Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W serii Biblioteka Klasyków prezentujemy pięciotomową edycję "Utworów wybranych" Marka Twaina, której lwią część stanowią krótkie i dłuższe prozy: opowiadania, bajki, skecze, felietony i humoreski. Dwa pierwsze tomy aspirują do miana najobszerniejszej polskiej edycji małych i większych utworów Twaina. Wiele z nich ma swoją polską premierę - w przekładach Macieja Świerkockiego i Hanny Pustuły-Lewickiej. Zbieramy i wznawiamy klasyczne tłumaczenia Antoniego Słonimskiego, Antoniego Marianowicza, Krystyny Tarnowskiej. Pod szyldem "Eposu rzeki Missisipi" wznawiamy świetne przekłady Zbigniewa Batki przygód Tomka Sawyera i Hucka Finna oraz autobiograficzne "Życie na Missisipi". Edycję wieńczą utwory, które można by nazwać fantastycznymi, wśród nich "Tajemniczy przybysz" i jego nieznany dotąd po polsku wariant oraz "Jankes na dworze króla Artura". Całość została opatrzona posłowiem Jerzego Jarniewicza.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 829
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Projekt obwoluty i okładki
Łukasz Zbieranowski / Fajne Chłopaki
na podstawie projektu Tadeusza Pietrzyka
Redaktor prowadzący
Kamil Piwowarski
Opracowanie redakcyjne
Ryszarda Krzeska
Korekta
Małgorzata Denys, Renata Kuk
© Copyright for this edition
by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022
Jankes na dworze króla Artura © copyright for the Polish translation by the Estate of Agnieszka Kreczmar;
Szkolne Wzgórze © copyright for the Polish translation by Hanna Pustuła-Lewicka; Tajemniczy przybysz © copyright for the Polish translation by The Estate of Teresa Truszkowska; Listy z Ziemi © copyright for the Polish translation by The Estate of Juliusz Kydryński
Posłowie © copyright by Jerzy Jarniewicz
Polub PIW na Facebooku!
Księgarnia internetowa www.piw.pl
Wydanie pierwsze w tej edycji, Warszawa 2022
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01 e-mail: [email protected]
ISBN 978-83-8196-507-1
(1889)
PRZEDMOWA
Barbarzyńskie prawa i obyczaje przedstawione w tej opowieści, podobnie jak epizody, które je ilustrują, wzięte są z historii. Książka ta nie usiłuje twierdzić, że prawa te i obyczaje panowały w Anglii szóstego wieku naszej ery; skoro jednak występowały one, i to nie tylko w cywilizacji anglosaskiej, w czasach znacznie późniejszych, wydaje się, że nie będzie oszczerstwem wobec szóstego wieku przypuszczenie, iż istniały również w tamtych czasach. Mamy wszelkie podstawy do wniosku, że jeśli któregoś z nich brakowało w owej odległej epoce, zastąpiło je coś znacznie gorszego.
Książka ta nie rozstrzyga kwestii, czy władza królewska pochodzi od Boga. Uznaliśmy ją za zbyt trudną. To, że władzę wykonawczą w narodzie powinna sprawować osoba o naturze szlachetnej i zdolnościach niezwykłych, jest rzeczą oczywistą i nie podlega dyskusji; równie oczywiste jest, że takiego przywódcę wybrać bezbłędnie może tylko Istota Boska; rzeczą podobnie bezsporną jest, że powinna dokonać takiego wyboru; stąd prosty wniosek, że wybór taki, zgodnie z powszechną opinią, należy do Niej. To znaczy tak autor myślał, dopóki nie poznał markizy de Pompadour, lady Castlemaine oraz kilku innych władców podobnego rodzaju. Ci ostatni wydawali się tak jaskrawo przeczyć tej zasadzie, że uznał, iż lepiej będzie obrać inny kierunek w książce (która ma się ukazać tej jesieni), a potem poświęcić się głębokim studiom i rozwiązać kwestię w innej książce. Jest to, oczywiście, sprawa, która wymaga rozstrzygnięcia, a poza tym najbliższej zimy i tak nie mam nic szczególnego do roboty.
Mark Twain
Hartford, 21 lipca 1889
SŁOWO WYJAŚNIENIA
Dziwacznego nieznajomego, o którym wam tutaj opowiem, spotkałem w zamku Warwick. Zwrócił na siebie moją uwagę dzięki trzem rzeczom: jedną z nich była pełna szczerości prostota, drugą – świetne obeznanie ze starożytną bronią, a trzecią – odpoczynek, jaki znajdowałem w jego towarzystwie, bo to on cały czas mówił. Spotkaliśmy się, jak to bywa ze skromnymi ludźmi, na samym końcu tłumu przepuszczanego przez sale zamku, i od razu zaczął mówić rzeczy, które mnie zainteresowały. W miarę rozmowy, która toczyła się cicho, gładko i przyjemnie, zdawał się niepostrzeżenie wycofywać ze współczesnego świata i czasu do jakiejś odległej epoki i zapomnianego kraju; i tak stopniowo oplątał mnie jak gdyby czarodziejską siecią, iż zdawało mi się, że poruszam się wśród widm i cieni, kurzu i pleśni poszarzałej starożytności, prowadząc rozmowę z jednym z jej zabytków. Zupełnie tak samo jak ja opowiadałbym o swoich przyjaciołach czy wrogach lub najbliższych sąsiadach, on prawił o panu Bedivere, panu Borsie de Ganis, panu Lancelocie z Jeziora, panu Galahadzie i o innych wielkich postaciach Okrągłego Stołu – i w miarę gdy tak ciągnął swoją opowieść, jakiż wydał mi się stary, niewiarygodnie stary i spłowiały, wyschnięty jak próchno, jak gdyby przeniesiony wprost z odległych wieków. Nagle odwrócił się do mnie i powiedział, tak jakby mówił o pogodzie lub o czymś równie zwyczajnym i codziennym:
– Słyszał pan o wędrówce dusz; czy słyszał pan również o przestawieniu epok i ludzi?
Powiedziałem, że nic mi o tym nie wiadomo. On jednak prawie mnie nie słuchał i nie zauważył, co mu odpowiedziałem. Nastąpiła chwila ciszy, którą natychmiast przerwał brzęczący głos płatnego cicerone:
– Starożytna kolczuga z szóstego wieku, czasy króla Artura i Okrągłego Stołu; należała podobno do szlachetnego rycerza Sagramora le Desirous; proszę spojrzeć na okrągłą dziurę w lewej piersi, trudno ją wytłumaczyć; prawdopodobnie powstała od kuli już po wynalezieniu broni palnej, zapewne wystrzelonej złośliwie przez któregoś z żołnierzy Cromwella.
Mój znajomy uśmiechnął się – uśmiechem nie współczesnym, lecz takim, który musiał wyjść z użycia wiele setek lat temu – i wymruczał jakby do siebie:
– Zważ pan, jam to sam widział. – A po chwili dodał: – To moje dzieło.
Kiedy oprzytomniałem ze zdziwienia, w jakie wprawiła mnie ta uwaga, już go nie było.
Tego dnia przedrzemałem cały wieczór przy kominku, pogrążony w marzeniach o dawnych czasach, podczas gdy deszcz walił o szyby, a wicher, wyjąc, szarpał za węgły i okapy zajazdu Pod Zbroją w Warwick. Od czasu do czasu zagłębiałem się w czarujące opowieści Thomasa Malory’ego1, chłonąc wspaniałe obrazy przygód i cudów, dźwięki zamierzchłych imion i nazw, i znowu zapadałem w drzemkę. Kiedy wreszcie nadeszła północ, przeczytałem do poduszki jeszcze jedną opowieść – tę, którą cytuję poniżej, a mianowicie:
JAK PAN LANCELOTZABIŁ DWÓCH OLBRZYMÓWI UWOLNIŁ ZAMEK
Aliści niezadługo napotkał dwu wielkich olbrzymów, dobrze uzbrojonych, z wyjątkiem głów, z dwiema straszliwymi maczugami w ręku. Pan Lancelot wysunął przed siebie tarczę i wymierzył cios jednemu z nich, tak że mieczem rozłupał mu głowę na dwoje. Towarzysz jego, gdy to zoczył, tak się bał okrutnych ciosów, że uciekł, jakby rozum postradał, a pan Lancelot ruszył za nim z mocą całą, raził go w ramię i rozłupał aż do pasa. Potem wrócił do dworu, gdzie wyszło mu na spotkanie trzydzieści szlachetnych pań i dziewic, i wszystkie przed nim poklękały i dziękowały mu jako też Bogu za wybawienie. Bo, szlachetny panie, powiadały, większość z nas od lat siedmiu była tu uwięziona i za strawę musiałyśmy tkać wszelkiego rodzaju jedwabne szaty, a wszystkie jesteśmy szlachetnie urodzone, i niechaj błogosławiona będzie chwila, gdyś ty, rycerzu, był zrodzon; bo między rycerzami świata nikt nie dokonał czynu równie pobożnego, o czym my możemy zaświadczyć, i wszystkie prosimy, byś wyjawił nam swe imię, abyśmy mogły powiedzieć przyjaciołom, kto nas z więzienia wybawił. Nadobne panny, powiedział on na to, imię moje jest Lancelot z Jeziora. I opuścił je, i Bogu polecił. A potem wsiadł na konia i ruszył do wielu obcych i dzikich krajów, przebył wiele rzek i dolin, znosząc przeróżne trudy i niewygody. Aż wreszcie los zdarzył, że przed nocą przybył do pięknego dworu i tam zastał szlachetną starą panią, która wpuściła go do domu z dobrej woli, a on i koń jego mogli zażyć wczasu. A gdy czas nadszedł, gospodarz zaprowadził go do łoża na strychu nad bramą. Tam pan Lancelot zdjął zbroję, obok siebie położył uprząż, poszedł spać i wkrótce zasnął. Niedługo zaś potem przybył tam jeździec na koniu i niecierpliwie zaczął stukać do bramy. A kiedy pan Lancelot to usłyszał, wstał, wyjrzał przez okno i w świetle księżyca zoczył trzech rycerzy, którzy jechali za tym mężem, i wszyscy trzej razem rzucili się na niego z mieczami, a ten jeden rycerz stawił im czoło i bronił się, jak na rycerza przystało. Zaprawdę, rzekł pan Lancelot, temu jednemu rycerzowi pomogę, bo wstyd mi patrzeć, jak trzech ludzi nastaje na jednego, i jeśli go zabiją, ja też będę winien jego śmierci. Wziął zatem zbroję i spuścił się z okna po prześcieradle. I wtedy pan Lancelot powiedział do nich: zwróćcie się przeciw mnie, zamiast walczyć z tym rycerzem. A wtedy wszyscy trzej porzucili pana Kaya i rzucili się na pana Lancelota, i rozpoczęła się straszna bitwa, bo wszyscy trzej zsiedli z koni, i wiele ciosów mu zadali, i atakowali pana Lancelota ze wszystkich stron. Wtedy pan Kay zebrał się w sobie i ruszył na pomoc panu Lancelotowi. Nie, panie, rzekł ten, niepotrzebna mi twoja pomoc, a jeśli chcesz mojej, zostaw mnie z nimi samego. Pan Kay uczynił, jak sobie pan Lancelot życzył, i stanął z boku. A wtedy nagle sześcioma ciosami pan Lancelot powalił ich na ziemię.
