Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
"— Trzymam zakład o dwadzieścia tysięcy funtów sterlingów z każdym, kto chce, iż odbędę podróż naokoło świata w 80 dniach, co czyni tysiąc dziewięćset dwadzieścia godzin, czyli piętnaście tysięcy dwieście minut. Czy zgadzacie się panowie? (...) — Dziś wieczór — potwierdził pan Fogg i, wyjąwszy kalendarzyk z kieszeni, dodał: — ponieważ dziś mamy środę, drugiego października, powinienem wrócić do Londynu, do tego salonu, w sobotę dnia 21 grudnia, wieczorem o godzinie 8-mej minut 45; w przeciwnym razie 20 tysięcy funtów sterlingów, złożonych u braci Baring, należą do was, panowie. Oto czek! (...) Na twarzy jego przeciwników malowało się wzruszenie; nie przerażała ich wielkość sumy zakładowej, ale na myśl, iż przystali na tak nierówną walkę, odczuwali rodzaj skrupułu." (fragment) Tagi: klasyka, bestseller, przygodowa
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 219
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Phileas Fogg, zachwycony Obieżyświatem, przyjmuje go do służby.
W roku 1872 dom pod numerem 7-ym przy Saville-row Burlington Garden, w którym w roku 1814 zmarł Sheridan, był zamieszkany przez Phileasa Fogg, członka londyńskiego Reform-Clubu, osobistości wybitnej i wielce oryginalnej.
Będąc synem słynnego mówcy angielskiego, Phileas Fogg był istotą zagadkową, o której, prócz tego, iż odznaczał się elegancją i urodą, nic więcej nie wiedziano. Mówiono, iż jest podobnym do Byrona, naturalnie tylko z budowy głowy. Był to Byron z wąsami i faworytami; Byron, nie podlegający żadnym cierpieniom, który mógłby żyć sto lat, nie starzejąc się zupełnie.
Anglik z pierwszego rzutu oka, Phileas Fogg nie wyglądał jednakże na Londyńczyka. Nie widziano go nigdy ani na giełdzie, ani w banku, ani w żadnym kantorze na City. Nigdy na kanałach lub portach londyńskich nie ukazały się statki jego. Pan ten nie należał do żadnego komitetu administracyjnego; nie był on ani kupcem, ani przemysłowcem, ani też rolnikiem. Nie zajmował się żadnymi instytucjami publicznemi: ani instytucją królewską Wielkiej Brytanii, ani londyńską, ani instytucją rękodzielników, ani instytucją literacką Wschodu, ani instytucją prawa, ani nawet sztuk pięknych i nauk, będącej pod opieką Jej Królewskiej Mości. Nie należał wreszcie do żadnego stowarzyszenia, których tak wiele posiada stolica Anglii, zaczynając od stowarzyszenia Armonica aż do stowarzyszenia Pomologicznego, założonego w celu wyniszczenia szkodliwych owadów. Phileas Fogg był członkiem Reform-Clubu i działalność jego na tym się kończyła. Niech nikogo to nie dziwi, iż osoba tak zagadkowa zaliczoną została do członków tego poważnego Stowarzyszenia. Przyjęto go dzięki poleceniu »Braci M. M. Baring«, u których miał otwarty kredyt.
Czy Phileas Fogg był bogatym? Niewątpliwie. Ale w jaki sposób zdobył majątek, o tym najlepiej wtajemniczeni nie wiedzieli; a do niego samego nikt nie ośmielił się zwrócić z podobnym zapytaniem.
Nie był rozrzutnym, ani też skąpym, gdyż chętnie spieszył z datkami, gdy szło o rzecz szlachetną lub użyteczną. Czynił to zwykle po cichu, bezimiennie. Phileas Fogg nie należał do ludzi towarzyskich. Mówił bardzo mało i wydawał się osobnikiem nader tajemniczym. Czy pan Fogg podróżował kiedy? Takby przypuścić należało, gdyż nikt nie znał lepiej od niego wszystkich części świata. Nie było miejsca nawet najbardziej oddalonego, o któremby nie mógł udzielić szczegółowych objaśnień. Nieraz, kilku słowy, krótko i jasno wypowiedzianymi, zbijał wiadomości krążące w klubie o zaginionych podróżnikach. Wynajdywał prawdziwe przyczyny i słowa jego zwykle się sprawdzały, jak gdyby był jasnowidzącym. Faktem jednak było, iż w przeciągu wielu lat p. Fogg nie opuszczał Londynu. Nigdzie też nie bywał i ci, co go znali bliżej, utrzymywali, iż odbywał codziennie jedną tylko drogę, a mianowicie: z domu do klubu, a z klubu do domu.
