosząc w swym biegu kłody, konary i drzewa z korzeniami”. Było to ujście Missouri, „owej dzikiej rzeki”, która „pędząc zamulonym nurtem przez rozlegle, nieznane, straszliwe ostępy, wlewała mętne wody do łona łagodnej siostry”.
Wkrótce minęli ujście Ohio, minęli zarośla trzcin, walczyli z moskitami, płynęli dalej dzień po dniu wśród głębokiej ciszy i samotności rzeki, drzemiąc w skąpym cieniu dorywczo sporządzonych zasłon i piekąc się w żarze słonecznym. Napotkali drugą gromadę Indian i wymienili z nimi uprzejmości, aż wreszcie dotarli do ujścia Arkansas (prawie miesiąc po wyruszeniu), gdzie całe plemię dzikich, wydając okrzyki wojenne, wyroiło się na brzeg, aby zastąpić drogę i wymordować podróżników. Lecz oni poczęli błagać o pomoc Najświętszą Pannę, więc zamiast walki odbyła się uczta i było przy tym mnóstwo przyjemnej paplaniny i wesołych podrygów.
Stwierdzili z zadowoleniem, że Missisipi nie wpada do Zatoki Kalifornijskiej ani do Atlantyku. Przypuszczali, że wpada do Zatoki Meksykańskiej. Teraz więc zawrócili i zanieśli ową wielką nowinę do Kanady.
Ale przypuszczenie to jeszcze nie dowód. Dopiero La Salle miał dostarczyć ten dowód. Napotykał rozmaite groźne przeszkody, lecz wreszcie pod koniec 1681 roku zdołał przygotować wyprawę. Wśród głębokiej zimy on i jego podkomendny, Henri de Tonty, syn Lorenza Tonty (który wymyślił system rent zwany tontyną), wyruszyli do Illinois z zastępem sprowadzonych z Nowej Anglii osiemnastu Indian i dwudziestu trzech Francuzów. Szli pieszo, szeregiem, po zamarzniętej rzece, ciągnąc czółna na płozach.
Przy jeziorze Peoria doszli do niezamarzniętej wody, popłynęli do Missisipi i zwrócili dzioby swych łodzi ku południowi. Musieli przeorać całe pola kry lodowej aż poza ujście Missouri i znajdujące się niedaleko ujście Ohio. „Przemykając się wśród obszarów nadbrzeżnych bagien, dnia 24 lutego wylądowali w pobliżu Trzeciej Skały Chickasaw”, gdzie się zatrzymali i zbudowali Fort Prudhomme.
I znów – powiada Parkman – wsiedli do łodzi i z każdym dalszym etapem pełnej przygód wyprawy odsłaniali tajemnicę tego rozległego nowego świata. Coraz dalej i dalej wkraczali w królestwo wiosny. Przymglone światło słoneczne, ciepłe i senne powietrze, delikatne listowie, rozwijające się kwiaty zwiastowały budzenie się życia w naturze.
Dzień za dniem przepływali wielkie zakręty rzeki w cieniu gęstych lasów i wreszcie przybyli do ujścia Arkansas. Z początku tubylcy powitali ich tak jak Marquette’a, waleniem w bębny wojenne i wywijaniem bronią. W wypadku Marquette’a załagodziła sprawę Najświętsza Panna, dla La Salle’a uczyniła to fajka pokoju. Biały i czerwony człowiek uścisnęli sobie ręce i zabawiali się przez trzy dni. Następnie – ku zachwytowi dzikich – La Salle zatknął krzyż z godłem Francji i w imieniu króla objął wedle łagodnego zwyczaju owych czasów cały kraj w posiadanie, podczas gdy ksiądz odśpiewaniem hymnu nabożnie uświęcił rabunek. Dla zbawienia dzikich ksiądz „za pomocą znaków” wyjaśnił tajemnice wiary, dając im w ten sposób przypuszczalnie posiadłości w niebie jako ekwiwalent za niewątpliwe posiadłości na ziemi, z których ich właśnie ograbiono. Również za pomocą znaków La Salle wydobył z tych prostodusznych dzieci lasu zgodę na oddanie się pod władzę Ludwika Zgniłka – hen, za morzami. Nikt się nawet nie uśmiechnął z tego straszliwego szyderstwa.
Przedstawienie to odbywało się na terenie przyszłego miasta Napoleon, w stanie Arkansas, i tam na brzegach wielkiej rzeki wzniesiono pierwszy krzyż na znak zaboru. Poprzednio na tym samym miejscu, na terenie przyszłego miasta Napoleon, zakończyła się też odkrywcza podróż Marquette’a i Jolieta. Kiedy De Soto w owych zamierzchłych czasach rzucił przelotne spojrzenie na rzekę, uczynił to właśnie z tego samego miejsca, z terenów przyszłego miasta Napoleon w stanie Arkansas. I tak trzy spomiędzy czterech pamiętnych zdarzeń związanych z odkryciem i poznawaniem tej potężnej rzeki odbyły się przypadkowo w jednym i tym samym miejscu. Jest to jedno z najdziwniejszych wydarzeń, jeśli się człowiek nad tym zastanowi i dobrze rzecz rozważy. Francja ukradła ten rozległy szmat kraju właśnie tu, na miejscu przyszłego miasta Napoleon, a niebawem sam Napoleon miał oddać ten kraj z powrotem – co prawda już nie właścicielom, ale ich białym amerykańskim spadkobiercom.
Podróżnicy ruszyli dalej; zatrzymując się tu i tam, „minęli tereny, które od tego czasu stały się historyczne, Vicksburg i Wielką Zatokę”, i złożyli wizytę wspaniałemu indiańskiemu wodzowi w krainie Teche, której stolicą było spore miasto zbudowane z wysuszonych na słońcu cegieł z gliny zmieszanej ze słomą – i miało lepsze domy niż te, które obecnie tu stoją.
W domu wodza znajdowała się sala przyjęć o powierzchni czterdziestu stóp kwadratowych i tam to, w otoczeniu sześćdziesięciu starców w białych szatach, wódz przyjął uroczyście Henriego de Tonty.
W mieście znajdowała się świątynia, której jedna ze ścian ulepiona była z mułu i ozdobiona czaszkami wrogów złożonych w ofierze Słońcu.
Podróżnicy odwiedzili Indian z Natchez, niedaleko miejsca, gdzie obecnie leży miasto tej nazwy, i znaleźli tam „religijny i polityczny despotyzm, uprzywilejowaną kastę pochodzącą od Słońca, świątynię i święty ogień”. Musiało im się chyba wydawać, że wrócili do swego kraju. I był to istotnie ich kraj rodzinny, z tą tylko przewagą, że nie panował w nim Ludwik XIV.