Wszyscy trzej zakrzyknęli wtedy: szlachetny rycerzu, poddajemy ci się, bo nie masz sobie równych. Pan Lancelot rzekł zaś: nie zgodzę się na to, jeśli nie poddacie się marszałkowi dworu, panu Kayowi, pod tym warunkiem daruję wam życie, inaczej nie. Szlachetny rycerzu, rzekli oni, tego nie chcemy zrobić, bo pana Kaya ścigaliśmy aż tutaj i gdyby nie ty, tobyśmy go pokonali; dlatego też nie ma powodu, byśmy poddawali się jemu. Cóż, rzekł pan Lancelot, naradźcie się nad tym dobrze, bo do was należy wybór między życiem i śmiercią, gdyż jeśli się poddacie, to tylko panu Kayowi. Szlachetny rycerzu, mówią na to oni, ratując swoje życie, uczynimy, jak każesz. A zatem, rzekł pan Lancelot, w następne Zielone Święta udacie się na dwór króla Artura i tam oddacie się w niewolę królowej Ginewrze, polecając się jej łasce, i powiecie, że przysłał was pan Kay. Rankiem pan Lancelot wstał wcześnie, gdy pan Kay jeszcze spał, i wziął zbroję pana Kaya i jego tarczę, i ubrał się, a potem poszedł do stajni, zabrał konia, pożegnał się z gospodarzem i odjechał. Wkrótce potem pan Kay obudził się i spostrzegł, że nie ma pana Lancelota. I wtedy zobaczył, że ma jego zbroję i konia. Teraz wierzę już, jak Bóg na niebie, że pan Lancelot przyczyni wiele strapienia rycerzom na dworze króla Artura. Będą bowiem napadać go śmiało, sądząc, że to ja, i to ich zmyli. A mając jego zbroję i tarczę, pewien jestem, że pojadę w spokoju. I wkrótce potem pan Kay podziękował gospodarzowi i odjechał.
Kiedy odłożyłem książkę, usłyszałem pukanie do drzwi i wszedł dziwny nieznajomy. Wskazałem mu fotel, dałem fajkę i poprosiłem, by czuł się jak u siebie w domu. Poczęstowałem go także szklaneczką mocnej szkockiej, potem następną, potem jeszcze jedną – ciągle oczekując opowieści. Po czwartym takim argumencie, w sposób całkiem prosty i naturalny, sam zaczął mówić:
OPOWIEŚĆ NIEZNAJOMEGO
Jestem Amerykaninem. Urodziłem się i wychowałem w Hartford, w stanie Connecticut – to znaczy na wsi, tuż za rzeką. Jestem Jankesem i potomkiem Jankesów a więc człowiekiem praktycznym; obce mi są wszelkie sentymenty, jak mi się zdaje, innymi słowy, poezja. Ojciec mój był kowalem, wuj weterynarzem, a ja jednym i drugim, w każdym razie na początku. Potem przeszedłem do wielkiej fabryki broni i wyuczyłem się swojego prawdziwego rzemiosła; wszystkich jego tajników, to znaczy, jak robić strzelby, rewolwery, armaty, kotły, lokomotywy – wszelkie maszyny, które usprawniają pracę. Otóż, umiałem zrobić, cokolwiek się komu zamarzy. Jeśli ktoś jeszcze nie wpadł na pomysł jakiegoś wynalazku, potrafiłem go wymyślić – nie sprawiało mi to większej trudności, niż kiwnąć palcem. Zostałem głównym dyrektorem; miałem pod sobą kilka tysięcy ludzi.
Cóż, człowiek taki jak ja pełen jest sił do walki – to całkiem oczywiste. Kiedy kieruje się kilkoma tysiącami ludzi, nie brak do tego okazji. W każdym razie mnie nie brakowało. W końcu kosa trafiła na kamień i dostałem nauczkę. Stało się to podczas sprzeczki przy użyciu łomów z człowiekiem, który nosił przydomek Herkulesa. Rozłożył mnie ciosem w głowę – usłyszałem trzask i zdawało mi się, że wszystkie szwy mojej czaszki pękają, a kości zachodzą jedna na drugą. Potem zapadła ciemność, straciłem przytomność i nic nie czułem, przynajmniej przez pewną chwilę.
Kiedy przyszedłem do siebie, siedziałem na trawie pod dębem, a wkoło roztaczał się szeroko piękny wiejski krajobraz. Byłem sam – ale nie całkiem. Z góry spoglądał na mnie jakiś człowiek na koniu – zupełnie jakby wycięty z książki z obrazkami. Od stóp do głów zakuty był w starodawną żelazną zbroję, a hełm na jego głowie wyglądał jak dziurawy garnek ze szparami na oczy. Miał też tarczę i miecz oraz ogromną kopię; koń jego również zakuty był w zbroję; nad czołem miał stalowy róg, a na grzbiecie wspaniały czerwono-zielony czaprak z frędzlami, który zwieszał się jak kołdra, niemal sięgając ziemi.
– Szlachetny panie, czy przyjmujesz wyzwanie? – przemówił do mnie.
Zdębiałem.
– Czy co…?
– Czy zechcesz stanąć ze mną do walki za kraj, damę czy też…
– Co ty mi tu gadasz? – odparłem. – Zabieraj się z powrotem do cyrku albo zawołam policję.
I cóż on na to? Odjeżdża kilkaset metrów w tył i rusza na mnie całym pędem, kładąc swój dziurawy garnek na końskim karku i długą kopią mierząc prosto we mnie. Zrozumiałem, że to nie przelewki, więc kiedy nadjechał, byłem już wysoko na drzewie.
Uznał mnie za swego jeńca zdobytego w walce. Miał po swojej stronie silne argumenty jako też ogromną przewagę – więc uznałem, że najlepiej będzie potraktować go łagodnie. Zawarliśmy ugodę, na mocy której miałem pójść za nim, a on nie zrobi mi krzywdy. Zszedłem z drzewa i ruszyliśmy – ja piechotą, u boku jego konia. Maszerowaliśmy dalej spokojnie, przez polany i ponad strumieniami, o których istnieniu nie pamiętałem – co dziwiło mnie i zastanawiało – a jednak nie dotarliśmy do żadnego cyrku ani jego śladu. Porzuciłem więc myśl o cyrku i uznałem, że chodzi o dom wariatów. Ale i tam nie dotarliśmy, więc, jak to się powiada, byłem zupełnie w kropce. Zapytałem go, jak daleko znajdujemy się od Hartfordu. Odparł, że nigdy nie słyszał o takiej miejscowości, co uznałem za kłamstwo, ale puściłem mimo uszu. Po upływie godziny zobaczyliśmy odległe miasto drzemiące w dolinie nad wijącą się rzeką, a za nim, na wzgórzu, potężną szarą twierdzę, z wieżami i basztami. Pierwszy raz zobaczyłem coś takiego w życiu, nie na obrazku.
– Bridgeport? – zapytałem, wskazując.
– Nie, Camelot – odparł.
Dziwny nieznajomy stawał się coraz bardziej senny. Głowa mu opadła, spostrzegł to, uśmiechnął się swoim charakterystycznym, wzruszającym uśmiechem nie z tego świata, i powiedział:
– Chyba nie uda mi się tego opowiedzieć, ale może pan pozwoli do mnie, wszystko mam napisane i mogę pokazać, jeśli pan sobie życzy.
W swoim pokoju mówił dalej:
– Najpierw prowadziłem dziennik, później stopniowo zacząłem zamieniać go w książkę. Ileż to już lat temu!
Wręczył mi rękopis i wskazał odpowiednie miejsce.
– Proszę zacząć tutaj, początek już pan zna.
Najwyraźniej pogrążał się w drzemce. Kiedy zamykałem drzwi za sobą, usłyszałem, jak wymruczał przez sen:
– Niechaj Bóg da wam dobre leże, szlachetny panie.
Usiadłem przy kominku i zacząłem przeglądać swój skarb. Pierwsza jego część – a właściwie większa – napisana była na pergaminie pożółkłym ze starości. Przyjrzałem się dokładnie jednej stronie i doszedłem do wniosku, że to palimpsest. Pod starym wyblakłym pismem historyka – rodowitego Jankesa – widać było ślady jeszcze starszej i bardziej wyblakłej roboty kaligraficznej – słowa i zdania łacińskie; najwyraźniej fragmenty pradawnych legend klasztornych. Wróciłem do wskazanego miejsca i zacząłem czytać, co następuje:
ROZDZIAŁ 1 CAMELOT
– Camelot, Camelot – powiedziałem do siebie. – Nie pamiętam, żebym o nim kiedykolwiek słyszał. Pewnie to nazwa domu wariatów.
Dookoła rozciągał się łagodny, cichy letni krajobraz, piękny jak sen i równie pusty jak miasto w niedzielę. Powietrze pełne było zapachu kwiatów i brzęczenia owadów. Ptaszki ćwierkały, nie było ludzi, wozów ani żadnego śladu życia. Droga przeważnie przybierała kształt wijącej się ścieżki z odciskami kopyt końskich, a w trawie, po obu jej stronach, widać było od czasu do czasu nikłe ślady kół, które musiały mieć opony szerokości dłoni.
Nagle pojawiło się przed nami śliczne dziewczę, mniej więcej dziesięcioletnie, z kaskadą złotych włosów spływającą na ramiona. Na głowie miała wianek z płomiennoczerwonych maków. Choć nie było tego wiele, nigdy w życiu nie oglądałem tak pięknego stroju. Szła leniwie drogą, a na jej niewinnej twarzyczce malował się spokój. Mój jegomość z cyrku wcale nie zwrócił na nią uwagi – chyba jej nawet nie dostrzegł. Co do niej – to jego fantastyczne przebranie także nie zrobiło na niej najmniejszego wrażenia – wyglądało na to, że ten widok to rzecz normalna. Przechodziła obok nas tak obojętnie, jakby mijała stado baranów, ale kiedy zauważyła mnie, jakżeż się zmieniła! Wyrzuciła w górę ramiona i zastygła jak słup soli; z otwartymi ustami i oczyma wlepionymi we mnie z przerażeniem wyglądała jak prawdziwy obraz trwogi, ciekawości i zdumienia. I tak stała wpatrzona, urzeczona i osłupiała, dopóki nie skręciliśmy i nie znaleźliśmy się po niewidocznej stronie lasu. Kiedy ujrzałem, że jest bardziej przerażona mną niż moim towarzyszem, wydało mi się, że tego już za wiele. Nic z tego nie rozumiałem. Zastanawiało mnie też, że patrzyła na mnie jak na dziwowisko, nie dostrzegając bynajmniej, że sama przedstawia sobą nie mniejsze, co u osoby tak młodej było dowodem niesłychanej wręcz wielkoduszności. Wszystko to dawało mi wiele do myślenia. Poruszałem się jak we śnie.