Jedyną jego rozrywką było odczytywanie dzienników i grywanie w wista. Grywał zazwyczaj szczęśliwie, a wygraną przeznaczał na cele dobroczynne. Gra sama przez się wydawała mu się walką, w której przeszkody pokonywał z niewzruszonym spokojem, cechującym całą jego naturę. O jego rodzinie nie wiedziano nic, ani też o krewnych i przyjaciołach; mieszkał samotnie we własnym domu przy Saville-row; do usługi miał jednego służącego. Obiad i śniadanie spożywał w klubie, samotnie, o jednej i tej samej godzinie, na jednym i tym samem miejscu, nie zwracając uwagi na otoczenie. Dziesięć godzin na dobę spędzał u siebie, dokąd wracał zwykle o północy, resztę zaś czasu przepędzał w klubie. Wyjątkowe miał tam względy. Wybierano dlań najlepsze potrawy, które podawano na najwykwintniejszej porcelanie i najcieńszym obrusie. Wytworne wina podawano mu w najdroższych kielichach. Jeżeli życie prowadzone w ten sposób można nazwać dziwacznym, to dziwaczność ta, przyznać trzeba, była bardzo wygodną.
Dom przy ulicy Saville-row, chociaż nie był zbytkownie urządzony, posiadał jednakże wszelkie wygody. Od jedynego swego sługi pan Fogg wymagał punktualności i niezwykłej sumienności. Tego właśnie dnia, a było to 29 października, odprawił Jamesa Forstera z powodu, iż podał mu wodę do golenia o 3 stopnie za chłodną. Oczekiwał właśnie przybycia nowego sługi, który miał się zjawić o 2-giej lub o wpół do 12-tej.
Phileas Fogg, z rękoma opartymi na kolanach, z głową podniesioną, śledził wskazówki zegara, pokazującego godziny, minuty, sekundy, dnie i pory roku. Gdy zegar uderzył oznaczoną godzinę, pan Fogg powstał, by udać się do klubu. W tej chwili zapukano do drzwi, był to zwolniony ze służby James Forster.
— Nowy lokaj przyszedł — oznajmił.
Człowiek mniej więcej lat trzydziestu ukazał się we drzwiach.
— Jesteś Francuzem i nazywasz się John? — spytał go Phileas Fogg.
— Nazywam się Jan, do usług — odrzekł nowoprzybyły — Jan Obieżyświat. Sądzę, że jestem uczciwym człowiekiem panie, i uprawiam kilka rzemiosł. Byłem wędrownym śpiewakiem, ujeżdżaczem cyrkowym, linoskokiem, później zostałem nauczycielem gimnastyki, a następnie, by się stać pożyteczniejszym społeczeństwu — sierżantem. Pięć lat minęło od chwili opuszczenia Francji i, chcąc zakosztować życia rodzinnego, zgodziłem się za lokaja w Anglii. Obecnie jestem bez miejsca i, dowiedziawszy się, iż u pana wakuje posada, przyszedłem ofiarować mu swoje usługi.
— Podobasz mi się Obieżyświecie. Polecono mi cię. Czy znasz moje wymagania?
— Tak, panie.
— Dobrze więc, któraż teraz godzina?
— Jedenasta minut dwadzieścia dwie — odpowiedział Obieżyświat — wyciągając z kieszeni olbrzymi zegarek srebrny.
— Zegarek twój się spóźnia — oznajmił pan Fogg.
— Wybacz pan, ale to niemożliwe.
— Spóźniłeś się o cztery minuty. Mniejsza z tym. Od tej więc chwili, t. j. w środę, dnia 2 października 1872 r., o godzinie 2-giej minut dwadzieścia dziewięć rano, przyjmuję cię do służby. — Rzekłszy to, pan Fogg powstał, włożył kapelusz na głowę i wyszedł, nie wypowiedziawszy słowa.