Upłynęło jeszcze kilka dni i La Salle stanął w cieniu krzyża konkwisty – tam, gdzie zlewają się wody z Delaware, Itasca i łańcuchów górskich w pobliżu Oceanu Spokojnego z wodami Zatoki Meksykańskiej – wypełnił zadanie, dokonał cudu. Parkman tak kończy swoją zachwycającą relację:
Owego dnia królestwo francuskie otrzymało na pergaminie zdumiewające zdobycze. Żyzne równiny Teksasu, rozległe dorzecze Missisipi od zamarzniętych północnych źródeł aż po parne wybrzeża zatoki, od lesistych grzbietów Alleghenów do nagich szczytów Gór Skalistych, obszary stepowe i lesiste, spalone słońcem pustynie i zraszane tysiącem rzek porosłe trawą prerie z tysiącem wojowniczych szczepów – przeszły pod berło sułtana z Wersalu, a wszystko to stało się za sprawą jednego słabego głosu ludzkiego, którego z odległości pół mili nie można dosłyszeć.
Teraz już rzeka była pozornie gotowa, ażeby stać się szlakiem handlowym. Lecz nie doszło do tego – osadnictwo wzdłuż jej brzegów posuwało się tak powoli, ostrożnie i pochłaniało tyle czasu, ile samo odkrycie i zbadanie rzeki.
Upłynęło siedemdziesiąt lat od jej zbadania, zanim na brzegach osiedliło się tyle białej ludności, by warto było brać ją pod uwagę – i jeszcze prawie pięćdziesiąt, nim rzeka stała się arterią handlową. Pomiędzy „otwarciem rzeki” przez La Salle’a a czasem, gdy można było o niej powiedzieć, że stanowi regularny ożywiony szlak handlowy, siedmiu panujących zajmowało kolejno tron angielski, Ameryka stała się niepodległym państwem, Ludwik XIV i Ludwik XV przeżarci chorobami umarli, monarchia francuska zawaliła się podczas czerwonej burzy rewolucji i właśnie zaczynano mówić o Napoleonie.
Z początku transport odbywał się na wielkich barkach towarowych. Płynęły z prądem lub pod żaglami z górnego biegu rzeki do Nowego Orleanu, tam zmieniały ładunek i wracały, mozolnie przeciągane i popychane drągami. Taka podróż tam i z powrotem trwała niekiedy dziewięć miesięcy. Z czasem ruch towarowy wzmógł się i dał zatrudnienie gromadom nieokrzesanych, lecz śmiałych ludzi. Twardzi, nieuczeni, dzielni, z żeglarskim stoicyzmem znosili straszliwe trudy. Tęgie moczymordy i hulaki swawolili w spelunkach takich, jakim było dolne Natchez w owym czasie; zażarte zabijaki; bezwzględni, w zabawie niezgrabni jak słonie, sprośni i bezbożni; rozrzutni, bankruci pod koniec każdego rejsu, gustujący w barbarzyńskich ozdobach, niebywałe samochwały, a jednak ludzie z gruntu uczciwi, rzetelni, wierni w spełnianiu obietnic i obowiązków, a często wspaniale wielkoduszni.
Niebawem wtargnął na rzekę parowiec. Mimo to ludzie ci przez piętnaście lub dwadzieścia lat prowadzili barki towarowe w dół rzeki, a cały ruch w górę rzeki odbywał się już na parowcach. Sprzedawali więc barki w Nowym Orleanie i wracali jako pasażerowie na pokładzie parowców.
Ale po pewnym czasie tak się zwiększyła liczba i szybkość parowców, że mogły one już zagarnąć cały ruch handlowy; wtedy to transport na barkach zamarł na zawsze. Barkarz stał się marynarzem pokładowym, oficerem lub pilotem na parowcu. A gdy zabrakło dla niego koi na parowcu, znajdował ją sobie na lichtudze pittsburskiej albo na sosnowej tratwie zbitej w lasach gdzieś u źródeł Missisipi.
W radosnych czasach pomyślnego rozwoju żeglugi parowej rzeka od końca do końca była upstrzona flotyllami węglowców i tratwami z budulcem, przy czym wszystkie poruszano ręcznie i zatrudniano na nich zastępy owych twardych ludzi, których starałem się opisać. Pamiętam coroczne korowody potężnych tratw sunących koło Hannibalu, kiedy byłem chłopcem: około akra białych, przyjemnie pachnących desek na każdej tratwie, załoga składająca się z kilkunastu albo kilkudziesięciu ludzi, trzy albo cztery namioty rozrzucone na rozległej, równej powierzchni tratwy jako schronienie przed burzą. Pamiętam także szorstkie obejście i okropną gwarę eksbarkarzy i ich godnych następców, jako że nieraz przepływaliśmy wpław ćwierć lub trzecią część mili, by dostać się na tratwę i przejechać się na niej.
Ażeby zilustrować ową gwarę i obyczaje oraz minione a prawie zapomniane życie na tratwach, przytoczę tu jeden rozdział z książki, nad którą pracowałem dorywczo przez ostatnie pięć czy sześć lat i którą może skończę za pięć lub sześć lat. Książka ta jest szczegółową historią życia prostego wiejskiego chłopca Hucka Finna, syna znanego za moich czasów pijaka w owym mieście na dalekim Zachodzie. Chłopak uciekł od prześladującego go ojca i od prześladującej go poczciwej wdowy, która chciała zrobić z niego miłego, prawdomównego, układnego chłopca. Razem z nim uciekł również niewolnik owej wdowy. Znaleźli kawał tratwy do spławiania drewna (woda była wysoka i martwy sezon letni) i płynęli nocami w dół rzeki, kryjąc się w ciągu dnia pod wierzbami i kierując się na Cairo, gdzie Murzyn miał szukać wolności w sercu wolnych stanów. Lecz podczas mgły minęli Cairo, wcale o tym nie wiedząc. Wkrótce poczęli domyślać się prawdy i Huck Finn, ażeby skończyć ponurą niepewność, postanowił podpłynąć do olbrzymiej tratwy, którą widzieli daleko przed sobą, wpełznąć na nią pod osłoną ciemności i podsłuchując, zebrać potrzebne im wiadomości.
*
Ale wiecie o tym, że młody, gdy się niecierpliwi i chce się czegoś dowiedzieć, czekać nie potrafi. Omówiliśmy całą sprawę i Jim orzekł, iż noc jest tak czarna, że bez żadnego ryzyka będzie można dopłynąć do wielkiej tratwy, wpełznąć na nią i posłuchać. Na pewno będą rozmawiali o Cairo, bo będą chcieli wyjść na brzeg i trochę pohulać albo wysłać na brzeg łodzie po whisky, świeże mięso lub coś podobnego. Jim miał jak na Murzyna doskonałą głowę i mógł zawsze, jeżeli było potrzeba, dać dobry pomysł.
Zerwałem się, zrzuciłem z siebie łachy i skoczyłem do rzeki, kierując się w stronę światła na tratwie. Gdy już się przybliżyłem, zacząłem płynąć wolno i ostrożnie. Ale wszystko było w porządku: przy sterze nie zauważyłem nikogo. Płynąłem więc wzdłuż tratwy, aż znalazłem się naprzeciw ogniska na środku, wśliznąłem się na pokład i ostrożnie przycupnąłem wśród stosu gontów po nawietrznej stronie ogniska. Było tam trzynastu ludzi – stanowili oczywiście wachtę pokładową. Diablo twarde chłopy! Mieli dzban i cynowe czarki. Dzban ciągle był w obiegu. Jeden śpiewał – można powiedzieć ryczał – a nie była to wcale przyjemna piosenka, w każdym razie nie salonowa. Ryczał przez nos i bardzo długo przeciągał ostatni wyraz każdego wiersza. Gdy skończył, wszyscy przynieśli coś w rodzaju indiańskiego bębna wojennego i on znowu coś zaśpiewał. Piosenka zaczynała się tak:
Była tu sobie raz paniusia mała,
Paniusia z miasta naszego,
Co męża swego najczulej kochała,
Lecz jeszcze czulej innego.