W miarę jak zbliżaliśmy się do miasta, zaczęliśmy dostrzegać pewne oznaki życia. Co pewien czas pojawiała się jakaś nędzna chata, kryta strzechą, a obok niej małe zaniedbane poletka i spłachetki ogrodów. Byli też i ludzie; krzepcy mężczyźni o długich, rozczochranych włosach, które zwisały im na twarze i upodabniały do zwierząt. Zarówno oni, jak i kobiety nosili przeważnie grube, zgrzebne koszule sięgające niżej kolan i proste chodaki, a wielu miało na szyi żelazne obręcze. Mali chłopcy i dziewczynki byli zawsze nadzy; ale zdawało się, że nikt nie zwraca na to uwagi. Wszyscy ci ludzie gapili się na mnie, mówili tylko o mnie, biegli do swych chat i wyprowadzali rodziny, aby na mnie patrzyły; ale nikt nie zwracał uwagi na mego towarzysza, chyba że po to, by oddać mu pokorny pokłon i nie otrzymać nań odpowiedzi.
W mieście, w gąszczu krytych strzechą chat widać było kilkanaście okazałych domów z kamienia, bez okien; ulicami były kręte i niebrukowane dróżki; stada psów i nagich dzieci bawiły się w słońcu, napełniając je życiem i hałasem. Wszędzie kręciły się świnie i z zadowoleniem ryły ziemię, a jedna z nich leżała w śmierdzącej kałuży pośrodku głównej ulicy i karmiła małe. Nagle rozległy się dźwięki muzyki wojskowej, która zaczęła zbliżać się coraz bardziej i wkrótce przed naszymi oczyma wyrosła kawalkada szlachetnych jeźdźców w połyskliwych pancerzach, hełmach z pióropuszami, bogatych kubrakach i czaprakach, która z blaskiem złocistych kopii i szumem proporców elegancko utorowała sobie drogę pomiędzy lichymi chatami, pośród błota i wałęsających się wieprzów, nagich bachorów i rozszczekanych psów, a my postąpiliśmy za nią. Najpierw jedną wijącą się dróżką, potem drugą – ciągle pod górę – aż wreszcie dotarliśmy na omiatane wichrem wzgórze, na którym stał potężny zamek. Nastąpiła wymiana hejnałów na rogu; potem padł sygnał przyzwolenia z murów, po których zbrojni w kolczugi i szyszaki strażnicy maszerowali tam i z powrotem, z halabardami na ramionach, pod sztandarami z wyszytym niezdarnie godłem smoka. Następnie otwarto wielkie bramy, spuszczono most zwodzony i czoło kawalkady ruszyło pod namarszczony groźnie ostrołuk bramy; a my, idąc za nią, wkrótce znaleźliśmy się na wielkim brukowanym podwórcu, po którego czterech stronach wyciągały się w niebo baszty i wieże; a wokół nas odbywało się zsiadanie z koni i ceremonie powitania, bieganina i wesoła gra mieniących się barw oraz całkiem przyjemny ruch i hałas, i zamieszanie.
ROZDZIAŁ 2DWÓR KRÓLA ARTURA
Przy pierwszej okazji wymknąłem się, odszedłem na bok, wybrałem jednego z tych starożytnych wojaków o bardziej pospolitym wyglądzie, dotknąłem jego ramienia i powiedziałem dobrotliwym, poufałym tonem:
– Przyjacielu, za pozwoleniem. Czy jesteś mieszkańcem tego domu obłąkanych, czy tylko przyszedłeś tu z wizytą, a może…?
Zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów ze zdumieniem i rzekł:
– Zaprawdę, szlachetny panie, zdaje mi się…
– To wystarczy – odparłem. – Domyślam się, że jesteś pacjentem.
Odszedłem, dumając nad tym, co usłyszałem, a jednocześnie rozglądając się za kimś o zdrowych zmysłach, kto by mnie oświecił. Wkrótce wydało mi się, że takiego znalazłem. Odciągnąłem go na bok i szepnąłem do ucha:
– Czy mógłbym zamienić słóweczko z dyrektorem tego instytutu? Tylko jedno słówko.
– Szlachetny panie, nie zastępuj mi…
– Nie zastępuj czego?
– Drogi, zatem, jeśli chcesz, bym mówił dobitniej.
Potem powiedział mi, że jest podkuchennym i nie może zatrzymywać się na pogawędkę, choć zrobi to chętnie innym razem; jego wątroba bowiem doznałaby wielkiej ulgi, gdyby się dowiedział, skąd wziąłem swoje ubranie. Odchodząc, wskazał na kogoś innego, mówiąc, że ten oto człowiek ma wolny czas i w dodatku bez wątpienia mnie szuka. Był to wątły i szczupły chłopiec w trykotach koloru raków, w których wyglądał jak rozdwojony korzeń marchewki; górna część jego szaty była z błękitnego jedwabiu, zdobna w kryzy i koronki. Miał też długie jasne loki oraz różową atłasową czapkę z piórkiem przechyloną dziarsko na bakier. Sądząc po minie, była to poczciwa dusza; z zachowania jego natomiast biło zadowolenie z siebie. Śliczny był niby obrazek. Podszedł, obejrzał mnie od stóp do głów z uśmiechem i bezczelną wręcz ciekawością. Powiedział, że przychodzi po mnie, i oświadczył, że jest paziem.
– Ruszaj precz – rzekłem. – Dla mnie jesteś niczym więcej jak błaznem.
Była to surowa ocena, ale wszystko to zaczęło mi już grać na nerwach. Jednakże on wcale się nie stropił ani nie wydawał dotknięty. Kiedyśmy ruszyli, zaczął coś opowiadać i śmiać się po chłopięcemu, bezmyślnie i wesoło, z miejsca odnosząc się do mnie tak, jakbyśmy byli starymi przyjaciółmi. Zadawał mi setki pytań dotyczących mego stroju i osoby, ale nie czekał na odpowiedź – tylko dalej trajkotał, jak gdyby nie zdawał sobie sprawy, że zadał jakieś pytanie i nie otrzymał odpowiedzi, aż wreszcie wspomniał, że urodził się w roku 513.
Skóra dosłownie ścierpła mi na grzbiecie! Zatrzymałem się i rzekłem słabym głosem:
– Może się przesłyszałem. Powtórz to, wolno i dokładnie. W którym to roku?
– Pięćset trzynastym.
– Pięćset trzynastym! Nie wyglądasz mi na to! Słuchaj no, chłopcze, jestem tu obcy i nie mam przyjaciół. Bądź ze mną uczciwy i szczery. Czy jesteś przy zdrowych zmysłach?
Potwierdził to.
– Czy ci inni ludzie są przy zdrowych zmysłach?
Znów to potwierdził.
– I to nie jest dom obłąkanych? To znaczy miejsce, gdzie leczą wariatów?
Upewnił mnie, że nie.
– Cóż zatem – rzekłem – albo ja straciłem rozum, albo zdarzyło się coś równie okropnego. A więc powiedz mi, szczerze i uczciwie, gdzie jesteśmy?
– Na dworze króla Artura.
Poczekałem chwileczkę, aby myśl ta zdążyła do mnie dotrzeć, a potem powiedziałem:
– I zgodnie z twymi pojęciami, który to rok mamy teraz?
– Pięćset dwudziesty ósmy, dziewiętnasty czerwca.
Poczułem, że serce me zamiera z żalu, i wymruczałem:
– Nigdy już nie zobaczę swoich przyjaciół, nigdy, nigdy więcej. Będę musiał czekać tysiąc trzysta lat, zanim się narodzą.
Zdawało mi się, że wierzę temu chłopcu, i nie wiedziałem dlaczego. Coś we mnie kazało mu wierzyć – moglibyście powiedzieć, że to świadomość. Ale nie rozum. Rozum natychmiast zaczął domagać się prawdy. Było to całkiem naturalne. Nie wiedziałem, co mam robić, aby żądanie to zaspokoić, bo zdawałem sobie sprawę, że świadectwo ludzi nic tu nie pomoże – rozum mój powie, że są obłąkani i odrzuci ich poświadczenie. Ale całkiem nagle szczęśliwym przypadkiem wpadła mi do głowy pewna myśl. Wiedziałem, że jedyne całkowite zaćmienie Słońca w pierwszej połowie szóstego wieku wypadało 21 czerwca, Anno Domini 528, według kalendarza starego stylu i zaczynało się trzy minuty po dwunastej w południe. Wiedziałem również, że żadne całkowite zaćmienie Słońca nie przypada w roku bieżącym dla mnie, to jest 1879. A więc, jeśli przez najbliższych czterdzieści osiem godzin potrafię zwalczyć zżerające mnie ciekawość i niepokój, będę mógł stwierdzić na pewno, czy chłopiec ten mówi prawdę, czy nie.
A zatem, jako praktyczny człowiek z Connecticut, postanowiłem wyrzucić ten problem z głowy, aż nadejdzie wymarzony dzień i godzina, tak aby całą swoją uwagę skupić na okolicznościach chwili obecnej oraz być czujnym i gotowym, by ją jak najlepiej wykorzystać. Moja dewiza brzmi: nigdy nie rób dwu rzeczy naraz i jak najlepiej rozgrywaj swoją kartę, nawet jeśli masz w ręku tylko dwa mariasze i waleta. Dwie sprawy przedstawiały mi się jasno; jeśli to w dalszym ciągu jest dziewiętnasty wiek i znalazłem się w domu wariatów, z którego nie mogę się wydostać, jak najszybciej muszę dorwać się w nim do władzy lub poznać powód swego uwięzienia; jeśli natomiast jest to naprawdę szósty wiek, to też nie będę się cackał i w ciągu trzech miesięcy obejmę rządy nad całym krajem; bo jak mi się zdaje, mam nad tym królestwem pod względem wykształcenia przewagę ponad trzynastu stuleci. Nie należę do ludzi, którzy tracą czas, kiedy coś postanowią, a robota czeka, więc rzekłem do pazia:
– Słuchaj no, Clarence, jeśli tak cię zowią, może z łaski swojej pomożesz mi się trochę zorientować. Jak się nazywa to widmo, które mnie tu przyprowadziło?
– Mój i wasz pan? To szlachetny rycerz i wielki pan Kay Seneschal, przybrany brat naszego najjaśniejszego pana.
– Doskonale; no dalej, opowiedz mi wszystko.
Była to długa historia, ale mnie bezpośrednio interesowała tylko jedna z jej części; powiedział mi, mianowicie, że jestem jeńcem pana Kaya i że zgodnie ze zwyczajem zostanę wrzucony do lochu i pozostawiony tam o chlebie i wodzie, dopóki nie wykupią mnie przyjaciele oczywiście, jeśli wcześniej tam nie zginę. Zrozumiałem, że ta ostatnia możliwość była najbardziej prawdopodobna, ale ani przez chwilę nie zawracałem sobie tym głowy; bo przede wszystkim liczył się czas. Paź powiedział następnie, że o tej porze kończy się właśnie obiad w wielkiej sali i że z chwilą gdy zaczną się rozmowy i wielkie pijaństwo, pan Kay wprowadzi mnie i przedstawi królowi Arturowi i jego znakomitym rycerzom zasiadającym wokół Okrągłego Stołu, i będzie się chwalił, jakiego to czynu dokonał, biorąc mnie do niewoli, i zapewne trochę w tym przesadzi, jednak wszelkie próby prostowania jego słów nie byłyby w zbyt dobrym tonie ani też bezpieczne. I kiedy wreszcie skończy się to przedstawianie, wtedy hajda do lochu; ale on, Clarence, znajdzie sposób, aby się do mnie dostać, odwiedzać mnie od czasu do czasu, pocieszać i pomóc przekazać wiadomość przyjaciołom.
