W ich nierzeczywistości - A.M. Chaudiere (Ann Kovska) - ebook

W ich nierzeczywistości ebook

A.M. Chaudiere (Ann Kovska)

4,1

Opis

Spin-off Trylogii Różanej to spotkanie ze wszystkimi demonami bohaterek, ich wyzwolenie i ich ostatnia walka – napisana specjalnie dla Ciebie!

 

Rosalie Lewis przeżyła wypadek Fanny, ale nigdy nie straciła nadziei. Przez kolejne tygodnie będzie walczyć ze swoimi demonami i godzić oba światy – swój oraz ukochanej narzeczonej. Chociaż zmieniła się na nowo, musi odzyskać władzę nad przeszłością, teraźniejszością oraz przyszłością, która zaskoczy ją w najmniej spodziewany sposób. Odkryj (nie)rzeczywistość razem z Rose!

 

Trylogia Różana to pierwsza w Polsce seria o kobietach nieheteroseksualnych, które pokochały siebie w najbardziej szalonej relacji: pani-uległa. Nigdzie indziej nie znajdziecie tak wielkich emocji, dramatów i zachwytów nad drugą kobietą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 239

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (89 ocen)
44
22
16
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kaska666

Nie oderwiesz się od lektury

Piękna i bardzo wzruszająca. Dziękuję za każde słowo.
00
Bamba2023

Nie oderwiesz się od lektury

chcę więcej!
00
Anastazia

Całkiem niezła

Może być ....
00
angelikarr3

Nie oderwiesz się od lektury

Książka uzależnia, wyciskacz łez z niebalanym zakończeniem. Mam nadzieję, że to nie koniec i doczekamy się kontynuacji....
00
Felicja

Dobrze spędzony czas

Książka piękna, ciepła, poruszająca i wciągająca. Czyta się z ogromną przyjemnością.
00


Podobne


A.M. Chaudière jako

Ann Kovska

W ICH

NIERZECZYWISTOŚCI

2020

© Ann Kovska (A.M.Chaudière) • 2020

Wydanie 1

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga zgody Wydawnictwa i autorki.

Redakcja:

Angela Dłubak

Korekta, DTP:

SelfStory

1

Rosalie Frances Lewis

Zgrabna kobieta o włosach barwionych słońcem i subtelnie zaokrąglonych kształtach wyciągnęła się wygodnie na białym, obitym aksamitem szezlongu ustawionym obok narożnego, przeszklonego kominka. Obróciła głowę i wpatrzyła się w ogień. Jedną dłoń ułożyła na brzuchu, w drugiej trzymała kieliszek czerwonego wina. Jej blond włosy spływały falami wzdłuż ramienia, a jej zwrócona ku płomieniom z kominka twarz, mimo tego co się działo wokół, nie wyrażała żadnych emocji. Z twarzy wyłaniały się ładne, ale zupełnie obojętne oczy, które w pełni oddawały obecny stan Rosalie.

Po kilku minutach westchnęła niezauważalnie i obrzuciła przelotnym spojrzeniem siedzącą u jej stóp dziewczynę. Drobna, niewysoka, szczupła. Miała niewielkie piersi i wytatuowaną blisko równo przystrzyżonego łona czerwoną różę. Jej włosy w szarym, matowym kolorze ledwie sięgały ramion, zaś w błyszczących, równie szarych oczach odbijał się ogień.

Dziewczyna uniosła stopę Rosalie i zaczęła pokrywać delikatnymi pocałunkami jasną skórę, Rose podniosła kieliszek i upiła łyk. Następnie znów go opuściła, przymykając powieki ułamek sekundy później. Szara myszka z różą blisko łona powoli kierowała się pocałunkami w górę wzdłuż łydki kobiety do kolana. Ucałowała zagłębienie pod kolanem i opuściła jej nogę. Rose dotknęła stopą miękkiego dywanu i poprawiła się nieco, kiedy poczuła na swoich udach lekko chłodne, drobne palce. Dziewczyna równie powolnym ruchem przesuwała dłonie w górę. Usta szarowłosej sięgnęły zagłębienia między udem, a łonem Rose, tu myszka została nieco dłużej. Rose stłumiła westchnienie zniecierpliwienia. Nigdzie jej się przecież nie spieszyło. Poruszyła się, by móc dosięgnąć dłonią włosów dziewczyny. Zaplotła kosmyk na palec, wypuściła go, ponownie położyła rękę na brzuchu i znów się wyprężyła. Jej naga skóra połyskiwała w świetle rzucanym przez kominek. Biło od niego przyjemne ciepło, wino działało odprężająco, a ruchy młodej kobiety dopełniały całość ekstazy. W obecnym stanie Rose była to jedyna możliwa emocja do przyjęcia. Jej ciało w odróżnieniu od głowy funkcjonowało zupełnie prawidłowo. Kobiecy dotyk i pocałunki podniecały ją bez względu na okoliczności, więc postanowiła z tego po prostu korzystać. Poza tym Rosalie kochała kobiety. To one miały na nią zarazem zbawienny i zgubny wpływ. I jak to kiedyś powiedziała własnej matce: kochała się z nimi pieprzyć.