Obieżyświat niebawem usłyszał dwukrotne trzaśnięcie drzwiami. Jednymi wychodził jego nowy pan, drugiemi zaś poprzednik jego James Forster.
Obieżyświat pozostał sam jeden w mieszkaniu.
Ideał Obieżyświata.
Na honor, pomyślał sobie Obieżyświat, trochę zbity z tropu, u pani Fussaud znałem osoby bardzo do mego nowego pana podobne.
Trzeba dodać, iż »osoby« pani Fussaud były to figury z wosku, łudząco naśladujące żywych ludzi. Podczas krótkiej rozmowy Obieżyświat badał swego nowego pana. Był to mężczyzna około lat 40 liczący, o wyglądzie szlachetnym, wzrostu słusznego, niezbyt otyły, o blond włosach i faworytach, o twarzy bladej i pięknych zębach. Odznaczał się równowagą umysłu, spokojny, flegmatyczny, z okiem jasnym, badawczem, był skończonym typem Anglika o zimnej krwi, tak często spotykanym w Połączonem Królestwie.
W każdym położeniu zachowywał równowagę. Siły swe fizyczne bardzo oszczędzał. Wybierał zawsze najkrótszą drogę, unikał wszelkich zbytecznych ruchów, nigdy się niczym nie przejmował, ani też wzruszał. Nigdy się nie spieszył, zawsze w porę przychodził. Żył samotnie, zdala od stosunków społecznych.
Co do Jana, zwanego Obieżyświatem, był to Paryżanin z krwi i kości, od pięciu lat mieszkał w Anglii, pełnił obowiązki lokaja, na próżno poszukując pana, do którego mógłby się przywiązać. Obieżyświat nie miał nic wspólnego z Frontillem lub Mascarillem, typem śmiesznego lokaja, o wysokich plecach i zadartym nosie. Był to chłopak poczciwy, o miłej powierzchowności, wydatnych ustach, dobry i uczynny. Oczy miał niebieskie, cerę zdrową, twarz dość pełną, pierś szeroką i muskuły doskonale przez gimnastykę wyćwiczone. Włosy miał bujne, koloru ciemnego. Podczas gdy starożytni rzeźbiarze posiadali 28 sposobów układania włosów Minerwy, on posiadał tylko jeden jedyny, a mianowicie trzy przesunięcia grzebieniem i fryzura była skończoną. Czy dwa tak różne charaktery, pana i sługi, zgodzą się wzajemnie? Obieżyświat nie mógł na to odpowiedzieć. Przepędziwszy burzliwie swą młodość, marzył o spokoju. Słysząc wiele o systematyczności angielskiej i przysłowiowym spokoju dżentelmanów, przybył szukać szczęścia w Anglii. Ale dotychczas los mu nie sprzyjał, nigdzie nie mógł długo zagrzać miejsca. Zmienił już dziesięciu panów, gdyż wszyscy nie odpowiadali jego upodobaniom. Byli to bowiem fantastycy, amatorzy przygód i podróży. Ostatni jego pan, młody lord Longsferry, członek parlamentu, po spędzeniu nocy w restauracji, wracał do domu niesiony wpół przez policjanta. Wobec tego służący uczynił kilka uwag swemu panu, za co został uwolniony ze służby. Dowiedziawszy się, iż pan Fogg poszukuje służącego, zasięgnął wiadomości o sposobie prowadzenia się tego pana. Osoba, której życie było tak regularne, która nigdy nie podróżowała, nie oddalała się z domu, przypadła mu bardzo do gustu. Zaofiarował swe usługi i, jak już wiadomo, został przyjęty. Pozostawszy sam w mieszkaniu po odejściu pana Fogg, Obieżyświat począł się rozglądać po całym domu. Nic nie uszło jego uwagi, od piwnic aż do strychu. Bardzo mu się wszystko w tym surowym, czystym i wygodnie urządzonym domu podobało. Czynił on na nim wrażenie muszli oświetlonej i ogrzanej gazem. Pokoik dla niego przeznaczony, a znajdujący się na drugiem piętrze, również mu się podobał. Dzwonki elektryczne i tuby, łączyły go z pokojami na dole. Na kominku stał zegar elektryczny, który w zupełności odpowiadał takiemuż zegarowi w sypialni pana Fogg; zegary te jednocześnie wybijały każdą sekundę.