Przekazać wiadomość przyjaciołom! Podziękowałem mu. Nie mogłem się zdobyć na nic więcej. Po chwili zjawił się hajduk z wiadomością, że mnie wzywają; więc Clarence wprowadził mnie do sali, umieścił z boku i siadł przy mnie.
Cóż, dziwne to było i bardzo interesujące widowisko. Sala była ogromna i dość pusta – tak, i pełna jaskrawych kontrastów. Sklepienie miała bardzo, bardzo wysokie – tak wysokie, że chorągwie zwieszone z belek ostrołuków powiewały jak gdyby w półmroku. Po obu stronach znajdowały się galerie z kamienną balustradą – w jednej siedzieli muzykanci, a w drugiej kobiety w oślepiająco barwnych strojach. Podłoga wykładana była szachownicą czarnych i białych kamieni, trochę popękanych ze starości i wyraźnie domagających się naprawy. Ozdób, ściśle biorąc, nie było żadnych, chociaż na ścianach wisiały wielkie tkaniny, zapewne traktowane jako dzieła sztuki – przedstawiały sceny bitewne, z końmi o kształtach podobnych do tych, jakie dzieci wycinają z papieru lub lepią z piernika; z ludźmi w zbrojach z łusek, przedstawionych jako okrągłe dziurki – tak że płaszcz człowieka wyglądał, jakby zrobiono go za pomocą wyciskacza do biszkoptów. Był tam kominek, w którym można by założyć całe obozowisko, a jego wystające boki i zwieńczenie z rzeźbionego kamienia na kolumnach przypominały wrota katedry. Wzdłuż ścian stali strażnicy, w hełmach, pancerzach i z halabardami – sztywni jak posągi; i tak właśnie wyglądali.
Pośrodku tego ocienionego żebrowanym sklepieniem publicznego placu znajdował się dębowy stół nazywany przez nich Okrągłym Stołem. Był ogromny jak arena cyrkowa, a wokół niego zasiadała wielka kompania mężów w strojach o barwach tak rozmaitych i wspaniałych, że aż oczy bolały, kiedy się na nich patrzyło. Nosili kapelusze z piórami, wszyscy, ilu ich było, ale kiedy zwracali się do króla bezpośrednio, unosili je odrobinę, rozpoczynając kwestię.
Przede wszystkim zajęci byli piciem – z pełnych wołowych rogów; ale kilku z nich dalej chrupało chleb lub obgryzało wołowe kości. Na jednego człowieka przypadały przeciętnie po dwa psy; siedziały one w wyczekujących pozach, dopóki nie ciśnięto im obgryzionej kości, a wtedy rzucały się na nią pędem całymi watahami i zgrajami i salę wypełniała walka zgiełkliwego kłębowiska głów, ciał, błyskających ogonów, a jazgot i wycie psów zagłuszały niczym burza wszelkie rozmowy. Nie miało to jednak znaczenia, bo psie walki zawsze budziły większe zainteresowanie; niektórzy rycerze wstawali, by widzieć je lepiej, i szli o zakład, który pies zwycięży, a damy i muzykanci opierali się w tym samym celu na balustradach; i wszyscy od czasu do czasu wydawali pełne zachwytu okrzyki. W końcu pies zwycięzca rozciągał się wygodnie na podłodze z kością między łapami i, dalej warcząc, obgryzał ją, brudząc tłuszczem podłogę, podobnie jak pozostałe pięćdziesiąt innych. A reszta dworu podejmowała na nowo swoje rozrywki i zabawę.
W zasadzie sposób mówienia i zachowanie tych ludzi były dworne i pełne wdzięku; zauważyłem też, że uważnie i spokojnie słuchają, gdy ktoś coś mówi. To znaczy w przerwach między walkami psów. Najwyraźniej jednak robili wrażenie dziecinnych i naiwnych; opowiadali sobie najwspanialsze kłamstwa z ujmującą prostotą ducha, byli też gotowi słuchać kłamstw innych, a nawet w nie uwierzyć. Niełatwo było posądzić ich o okrucieństwo lub okropności, o których rozprawiali z tak szczerą przyjemnością, że ja sam nie wyczuwałem w nich dreszczu grozy.
Nie byłem tam jedynym jeńcem. Było nas ponad dwudziestu. Biedni nieszczęśnicy, niektórzy okaleczeni, pokiereszowani, porąbani w najstraszliwszy sposób. Czarna i zaschnięta krew oblepiała ich włosy, twarze i ubrania. Oczywiście cierpieli z powodu straszliwego bólu, a także, niewątpliwie, ze znużenia, głodu i pragnienia; i nikt bynajmniej nie pomyślał, by ulżyć im kąpielą czy też miłosiernie położyć maść na ich rany. A jednak żaden z nich nie wydał z siebie jęku, nie zdradził oznaki niepokoju ani nie próbował się skarżyć. Nasunęła mi się myśl: Łotry – sami kiedyś w ten sposób urządzili innych ludzi; a że teraz przyszła na nich kolej, nie oczekują wcale lepszego traktowania; tak więc ich filozoficzna postawa nie wynika z ćwiczenia umysłu, hartu ducha, rozumowania; są jak tresowane zwierzęta – to biali Indianie.
ROZDZIAŁ 3 RYCERZE OKRĄGŁEGO STOŁU
Rozmowy przy Okrągłym Stole były przede wszystkim monologami – opowieściami o wyprawach, w których wzięto owych jeńców, a ich przyjaciół i towarzyszy zabito, pozbawiono rumaków i odarto ze zbroi. O ile mogłem się zorientować – owe mordercze przygody nie były to wcale wycieczki powzięte dla pomszczenia krzywd ani też rozstrzygnięcia starych zatargów czy nagłych nieporozumień; nie, były to z reguły po prostu pojedynki między nieznajomymi ludźmi, którzy nigdy nie zostali sobie przedstawieni i nie mieli najmniejszego powodu do obrazy. Wiele razy w życiu widziałem pary nieznających się chłopców, którzy spotykając się przypadkiem, jednocześnie wykrzykują: „Ja ci pokażę!”, i z miejsca zaczynają się bić; ale dotychczas zawsze sądziłem, że tego rodzaju rzeczy zdarzają się tylko wśród dzieci i są znamieniem i oznaką dzieciństwa; tu jednak zachowywały się tak wyrośnięte dryblasy, najwyraźniej pyszniąc się tym w pełni wieku męskiego. A jednak było coś ujmującego w tych wielkich prostodusznych wojakach, coś, co kazało kochać ich i podziwiać. Zdawało się, że w całym tym przedszkolu nie znajdzie się za grosz rozumu, ale szybko dochodziło się do wniosku, że w takim towarzystwie rozum na nic by się nie zdał, a nawet tylko zaszkodził, psując harmonię – a może nawet nie pozwolił istnieć temu światu.
Na wszystkich twarzach malowało się męstwo, na niektórych wyniosłość, a jednocześnie łagodność, które nie pozwalały na najmniejszą krytykę. Łaskawe oblicza pana Galahada, jak również króla promieniały najszlachetniejszą czystością, a potężna sylwetka i pełne godności zachowanie pana Lancelota z Jeziora uderzały wielkością i majestatem.
Bardzo szybko zdarzył się wypadek, który zwrócił ogólną uwagę na pana Lancelota. Na znak kogoś w rodzaju mistrza ceremonii sześciu czy ośmiu jeńców wstało; wyszli naprzód zwartą grupą, poklękali na podłodze i wznosząc ręce ku galerii dam, zaczęli błagać o łaskę posłuchania u królowej. Dama siedząca na naczelnym miejscu, wśród wypełniającej galerię istnej grządki kobiecych wdzięków i pięknych strojów, schyliła głowę na znak zgody i wtedy jeden z jeńców przemówił w imieniu reszty, oddając siebie i swych towarzyszy w ręce królowej, która wedle woli obdarzy ich łaską, zażąda okupu, skaże na niewolę lub śmierć; powiedział też, że czyni tak z rozkazu pana Kaya Seneschala, którego są oni jeńcami, zdobytymi samodzielnie z wielkim męstwem w twardej potyczce.
Po twarzach zebranych zaczęły przebiegać iskierki zdumienia; pełen zadowolenia uśmiech królowej zbladł, gdy padło imię pana Kaya, i wydawała się rozczarowana; a paź szepnął mi do ucha z szyderczym naciskiem:
– Pan Kay, zaiste! Och, niech mnie kolka chwyci, niech mnie kule biją! I dwu tysięcy lat nie starczy, by przeklęty umysł ludzki wymyślił równie potężne kłamstwo!
Wszystkie oczy zwróciły się z surowym, niemym pytaniem na pana Kaya. On jednak się nie speszył. Wstał i z miejsca rozegrał partię po mistrzowsku – można by nawet powiedzieć, że zgarnął dla siebie wszystkie lewy. Powiedział, że przedstawi sprawę dokładnie według faktów; opowie całą historię po prostu, bez najmniejszych własnych komentarzy. – I wtedy – powiedział – jeśli stwierdzicie, że ktoś zasłużył na honor i sławę, przyznacie ją człowiekowi najmocniejszemu w ręku, jaki kiedykolwiek nosił tarczę i dzierżył miecz w szeregach rycerzy chrześcijańskich, temu, który tu siedzi! – tu wskazał na pana Lancelota. Cóż to był za chwyt! No cóż, umiał się zachować. Potem ciągnął dalej, jak to pan Lancelot, szukając przygód, niedługo przedtem, zgładził jednym zamachem siedmiu olbrzymów i wydostał sto czterdzieści dwie dziewice z niewoli; a potem ruszył dalej, ciągle w poszukiwaniu przygód, i napotkał jego (pana Kaya) toczącego rozpaczliwą walkę z dziewięcioma obcymi rycerzami, i od razu skupił ich atak na sobie, i pobił tych dziewięciu; i jak tej nocy pan Lancelot wstał po cichu, ubrał się w zbroję pana Kaya, zabrał jego konia, udał się do dalekiego kraju i zwyciężył szesnastu rycerzy w walnej bitwie, a trzydziestu czterech w innej; i zmusił ich wszystkich, i poprzednich dziewięciu, aby przysięgli, że na Zielone Święta przybędą na dwór króla Artura i oddadzą się w ręce królowej Ginewry jako jeńcy pana Kaya Seneschala, czyli plon jego rycerskiego męstwa, i tu oto jest ich pół tuzina, a reszta zjawi się, jak tylko zdołają wyleczyć swe straszliwe rany.
No cóż, trzeba przyznać, że królowa wyglądała wzruszająco – zarumieniła się i uśmiechnęła, i szczęśliwa, choć zażenowana zaczęła ukradkiem rzucać na pana Lancelota spojrzenia, które z całą pewnością ścięłyby go z nóg w Arkansas.