Od rana sobie tralala śpiewała,
Aż do wieczora samego
I męża swego najczulej kochała,
Lecz jeszcze czulej innego.
I tak dalej – aż czternaście zwrotek. Ale wszystko to było bardzo nędzne i gdy miał zacząć następną zwrotkę, jeden z nich mruknął, że od takiej śpiewki zdechła raz stara krowa, a drugi dorzucił: – Och, dałbyś wreszcie spokój. – Inny poradził mu, żeby się przeszedł. Wyśmiewali się z niego, aż się wściekł, skoczył na równe nogi, począł ich przeklinać i przysięgać, że okulawi po kolei każdego łobuza. Mieli już rzucić się na niego, aż tu wyskakuje najpotężniejszy ze wszystkich chłop i powiada:
– Panowie, siedźcie spokojnie! Zostawcie go mnie, to mój kąsek!
Potem trzy razy podskoczył wysoko w górę, stukając obcasami za każdym razem. Odrzucił obszytą frędzlą kurtę z koźlej skóry i zawołał: – Niech leży, póki się z nim nie załatwię! – Zerwał z głowy zdobny wstążkami kapelusz i krzyknął: – Niech leży, dopóki go nie położę na obie łopatki!
Następnie znów podskoczył wysoko, stuknął obcasami i zawołał:
– Hu, ha! Jestem stary, prawdziwy żelaznoszczęki, mosiężnołuski, miedzianobrzuchy truporób z puszcz Arkansas! Spójrzcie! To mnie nazywają Nagłą Śmiercią i Powszechną Zagładą! Spłodził mnie huragan, a wydało na świat trzęsienie ziemi – jestem przyrodnim bratem cholery, a ze strony matki bliskim krewnym ospy. Spójrzcie na mnie! Kiedy jestem zdrów, zjadam na śniadanie dziewiętnaście krokodyli i zapijam beczułką whisky, a jakem chory, zjadam korzec grzechotników i truposza! Jednym spojrzeniem rozłupię wieczyste skały, a jak się odezwę, zagłuszam piorun! Hu, ha! Odstąpcie i zróbcie miejsce odpowiednie do mojej siły! Krew jest mym codziennym napojem, a jęki umierających muzyką dla moich uszu! Przyjrzyjcie mi się, panowie! Przywarujcie i wstrzymajcie oddech, bo będę tańczył!
Przez cały czas, gdy wyrzucał to z siebie, potrząsał głową z dzikim wyrazem twarzy i w jakiś szczególny sposób nadymał się, krążąc w małym kółku, zakasując rękawy, od czasu do czasu prostując się, waląc pięścią w piersi i wołając: – Spójrzcie na mnie, panowie! – Po czym znów trzy razy podskoczył, stuknął obcasami i ryknął: – Hu, ha! Jestem najkrwawszy syn najdzikszego na świecie kota!
Wtedy ten, który zaczął awanturę, nasunął stary kapelusz na prawe oko, schylił się i poszedł do przodu ze zgiętym grzbietem i wypiętym zadem, wywijając i wymachując pięściami, i tak obszedł trzy razy w kółko, nadęty i zasapany. Potem wyprostował się, podskoczył trzy razy, stuknął obcasami i znów zapalając się (ku ogólnej uciesze), zaczął wykrzykiwać:
– Hu, ha! Zegnij kark, rozpłaszcz się, bo nadchodzi królestwo smutku! Trzymajcie mnie, bo czuję, że moja siła idzie w ruch! Hu, ha! Jestem dzieckiem grzechu, nie dopuśćcie, abym zaczął działać! Hej tam, bierzcie wszyscy okopcone szkiełka! Nie ważcie się patrzeć na mnie gołym okiem, panowie! Kiedym wesół, biorę całe południki i równoleżniki, robię z nich sieć i przeciągam ją przez Ocean Atlantycki, żeby nałowić wielorybów! Gdy chcę się podrapać w głowę, biorę błyskawicę, a kiedy zasypiam, wydaję pomruki jak huczący grom! Gdy mi jest zimno, podgrzewam aż do wrzenia Zatokę Meksykańską i kąpię się w niej, gdy mi gorąco, wachluję się sztormem. Gdy chce mi się pić, wyciągam rękę i wysysam do sucha chmurę jak gąbkę; gdy spustoszę na ziemi plony, głód idzie w moje ślady! Hu, ha! Zegnij kark i rozpłaszcz się! Kładę rękę na twarzy słońca i na ziemi robi się noc. Odgryzam kawałek księżyca i przyspieszam pory roku, jak się otrząsam, zwalam góry. Przyglądajcie mi się przez lunetę, nie gołym okiem! Jestem człowiekiem o kamiennym sercu i żelaznych wnętrznościach! Rozrywką moją w wolnych chwilach jest wyrzynanie w pień zapadłych osiedli, a poważnym zadaniem mego życia – zagłada całych narodów! Bezgraniczne przestrzenie wielkiej amerykańskiej pustyni są moją wyłączną własnością, a swoich zmarłych grzebię w moich własnych włościach!
Podskoczył, stuknął trzy razy obcasami i zapalając się (znów ku ogólnej uciesze), stanął i wykrzyknął: – Hu, ha! Zegnij kark i rozpłaszcz się, bo nadchodzi Dziecko Klęski!
Wówczas ten pierwszy, którego nazywali Bob, zaczął krążyć i sapać. Potem Dziecko Klęski, zdawał się większy i potężniejszy, wystąpił znowu, aż wreszcie obaj ruszyli jednocześnie, krążąc wokół siebie, wygrażając pięściami przed oczyma, wrzeszcząc i wymyślając sobie jak Indianie. Potem Bob obrzucił Dziecko wyzwiskami, a Dziecko Klęski odpłacił mu się równą monetą, na co Bob chlusnął nań stekiem jeszcze gorszych wyzwisk, a Dziecko odpłacił mu nie lepszymi wyrazami. Następnie Bob zrzucił Dziecku kapelusz, ale Dziecko podniósł go i odpłacając pięknym za nadobne, cisnął zdobny wstążkami kapelusz Boba na jakie sześć stóp w górę. Tym razem Bob podniósł kapelusz i rzekł, że i tak jeszcze nie koniec, bo on nigdy nie zapomina i nie przebacza, więc niech Dziecko lepiej ma się na baczności, bo przyjdzie czas – czego jest pewien tak samo, jak tego, że żyje – iż mu za to odpowie i przeleje krew aż do ostatniej kropli. Dziecko odparł, że nikt bardziej od niego nie pragnie, by czas taki przyszedł, i że teraz uczciwie ostrzega Boba, by więcej nie wchodził w drogę, bo wtedy nie spocznie, póki nie unurza się w jego krwi, gdyż taką już ma naturę, choć teraz go oszczędza ze względu na jego rodzinę, jeżeli ją w ogóle posiada.