Kiedy dziewczyna rozchyliła jej uda, Rosalie wygięła plecy w łuk. Czuła gorący oddech dziewczyny tuż nad swoją łechtaczką, wyczuwała subtelne pocałunki, już nie tylko na udach...

– Tylko język – powiedziała cicho Rose.

I dostała to, czego chciała. Najpierw delikatne muśnięcia. Język szarowłosej był jeszcze cieplejszy niż usta. Samym tylko koniuszkiem drażniła łechtaczkę, by po dłuższej chwili objąć ją wargami, zwiększając przy tym nacisk. Tym razem Rosalie pozwoliła sobie na westchnienie. Zacisnęła palce na brzegu kieliszka i skoncentrowała się na odczuwanej przyjemności.

– Lewis, na litość boską! Nie mieszkasz sama!

Na dźwięk męskiego głosu dziewczyna zawahała się, ale nie przerwała pieszczot. Rose pogłaskała ją po włosach, nawet nie otwierając oczu. Wiedziała, kto wszedł do jej apartamentu – Steven. Szef ochrony w firmie i zarazem jej wieloletni przyjaciel.

– Nie przeszkadzaj – odparła schrypniętym głosem. – Jestem u siebie.

– Jesteś u siebie, racja, ale mieszkasz ze współlokatorami, a ja nadal posiadam wejściową kartę.

Rose zaśmiała się sucho.

– Ciesz się. Możesz popatrzeć. – Wyobraziła sobie, jak Steven w tym momencie robi się czerwony albo ze złości, albo z mimowolnie napływającego podniecenia. – Tylko żadnego trzepania w mojej obecności – dodała i zagryzła bezwiednie wargę.

Jej oddech przyspieszył, kiedy język szarowłosej uparcie obracał się wokół łechtaczki, nie pozostawiając przy tym żadnej wolnej przestrzeni.

Owszem, Rosalie mieszkała ze współlokatorami, ale to byli inni współlokatorzy, nieprzeciętni. Swego czasu udostępniła apartament nowemu wiceprezesowi. Tak się złożyło, że zatrudniła go z dnia na dzień, a że mieszkał w innym mieście, musiała zapewnić mu lokum. Od tamtej pory Rick wraz ze swoimi trzema dziewczynami mieszkał u niej. Tak, miał trzy dziewczyny, które kochały go prawdopodobnie niewyobrażalnie. Dopiero jednak od niedawna byli realnymi współlokatorami, wcześniej Rose rzadko bywała w tym domu, częściej w pracy. Poza tym Rosalie znała Richarda Harrisa jeszcze zanim zaczęli razem pracować. Był przyjacielem jej kochanki i wszyscy, włącznie z nią, bywali w klubach związanych z BDSM. Rose i Rick dominowali.

Uśmiechnęła się w duchu na tę myśl i jęknęła cicho w momencie, w którym drzwi znów się otworzyły.

– O! – zawołał Rick. – No tak. Steve, nie stój jak kołek – rzucił. – Chodź.

Wyszli z salonu, prawdopodobnie do kuchni, natomiast Rose chwilę później doszła, przytrzymując mocno głowę szarej myszki.

Odetchnęła głęboko i spojrzała na nią. Dziewczyna uśmiechnęła się, podciągnęła nieco wyżej i oparła łokcie o brzuch Rose. Kiedy Rose po raz kolejny ją pogłaskała, ta ułożyła głowę tuż pod jej piersiami i zamknęła oczy. Rosalie poprawiła pozycję, aby było im wygodniej. Przesuwając wolno, prawie że pieszczotliwie palcami po jej włosach, upiła łyk wina i wsłuchała się w głosy dobiegające z kuchni.

– Tia, zawołaj ich – powiedziała w końcu do dziewczyny Ricka, która właśnie weszła do salonu.

Nim ta jednak dotarła do kuchni, Rick wrócił, a za nim podążał niezadowolony szef ochrony.

– Wiesz, co, Lewis… – zaczął Steve.

– Przestań prawić mi morały – przerwała mu Rosalie, wbijając w niego chłodne spojrzenie.

Rick natomiast wziął koc leżący na sofie, podszedł do nich i nakrył ostrożnie dziewczynę, a przy okazji i Rose, po czym wrócił i usiadł. Rozparł się wygodnie. Chwilę później jedna z jego kobiet dosiadła się obok. Objął ją ramieniem i przyciągnął do siebie. Nie był zadowolony, ale nigdy nie pouczał swojej szefowej, nie strofował jej, niczego nawet nie sugerował. Ona także nie wtrącała się w relacje, które łączyły go z dziewczynami. Uległe – Pan. To nie podlegało żadnej dyskusji.