Wszyscy chwalili dzielność i wielkoduszność pana Lancelota; co do mnie, byłem zdumiony, że jeden człowiek, całkiem sam, potrafił pobić i wziąć do niewoli całe bataliony zaprawionych w bojach rycerzy. Podzieliłem się tą myślą z Clarence’em. Ale ten żartowniś i ladaco powiedział:
– O, gdyby pan Kay zdołał pochłonąć jeszcze jeden bukłak kwaśnego wina, jego rachunek na pewno wzrósłby o połowę!
Spojrzałem na chłopca ze smutkiem i gdy tak patrzyłem, dostrzegłem, że oblicze jego chmurzy się i przybiera wyraz zniechęcenia. Spojrzałem w stronę, gdzie zwrócone były jego oczy, i dostrzegłem starca z białą brodą, ubranego w powłóczystą szatę, który podniósł się i stanął przy stole na uginających się nogach, słabo kołysząc sędziwą głową i wodząc po zebranych wodnistym wzrokiem. Wyraz udręki, jaki pojawił się na obliczu pazia, widoczny był na twarzach wszystkich dookoła – przypominali nieme stworzenia, które widzą, jakie cierpienie je czeka, ale nie są w stanie wydać z siebie jęku.
– Najświętsza Panno, znowu to samo – westchnął chłopiec – ta sama stara historia, którą opowiadał tymi samymi słowy już po tysiąc razy, i będzie opowiadał aż do śmierci, za każdym razem kiedy napełni swój kałdun i puści w ruch machinę swej przesadnej wyobraźni. Bodajbym nie dożył tej chwili!
– Kto to taki?
– Merlin, wielki łgarz i czarodziej, niech go piekło pochłonie! Zanudza wszystkich, plotąc ciągle jedno i to samo! Ludzie już dawno wyszarpaliby mu flaki, dobierając się do tej historii i dusząc ją w zarodku, gdyby nie to, że się go boją; włada on bowiem ziemią i niebem i ma na usługach wszystkie diabły, a na jego skinienie i zawołanie grzmią burze, biją gromy i błyskawice! Opowiada tę klechdę zawsze w trzeciej osobie, udając, że jest zbyt skromny, by się chwalić; niech go piekło pochłonie, niech go diabli! Przyjacielu, proszę cię, obudź mnie na nieszpory!
Chłopiec oparł się na moim ramieniu i udawał, że zasypia. Starzec rozpoczął opowieść i natychmiast chłopiec rzeczywiście zapadł w sen; podobnie stało się z psami, z całym dworem, hajdukami i szeregiem zbrojnych mężów. Monotonny głos dalej brzęczał w powietrzu, ze wszystkich stron podniosło się lekkie chrapanie i wspierało go jak głęboki stłumiony akompaniament instrumentów dętych. Niektóre głowy skłoniły się i oparły na rękach, inne leżały odrzucone do tyłu z otwartymi ustami, wydając nieświadomą muzykę. Muchy bzyczały i kąsały, nieodpędzane; z tysiąca dziur cicho wyroiły się szczury, które tupotały głośno po podłodze i po chwili poczuły się jak u siebie w domu. Jeden z nich usiadł pionowo jak wiewiórka na głowie króla, chwycił kawałek sera w przednie łapki i zaczął skubać go z naiwną i bezczelną miną, bez najmniejszego uszanowania sypiąc królowi na twarz okruchy. Dla znużonego oka i umęczonego ducha była to scena pełna ukojenia i spokoju.
A oto opowieść starca. Prawił on tak:
– Król i Merlin natychmiast odjechali i pędzili naprzód, aż spotkali pustelnika, który był dobrym człowiekiem i wielkim znachorem. Tak więc pustelnik obejrzał wszystkie jego rany i dał dobre maści; król był tam trzy dni i kiedy rany jego zagoiły się tak, że mógł chodzić, ruszyli dalej. A kiedy tak jechali, rzekł Artur: Nie mam miecza. Nie szkodzi, odparł Merlin, tu jest miecz i będzie twoim, jeśli pozwolisz. Tak więc jechali dalej, aż znaleźli się nad jeziorem, którego wody były jasne i szerokie, i pośrodku jeziora ujrzał Artur ramię obleczone białym złotogłowiem, które trzymało w dłoni piękny miecz. Spójrz, rzekł Merlin, oto jest ów miecz, o którym mówiłem. A wtedy ujrzeli pannę, która stąpała po jeziorze. Cóż to za panna?, spytał Artur. To jest Pani Jeziora, rzekł Merlin, a na tym jeziorze jest skała, na której znajduje się najpiękniejsze miejsce na ziemi, a panna ta wkrótce przyjdzie do ciebie, a wtedy rozmawiaj z nią grzecznie, aby miecz ten ci dała. Niezadługo przyszła ta panna do Artura i pozdrowiła go, a on ją nawzajem. Panno, rzekł Artur, cóż to za miecz, ten, który ramię owo trzyma ponad wodą? Dałbym wszystko, aby stał się moim, bo nie mam miecza. Arturze, królu i panie, rzekła panna, to mój miecz i jeśli przyrzekniesz dać mi podarunek, kiedy o niego poproszę, może stać się twoim. Na mój honor, rzekł Artur, dam ci podarunek, jakiego tylko zechcesz. Zgoda, panna na to. Idź do tamtej barki i wiosłując, dopłyń do miecza, zabierz go wraz z pochwą, a ja, kiedy przyjdzie pora, poproszę o podarunek.
Tak więc Artur i Merlin pozsiadali z koni, przywiązali je do dwu drzew i zeszli do łodzi; a kiedy dotarli do miecza, który trzymało ramię, Artur ujął go za rękojeść i zabrał ze sobą. Ramię zaś i dłoń zniknęły pod wodą. Potem dotarli do brzegu i odjechali. A wtedy Artur zobaczył wspaniały namiot. Cóż oznacza ten namiot? To namiot rycerza, rzekł Merlin, z którym stoczyłeś ostatnią walkę, pana Pellinore’a, lecz nie ma go tam; wdał się w potyczkę z jednym z twoich rycerzy, który zwie się Eglam, stoczyli ją, ale wkrótce Eglam uciekł, bo inaczej padłby od ciosów Pellinore’a, który ścigał go aż do Karleonu; niedługo spotkamy się z nim znowu na trakcie. Dobrze powiadasz, odparł Artur, teraz mam już miecz, stoczę z nim walkę i pomszczę się. Panie, nie uczynisz tego, rzekł Merlin, bo rycerz ten znużony jest walką i pogonią, a więc potyczka z nim nie przyniesie ci chwały. A także niełatwo znaleźć równego mu pośród rycerzy żywych; dlatego też radzę ci, pozwól mu przejechać swobodnie, bo wkrótce odda ci on wielką przysługę jako i jego synowie po jego śmierci. Niezadługo też dożyjesz dnia, kiedy z radością oddasz mu swą siostrę za żonę. Na to rzekł Artur: Kiedy go zobaczę, uczynię, jak mi radzisz. Wtedy Artur spojrzał na miecz z wielkim upodobaniem. Co podoba ci się najbardziej, zapytał Merlin, miecz czy pochwa? Wolę miecz, rzekł Artur. Nie jesteś zatem roztropny, odparł Merlin, pochwa bowiem warta jest od miecza dziesięć razy więcej; póki masz pochwę przy sobie, choćbyś odniósł najgorszą ranę, krwi nie stracisz; dlatego też zawsze noś tę pochwę przy sobie. I pojechali do Karleonu, a po drodze spotkali pana Pellinore’a, ale Merlin swoją magiczną sztuką dokonał tego, że Pellinore nie widział Artura i przejechał, nie zamieniwszy z nim ani słowa. Dziwię się, rzekł Artur, że rycerz ów nic nie mówił. Panie, na to Merlin, wszak cię nie widział. Bo gdyby cię widział, nie uszedłbyś mu łatwo. I tak przybyli do Karleonu, a na ich widok rycerze nie posiadali się z radości. A kiedy usłyszeli o przygodach Artura, dziwili się, że samotnie narażać chciał swe życie. Ale wszyscy szlachetni rycerze zgodzili się, że miło jest służyć pod takim wodzem, który jak każdy biedny rycerz naraża swą osobę w wojennej przygodzie.
ROZDZIAŁ 4DOWCIPNY PAN DINADAN
Zdawało mi się, że trudno było prościej i piękniej opowiedzieć tę ciekawą bajkę, ale słyszałem ją tylko raz, i na tym polega cała różnica; kiedy nie była tak znana, inni też na pewno słuchali jej z przyjemnością.
Pan Dinadan Dowcipniś pierwszy ocknął się z drzemki i prędko ożywił towarzystwo żartem dość podłego gatunku. Przywiązał on mianowicie kilka metalowych kubków do ogona psa i puścił go na salę, gdzie biedne zwierzę śmiertelnie przerażone rzucało się we wszystkie strony, a inne psy ze szczekaniem ruszyły za nim, przewracając i druzgocąc wszystko, co spotkały na drodze, czyniąc tym samym ogromne zamieszanie, ogłuszający tumult i zamęt, co rozbawiło wszystkich panów i panie bez wyjątku do tego stopnia, że płakali ze śmiechu, a niektórzy pospadali z krzeseł i tarzali się po podłodze z zachwytu. Zupełnie jak dzieci. Pan Dinadan był tak dumny ze swego wyczynu, że do znudzenia opowiadał wszystkim w kółko, jak wpadł na ten wiekopomny pomysł; i jak zwykle bywa u tego typu dowcipnisiów, śmiał się z niego jeszcze, kiedy już wszyscy przestali. Był tak rozochocony, że postanowił wygłosić mowę. Oczywiście, mowę dowcipną. Chyba nigdy nie słyszałem tylu starych, wysłużonych kawałów splecionych w jednym długim monologu. Było to gorsze od wygłupów naszych ulicznych parodystów, gorsze od cyrkowej klownady. Szczególnie smutno zrobiło mi się, kiedy pomyślałem, że jestem tu tysiąc trzysta lat przed swoim narodzeniem i znowu słucham słabych, płaskich, nadgryzionych zębem czasu dowcipów, od których dostawałem bólu brzucha, kiedy byłem małym chłopcem tysiąc trzysta lat później. I omal mnie to nie przekonało, że nikt jeszcze nic nowego nie wymyślił. Wszyscy śmiali się z tych staroci – ale w końcu zawsze tak się dzieje; zauważyłem to kilka wieków później.
Jednak mój szyderca oczywiście się nie śmiał – mam na myśli mego towarzysza. Nie, słuchał tego z ironiczną miną; zresztą tak samo słuchał wszystkiego. Powiedział, że większość żartów pana Dinadana to stare rupiecie, a reszta to skamieliny przeszłości. Powiedziałem, że „skamieliny” to dobre porównanie; byłem bowiem przekonany, że jedyną właściwą miarą dostojnego wieku niektórych z owych żartów będzie starożytność okresów geologicznych. Lecz moja zgrabna koncepcja bynajmniej nie przemówiła do wyobraźni chłopca, bo w owych czasach nie słyszano jeszcze o geologii. Jednakże zanotowałem sobie w pamięci tę uwagę i umyśliłem sobie, że jeśli całe przedsięwzięcie mi się powiedzie, doprowadzę owo królestwo do właściwego poziomu wykształcenia pod tym względem. Nie należy wyrzucać dobrych towarów na śmietnik tylko dlatego, że rynek nie jest jeszcze gotów na ich przyjęcie.