Obaj cofali się w przeciwnych kierunkach, warcząc, potrząsając głowami i nieustannie strasząc się tym, co to mają zamiar sobie zrobić, aż tu wyskakuje jakiś mały czarnowłosy frant i powiada: – Chodźcie no tu, wy tchórze o zajęczym sercu, wymłócę was obu!
Tak też i uczynił. Dopadł ich, rzucał nimi jak chciał, co chwila dając im porządnego kopniaka, a wywracał ich szybciej, niż mogli stanąć na nogi. Nie upłynęły dwie minuty, a skamlali jak psy – reszta zaś wyła i zaśmiewała się, klaszcząc przez cały czas i wołając: – Bierz go, truporobie! Cha, cha, cha! Lej go, Dziecko Klęski! Dalej, mały Dawidzie! – Przez chwilę zrobiła się nie lada kotłowanina. Bob i Dziecko mieli czerwone nosy i podbite oczy. Mały Dawid kazał im przyznać, iż są podłymi tchórzami i że ani jeden, ani drugi nie jest godzien jadać z psem ani pić z Murzynem. A potem Bob i Dziecko bardzo uroczyście uścisnęli sobie ręce i rzekli, że chcą puścić wszystko w niepamięć. Umyli więc twarze w rzece i właśnie wtedy dał się słyszeć donośny rozkaz, aby się przygotować do manewrowania, i niektórzy z nich pobiegli naprzód do wioseł, a reszta na rufę.
Leżałem cicho, czekając przez piętnaście minut, i zaciągnąłem się dymem z fajki, którą jeden z nich zostawił w moim zasięgu. Potem manewr się skończył i przyczłapali z powrotem, zapijając kolejno, wśród gadania i śpiewu. Następnie wydostali skądś stare skrzypce i jeden z nich począł grać, a drugi wystukiwać takt tańca juba, reszta zaś puściła się w pląsy, podskakując w staroświeckim marynarskim tańcu. Długo tak jednak tańczyć nie mogli, bo dostali zadyszki, więc znów zgromadzili się wokoło dzbana.
Śpiewali chórem Wesoło płynie życie flisaka, a potem zaczęli rozmawiać o różnicach pomiędzy świniami i o rozlicznych ich zwyczajach, potem o kobietach i ich figlach, potem o najlepszych sposobach gaszenia palącego się domu, potem, co należy zrobić z Indianami, następnie o tym, co król ma do roboty i ile dostaje, jak zmusić koty, żeby się na siebie rzuciły, co robić, jak ktoś ma padaczkę, a w końcu o różnicy pomiędzy rzekami o wodach czystych i zamulonych. Ten, którego zwali Ed, powiedział, że mulista woda Missisipi jest zdrowsza do picia niż czysta woda z Ohio; mówił, że jeśli się weźmie półkwartek tej żółtej wody z Missisipi i poczeka, aż się ustoi, to na dnie zbierze się, stosownie do stanu rzeki, od połowy do trzech czwartych cala osadu – ale wtedy ta woda nie jest lepsza niż woda z Ohio, więc należy ciągle ją wstrząsać. Jeżeli zaś stan rzeki jest niski, trzeba wziąć do ręki trochę mułu i zagęścić nim wodę, by była taka, jaka być powinna.
Dziecko Klęski powiedział, że tak jest istotnie, bo muł jest odżywczy, że kto pije wodę Missisipi, może, jeśli chce, siać w żołądku kukurydzę. Mówił: – Spójrzcie na cmentarze, a sami zobaczycie. Na cmentarzu w Cincinnati nie urośnie żadne przyzwoite drzewo, a na cmentarzu w St. Louis drzewa strzelają w górę na osiemset stóp. A zależy to od wody, którą ludzie pili, nim kipnęli. Truposz z Cincinnati wcale nie użyźnia ziemi.
A potem rozmawiali o tym, że wody Ohio nie lubią mieszać się z wodami Missisipi. Ed powiedział, że jeśli na Missisipi jest przybór, a na Ohio niski stan, po wschodniej stronie Missisipi aż do ujścia, na przestrzeni stu lub więcej mil, widać szeroki pas czystej wody, ale gdy odpłynąć ćwierć mili od brzegu i przekroczyć tę linię, woda jest gęsta i żółta aż do przeciwnego brzegu. Potem mówili o tytoniu i jak go uchronić przed stęchlizną. Z tego przeszli na duchy i opowiadali o wielu duchach, które widzieli inni, lecz Ed zapytał:
– Dlaczego nie mówicie o czymś, coście sami widzieli? Ja wam opowiem. Pięć lat temu pływałem na tratwie takiej samej jak ta. Była właśnie jasna księżycowa noc, ja trzymałem wachtę, przednie wiosło prawej burty, a jeden z moich kompanów nazywał się Dick Allbright. No i przychodzi on tam, gdzie siedziałem, staje przede mną, gapi się, przeciąga, potem przechyla się przez krawędź tratwy i myje sobie gębę w rzece, a później przychodzi i siada koło mnie, wyciąga fajkę, napycha ją, spogląda w górę i powiada:
„Słuchaj no – mówi – czy tam za tym zakrętem to nie jest owo miejsce Bucka Millera?”.
„Tak – powiadam. – A bo co?”.
Odłożył fajkę, oparł głowę na ręce i mówi:
„Myślałem, że jesteśmy już dalej”.
Na to ja:
„Ja też tak myślałem, jak schodziłem z wachty (dryfowaliśmy sześć godzin), ale chłopcy powiedzieli mi – mówię – że tratwa prawie się nie ruszyła przez ostatnią godzinę, choć teraz nieźle posuwa”.
Stęknął jakoś i powiada:
„Jużem widział, jak jedna tratwa robiła to samo na tym samym miejscu – mówi – zdaje się, że prąd za tym zakrętem stoi od dwóch lat”.
A potem dwa czy trzy razy wstawał i rozglądał się daleko po wodzie. Ja się też podniosłem. Zawsze robi się to samo co inni, choćby w tym nawet nie było sensu. Wkrótce ujrzałem coś czarnego płynącego od prawej burty i unoszącego się na wodzie poza nami. Widzę, że i on na to patrzy, więc pytam:
„Co to jest?”.
A on na to trochę opryskliwie:
„Nic, tylko stara, pusta beczka”.
„Pusta beczka! – mówię. – Co? Luneta to grat przy twoich oczach. Skąd możesz wiedzieć, że to pusta beczka?”.
A on powiada:
„Nie wiem. Wołałbym, żeby to nie była beczka, ale myślę, że może jest!”.
„Tak – powiadam – może jest, a może nie. Z takiej odległości nikt tego nie rozpozna” – mówię.
Nie mieliśmy nic innego do roboty, więc przypatrywaliśmy się dalej. Po chwili powiadam:
„Spójrz no, Allbright, chyba się do nas zbliża”.
Nie odpowiedział. Przedmiot zbliżał się coraz bardziej, a ja orzekłem, że musi to być jakiś okrutnie zmęczony pies. Zaczęliśmy przecinać rzekę w poprzek, a ta rzecz przepłynęła przez jasną smugę światła księżycowego i – na Boga – to była beczka.