Rick znacząco różnił się od Rose. Był troskliwy, czuły, ale też stanowczy i wymagający. Dlatego dziewczyny go kochały. W relacjach BDSM wbrew pozorom często zdarzało się, że uległy bądź uległa zakochiwali się w swoich panach czy paniach. I nie było to zbyt dobrym rozwiązaniem, o czym Rose bardzo dokładnie się przekonała. Ona jednak była inna. Opanowana, chłodna, wręcz oziębła. Stanowcza i wymagająca także, ale i niewzruszona. Jedyne jej emocje świadczące o tym, że gdzieś wewnątrz posiada jeszcze jakieś ludzkie cechy, dotyczyły dziewczyny opierającej się właśnie o jej brzuch. Bardzo dawno temu popełniła błąd, biorąc ją do siebie jako pierwszą uległą. Błąd ten było trudno naprawić, nie obeszło się bez otumaniania lekami w szpitalu i innych, przykrych incydentów. Kiedy dziewczyna odzyskiwała zdrowy rozsądek, z dala od swojej ukochanej „Pani”, w życiu Rose nastąpiły dramatyczne zmiany, niejako w ich efekcie szarowłosa pojawiła się znów. Oddana jak przedtem. Tylko Rose była już inna.

– Czego chcesz, Steven? – zapytała w końcu Rose, zmęczona już samym tym, że w ogóle przyszedł.

– Zamierzasz wrócić do firmy? – zapytał, zaplatając ręce na piersi.

– Nie – odparła krótko.

– W ogóle?

– Może kiedyś.

– Rosalie, mogłabyś choć raz zachować się odpowiedzialnie?! – krzyknął. – Nie jesteś pępkiem pieprzonego świata!

Rose poklepała lekko dziewczynę po ramieniu, dając jej do zrozumienia, że powinna wstać. Sama również podniosła się z miejsca. Założyła szlafrok, który przyniosła szarowłosa i wbiła w Steve’a ostrzegawcze spojrzenie lazurowych oczu.

– Niech cię nie interesuje mój świat – warknęła. – Zajmij się pracą.

– Twoi klienci czekają na projekty.

– W firmie są architekci, których zadaniem jest między innymi projektowanie, wyobraź sobie – przypomniała mu.

– Ale oni czekają na TWOJE projekty – upierał się.

– To jeszcze poczekają – odparła Rose nie od razu. – Do zobaczenia – dodała, przechodząc do sypialni.

2

Fanny Thacker

Rose uśmiechnęła się do siedzącej na ławce dziewczyny. Zatrzymała się przed nią i przekrzywiła lekko głowę, obrzucając jej sylwetkę uważnym spojrzeniem. Tak, Fanny była piękna. Jej jak zawsze roztrzepane włosy w kolorze królewskiego błękitu rozwiewał wiatr. Uśmiechała się tak, jak tylko ona jedna potrafiła się uśmiechać. Blisko jej ust mienił się maleńki, okrągły kolczyk, zachęcając do pocałunków. Patrzyła na Rosalie z blaskiem w oczach, blaskiem, który tylko częściowo – jak się wydawało Rosalie – wyrażał ogrom uczuć.

– Te kwiaty – Fanny wskazała palcem na bukiet, który trzymała Rose – to dla mnie?

Rose prześlizgnęła się wzrokiem po tatuażach pokrywających całą rękę Fanny i uśmiechnęła się.

– Dla ciebie – odpowiedziała.

– A dasz mi je, czy mam cię zmusić?

– Zmusić mnie? – zaśmiała się, siadając obok niej. Ucałowała jej policzek. – Jak chcesz mnie zmusić? – szepnęła do ucha Fanny.

Fanny zrobiła minę, jakby mocno się nad czymś zastanawiała. Zmarszczyła nos, unosząc dłoń przed siebie.

– Mogłabym – zaczęła, poruszając palcami – na przykład wyrzucić ten śliczny, tak pięknie mieniący się w słońcu pierścionek – zasugerowała.

Rose otworzyła szerzej oczy.

– O, nie! – zawołała udawanym, dramatycznym tonem, wręczając jej kwiaty. – Tylko nie to!

Fanny roześmiała się radośnie. Odłożyła bukiet na ławkę i usiadła na kolanach Rose, obejmując ją nogami.

– Idziemy… – przeciągnęła palcem wskazującym po jej dolnej wardze. – Do domu?

Rosalie przesunęła powoli dłonie w górę jej pleców. Zacisnęła je lekko w niebieskich włosach dziewczyny i wyprostowała się, by sięgnąć jej ust.

– Za moment – mruknęła, muskając je delikatnie. – Najpierw… muszę coś sprawdzić…

I pocałowała ją. Fanny objęła jej szyję, napierając na Rose całym ciałem. Kiedy Rose odchyliła się do tyłu, poczuła, że ławka się kończy. Roześmiały się w momencie, w którym zderzyły się z trawą.