— Podoba mi się tu! — mówił do siebie z zadowoleniem.
Nad zegarem wisiała jakaś kartka, był to program przyszłych jego zajęć; wszystko przewidziane, zapisane, nie zapomniano o najdrobniejszym zajęciu; każda chwila była wypełnioną. O godzinie ósmej zrana pan Fogg wstawał, a o ósmej minut dwadzieścia jadł pierwsze śniadanie, woda do golenia podaną być winna o dziesiątej minut trzydzieści siedem, robić fryzurę zwykł o dziesiątej minut pięćdziesiąt i t. d.
Co się tyczy garderoby pana domu, to ta wzorowo była utrzymywaną. Każda para spodni, każdy tużurek lub kamizelka były numerowane i zapisywane do regestru, z zaznaczeniem pory roku, w której użytą być winna. Słowem, dom przy ulicy Saville-row, będący wzorem bezładu, za czasów słynnego Sheridana, w obecnej chwili był przybytkiem wygody i elengancji.
Nie widziano tam ani biblioteki, ani książek, gdyż w Reform-Clubie były na usługi członków dwie czytelnie: jedna, złożona z dzieł beletrystycznych, druga — z prawnych i poświęconych polityce. W sypialni stała kasa ogniotrwała. Nie spotkałeś tam nigdzie żadnej broni, żadnych przyborów myśliwskich. Wszystko to nosiło cechę spokojnego i regularnego życia gospodarza. Obszedłszy wszystkie kąty domu, Obieżyświat zatarł ręce z zadowoleniem i szeroka twarz jego opromieniła się uśmiechem.
— Podoba mi się tu — mruknął do siebie. — Tego mi było potrzeba. Ależ mój pan, to prawdziwy automat. Dobrze więc, nie mam nic przeciwko temu, by go obsługiwać.
Ważna rozmowa.
Po wyjściu z domu, o godzinie 2-giej i pół Phileas Fogg udał się w kierunku swego klubu, dokąd też przybył, zrobiwszy pięćset siedemdziesiąt pięć lewą nogą, i o jeden krok więcej prawą nogą. Klub ten znajdował się przy ulicy Pall-Mall. Był to wspaniały budynek, którego budowa kosztowała niegdyś trzy miliony.
Phileas Fogg wszedł do sali jadalnej, której liczne okna wychodziły na piękny ogród o drzewach ozłoconych słońcem jesieni. Tam zasiadał na zwykłem swym miejscu przy stole, gdzie było już dlań przygotowane nakrycie. Niebawem też podano mu śniadanie, składające się z zakąski, porcji ryby z sosem, młodej kapusty, rozbefu i ciastka nadzianego porzeczkami, a na deser spożywał kawałek sera. Potrawy te zapijał pan Fogg kilkoma szklankami wyborowej herbaty, umyślnie dla Reform-Clubu zbieranej. O godzinie dwunastej, minut czterdzieści siedem, dżentelman powstał od stołu i przeszedł do wspaniałego salonu, którego ściany zdobiły liczne obrazy w pięknych ramach. Gdy zasiadł na fotelu, lokaj podał mu nieprzecięty jeszcze numer »Timesa« i na czytaniu tej gazety pan Fogg spędził godzin trzy, minut czterdzieści pięć, po czym zabrał się do »Standard’u«, który go zajął do obiadu. Obiad składał się z tych samych potraw, co i śniadanie z dodatkiem jedynie zupy, zwanej »królewską«. O godzinie szóstej, minut dwadzieścia, nasz znajomy zjawiał się znów w salonie i zagłębił się w czytaniu »Morning-Chronicle«. W pół godziny później, kilku członków Reform-Clubu weszło i zbliżyło się do kominka, na którym palił się suty ogień. Byli to zwykli partnerzy pana Fogg, również jak on zapaleni amatorzy wista: inżynier Andrew Stuart, bankierzy John Sullivan i Samuel Fallentin, piwowar Thomas Flanagan i wreszcie Gauthier Ralph, jeden z zarządzających bankiem angielskim. Byli to wszystko ludzie bogaci i szanowani nawet w tym klubie, w poczet członków którego zaliczano niejedną znakomitość ze świata przemysłowego lub finansowego.