„Allbright, skąd się domyśliłeś, że to beczka, choć była stąd o pół mili?” – mówię. A on na to:
„Nie wiem”.
„Odpowiedz, Dick Allbright” – mówię. A on na to:
„Ano, wiedziałem, że to beczka. Widziałem ją przedtem, wielu ją widziało, mówili, że to beczka-widmo”.
Zawołałem resztę wachty i wszyscy stali i patrzyli, a ja im opowiedziałem, co mówił Dick. Płynęła teraz razem z nami, ale się już nie zbliżała. Była w odległości około dwudziestu stóp. Kilku było za tym, żeby ją wciągnąć na tratwę, ale reszta nie chciała. Dick Allbright powiedział, że wszystkie tratwy, które z nią zadzierały, spotkało nieszczęście. Dowódca wachty rzekł, że w to nie wierzy. Powiedział, że uważa, iż beczka prześciga nas, bo płynie z trochę szybszym prądem niż my. Mówił, że wkrótce zniknie nam z oczu.
A więc zaczęliśmy rozmawiać o czym innym, zaśpiewaliśmy jakąś pieśń i zamilkliśmy. Potem dowódca wachty chciał, żebyśmy znów zaśpiewali, ale zaczęło się chmurzyć, beczka tkwiła wciąż w tym samym miejscu, a pieśń jakoś nie bardzo dodawała zapału, więc jej nie skończyliśmy. Nikt nie wydał wesołego okrzyku, przez minutę panowała zupełna cisza. Potem wszyscy naraz starali się mówić, a jeden wykrztusił nawet jakiś dowcip, ale na nic się to nie przydało, nikt się nie śmiał, i nawet ten, co powiedział dowcip, nie śmiał się wcale, a to nieczęsto się zdarza. Wszyscy siedzieliśmy jacyś nieswoi i niepewni i śledziliśmy beczkę. A ona, powiadam wam, sunie czarna i cicha, a tu wiatr zaczyna wkoło jęczeć, a potem zaczynają przelatywać błyskawice i walić pioruny. I rozpętała się burza, a podczas niej ktoś z załogi przebiegał na rufę, potknął się, upadł i wykręcił nogę w kostce, tak że się musiał położyć, na co chłopcy kiwali głowami. Ile razy przeleciała błyskawica, w niebieskim migotliwym świetle widać było beczkę. Mieliśmy ją ciągle na oku. Po jakimś czasie, niedługo przed świtem, znikła. Kiedy zrobił się dzień, nigdzie nie można jej było dojrzeć, czego zresztą wcale nie żałowaliśmy.
Ale następnego wieczoru, około wpół do dziewiątej, gdyśmy śpiewali i zabawa odbywała się na całego, zjawiła się znowu i zajęła dawne miejsce przy prawej burcie. Zabawa ustała. Wszyscy spoważnieli, nikt nic nie mówił, nikt nie chciał nic robić. Wszyscy snuli się zamyśleni i gapili się na beczkę. Znów zaczęło się chmurzyć. Po zmianie służby, wachta zluzowana, zamiast iść spać, została. Burza wyła i ryczała przez całą noc i znów ktoś się przewrócił, wykręcił nogę w kostce i musiał wycofać się ze służby. Beczka zniknęła nad ranem, lecz nikt nie widział, jak znikała.
Przez cały dzień wszyscy byli przygnębieni i mieli zasznurowane gęby. Nie idzie mi o ten rodzaj przygnębienia, który pochodzi stąd, że się nie wypiło nic mocniejszego – o, nie. Byli spokojni, pili więcej niż zwykle. Nie razem – pili sami, na osobności.
Gdy się ściemniło, zluzowana wachta nie odeszła, nikt nie śpiewał, nikt nie rozmawiał, chłopcy nie rozchodzili się, raczej trzymali się kupy na przedzie tratwy. Przez dwie godziny siedzieli w zupełnej ciszy, patrząc uparcie w jednym kierunku i od czasu do czasu wzdychając. I nagle znów zjawiła się beczka. Zajmuje dawne miejsce i tkwi tam przez całą noc. Nikt się nie poruszył. Po północy znów przyszła burza. Zrobiło się strasznie ciemno, deszcz lał, grad ciął, grzmoty huczały, wyły, zerwał się huragan, na niebie rozpościerały się ogromną płachtą błyskawice, ukazując tratwę dokładnie jak w dzień, rzeka bluzgała w górę, biała jak mleko, jak okiem sięgnąć, milami, a beczka ciągle kołysała się tak samo. Kapitan wydał rozkaz, żeby wachta obsadziła wiosło rufowe, byśmy mogli przystąpić do manewrowania, ale nikt nie chciał iść – powiedzieli, że nie chcą łamać sobie nóg. Nawet się nie ruszą. I właśnie wtedy niebo pękło z trzaskiem i piorun zabił dwóch z wachty, a z dwóch następnych zrobił kaleki. – Jak zrobił z nich kaleki? – pytacie. – Ano powykręcał im nogi w kostce!
Beczka zniknęła w ciemności, w przerwie pomiędzy błyskawicami, niedługo przed świtem. Tego ranka przy śniadaniu nikt nie tknął ani kęsa. Potem ludzie wałęsali się po dwóch, po trzech, rozmawiając cicho. Ale żaden nie podchodził do Dicka Allbrighta. Wszyscy przywitali go chłodno. Gdy zbliżał się do nich, rozstępowali się i odchodzili. Nie chcieli z nim stać przy wiośle. Kapitan kazał wciągnąć wszystkie łódki na tratwę koło swego wigwamu i nie pozwolił zawieźć zabitych na ląd i pochować. Nie wierzył, żeby ktokolwiek z nas, kto stanie na lądzie, mógł powrócić. I miał rację.
Kiedy nadeszła noc, wyraźnie już było widać, że jeżeli beczka powróci, będzie źle. Szeptano już o tym. Wielu chciało zabić Dicka Allbrighta, ponieważ widział beczkę w dawniejszych rejsach, a to pachniało czymś złym. Inni chcieli wysadzić go na ląd. A jeszcze inni mówili, że jeżeli beczka powróci, niech wszyscy kupą wysiadają na ląd.
Takie właśnie szepty krążyły jeszcze wśród ludzi, którzy stłoczywszy się na przedzie, wypatrywali beczki, kiedy – wyobraźcie tylko sobie – zjawia się znowu. Płynie wolno, wytrwale i zajmuje dawne miejsce. Można było usłyszeć przelatującą muchę. Nareszcie przychodzi kapitan i powiada:
,,Chłopcy, nie bądźcie dziećmi ani gromadą głupców.Nie chcę, żeby ta beczka ścigała nas przez całą drogę do Orleanu i wy też nie chcecie. Więc, jak by ją można najlepiej zatrzymać? Spalić ją, ot co! Wciągnę ją na pokład” – powiada. I nim kto zdążył powiedzieć słowo, rzucił się w wodę.