Teraz powstał pan Kay i, posługując się mną jako paliwem, zaczął rozniecać ogień swojej wyobraźni. Tym razem poczułem, że to nie żarty. Pan Kay opowiadał, jak to spotkał mnie w kraju barbarzyńców, z których wszyscy nosili takie same jak i ja zabawne stroje – stroje zaczarowane, które miały chronić nas od krzywdy zadanej ludzkimi rękami. Jednakże zniszczył moc tego czaru modlitwą i rozsiekł moich trzynastu towarzyszy w trzygodzinnej bitwie, i wziął mnie do niewoli, oszczędzając moje życie tylko po to, by tak niezwykłe dziwowisko wystawione na pokaz wywołać mogło podziw i zdumienie króla i dworu. Cały czas opowiadał o mnie w najbardziej obłudny sposób, jako „potężnym olbrzymie” i „straszliwym potworze sięgającym do nieba”, i „ludożercy uzbrojonym w kły i szpony”, a wszyscy oni nabierali się na tę bujdę jak naiwne dzieci, nikt z nich nie uśmiechnął się przy tym i zdawało się, że nie zauważył jakiejkolwiek sprzeczności pomiędzy moją osobą a wytworami jego rozbuchanej fantazji. Powiedział, że próbując salwować się ucieczką, jednym susem wskoczyłem na czubek drzewa wysokiego na dwieście łokci, ale strącił mnie z niego kamieniem wielkości wołu, który „omal nie potłukł” wszystkich moich kości, a potem zmusił mnie, bym przysiągł, że pojawię się na dworze króla Artura, by wysłuchać wyroku. Zakończył, proponując, by moja egzekucja odbyła się w południe 21 czerwca; i tak mało go to wzruszało, że przerwał, by ziewnąć, zanim wypowiedział tę datę.
Muszę przyznać, że w tym momencie byłem już w okropnym stanie, prawdę mówiąc, nie miałem nawet siły, by śledzić dysputę na temat najlepszej metody mojej egzekucji; przy czym niektórzy wątpili, czy w ogóle będzie możliwa ze względu na moją zaczarowaną szatę. A przecież był to tylko zwyczajny garnitur kupiony za piętnaście dolarów na tandecie. A jednak starczyło mi przytomności umysłu, by zauważyć pewien szczegół, a mianowicie wiele wyrażeń używanych potocznie bez zająknienia przez to dobrane zgromadzenie pierwszych dam i najszlachetniejszych panów tego kraju wywołałoby rumieniec nawet na obliczu Indianina z plemienia Komanczów. Brak delikatności to w tym wypadku słabe określenie. Czytałem jednak Toma Jonesa i Rodericka Randoma oraz inne książki tego typu i wiedziałem, że pierwsze damy i najszlachetniejsi panowie Anglii jeszcze sto lat temu bynajmniej nie przywiązywali większej wagi do czystości mowy ani obyczajów, jakie się za nią kryły; w istocie tak się działo aż do naszego, dziewiętnastego wieku – w którym to stuleciu, mówiąc z grubsza, pojawiły się pierwsze okazy prawdziwej damy i prawdziwego dżentelmena, jakie wydała cała Anglia na przestrzeni wieków – czy też, mówiąc ściślej, Europa. Wyobraźmy sobie, co by się stało, gdyby sir Walter Scott, zamiast wkładać swoje słowa w usta różnych postaci, pozwolił im mówić ich własnym językiem? Rebeka i Ivanhoe oraz łagodna Rowena przemawialiby w sposób, który w naszych czasach zawstydziłby nawet włóczęgę. Jednakże tym, którzy nie zdają sobie sprawy, jak są niedelikatni, wszystko wydaje się delikatne. Współcześni króla Artura nie byli świadomi tego, jak bardzo nieprzyzwoita jest ich mowa, a ja miałem dość przytomności umysłu, by o tym nie wspominać.
Tak bardzo niepokoiło ich moje zaczarowane ubranie, że odetchnęli z ulgą, kiedy w końcu stary Merlin usunął tę przeszkodę całkiem rzeczową uwagą. Powiedział, że dziwi się ich tępocie – dlaczego nie przyszło im do głowy mnie rozebrać? W pół minuty stałem już nagi, jak mnie Pan Bóg stworzył! I, mój Boże, pomyślcie tylko – byłem jedyną osobą w tym towarzystwie, która odczuwała zakłopotanie. Wszyscy inni patrzyli na mnie i mówili o mnie z taką obojętnością, jakbym był główką kapusty. Królowa Ginewra, podobnie jak cała reszta, przyglądała mi się z naiwną ciekawością i stwierdziła, że nigdy nie widziała nikogo, kto by miał podobne nogi. Był to jedyny komplement, jakim mnie obdarzono – jeśli można to nazwać komplementem.
Wreszcie wyniesiono mnie w jedną stronę, a moje budzące trwogę ubranie w drugą. Wepchnięto mnie do ciemnej i wąskiej celi w lochu, gdzie jakieś odpadki ze stołu miały wystarczyć mi za obiad, spleśniała słoma za posłanie, a tłum szczurów za towarzystwo.
ROZDZIAŁ 5DOSKONAŁA MYŚL
Byłem tak zmęczony, że nawet strach nie mógł powstrzymać mnie od snu.
Musiałem spać bardzo długo, bo kiedy się obudziłem, pomyślałem w pierwszej chwili: „Cóż to za zdumiewający sen! Jeszcze chwilka, a powiesiliby mnie, utopili albo spalili na stosie… Zdrzemnę się jeszcze trochę, zanim zbudzi mnie syrena, a wtedy pójdę do fabryki, by porachować się z Herkulesem”.
Ale właśnie wtedy usłyszałem zgrzyt zardzewiałych łańcuchów i rygli, ktoś błysnął mi światłem w oczy i przede mną stanął nie kto inny jak ten trzpiot i ladaco, Clarence! Otworzyłem usta ze zdumienia i dech mi zaparło.
– Co?! – zakrzyknąłem. – Jeszcze tu jesteś!? Zabieraj się razem z resztkami snu, ale to już!
Ale on tylko zaśmiał się beztrosko i zaczął żartować z mego okropnego położenia.
– W porządku – odparłem zrezygnowany. – Niech więc sen toczy się dalej. Ja się nie spieszę.
– Cóż to za sen?
– Co za sen? No, sen o tym, że jestem na dworze króla Artura, postaci, która nigdy nie istniała; i że rozmawiam z tobą, który nie jesteś niczym więcej jak tworem wyobraźni.
– O la la, rzeczywiście! A czy to też sen, że mają cię jutro spalić na stosie? Odpowiedz mi na to!
Przeszył mnie przykry dreszcz. Zrozumiałem, że moja sytuacja staje się w najwyższym stopniu poważna, bez względu na to, czy jest snem, czy nie. Wiedziałem bowiem z doświadczenia, że sny czasem tak intensywnie przypominają rzeczywistość, że zostać spalonym na stosie, nawet we śnie, to bynajmniej nie żarty i należy tego uniknąć za wszelką cenę. Zacząłem więc błagać:
– Ach, Clarence, mój dobry chłopcze, mój jedyny przyjacielu – bo jesteś moim przyjacielem, prawda? Nie opuszczaj mnie; pomóż mi wymyślić jakiś sposób ucieczki z tej strasznej pułapki!
– Co ty opowiadasz?! Ucieczki? Człowieku, korytarze są przecież strzeżone przez uzbrojonych strażników.
– Bez wątpienia, bez wątpienia. Ale ilu ich jest, Clarence? Mam nadzieję, że niewielu.
– Aż dwudziestu. O ucieczce nie ma mowy.
Po chwili rzekł z wahaniem:
– Są też inne, poważniejsze przyczyny.
– Inne? Jakie?
– Cóż, powiadają, och, ale nie śmiem ci się z tego zwierzyć, doprawdy nie śmiem!
– Dlaczego, mój biedny chłopcze, o co chodzi? Dlaczego zbladłeś? Czemu tak się trzęsiesz?
– Och, zaiste, jest po temu przyczyna! Chciałbym ci powiedzieć, ale…
– Śmiało, śmiało, chłopcze, nie bój się, powiedz!
Zawahał się. Z jednej strony obawiał się wyjawić tajemnicę, z drugiej coś go pchało, by ją zdradzić; potem podkradł się do drzwi i nasłuchując, wyjrzał przez dziurkę, wreszcie podpełznął do mnie, przyłożył mi usta do ucha i wyjawił straszliwą tajemnicę szeptem, z drżeniem i obawą kogoś, kto wkracza na zakazany teren i mówi o rzeczach, których lada wspomnienie może grozić śmiercią.
– Merlin w swojej złości rzucił czar na te lochy i w całym królestwie nie ma człowieka, który spróbowałby przekroczyć z tobą ich granice. A teraz niech Bóg się nade mną zlituje! Och, i ty bądź dla mnie dobry, zlituj się nad biednym chłopcem, który ci dobrze życzy! Bo jeśli mnie zdradzisz, będę zgubiony!
Po raz pierwszy od dłuższego czasu roześmiałem się z ulgą i wykrzyknąłem:
– Merlin rzucił czar! Merlin, doprawdy! Ten stary szarlatan, ten bełkoczący stary osioł? Brednie, czyste brednie, największe brednie pod słońcem! Mój Boże, doprawdy zdaje mi się, że to najbardziej dziecinne, idiotyczne, siejące ciemnotę i trwogę zabobony… Ach, przeklęty Merlin!
Zanim jednak skończyłem, Clarence osunął się na kolana i wyglądało, że traci zmysły z przerażenia.
– Ach, strzeż się! To straszne słowa! Jeśli dalej będziesz tak mówił, te mury mogą się na nas zwalić! Odwołaj, coś powiedział, zanim będzie za późno!
Ta dziwna scena nasunęła mi pewną dobrą myśl i moja głowa zaczęła intensywnie pracować. Jeśli wszyscy tu tak szczerze jak Clarence obawiali się tego, co Merlin podawał za czary, z całą pewnością człowiek z wyższej cywilizacji, taki jak ja, powinien być dość sprytny, by wymyślić jakiś sposób wykorzystania owego stanu rzeczy. Myślałem i myślałem, aż powziąłem pewien plan. Potem powiedziałem:
– Wstawaj. Opanuj się. Spójrz mi w oczy. Czy wiesz, dlaczego się śmiałem?
– Nie, ale na litość boską, nie czyń tego więcej!
– Cóż, powiem ci, czemu się śmiałem. Bo sam jestem czarodziejem!