*

Rose poczuła nagły ucisk w żołądku i bezwiednie zgięła się w pół. Odetchnęła głęboko, wyprostowała się i rozejrzała dookoła. Padał śnieg. Zamrugała, próbując się otrzeźwić. Przecież przed momentem było lato. Spojrzała przed siebie. Kiedy zobaczyła Fanny, uśmiechnęła się odruchowo. Pokiwała ręką, przywołując ją, ale dziewczyna nagle przeniosła spojrzenie z Rose na coś, co zobaczyła po swojej lewej stronie. Rosalie podążyła wzrokiem w tamtym kierunku.

Samochód. Srebrne kombi wpadło w poślizg.

Otworzyła usta, przechwytując wzrok Fanny.

– Nie – szepnęła, ale pisk opon wszystko zagłuszył. – Nie! – krzyknęła i wyrwała się do przodu. Chciała ściągnąć ją z tej drogi, przepchnąć, ale raptem wyczuła jakieś mocne ramiona zaciskające się wokół jej talii. – Nie, nie, nie – mówiła gorączkowo.

Próbowała się oswobodzić, ale mężczyzna miał zbyt dużo siły. Jego mocny głos jednak do niej nie docierał. Nie słyszała nic, nie widziała niczego, poza Fanny, która uśmiechała się do niej. A potem rozbłysły światła. Srebrne kombi zostało zepchnięte z pasa przez jakieś inne, czarne auto, tyle że zbyt późno. Rose zemdliło ze strachu, chyba płakała, bo nie potrafiła rozróżnić kształtów nabiegłych osób. Chyba też coś mówiła, próbowała zrobić cokolwiek. Cokolwiek, co zmieniłoby bieg przypadkowych zdarzeń. Ale nie zdążyła. Nie mogła. Otoczyła ją ciemność.

*

Rosalie obudziła się z krzykiem. Oddychając spazmatycznie, usiadła gwałtownie na łóżku. Przyłożyła rękę do piersi, próbując nad sobą zapanować, ale nic to nie dało. Nigdy nic to nie dawało. W takich momentach wcale nie była taka silna, za jaką uchodziła. Wstała szybko i poszła do łazienki. Czuła, jak robi jej się gorąco a głowa powoli przestaje jej słuchać. Usiłowała złapać głębszy oddech, ale coś wewnątrz na to nie pozwalało. Jakby chciało ją ukarać za to, że nie zdążyła.

W mokrej od potu koszulce weszła pod prysznic. Uwiesiła się na gałce od zimnej wody i ostatnim wysiłkiem woli odkręciła kurek. Chłodny, mocny strumień uderzył w czubek jej głowy, spłynął po jasnych włosach, po drżących ramionach unoszących się w nierównym rytmie piersiach i zakończył swoją drogę na stopach. Zimna woda pomagała, ale nie tak szybko, jakby Rose chciała. Zdarzyło się parę razy, że odzyskiwała oddech dopiero leżąc w tym cholernym prysznicu.

Tym razem jednak nie upadła. Czyjeś ręce dźwignęły ją ku górze i przytrzymały. Nawet nie zauważyła, kiedy wybudzony ze snu Rick w samych spodniach od piżamy wszedł do łazienki, a zaraz potem pod prysznic. Przyciągnął ją do siebie i przytulił. Jego uścisk był tak mocny, że Rose przemknęło przez myśl, że to on ją szybciej udusi niż bezdech, który ją opanował.

– Oddychaj ze mną – powiedział rozkazującym tonem. – Rosalie.

To nie było takie proste, jak myślał. Kiedy jednak lodowata woda zamieniła się w ciepłą, Rose zacisnęła palce na jego ramionach i wciągnęła głęboko powietrze do płuc.

– Grzeczna dziewczyna – powiedział Rick uspokajająco, odgarniając jej włosy z twarzy. – Już minęło – mówił, nie wypuszczając drżącej Rose z rąk. – Już dobrze. Chodź, ogrzejemy cię.

Ale nie było dobrze. Tamtego dnia, kiedy Rosalie się obudziła, lekarz powiedział jej, że doznała szoku, to wiedziała i bez jego wyjaśnień. Przez bardzo długi okres nie potrafiła wydostać się z marazmu, który ją ogarnął. Czasem się udawało, ale tylko czasem. Najczęściej trwała w odrętwieniu, nie robiąc kompletnie nic, nie zwracając na nic ani na nikogo uwagi. Aż do momentu, w którym po raz pierwszy przyśniła jej się Fanny. Wtedy dostała duszności i zemdlała. Kolejny lekarz powiedział, że to jakiś zespół czegoś tam, trauma, czy coś, że ataki paniki będą się powtarzać, chyba że zacznie nad sobą pracować. Nie miała więc wyjścia. Na tyle, na ile uznała za konieczne, aby nie zamknęli jej w zakładzie psychiatrycznym, wróciła do rzeczywistości. Ale sny, które zaczęły się podczas tego pierwszego razu, nie ustały. Nie zdarzały się co noc, na szczęście, i nieraz udawało jej się zasnąć i przespać spokojnie kilka godzin. W jej odczuciu wyglądało to tak, jakby los się na niej mścił. Za wszystkie błędy, jakie popełniła, za to, czego nie zdążyła zrobić, zsyłał na nią niezbyt przyjemne, nieco bolesne ataki duszności – jakby w ramach kary. Niekiedy ataki odstępowały, aby organizm i umysł Rose nie przestały funkcjonować właściwie, aby mogła odpocząć. Lecz później w najmniej oczekiwanych momentach koszmar wracał.