Podpłynął do niej, a gdy zaczął ją popychać w kierunku tratwy, ludzie skupili się na jednej stronie. Ale on wciągnął ją na tratwę, rozłupał przez wierzch, a w środku było – dziecko! Tak, proszę was, golusieńkie dziecko! Było to dziecko Dicka Allbrighta; przyznał się i powiedział:
„Tak – powiada, schylając się nad nim – tak, to moje nieodżałowane dzieciątko, mój biedny, zmarły Karol William Allbright”. Umiał, jeśli mu się chciało, najokrutniejsze słowa w ludzkiej mowie wygładzić językiem i podać bez zająknienia. Tak, przyznał się, że mieszkał tu kiedyś, na tym zakręcie, i pewnej nocy zadusił płaczące dziecko, nie mając zamiaru go zabijać – co prawdopodobnie było kłamstwem – a potem przestraszył się i ukrył je w beczce, nim żona wróciła do domu, po czym ruszył w świat północnym szlakiem i przystał do flisaków. A beczka ściga go już trzeci rok. Mówił, że nieszczęście zawsze zaczynało się niewinnie i trwało, póki nie padło czterech ludzi, a potem beczka już się nie zjawiała. Mówił, że gdyby przetrzymali jeszcze jedną noc… i mówił coś jeszcze – ale oni mieli już tego dosyć. Poczęli spuszczać łódkę, żeby go przewieźć na ląd i zlinczować, on jednak nagle chwycił dziecko i zalany łzami, trzymając je w ramionach i tuląc do piersi, skoczył w wodę. I więcej już nie widzieliśmy ani owego nieszczęśnika, ani Karola Williama.
– Kto był zalany łzami? – pyta Bob. – Allbright czy dziecko?
– Jak to? Allbright, ma się rozumieć. Czy wam nie mówiłem, że dziecko nie żyło? Nie żyło od trzech lat, jakże mogło płakać?
– Mniejsza o to, jak mogło płakać, ale jak mogło przetrwać przez cały ten czas? – powiada Davy. – Na to mi odpowiedzcie.
– Nie wiem, jak to się stało – mówi Ed. – A jednak tak było. To wszystko, co o tym wiem.
– Powiedz, co zrobili z beczką? – pyta Dziecko Klęski.
– Ano, wrzucili ją do wody i poszła na dno jak kawał ołowiu.
– Edwardzie, czy dziecko wyglądało na uduszone? – odzywa się jeden.
– Czy miało rozdziałek we włosach? – pyta inny.
– Jaki był znak na tej beczce, Eddy? – pyta jeden, którego nazywali Bill.
– Czy masz jakieś dowody, Edmundzie? – mówi Jimmy.
– Powiedz, Edwinie, czy ty byłeś tym, którego zabił piorun? – powiada Davy.
– On? O, nie! On był i jednym, i drugim – mówi Bob. I wszyscy zaczęli pytać jeden przez drugiego.
– Słuchaj no, Edwardzie, czy nie uważasz, żeś powinien wziąć jakie lekarstwo? Źle wyglądasz. Czy nie czujesz się kiepsko? – mówi Dziecko Klęski.
– No, dość tego, Eddy – powiada Jimmy. – Pokaż dowody. Musiałeś zachować jakiś kawałek tej beczki. Pokaż nam dziurę od szpuntu. Pokaż, to ci uwierzymy.
– Słuchajcie, chłopcy – mówi Bill. – Podzielmy się. Jest nas trzynastu. Ja mogę połknąć trzynastą część tej gadki, jeżeli wy zdołacie przełknąć resztę.
Ed zerwał się wściekły, krzyknął, że wszyscy mogą sobie iść gdzieś – przy czym miejsce to określił dosadnie – i odszedł, klnąc pod nosem, a oni wyli, kpili z niego, ryczeli i tak się śmiali, że można ich było słyszeć na milę.
– Chłopcy, na cześć tego rozłupiemy sobie kawona – powiada Dziecko Klęski i zaczyna gmerać w ciemności pomiędzy stosami gontów, gdzie siedziałem, i kładzie rękę na mnie. Byłem ciepły, miękki i nagi, więc krzyknął: – O rety! – i odskoczył.
– Przynieście latarnię albo porządną głownię, chłopcy. Tu wąż wielki jak krowa.
Więc przybiegli z latarnią i stłoczeni patrzyli na mnie.
– Wyłaź stamtąd, nicponiu! – woła jeden.
– A coś ty za jeden? – woła drugi.
– Po coś tu wlazł? Mów prędko, bo pójdziesz za burtę.
– Wywleczcie go, chłopcy. Wyciągnijcie go za pięty.
Zacząłem błagać o litość i drżąc, wyczołgałem się spośród gontów. Oglądano mnie ze zdumieniem, a Dziecko Klęski rzekł:
– Przeklęty złodziej! Weźcie go i wyrzućcie za burtę!
– Nie – powiada Duży Bob. – Przynieście garnek z farbą i pomalujcie go całego na niebiesko od stóp do głów, a potem wyrzućcie za burtę!
– Dobra! Świetnie. Idź po farbę, Jimmy!
Kiedy przynieśli farbę i Bob wziął pędzel i zabierał się do malowania, a inni zacierając ręce, zaśmiewali się, rozpłakałem się i to podziałało na Davy’ego, bo powiada:
– Dość tego! To przecie szczeniak. Zamaluję każdego, kto go tylko dotknie!
Więc rozejrzałem się wokoło, niektórzy mruczeli i burczeli, lecz Bob odłożył pędzel, a inni go nie podnieśli.
– Chodź tu do ognia, zobaczymy, coś ty za jeden – mówi Davy. – A teraz usiądź i gadaj wszystko o sobie. Jak długo tu jesteś?
– Nie ma i ćwierć minuty, proszę pana – mówię.
– Jak mogłeś tak prędko wyschnąć?
– Nie wiem, panie. Ja tak zawsze, przeważnie.
– O, zawsze, przeważnie… Jak się nazywasz?
Nie chciałem powiedzieć. Nie wiedziałem, co rzec, więc palnąłem:
– Karol William Allbright.
Wszyscy ryknęli śmiechem, a ja byłem bardzo rad, żem tak powiedział, bo może śmiech wprawi ich w lepszy humor.
Kiedy przestali się śmiać, Davy powiada:
– Nic z tego, Karolu Williamie. Przez pięć lat nie mógłbyś tyle urosnąć, a wiesz, żeś był niemowlakiem, jakeś wyszedł z beczki, i do tego nieżywym. No, gadaj prawdę, a nikt ci nic nie zrobi, jeżeli nie miałeś złych zamiarów. Jak się nazywasz?
– Aleck Hopkins, panie. Aleck James Hopkins.
– A więc Aleck. Skądeś się tu wziął?
– Z towarowej barki, stoi tam, za zakrętem. Urodziłem się na niej. Tata pływał z ładunkiem w górę i w dół rzeki przez całe życie. To on mi kazał tu przypłynąć, bo jakeście nas mijali, powiedział, że chciałby, aby który z was porozmawiał z jednym panem Jonaszem Turnerem w Cairo i powiedział mu…
– Co, naprawdę?!
– Tak, panie, to święta prawda, tata powiedział…
– Czy babka?
Wszyscy roześmiali się, a ja znów próbowałem mówić, ale mi przerwali.