— Więc panie Ralph — zapytał Thomas Flanagan — jakże stoi ta sprawa z kradzieżą?
— A nic — odrzekł Andrew Stuart — bank już nie zobaczy swoich pieniędzy.
— Jestem przeciwnego zdania — odparł Ralph — sądzę, że uda nam się schwycić złodzieja. Inspektor policji rozesłał swoich najzręczniejszych ludzi do wszystkich portów Ameryki i Europy, będzie więc trudno temu jegomościowi wymknąć się z ich rąk.
— Czy istnieje rysopis złodzieja? — spytał Andrew Stuart.
— O, proszę, to nie złodziej — odrzekł poważnie Gauthier Ralph.
— Jak to, nie złodziej, człowiek, który zabrał pięćdziesiąt pięć tysięcy funtów (1 milion 375.000 franków)?
— Nie, to nie złodziej — zaprzeczył Gauthier Ralph.
— A zatem to przemysłowiec — wtrącił pan Sullivan.
— »Morning-Chronicle« zapewnia, iż jest to osoba z towarzystwa.
Odpowiedź ta wyszła z ust Phileasa Fogg, którego głowa w tej chwili wynurzyła się z masy nagromadzonych gazet.
Zdarzenie, o którym była mowa, komentowane z zapałem przez dzienniki Połączonego Królestwa, miało miejsce trzy dni temu, 29 października. Pakiet banknotów, zawierający ogromną sumę 55 tysięcy funtów sterlingów, ściągnięty został z kasy głównego kasjera banku angielskiego. Tych, którzy dziwili się, iż podobna kradzież z taką łatwością dokonaną została, dyrektor banku, Ralph Gauthier objaśnił, iż kasjer zajętym był w tej chwili zapisywaniem wpływu 3 szylingów i 6 pensów.
Dla lepszego zrozumienia możliwości tego faktu, należy dodać, że administracja banku unikała wszystkiego, co mogło urazić uczucia godności swoich klientów. Nie ubezpieczano się ani kratą, ani żandarmami. Jeden ze znawców obyczajów angielskich opowiada o następującym zdarzeniu: Zwiedzając pewnego razu salę banku angielskiego, zauważył sztabkę złota, leżącą na stoliku kasjera. Zdumiony jej wielkością, wziął do ręki i, obejrzawszy ze wszystkich stron, podał swemu sąsiadowi, a ten znów komu innemu; i tak z rąk do rąk sztabka powędrowała do ciemnego korytarza, skąd dopiero po upływie pół godziny powróciła na dawne swoje miejsce, a kasjer przez cały ten czas na chwilę nie przerywał swego zajęcia.
Jednakże dnia 29 września rzecz się miała inaczej; pakiet banknotów nie powrócił na dawne miejsce i gdy wspaniały zegar wybił godzinę 5-tą, Bankowi Angielskiemu nie pozostało nic innego, jak zapisać 55 tysięcy funtów sterlingów na rachunek swoich strat. Po należytem upewnieniu się o zaszłej kradzieży, najzdolniejsi tajni agenci wysłani zostali do wszystkich głównych portów, jak do Liwerpolu, Glasgowa, Hawru, Suezu, Brindisi, New-Yorku i t. d., z obietnicą w razie odkrycia sprawcy nagrody dwóch tysięcy funtów sterlingów i pięciu procent od zwróconych pieniędzy.
Agenci, w oczekiwaniu bliższych wiadomości, mających ułatwić śledztwo, rozciągnęli baczną uwagę na wszystkich przejeżdżających lub udających się w podróż.
Przypuszczano ogólnie i tak samo twierdziła gazeta »Morning-Chronicle«, iż przestępca nie należał do żadnego złodziejskiego stowarzyszenia w Londynie. Twierdzenie to opierano na tym, iż w dniu 29 września widziano dżentelmana dobrze ułożonego, o wyglądzie dystyngowanym, przechadzającego się po sali bankowej. Dzięki śledztwu można było dość dobrze odtworzyć rysopis tego pana i rozesłać go do wszystkich agentów policyjnych Połączonego Królestwa. Kilka zdolnych głów, pomiędzy innymi i Gauthier Ralph, miało niepłonną nadzieję, iż sprawca kradzieży nie wymknie się z rąk sprawiedliwości.