Poza Rickiem nikt nie wiedział o jej złym stanie. On sam nie kwestionował jej decyzji, nie protestował, kiedy kładła się do łóżka otumaniona alkoholem, kiedy otaczała się przypadkowymi dziewczynami. Nie zaoponował też, kiedy powiedziała mu, że ponownie zabiera szarowłosą Lenę. Nie pochwalił tego, wręcz przeciwnie, ale i nie powstrzymał jej. Rose pamiętała, jak mu wtedy powiedziała, że skoro wszystko już stracone, nie ma sensu się starać. Mogą pomóc sobie nawzajem. To właśnie sprawiło, że jej nie przeszkodził. Oczywiście minęła się odrobinę z prawdą, ale tego już nie powiedziała. Wzięła Lenę od pewnej psycholożki, bo tak było jej wygodnie, nie było to jednak mądre ani dobre rozwiązanie dla żadnej z nich. Przy okazji odepchnęła od siebie wszystkich ludzi, którzy ją otaczali. Jej wieloletnia przyjaciółka, Charlotte Black, zniknęła ponad rok temu, przestając odbierać telefony Rose. Podobno wyjechała. Dopiero otwieraną, drugą placówkę F.Art. Corporation – własnej firmy zajmującej się architekturą krajobrazu – Rose zamknęła, zwolniła większość pracowników w głównej siedzibie i odizolowała się, ukryła się w apartamencie przed ludźmi i …sobą. Został tylko Steven, który uparcie wracał jak jakaś zaraza, no i Rick. Całą resztę stanowili przypadkowi ludzie i według Rosalie tak było dobrze.

3

Richard Harris

– Zostań tu – powiedział Rick, przytrzymując Rose za ramiona. – Niczego nie rób, nigdzie nie idź. Dobrze? – Wpatrywał się w nią intensywnie i czekał.

Rose pokiwała głową, zaciskając zęby, żeby nie zagryźć sobie języka. Wciąż drżała. Rick patrzył jeszcze przez moment, po czym puścił ją i wrócił do łazienki. Przyniósł duży ręcznik, rzucił go na łóżko i uniósł podbródek Rose, zmuszając ją, aby spojrzała w jego oczy.

– Zimno… pomaga… – wyrzuciła z siebie z trudem.

– Tak, wiem o tym – westchnął. – Daj…

Przesunął ciepłymi dłońmi wzdłuż ciała Rose, ściągnął jej koszulkę, potem majtki, i wytarł ją do sucha.

Nie wstydziła się go, nie krępowała. Poczuła do niego sympatię już wtedy, kiedy się poznali, a on uparcie próbował wyciągnąć ją na kawę. Oczywiście odmówiła. Odmawiała kilka razy, twierdząc, że rzuciła kofeinę. Tak naprawdę jednak Rose stroniła od męskiego towarzystwa. Mimo że była biseksualna i swego czasu sypiała z mężczyznami, to jednak tej biseksualności było w niej bardzo niewiele. Pożądanie wzbudzały w niej, i to tak duże, że momentami trudno było nad nim panować. Nieraz to panowanie jej nie wychodziło.

Rick był inny niż mężczyźni, z którymi miała do czynienia. Chciał się z nią przespać, nigdy tego nie ukrywał. Jednak nigdy też nie zrobił niczego wbrew woli Rose. Zawsze ułożony, miły, szarmancki. Podchodził do kobiet z wielkim szacunkiem, darzył je równie wielkim uwielbieniem i między innymi dlatego niemal stale otaczały go wianuszkiem. W dodatku był przystojny. Ewidentnie nie golił się do końca. Jeśli w firmie nie było jakiś bardzo ważnych i oficjalnych spotkań, jego szczękę niemalże nieustannie pokrywał niedogolony zarost. Jego brązowe włosy wyglądały tak, jakby nie widziały grzebienia, zaś jasne spojrzenie emanowało ciepłem i troską. Całość uzupełniał oczywiście uśmiech, przez który te mniej uważne panie wpadały na stałe elementy otoczenia.