– Słuchaj no – powiada Davy – jesteś zastraszony i mówisz od rzeczy. Powiedz uczciwie, czy mieszkasz na barce, czy kłamiesz?
– Tak, panie, na towarowej barce. Stoi tam za zakrętem. Ale się na niej nie urodziłem. To nasz pierwszy rejs.
– No, teraz to gadasz, jak się należy. Po coś tu wlazł? Żeby kraść?
– Nie, panie. Chciałem się tylko przejechać na tratwie. Wszyscy chłopcy tak robią.
– Wiem o tym. Ale dlaczegoś się schował?
– Czasami przepędzają chłopców.
– A tak, przepędzają. Mogą kraść. Słuchaj no, jeżeli tym razem cię puścimy, nie będą się ciebie więcej czepiały takie kawały?
– Nie, szefie, nigdy. Na pewno.
– Dobra. Jesteś niedaleko brzegu. Zmiataj stąd, a na drugi raz nie rób z siebie głupca. Do pioruna, chłopaku, inni flisacy spraliby cię na kwaśne jabłko!
Nie czekałem, aż mnie pocałują na pożegnanie, lecz skoczyłem za burtę i pomknąłem do brzegu. Gdy po chwili zjawił się Jim, wielka tratwa opłynąwszy zakręt, zniknęła nam już z oczu. Kiedy znalazłem się znowu w łodzi, bardzo byłem rad, że jestem jak w domu.
*
Chłopiec nie otrzymał informacji, po którą się wyprawił, ale jego przygoda wydobyła z mroku postać dawnego flisa i barkarza, którego chcę tu przedstawić.
Przechodzę teraz do tego okresu życia na Missisipi, kiedy kwitła tam żegluga parowa, która, jak mi się wydaje, zdała w pełni egzamin z zadziwiającej sztuki nawigowania. Myślę, że czegoś podobnego nie było nigdzie w świecie.
Kiedy byłem chłopcem, moi koledzy w naszym miasteczku Hannibal w stanie Missouri na zachodnim brzegu rzeki Missisipi mieli jedną ambicję: zostać marynarzem na rzecznym parowcu. Mieliśmy jeszcze inne ambicje, ale te były tylko przelotne. Gdy przyjeżdżał, a potem odjeżdżał cyrk, wszystkich nas ogarniała żądza zostania klownami. Gdy po raz pierwszy zawitała do nas trupa wędrownych śpiewaków murzyńskich, wszyscy pragnęliśmy zakosztować takiego życia. Od czasu do czasu miewaliśmy nadzieję, że jeżeli będziemy żyć i będziemy grzeczni, Pan Bóg pozwoli nam zostać piratami. Ambicje te gasły jedna po drugiej, ale ambicja zostania marynarzem na rzecznym statku parowym nie opuszczała nas nigdy.
Raz na dzień lichy, pretensjonalnie ozdobny statek pocztowo-pasażerski przybywał z górnego biegu rzeki z St. Louis, a drugi z dolnego – z Keokuk. Przed tymi dwoma wydarzeniami dzień był wspaniały już przez samo oczekiwanie, potem stawał się martwy i pusty. Czuli to nie tylko chłopcy, ale całe miasteczko. Choć upłynęło już tyle lat, widzę dokładnie te dawne czasy, tak jakby to było dziś: białe miasteczko drzemie w słońcu letniego poranka, puste albo prawie puste ulice, przed każdym sklepem na Water Street siedzi jeden albo dwóch sprzedawców na dziurawych, opartych o ścianę krzesłach; śpi z brodą opuszczoną na piersi i z kapeluszem zsuniętym na oczy wśród obficie rozsypanych wokoło wiórów gontowych, świadczących o tym, co ich zmorzyło; maciora z prosiętami włóczy się po chodniku i robi spustoszenie wśród łupin i nasion kawonów; widać kilka samotnych palików wbitych na nabrzeżu; potem stos płóz na pochylni wybrukowanej kamieniami przystani i cuchnący, miasteczkowy pijak, który chrapie w ich cieniu: na końcu przystani jest kilka łodzi, ale nie ma nikogo, kto by słuchał spokojnego chlupotania fal uderzających o nie; wielka Missisipi, majestatyczna, wspaniała Missisipi toczy milowy, lśniący w słońcu muł; daleko po drugiej stronie rozciąga się gęsty las; cypel przed miasteczkiem i cypel za nim ogranicza obszar rzeki i zmienia ją w coś w rodzaju morza i to bardzo spokojnego, połyskliwego i samotnego. Nagle ponad jednym z owych odległych cypli ukazuje się mgiełka ciemnego dymu. Natychmiast znany z bystrego wzroku i donośnego głosu Murzyn woźnica zaczyna krzyczeć: – Statek! Statek! – i wszystko się zmienia. Pijak miasteczkowy usiłuje się dźwignąć, sprzedawcy budzą się, rozlega się wściekły turkot platform, z każdego domu i sklepu wylewa się tłum ludzi i w mgnieniu oka zamarłe miasteczko ożywa i rusza się. Platformy, wozy, mężczyźni, chłopcy, wszyscy spieszą do wspólnego celu – przystani. Zbici w gromadę wlepiają oczy w zbliżający się statek, jakby to był jakiś dziw, który oglądają po raz pierwszy. A statek rzeczywiście pięknie się prezentuje. Jest długi, wysmukły, zgrabny i ładny. Ma dwa wysokie kominy zakończone jakimś pozłacanym fidrygałkiem zawieszonym między nimi, ozdobną sterówkę całą ze szkła i ze złoceniami, umieszczoną na teksaskim pokładzie1 – wspaniałe osłony kół z obrazkiem albo złoconymi promieniami ponad nazwą statku; pokład maszynowy, pokład spacerowy i pokład teksaski, ogrodzone i ozdobione czystymi, białymi relingami; z masztu dostojnie powiewa bandera. Drzwi paleniska są otwarte i ogień buzuje ochoczo. Górne pokłady aż czarne są od podróżnych. Kapitan stoi przy dużym dzwonie, spokojny, władczy, jest obiektem zazdrości wszystkich. Wielkie zwoje najczarniejszego dymu kłębią się i wydobywają z kominów – wspaniałość osiągnięta oszczędnie, za pomocą kawałka smolistej sosny, przed samym przybyciem do miasteczka. Załoga gromadzi się przy dziobówce. Szeroki pomost jest daleko wysunięty, a na końcu w malowniczej pozie stoi wzbudzający ogólną zazdrość marynarz ze zwojem lin w ręku. Zduszona para świszcze z zaworów. Kapitan podnosi rękę, dzwon dzwoni, koła stają. Potem obracają się wstecz, zbijając wodę na pianę i parowiec uspokaja się. A potem wszczyna się taki tumult przy dostawaniu się na statek i ze statku na brzeg, przy ładowaniu i wyładowywaniu towarów, a wszystko naraz! Jakie krzyki i przekleństwa, gdy marynarze starają się z tym wszystkim uporać! Po dziesięciu minutach parowiec jest znów w drodze, bez bandery na maszcie, bez czarnego dymu wydobywającego się z kominów. Jeszcze dziesięć minut i miasteczko znowu obumiera, a pijak miasteczkowy znowu zapada w sen na pochylni.