Po całej Anglii rozeszła się wieść o tym fakcie; w każdym prawie domu rozprawiano o nim. Wszędzie na ten temat toczyły się debaty; jedni twierdzili z zapałem, iż sprawca kradzieży znajdzie się na pewno, drudzy stanowczo trzymali się przeciwnego zdania. Zakładano się na zabój. Nic więc dziwnego, iż wobec podobnego stanu rzeczy kwestia ta wzbudziła zainteresowanie wśród członków Reform-Clubu. Szanowny dyrektor banku Gauthier, ani na chwilę nie wątpił o pomyślnym rezultacie poszukiwań. Podług niego nagroda tak hojna, powinna była do najwyższego stopnia podniecić zapał i zaostrzyć spryt agentów.
Przyjaciel jego, Andrew Stuart, nie podzielał tego zdania. Tak rozprawiając panowie zasiedli do gry w wista w ten sposób, iż Stuart pomieścił się naprzeciw Flanagana, Fallentin zaś naprzeciw Phileasa Fogg.
Podczas gry panowało głuche milczenie, tylko podczas przerwy, następującej po każdej skończonej partii, rozmowa nawiązywała się na nowo.
— Sadzę — twierdził Andrew Stuart — iż los sprzyja złodziejowi, musi on być bardzo zręcznym.
— Cóż znowu! — odparł Ralph — wszak niema kraju, gdzieby mógł się schronić.
— Bardzo proszę!
— Dokąd mógłby się też udać?
— Nie wiem — rzekł Andrew Stuart — ale wszak świat jest dość obszernym.
— Był nim niegdyś — wyrzekł półgłosem pan Fogg i, podając karty Flanaganowi, dodał — na pana kolej!
Rozmowa przerwana na chwilę grą, na nowo została podjętą.
— jak to niegdyś — dziwił się Andrew Stuart. — Czyżby obszar świata miał się zmniejszyć?
— Niewątpliwie — odparł Gauthier. — Podzielam w zupełności zdanie pana Fogg, świat się zmniejszył, gdyż można go objechać w czasie o dziesięć razy krótszym, niż przed stu laty, co też bardzo ułatwi pogoń za złodziejem.
— Lub ułatwi ucieczkę temuż.
— Pan gra, panie Stuart — zauważył pan Fogg.
Na chwilę zapanowało milczenie, lecz zaledwie partię skończono, Stuart rzeki niedowierzająco.
— Trzeba przyznać, panie Ralph, iż jest to nie tęgi żart utrzymywać, że świat zmniejszył się w obszarze, a to z powodu, iż można go objechać w trzy miesiące.
— W osiemdziesiąt dni! — poprawił go Fogg.
— Tak jest panowie, w osiemdziesiąt dni, i to od chwili otwarcia oddziału kolei między Rothal i Allahabad, a oto jak się przedstawia marszruta, ułożona przez »Morning Chronicle«:
Z Londynu do Suezu przez Mont-Cenis i Brindisi koleją i statkiem w
7
dni
Z Suezu do Bombay’u statkiem
13
»
Z Bombay’u do Kalkuty koleją
3
»
Z Kalkuty do Hong-Kongu (Chiny) statkiem
13
»
Z Hong-Kongu do Jokohamy (Japonia) statkiem
6
»
Z Jokohamy do San Francisco statkiem
22
»
Z San Francisco do New-Yorku
7
»
Z New-Yorku do Londynu statkiem i koleją
9
»
________
Razem
80
dni.
— Tak, w 80 dni — wykrzyknął Andrew Stuart — nie wliczywszy złej pogody, przeciwnych wiatrów, rozbicia statków i wykolejenia.
— Owszem, wszystko wliczywszy — odpowiedział pan Fogg, nie przestając grać, gdyż tym razem gra nie przerwała dyskusji.
— Nawet gdy hindusi i indianie zniosą szyny — wykrzyknął Stuart — zatrzymają pociągi, ograbią furgony, oskalpują podróżnych?