– Ty! – Chłopiec cofnął się o krok, łapiąc oddech, bo wiadomość ta spadła na niego zbyt nagle, ale jego mina zmieniła się i zaczął spoglądać na mnie z wielkim szacunkiem. Zwróciłem na to uwagę, zrozumiałem bowiem, że w tym domu obłąkanych szarlatan nie musiał uprzednio cieszyć się sławą; ludzie byli gotowi uwierzyć mu na słowo. Podjąłem temat:
– Znam Merlina od siedmiuset lat i on…
– Siedmiuset…
– Nie przerywaj. Umierał i ożywał trzynaście razy, i za każdym razem występuje pod nowym nazwiskiem: raz jako Smith, innym razem Jones, Robinson, Jackson, Peters, Haskins, Merlin, zawsze pod nowym pseudonimem. Znałem go w Egipcie trzysta lat temu; znałem w Indiach lat temu pięćset; ciągle plecie swoje głupstwa i wchodzi mi w drogę, gdziekolwiek się zjawię, mam go szczerze dosyć. Wielki mi z niego czarodziej! Zna kilka starych pospolitych sztuczek, ale nigdy nie poznał podstaw i już się ich nie nauczy. Dobry jest na prowincji, na jeden wieczór, wiadomo, ale przysięgam, nie może uchodzić za eksperta, w każdym razie nie tam, gdzie są prawdziwi artyści. Słuchaj no, Clarence, pamiętaj, że zawsze będę twoim przyjacielem, ty zaś bądź moim. Chcę, żebyś oddał mi pewną przysługę. Chciałbym, byś zaniósł królowi wiadomość, że ja sam jestem czarodziejem, a przy tym Najwyższym Wielkim Mukamukiem i wodzem plemienia; i chcę, żebyś dał mu do zrozumienia, że właśnie po cichu przygotowuję tutaj małą katastrofę na wypadek, gdyby projekt pana Kaya został przeprowadzony i stała mi się najmniejsza krzywda. Wtedy w królestwie jego poleje się wiele krwi. Czy zaniesiesz tę wiadomość królowi?
Biedny chłopiec nie mógł wydusić z siebie ani słowa. Był tak przerażony, że zupełnie stracił tupet i odwagę, aż przykro było patrzeć. Ale solennie obiecał mi zrobić wszystko, mnie zaś kazał obiecywać kilka razy, że pozostanę jego przyjacielem i nigdy nie zwrócę się przeciw niemu ani nie rzucę nań żadnego czaru. Potem wycofał się, opierając ręką o ścianę, jakby zrobiło mu się słabo.
Natychmiast przyszła mi do głowy pewna myśl: jakże byłem nieostrożny! Kiedy chłopiec przyjdzie do siebie, zacznie się dziwić, dlaczego tak wielki czarodziej jak ja błaga kogoś takiego jak on, by pomógł mu wydostać się z więzienia; zastanowi się nad tym, skojarzy jedno z drugim i zrozumie, że jestem szarlatanem.
Dumałem nad tym mimowolnym błędem przez całą godzinę, robiąc sobie gorzkie wyrzuty. Ale w końcu uświadomiłem sobie nagle, że istoty tu napotkane są jak zwierzęta i nie rozumują; brak im umiejętności kojarzenia, a z ich mowy wynika, że nie widzą w niczym sprzeczności. I uspokoiłem się.
Ale tak to już bywa na tym świecie, że kiedy człowiek jest spokojny, zawsze znajdzie sobie powód do zmartwienia. Przyszło mi do głowy, że popełniłem jeszcze drugi błąd: posłałem chłopca do jego przełożonych z alarmującą wiadomością – że kiedy mi się spodoba, gotów jestem wywołać katastrofę; otóż ludzie, którzy najłatwiej wierzą w cuda, są również najbardziej spragnieni ich widoku; przypuśćmy, że zechcą, bym pokazał im jakąś próbę swoich sił magicznych? Przypuśćmy, że musiałbym wyjawić, jaka to będzie katastrofa? Tak, popełniłem błąd: najpierw powinienem wymyślić tę katastrofę. Co mam robić? Co powiedzieć, żeby zyskać trochę czasu? Znowu byłem w kłopocie, i to bardzo poważnym… Oto kroki!… nadchodzą. Gdybym miał jedną chwilę do namysłu… Dobrze, już mam. W porządku.
Chodziło o zaćmienie. Przyszło mi do głowy w samą porę, jak to Kolumb i Cortés, i inni ludzie tego rodzaju posługiwali się zaćmieniem jako niezawodnym atutem w kontaktach z dzikusami, i dostrzegłem w tym swoją szansę. Teraz sam mogę się tym posłużyć; i trudno będzie posądzić mnie o plagiat, bo wykorzystam go około tysiąca lat wcześniej od tych wytrawnych graczy.
Wszedł Clarence, stropiony, zaniepokojony, i powiedział:
– Przesłałem wiadomość jak najśpieszniej naszemu najjaśniejszemu panu i od razu wezwał mnie przed swoje oblicze. Był przerażony i wstrząśnięty do szpiku kości, i chciał wydać rozkaz, by cię natychmiast uwolniono, ubrano w piękne szaty i umieszczono w komnacie stosownej dla osoby twojej miary; ale przyszedł Merlin i wszystko popsuł; przekonał króla, że jesteś obłąkany i nie wiesz, co mówisz. Powiedział, że twoje groźby to głupstwa i puste przechwałki. Długo debatowali, ale w końcu Merlin zaśmiał się szyderczo: „Dlaczego nie powiedział, jakąż to śmiałą katastrofę nam szykuje? Zaiste, powiadam ci, mości królu, że sam nie wie jaką”. Tą niespodziewaną ripostą zamknął usta królowi, który nie potrafił odeprzeć argumentu, i pełen niechęci i wstrętu, że taką niegrzeczność ci czyni, błaga cię, abyś zrozumiał jego kłopotliwą sytuację i powiedział, jaką też katastrofę masz na myśli, jeśli już uczyniłeś postanowienie co do jej pory i natury. Och, błagam, nie zwlekaj; teraz wszelka zwłoka oznaczałaby podwojenie i potrojenie niebezpieczeństwa, jakie cię tu otacza. Och, bądź roztropny i powiedz, jaka to katastrofa!
Pozwoliłem, by cisza spotęgowała się tak, by wywołać większe wrażenie, i powiedziałem:
– Jak długo siedzę zamknięty w tej norze?
– Zamknięto cię pod koniec wczorajszego dnia. Teraz jest dziewiąta rano.
– Niemożliwe! Więc musiałem dobrze spać. Dziewiąta rano! A jednak wygląda tak, jakbyśmy mieli północ. Jest zatem dwudziesty czerwca?
– Dwudziesty, tak.
– I mają mnie spalić żywcem jutro?
Chłopiec zadrżał.
– O której godzinie?
– W samo południe.
– A więc słuchaj, powiem ci, co masz mówić.
Zaczerpnąłem oddech i stałem nad tym drżącym chłopcem całą minutę w naładowanej grozą ciszy; potem zaś głębokim, miarowym, złowróżbnym głosem zacząłem mówić, stopniowo i dramatycznie potęgując napięcie, aż wreszcie tonem tak podniosłym i szlachetnym jak nigdy w życiu, oświadczyłem:
– Wracaj i powiedz królowi, że właśnie w samo południe okryję cały świat czarną ciemnością północy; zasłonię słońce, które nigdy już nie zaświeci; owoce ziemi zgniją z braku światła i ciepła, a ludy ziemi powymierają z głodu, tak że nikt nie pozostanie przy życiu!
Sam musiałem wynieść chłopca, bo padł zemdlony. Przekazałem go żołnierzom i wróciłem do swej celi.
ROZDZIAŁ 6ZAĆMIENIE
W ciemności i ciszy zacząłem uświadamiać sobie coraz mocniej grozę swego położenia. Wiedzieć o czymś to mało: dopiero kiedy to sobie uświadomimy, nabiera żywej barwy. Usłyszeć, że komuś wbito sztylet w serce, a zobaczyć to na własne oczy, to wielka różnica. W ciemności i ciszy świadomość, że jestem w śmiertelnym niebezpieczeństwie, nabierała coraz głębszego znaczenia; to, co można nazwać uzmysłowieniem tego faktu, powoli wpełzało w moje życie, przenikając mnie zimnym dreszczem.
Istnieje jednak błogosławiony mechanizm natury, który sprawia, że kiedy tylko temperatura ludzkiego ciała osiągnie odpowiednio niski stopień, następuje zwrot i człowiek na nowo nabiera sił. Pojawia się nadzieja, a z nią dobry humor i jesteśmy w stanie zrobić coś dla polepszenia swej sytuacji, jeśli to tylko możliwe. Kiedy nadszedł taki moment, był to prawdziwy przeskok nastroju. Powiedziałem sobie, że zaćmienie z pewnością mnie uratuje, a poza tym uczyni mnie człowiekiem najpotężniejszym w królestwie. I od razu moja temperatura podskoczyła do najwyższej kreski, przeganiając wszystkie obawy. Byłem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Z niecierpliwością oczekiwałem dnia jutrzejszego, tak bardzo chciałem przeżyć swój wielki triumf i stać się obiektem podziwu i szacunku całego narodu. Poza tym byłem pewien, że i w sensie finansowym urządzi mnie to znakomicie.
Tymczasem, głęboko zepchnięta na dno, w mojej świadomości tkwiła jednak pewna myśl, a mianowicie niejasne przekonanie, że kiedy ten zabobonny naród dowie się, jaką to katastrofę mu szykuję, spróbuje pertraktacji. Tak więc, kiedy usłyszałem odgłos kroków, myśl ta powróciła i powiedziałem do siebie: „Z całą pewnością chodzi o kompromis; cóż, jeśli będzie dobry, zgodzę się, ale jeśli nie – ani na cal nie ustąpię i wygram wszystkie atuty, które mam w ręku”.
Drzwi się otwarły i pojawili się strażnicy. Ich przywódca rzekł:
– Chodź z nami! Stos już gotowy.
Stos! Siły mnie opuściły i omal nie upadłem. W takiej chwili trudno jest złapać oddech, tak nas coś za gardło ściska, ale kiedy tylko mogłem przemówić, powiedziałem:
– Ależ to pomyłka. Egzekucja ma się odbyć jutro.
– Rozkaz zmieniono; przesunięto ją o jeden dzień. Pospiesz się!
Byłem zgubiony. A więc nie ma dla mnie ratunku. Oszołomiony i osłupiały nie panowałem już nad sobą. Zacząłem kręcić się w kółko jak wariat, więc żołnierze pochwycili mnie i wywlekli z celi, a potem pociągnęli za sobą labiryntem podziemnych korytarzy, aż wreszcie znaleźliśmy się na świeżym powietrzu w jaskrawym blasku światła dziennego. Kiedy wstąpiliśmy na rozległy wewnętrzny dziedziniec zamku, doznałem wstrząsu, bo pierwszą rzeczą, jaka rzuciła mi się w oczy, był stos stojący pośrodku, a obok niego wiązki chrustu na podpałkę i zakonnik. Po czterech stronach podwórza wznosiły się rząd za rzędem usadowione tłumy, tworząc pochyłe tarasy skrzące się żywymi barwami strojów. Król i królowa siedzieli na tronach, oczywiście na najbardziej widocznym miejscu.