Mój ojciec był sędzią pokoju, a ja wyobrażałem sobie, iż ma władzę nad życiem i śmiercią wszystkich ludzi i że może wieszać każdego, kto go obrazi. Była to w moich oczach dość zaszczytna funkcja, ale mimo wszystko wolałem zostać marynarzem na statku parowym. Najprzód chciałem być chłopcem okrętowym, żeby móc wychodzić na pokład w białym fartuchu i wytrząsać okruchy z obrusa za burtę, tak by mnie widzieli wszyscy koledzy. Potem myślałem, że będę raczej marynarzem pokładowym, który stoi na krawędzi pokładu ze zwojem lin w ręku, bo wtedy wszyscy mogą go widzieć doskonale. Ale cóż, były to tylko sny na jawie, zbyt niebiańskie, aby dało się je urzeczywistnić. Wkrótce jeden z naszych chłopców ulotnił się. Przez długi czas nic o nim nie słyszano. Wreszcie okazało się, że jest mechanikiem praktykantem na statku parowym. Rzecz ta zachwiała w posadach wszystkim, czego się nauczyłem w niedzielnej szkółce. Chłopiec ten należał do znanych nicponiów, ja zaś byłem jego przeciwieństwem; on jednak został wyniesiony na takie wyżyny, podczas gdy ja pozostawałem w cieniu zapomnienia. A w całej tej jego wielkości nie było nic szlachetnego. Kiedy jego statek czekał w przystani naszego miasteczka, niegodziwiec ten zawsze starał się wynaleźć gdzieś zardzewiałą śrubę i jak miał wachtę na statku, siadał i skrobał ją w takim miejscu, żeby wszyscy mogli go widzieć, zazdrościć mu i złorzeczyć. A kiedy statek był w remoncie, przychodził do domu i wałęsał się po miasteczku w najczarniejszym i najbardziej zatłuszczonym ubraniu, tak by nikt nie zapomniał, że jest marynarzem na statku parowym. W rozmowach sypał mnóstwem technicznych terminów dotyczących parowca, jakby był do nich tak przyzwyczajony, że nie jest w stanie pamiętać, iż zwyczajni ludzie tego nie rozumieją. Mówił o „bakborcie” konia w zwyczajny, naturalny sposób, który sprawiał, że rozmówca życzył mu, żeby padł trupem. O St. Louis mówił zawsze, jakby był starym mieszkańcem tego miasta. Wspominał od niechcenia, jak „przechodził właśnie przez Czwartą Ulicę” lub „mijał Dom Plantatora”, albo jak się paliło, a on prowadził statek wśród ławic „starej wielkiej Missouri”; potem gadał dalej i kłamał, ile to miast takich jak nasze spaliło się owego dnia. Przez długi czas uważaliśmy dwóch czy trzech chłopców spośród nas za znakomite osobistości tylko dlatego, że raz jeden byli w St. Louis i mieli jakie takie pojęcie o jego cudach, ale teraz dzień ich chwały przeminął, zapadli w skromne milczenie i starali się znikać, jak tylko zbliżał się bezlitosny pomagier mechanika. Miał pieniądze, a także pomadę do włosów. Miał też zepsuty srebrny zegarek i okazały mosiężny łańcuch do zegarka. Nosił skórzany pas i nigdy nie używał szelek. Jeżeli kiedykolwiek jakiś młodzieniec był szczerze podziwiany, a zarazem nienawidzony przez kolegów – to właśnie on. Żadna dziewczyna nie mogła oprzeć się jego czarowi. Wystawiał do wiatru każdego chłopca w miasteczku. Gdy wreszcie jego statek wyleciał w powietrze, ogarnęło nas uczucie cichego zadowolenia, jakiego nie zaznaliśmy od wielu miesięcy. Ale gdy po tygodniu wrócił do domu żywy, okryty chwałą i zjawił się w kościele, cały obwiązany i zabandażowany, promieniejący bohater, którego oglądali i podziwiali wszyscy, wydawało nam się, że stronniczość Opatrzności wobec tego gada doszła do szczytu i musi być poddana krytyce.
Kariera owego nędznika mogła wywołać tylko jeden skutek, co też się niebawem stało. Jeden chłopiec za drugim starał się dostać na rzekę. Syn pastora został mechanikiem. Synowie doktora i kierownika poczty stali się pomocnikami klarka. Syn hurtownika napojów wyskokowych był barmanem na statku. Czterech synów najbogatszego kupca i dwóch synów sędziego pracowało jako piloci. Stanowisko pilota było najwspanialsze ze wszystkich. Pilot, nawet w owych czasach nędznych zarobków, miał bajeczną pensję, od stu pięćdziesięciu do dwustu pięćdziesięciu dolarów miesięcznie, i bezpłatne wyżywienie. Dwumiesięczna taka pensja równała się rocznemu zarobkowi kaznodziei. Lecz niektórzy z nas byli niepocieszeni. Nie mogliśmy dostać się na rzekę – rodzice nam nie pozwalali.
A więc wkrótce uciekłem. Powiedziałem, że nie wrócę do domu, aż zostanę pilotem i będę mógł powrócić okryty chwałą. Ale jakoś nie mogłem tego dopiąć. Wchodziłem skromnie na pokład kilku statków, które stały stłoczone jak sardynki w rozległym porcie St. Louis, i bardzo pokornie zapytywałem, czy nie mógłbym zostać pilotem, ale w odpowiedzi oficerowie i rachmistrze okrętowi tylko obojętnie wzruszali ramionami. Musiałem więc chwilowo pogodzić się z takim traktowaniem, lecz ciągle pocieszałem się, śniąc na jawie o przyszłości, kiedy to zostanę wielkim i szanowanym pilotem, będę miał mnóstwo pieniędzy i będę mógł pozabijać tych wszystkich oficerów i klarków i za to zapłacić!
Parę miesięcy później nadzieja moja zmarła śmiercią naturalną i stwierdziłem, że nie mam już żadnych ambicji. Ale wstydziłem się wracać do domu. Byłem w Cincinnati i zacząłem obmyślać plan nowej kariery. Czytałem o wyprawie odkrywczej, którą rząd wysłał nad Amazonkę. Pisano, że wyprawa ta wskutek wielu trudności nie zdołała zbadać dokładnie części kraju leżącego nad górnymi dopływami, jakieś cztery tysiące mil od ujścia rzeki. Od Cincinnati do Nowego Orleanu, gdzie niewątpliwie mógłbym dostać się na statek, było około tysiąca pięciuset mil. Miałem jeszcze trzydzieści dolarów; pojadę i doprowadzę do końca odkrywanie Amazonki. Oto wszystkie myśli, jakie poświęciłem tej sprawie. Obmyślanie szczegółów nigdy nie było moją mocną stroną. Zapakowałem więc walizkę i wsiadłem na staroświecką łajbę zwaną „Paul Jones” płynącą do Nowego Orleanu. Za szesnaście dolarów mogłem niemalże wyłącznie rozporządzać całym jej salonem z popękanymi i poplamionymi ozdobami, bo niewielu doświadczeńszych pasażerów chciało się na nią pokusić.