— Wszystko wliczywszy — odparł Phileas Fogg, który rzucił karty i dodał: — dwa atu.
— W teorii ma pan rację, panie Fogg, ale nie w praktyce.
— W praktyce także, panie Stuart.
— Chciałbym się przekonać.
— Zależy od pana, pojedźmy razem!
— Niech mię Bóg broni! — wykrzyknął Stuart — mógłbym się założyć o cztery tysiące funtów sterlingów, iż podróż naokoło świata w tak krótkim czasie jest niemożliwą.
— Przeciwnie, bardzo możliwą.
— Spróbuj więc pan ją odbyć.
— Podróż naokoło świata w osiemdziesiąt dni?
— Tak.
— Bardzo chętnie.
— Kiedyż się pan wybierasz?
— Choćby zaraz.
— Ależ to byłoby szaleństwem — zawołał Andrew Stuart, którego stanowczość partnera już gniewać poczęła — grajmy lepiej dalej.
— Dobrze.
Andrew Stuart zebrał gorączkowo karty, lecz wnet rzucił je na stół ze słowami:
— A więc dobrze, panie Fogg, zakładam się o cztery tysiące funtów!
— Kochany Stuarcie — mitygował go Fallentin — uspokój się, tego wszak nikt na serio nie bierze.
— Gdy mówię, że się zakładam, myślę zawsze serio.
— Niech i tak będzie — odrzekł pan Fogg — mam dwadzieścia tysięcy funtów sterlingów, umieszczonych u braci Baring, stawiam je chętnie na kartę.
— Dwadzieścia tysięcy funtów! Dwadzieścia tysięcy, o których stratę lada przeszkoda pana przyprawić może! — zawołał John Sullivan.
— Przeszkody nie istnieją! — odparł spokojnie pan Fogg.
— Ależ panie Fogg, wszak obrałeś najkrótszy okres czasu.
— Dobrze obliczyłem. Wystarczy.
— Lecz by nie przegrać, trzeba matematycznie skakać z kolei na statek i ze statku na kolej.
— Będę skakał matematycznie.
— Ależ to żart.
— Prawdziwy Anglik nigdy nie żartuje, gdy idzie o rzecz tak ważną, jak zakład — odrzekł pan Fogg. — Trzymam zakład o dwadzieścia tysięcy funtów sterlingów z każdym, kto chce, iż odbędę podróż naokoło świata w 80 dniach, co czyni tysiąc dziewięćset dwadzieścia godzin, czyli piętnaście tysięcy dwieście minut. Czy zgadzacie się panowie?
— Zgadzamy się — odrzekli jednogłośnie wszyscy — poprzednio porozumiawszy się ze sobą.
— A więc dobrze! Dziś o godzinie 8-mej minut 45 wsiadam na pociąg udający się do Dovru.
— Już dziś wieczór? — ze zdziwieniem spytał Stuart.
— Dziś wieczór — potwierdził pan Fogg i, wyjąwszy kalendarzyk z kieszeni, dodał: — ponieważ dziś mamy środę, drugiego października, powinienem wrócić do Londynu, do tego salonu, w sobotę dnia 21 grudnia, wieczorem o godzinie 8-mej minut 45; w przeciwnym razie 20 tysięcy funtów sterlingów, złożonych u braci Baring, należą do was, panowie. Oto czek!
Protokół zakładu został natychmiast spisany i podpisany przez 6-ciu obecnych. Phileas Fogg nic z swej zimnej krwi nie stracił. Nie szło mu widocznie o wygraną. Suma, którą wyznaczał na zakład, stanowiła połowę jego majątku. Dzięki zaś drugiej połowie mógł uskutecznić tak trudny i wprost niewykonalny swój projekt.
Na twarzy jego przeciwników malowało się wzruszenie; nie przerażała ich wielkość sumy zakładowej, ale na myśl, iż przystali na tak nierówną walkę, odczuwali rodzaj skrupułu. Z wybiciem godziny siódmej, zaproponowano panu Fogg przerwanie gry dla przygotowania się do podróży.
— Jestem zawsze przygotowany — odparł niewzruszony dżentelman i rozdając karty, rzekł: — na pana kolej, panie Stuart.