Rick biegał. Wcześniej nie robił tego regularnie, ale jego podejście uległo zmianie po wypadku. I zostało mu tak do chwili obecnej. Bez względu na pogodę, poziom zmęczenia, czy miejsce, w którym akurat przebywał, codziennie, jeszcze przed świtem, zakładał sportowe buty, ubranie, i wychodził by pobiegać. Wracał po godzinie, niekiedy po półtorej. Znał Fanny dłużej, niż znała ją Rose. Darzył ją specyficznym uczuciem. Owszem, pociągała go, była przecież atrakcyjna, ale kiedyś powiedział Rosalie, że między nimi nigdy do niczego by nie doszło. Nie było to warte przyjaźni, która ich łączyła.

Rose nie orientowała się w ich relacjach tak dobrze, jakby tego chciała. Ona, Fanny i Rick, rozmawiali wiele razy, jednak te najgłębiej skrywane tajemnice, najwcześniejsze doświadczenia, zostawały pomiędzy tamtą dwójką. Rick traktował Fanny nie tylko jak kobietę, ale jak siostrę, członka rodziny. Dbał o nią, pomagał, spędzał z nią mnóstwo czasu od momentu, w którym się poznali. Oczywiście poznali się niefortunnie, bo przez forum BDSM. To tam oboje dopiero zaczynali swoją przygodę z tym środowiskiem i to prawdopodobnie przyczyniło się do tak mocnego zacieśnienia ich więzi.

Między Rose a Rickiem było inaczej. Tak naprawdę zaprzyjaźnili się dopiero teraz, kiedy zostali sami. Był to jakby przymus sytuacji. Lubili się wcześniej, ale nie powierzali sobie nawzajem sekretów. Łączyły ich relacje bardziej służbowe, swobodne, ale jednak służbowe. Poza tym Rick przyjaźnił się nie tylko z Fanny, kochanką Rose, narzeczoną i miłością życia. Między kobietami, z którym łączyły go przyjacielskie i łóżkowe stosunki, znajdowała się także przyjaciółka Rosalie Charlotte. Co prawda był to o wiele mniejszy stopień zażyłości, ale jednak. Ich wspólne środowisko zazębiało się na niektórych płaszczyznach w wybrane dni, czyli wtedy, kiedy spotykali się w klubie. Chodzili do niego wszyscy zainteresowani wiadomym tematem, więc siłą rzeczy wzajemne relacje zawiązywały się czasem mimo woli.

Tak się złożyło, że Rose była dominą. Charlotte także, Fanny należała do środowiska uległych, natomiast Rick również dominował. I to stanowiło prawdopodobnie największą przeszkodę, która równocześnie łączyła Rosalie z Rickiem i dzieliła ich. Seks nie byłby takim prostym aktem, jak pomiędzy dwojgiem przeciętnych kochanków.

Rose odetchnęła głęboko kilka razy, kiedy Rick przebrał się w suche spodnie, a na nią naciągnął jedną ze swoich koszulek, którą przyniósł z sypialni. Wytrzepał pościel i ułożył się wygodnie, przygarniając do siebie kobietę. Okrył ich kołdrą, po czym odetchnął.

– Zaśniesz? – zapytał po jakimś czasie. – Rose pokręciła nieznacznie głową. – Spróbuj jeszcze zasnąć – szepnął.

– Nie musisz tego robić – stwierdziła. Nie miała jednak siły ruszyć się z miejsca, więc opierała głowę na jego piersi, powoli się rozluźniając.

– Wiem, że nie muszę. Ale chcę.

– Poradziłabym sobie.

– Jak?

Rose uniosła na niego wzrok.

– Mam trzydzieści cztery lata – przypomniała.

– A ja prawie czterdzieści cztery i co z tego? Nie tylko ciebie to dotknęło, Rosalie – odparł spokojnie.

– Czego ty ode mnie chcesz? – uniosła się nagle, by uważnie mu się przyjrzeć.

Rick westchnął.

– Niczego nie chcę…

– To co tu robisz? – atakowała.

Zmarszczył czoło, usiadł i złapał ją za ramiona.

– Przestań. Ona nie zniknęła na zawsze. Nie zachowuj się tak, jakby…

– Jakby co? – przerwała mu. – Jakby miała nie wrócić? Przejrzyj na oczy! – warknęła, wyswobodziła się z jego objęć i wyszła z sypialni.

Rose nie potrzebowała niczyjej pomocy. Mogli się łudzić, jeśli chcieli, ona jednak złudzeń pozbawiła się już dawno. Rok! Po upływie roku niewielu lekarzy dawało większe nadzieje. Usiadła przy kuchennym stole. Wsłuchała się w odgłosy domu. Po jakichś dwudziestu minutach usłyszała, jak Rick wychodzi z mieszkania. Poszedł pobiegać, nie miała co do tego wątpliwości. To był jego sposób radzenia sobie z zaistniałą sytuacją. Pozostali domownicy spali. Nowoczesny apartament Rosalie był na tyle duży, że mieścił niemal wszystkich, którzy przy niej zostali. Na końcu korytarza znajdowała się jej sypialnia, za ścianą spał Rick, jego dziewczyny miały kolejne, sąsiadujące ze sobą pokoje, natomiast Lenę ulokowali w pierwszym, najmniejszym. Tak było wygodnie. I tylko jeden pokój stał pusty.