Na ogarnięcie tego wzrokiem wystarczyła sekunda. W następnej chwili Clarence wyśliznął się z tłumu i zaczął szeptać mi coś do ucha z oczyma pełnymi triumfu i radości. Powiedział:
– To przeze mnie cała ta zmiana! Otóż, kiedy wyjawiłem im, jaką to katastrofę nam szykujesz, i zobaczyłem, jak straszną wywołała trwogę, zrozumiałem, że musimy działać! A zatem zręcznie dałem do zrozumienia temu i owemu, że twoja władza nad słońcem nie osiągnie pełni aż do jutra rano; a więc, żeby uratować słońce i cały świat, muszą cię zabić już dzisiaj, kiedy dopiero planujesz swoje zaklęcia i nie mają one jeszcze czarodziejskiej mocy. Mój Boże, było to czyste kłamstwo, całkiem nieszkodliwe zmyślenie, ale gdybyś widział, jak szybko dali się na to złapać, w straszliwej trwodze przyjmując je jak zbawienie zesłane z nieba; a ja cały czas najpierw śmiałem się w kułak, widząc, jak tanim sposobem dali się oszukać, a potem chwaliłem Boga za to, że pozwolił najskromniejszemu ze swoich stworzeń przyczynić się do ratowania twego życia. Ach, mieliśmy szczęście! Nie musisz słońcu robić żadnej krzywdy, nie zapomnij o tym, nie zapomnij, na mą duszę! Sprowadź tylko odrobinkę ciemności, pamiętaj, maleńką odrobinkę, i na tym koniec. To wystarczy. Zrozumieją, że skłamałem, zapewne nieświadomie, a kiedy padnie pierwszy cień na ziemię, zobaczysz, jak oszaleją ze strachu! A wtedy uwolnią cię i okrzykną swoim panem! A więc ruszaj ku zwycięstwu! Ale pamiętaj, ach, mój przyjacielu, błagam cię, pamiętaj o mojej prośbie i nie rób słońcu żadnej krzywdy. Zrób to dla mnie, twego prawdziwego przyjaciela.
Ledwie wykrztusiłem coś z gardła ściśniętego rozpaczą i żalem. Wybąkałem, że nie zniszczę słońca; za co oczy chłopca odpłaciły mi tak głęboką miłością i wdzięcznością, że nie śmiałem powiedzieć mu, iż jego pełna dobrej woli głupota posłała mnie na śmierć i zgubę.
Podczas gdy żołnierze eskortowali mnie przez podwórze, cisza była tak głęboka, że gdybym miał związane oczy, przypuszczałbym, że jestem sam, a nie otoczony czterotysięcznym tłumem ludzi. Wśród tego zbiorowiska nie dostrzegłem żadnego ruchu – byli sztywni jak kamienne posągi i równie bladzi; na wszystkich obliczach malowała się zgroza. Cisza trwała dalej, kiedy przywiązywano mnie do stosu łańcuchem i kiedy zaczęto starannie układać jedne na drugich wiązki chrustu wokół moich kostek, kolan, ud i całego ciała. Potem nastąpiła przerwa i jeszcze większa cisza, jeśli to w ogóle było możliwe, i u moich stóp przyklęknął mężczyzna z płonącą pochodnią; pełen napięcia tłum pochylił się naprzód, wpatrzony, nieświadomie unosząc się z miejsc; zakonnik podniósł ręce nad mą głowę, a oczy ku niebu i zaczął mówić po łacinie; w tej postawie mruczał jeszcze jakiś czas przez nos, a potem przerwał. Poczekałem dwie lub trzy minuty, potem zerknąłem w górę – stał jak skamieniały. Wiedziony wspólnym odruchem tłum powoli powstał, wpatrując się w niebo. Spojrzałem w górę, niech mnie kule biją, zaczynało się zaćmienie! Krew zagotowała mi się w żyłach. Byłem jak odrodzony! Smuga ciemności powoli ogarniała tarczę słońca, a moje serce biło coraz mocniej, całe zaś zgromadzenie, łącznie z księdzem, wpatrywało się nieruchomo w niebo. Wiedziałem, że spojrzenia następnie zwrócą się na mnie. Kiedy tak się stało, byłem gotów. Przybrałem najwspanialszą w życiu pozę, wyciągając ramię ku słońcu. Efekt był bardzo szlachetny. Widać było, jak dreszcz falą przechodzi po tłumie. Zabrzmiały dwa okrzyki, jeden tuż za drugim:
– Przyłóż pochodnię!
– Zakazuję!
Pierwszy padł z ust Merlina, drugi króla. Merlin porwał się z miejsca – żeby przyłożyć pochodnię, jak mi się zdawało. Powiedziałem:
– Nie ruszaj się. Jeśli ktokolwiek się poruszy, nawet król, bez mego pozwolenia, spuszczę na niego pioruny i błyskawice!
Tłum potulnie opadł na krzesła, tak właśnie, jak się spodziewałem. Merlin zawahał się na chwilę, a ja przez ten czas czekałem jak na szpilkach. Potem usiadł, a ja wziąłem głęboki oddech; wiedziałem bowiem, że teraz jestem panem sytuacji. Król rzekł:
– Miej litość, szlachetny panie, i nie rób więcej eksperymentów w tej najniebezpieczniejszej materii, bo sprowadzisz nieszczęście. Powiedziano nam, że twoja władza nie osiągnie pełni aż do ranka, ale…
– Wasza Wysokość sądzi, że doniesienie to mogło być kłamstwem? – Było kłamstwem.
Wywołało to ogromne wrażenie: ze wszystkich stron podniosły się ręce w błaganiu o litość, a król aż zachwiał się pod naporem nalegań, żeby za wszelką cenę przekupić mnie i powstrzymać nieszczęście. Zgodził się natychmiast. Powiedział:
– Szanowny panie, podaj nam swoje warunki, nawet jeśli to ma być połowa królestwa, ale odpędź katastrofę, oszczędź słońce!
A zatem majątek miałem już w kieszeni, za moment dobiję targu, ale nie mogłem powstrzymać zaćmienia – o tym nie mogło być mowy. Więc poprosiłem o czas do namysłu. Król rzekł:
– Jak długo, ach, jak długo, dobry panie? Miej litość; patrz, co chwila robi się ciemniej. A zatem?
– Niedługo. Pół godziny, może godzinę.
Setki głosów podniosły się w proteście, ale ja nie mogłem skrócić tego czasu, bo nie pamiętałem, jak długo trwa całkowite zaćmienie. W każdym razie sytuacja stała się kłopotliwa i chciałem się dobrze zastanowić. Coś z tym zaćmieniem było nie w porządku i mocno mnie niepokoiło. Jeśli nie to zaćmienie miałem na myśli, skąd mam zgadnąć, czy to rzeczywiście szósty wiek, czy nic innego jak sen? Mój Boże, gdybym tylko mógł dowieść, że to sen! Błysnęła mi nowa nadzieja. Jeśli chłopiec miał rację co do daty, i z pewnością mieliśmy dwudziestego czerwca, nie mógł to być szósty wiek naszej ery. W wielkim podnieceniu dotknąłem rękawa zakonnika i zapytałem go, jaki mamy dzień miesiąca.
Niech go diabli, powiedział, że dwudziesty pierwszy! Kiedy to usłyszałem, zrobiło mi się zimno. Zacząłem go pytać, czy się przypadkiem nie myli, ale nie miał wątpliwości: wiedział na pewno, że to dwudziesty pierwszy. A więc mój trzpiot i ladaco znowu wszystko poplątał! Zaćmienie przypadło o właściwej porze. Sam to sprawdziłem już na początku, na pobliskim słonecznym zegarze. Tak, z całą pewnością byłem na dworze króla Artura i powinienem uczynić wszystko, co w mojej mocy, by właściwie rozegrać swoją kartę.
Ciemność stopniowo narastała, a ludzie byli coraz bardziej niespokojni. Powiedziałem:
– Zastanowiłem się, mości królu. Postanowiłem dać wam nauczkę. Pozwolę teraz, by ciemność wzrastała i noc ogarnęła cały świat. Ale czy słońce zasłonię na dobre, czy jego światło przywrócę, zależy tylko od ciebie. Oto moje warunki: pozostaniesz królem we wszystkich swoich włościach i zachowasz wszystkie zaszczyty i honory, jakie należą się osobie królewskiej; ale mianujesz mnie na stałe swoim głównym ministrem, powierzając mi władzę wykonawczą, a za me usługi obdarzysz mnie jednym procentem faktycznego wzrostu dochodu ponad jego obecną wysokość, jaki uda mi się wytworzyć dla twojego państwa. Jeśli nie uda mi się z tego wyżyć, nie będę nikogo prosił o awans. Czy to wystarczy?
Rozległ się potężny grzmot oklasków, a ponad nie wzbił się głos króla:
– Precz z kajdanami i puśćcie go wolno! I wszyscy, jak was tu widzę, od hołyszów do wielmożów, złóżcie mu hołd, bo stał się prawą ręką króla, obleczoną w autorytet i władzę, a jego miejsce jest na najwyższym stopniu tronu! A teraz odpędź noc, sprowadź z powrotem światło i radość, tak aby cały świat mógł cię błogosławić!
Na to ja:
– Poniżenie prostego człowieka przed światem to nic takiego; ale byłoby obelgą wobec króla, gdyby ci, co widzieli jego ministra nagim, nie zobaczyli go uwolnionego od wstydu. Czy mógłbym prosić, by zwrócono mi ubranie…
– Nie jest bynajmniej stosowne – przerwał król. – Przynieście inny strój; ubierzcie go w strój książęcy!
Moja koncepcja była prawidłowa. Chciałem zachować dotychczasowy stan rzeczy, dopóki nie nastąpi kompletne zaćmienie, inaczej znowu próbowaliby skłonić mnie do rozpędzenia ciemności i oczywiście nie mógłbym tego uczynić. Posyłając ich po ubranie, zyskiwałem na czasie, ale i tak nie dosyć. Musiałem więc znaleźć inny wykręt. Powiedziałem, że byłoby całkiem naturalne, gdyby król zmienił zdanie i w pewnym sensie pożałował decyzji powziętej w chwili podniecenia; dlatego pozwolę, by ciemność przez pewien czas wzrastała, a jeśli król zdania nie zmieni, rozpędzę ciemności. Taki układ nie zadowolił ani króla, ani nikogo innego, ale musiałem trzymać się raz powziętej strategii.
Robiło się coraz ciemniej i coraz czarniej, podczas gdy ja z trudem wpychałem swoje ciało w dziwaczny strój z szóstego wieku. Wreszcie zapanowały ciemności egipskie i tłum wydał jęk zgrozy, kiedy poczuł chłodne podmuchy niesamowitej nocy i dostrzegł, jak na niebie pojawiają się migocące gwiazdy. Wreszcie nastąpiło kompletne zaćmienie, które napełniło mnie radością, ale wszystkich innych rozpaczą; co było całkiem naturalne. Powiedziałem:
– Król milczeniem podtrzymał warunki.
Potem podniosłem rękę w górę – stałem tak przez chwilę – i wreszcie powiedziałem ze straszliwym namaszczeniem: – Niech czar pryśnie i zniknie, nie czyniąc szkody!
Wśród głębokich ciemności i grobowej ciszy nie odezwał się żaden głos. Ale kiedy w chwilę potem ukazał się srebrny skrawek słońca, zgromadzenie rozproszyło się z wielkim krzykiem i zaczęło napierać na mnie falą, tak że o mało mnie nie zgnietli, każdy bowiem chciał wyrazić swoją wdzięczność i błogosławieństwo; oczywiście Clarence nie był w tym tłumie ostatni.
ROZDZIAŁ 7 WIEŻA MERLINA