Rick nie urodził się bogaty, przeciwnie – dorobił się swojego majątku całkiem niedawno, między innymi dzięki temu, że został wiceprezesem F.Art. Wcześniej, po tym jak bardzo dobrze poznał środowisko BDSM i jego zapotrzebowania, „pożyczał” swoje dziewczyny zaufanym znajomym, a one się na to godziły. Wszystkie trzy. Mimo że Rick był ich panem, liczył się ze zdaniem każdej. Większość osób dominujących tak robiła, ale u niego poziom tego szacunku był bardzo wysoki. Nigdy nie robił niczego na siłę albo na swoje tylko życzenie. One zaś spełniały jego życzenia, bo tak właśnie chciały. Odwdzięczały się za uczucie, za wszystko inne, czym je obdarzał, dając mu w zamian to samo, co on im. I najwyraźniej lubiły seks, jaki z nimi uprawiał. W BDSM przyjemność była albo zawsze powinna być obustronna, bez względu na to, jak wyglądało jej odbieranie. Niezwykle rzadko zdarzali się sadyści, którzy naprawdę zasługiwali na to miano. Cała reszta grała po prostu sobie tylko znaną sztukę. Wcielali się w wybrane przez siebie role, uczyli się scenariuszy i wzajemnie je realizowali, przy okazji sprawdzając własne granice i pożądania i wytrwałości. Rosalie dawniej też tak robiła. Miała bardzo mało zahamowań, chociaż daleko jej było na przykład do Charlotte. Teraz jednak bardzo mocno przystopowała w tej sferze, pomimo że jej seksualny potencjał był niezmiernie wysoki. Nie angażowała się już w BDSM w takim stopniu, w jakim angażowała się z Fanny, i ograniczyła się do jednego schematu. Miała całodobową uległą, tę, z którą już wcześniej wiązały ją relacje intymne. Tym razem jednak dosyć rzadko pozwalała sobie na te mocniejsze doznania. To było jasne, że jej tego brakowało, ale jakoś po prostu nie potrafiła. Zabrakło jej energii.

4

Lena Kavinsky

Rosalie Lewis weszła do pokoju Leny niedługo po tym, jak z mieszkania wyszedł Rick. Rozejrzała się. Nie bywała tutaj często. Nie spędzała z nią bezproduktywnie czasu, nie sypiała tu. Nad łóżkiem Leny wisiał łańcuch dużych kul, w których zamknięte były światełka. Paliły się przez całą noc, bo dziewczyna nie lubiła spać w całkowitej ciemności. Tak samo jak Fanny. Po lewej stronie od wejścia stało niewielkie biurko, nad nim wisiały półki z książkami. Odrobinę dalej stała sztaluga. Lena nauczyła się malować od Fanny. Ich kreski różniły się jednak, ale z tego akurat Rose się cieszyła. Obrazy Fanny były wyjątkowe, niepowtarzalne. Lena miała twardszą kreskę, bardziej „brutalną”, nie wszystko jej jeszcze wychodziło, ale ani razu nie pomyślała o tym, aby porzucić rysowanie. Bo tak chciała Rose. To była zasadnicza różnica między Fanny i Leną. Ta pierwsza, mimo że zaledwie o dwa lata starsza od drugiej, miała swoje zdanie, stawiała się Rose na każdym możliwym kroku, mówiła dużo, często, czasem Rosalie za nią nie nadążała. Wszędzie było jej pełno. Dlatego Rose ją pokochała. Lena natomiast była cicha, Rose nazywała ją szarą myszką. Nie miała własnego zdania, nie mówiła wiele, lubiła towarzystwo głównie Rose. Zachowywała się jak… jej dwudziestoczterogodzinna uległa, z tym że uległość nie ograniczała się w tym przypadku do całodobowego seksu – przeciwnie. Oczywiście nie zachowywała się tak bez przyczyny.

Rosalie poznała ją w klubie. Tam o uległe było bardzo łatwo. Lena jednak wyglądała tak, jakby nie do końca wiedziała, jak się zachować. Przyszła sama albo zwyczajnie zgubiła się. Kiedy jest się tak młodym i niedoświadczonym, można się zgubić. Można się zagubić wśród tych wszystkich fetyszystów, rozebranych ludzi bądź ubranych skąpo czy w lateks, z pejczami i sztucznymi penisami o różnych kształtach i rozmiarach, o tych prawdziwych nie wspominając. Rose przyszła z Charlotte, jak zawsze. Jej przyjaciółka tak naprawdę „wyzwoliła” w niej jej naturę skłonności do dominacji. Jakiś czas wcześniej rozstała się z inną kobietą, z którą po prostu się nie dogadały, więc nie była w najlepszym humorze. Charlie uparła się, że go poprawi. I poprawiła.

W pewnym momencie zauważyła, że Rose przygląda się uważnie szarowłosej, drobnej dziewczynie stojącej przy barze. Podeszła do niej sama, zanim Rosalie zdążyła zareagować. W środowisku BDSM to Charlie wiodła prym. Rose uczyła się od niej i zwłaszcza na początku nie miała w sobie tyle pewności siebie, tyle bezczelności co przyjaciółka. Charlotte zawsze brała to, czego chciała. Wróciła więc do Rosalie z Leną u boku i oznajmiła, że przyprowadziła jej uległą. Tak po prostu. Dziewczyna miała do tego duże predyspozycje i równie duże chęci.

Problem pojawił się jakiś czas później, po pół roku, może więcej. Rose wcale nie zachowywała się wobec Leny miło. Nie zawsze. Wpadła w rytm dominacji i razem z nią, a właściwie na niej, testowała coraz to nowsze, śmielsze pomysły na osiągnięcie spełnienia, przyjemności. Dziewczynie jednak to się podobało. Podobała jej się Rose. Uzależniła się od niej do tego stopnia, że obdarzyła ją uczuciem, które nazwała miłością. Przysięgała jej wierność i oddanie aż do śmierci, ale tylko jej. Rose natomiast to nie odpowiadało. W pewnym momencie poczuła się tak, jakby ktoś zacisnął jej pętlę na szyi, tylko że wtedy nie zdawała sobie z tego sprawy. Niewiele myśląc, zabrała ją do klubu na spotkanie ze swoimi znajomymi.

To był pierwszy, poważny błąd, jaki Rosalie Lewis popełniła w swoim życiu. Nie chciała nawet wziąć pod uwagę tego, że to, co dla niej było „zabawą”, dla dziewczyny mogło okazać się traumatycznym przeżyciem. I tak też się stało. Lena Kavinsky odrzucona przez „Panią”, którą kochała ponad własne nawet wyobrażenie, ofiarowana komuś innemu, nie wytrzymała psychicznie. Po pewnym czasie od zdarzenia w klubie wszystko się skomplikowało. Młoda dziewczyna zaczęła gadać od rzeczy, więc Rose, nie mogąc sobie z nią poradzić, odwiozła ją do rodziców. Oni natomiast oddali ją do zakładu zamkniętego, gdzie częściej, poprzez leki, była oderwana od rzeczywistości, niż na niej skupiona. Na samym końcu, kiedy pojawiła się Fanny i wyszły na jaw jej niepożądane zażyłości z pewną wpływową dominą o imieniu Amanda, Rosalie bezmyślnie oddała kobiecie namiary na Lenę, a przy tym i samą Lenę, by ta nie narzucała się jej nowej kochance. To był drugi błąd Rose. Trzeci był ostatnim – tknięta wyrzutami sumienia, po dwóch latach, żyjąc w szczęśliwym związku z Fanny, postanowiła wykraść dziewczynę z posiadłości Amandy, by ruszyć w przyszłość bez cieni z przeszłości. Oczywiście obserwowała ją wcześniej poprzez podstawionego Amandzie ochroniarza, dlatego całe przedsięwzięcie nie było aż tak trudne, jak mogłoby być. Czyn ten jednak niemalże doprowadził do rozstania jej i Fanny, a także do sięgnięcia po ostateczne rozwiązanie wszystkich problemów – wysoki most nad lodowatą rzeką. Jakimś cudem, być może dzięki pierścionkowi z różowymi diamentami, udało im się to wszystko zażegnać. I życie było piękne, przez chwilę. To, co stało się później, Rose wzięła za karmę, która wróciła do niej za wszystkie błędy, jakie popełniła. A że Lena została, najpierw pod opieką Ricka i pośrednio Rose, a później pod opieką psycholożki January, Rosalie znów to wykorzystała. Tym razem nie z bezmyślności, ale z obojętności, a najbardziej z wygody.

Obecnie ich relacje opierały się na uległości i dominacji, owszem, ale to był inny ich rodzaj. Żadnych praktyk, żadnego mocniejszego bodźca i osób trzecich. Żadnych wyznań i obietnic. Jedynie tak jakby wzajemna opieka. Lena dostawała to, czego zawsze chciała – obecność Rose, swojej ukochanej „Pani”, natomiast Rose dostawała Lenę i realizację życzeń, tych mniej inwazyjnych. Taki układ służył obu stronom, mimo że nie powinien w ogóle między nimi zaistnieć. Lena musiała, i prędzej czy później będzie musiała, odizolować się od swego uzależnienia całkowicie. Od Rose.

Rosalie westchnęła cicho. Do świtu pozostały dwie godziny. Nie zamierzała spać. Zamierzała odpocząć. Przysiadła na brzegu łóżka dziewczyny i pogłaskała ją po włosach. Lena, gdy tylko się obudziła, usiadła raptownie.

– Pani… – szepnęła. – Czy mogę ci jakoś pomóc?

Rose pogłaskała jej policzek. Uniosła delikatnie podbródek i pochwyciła ledwie obecny jeszcze wzrok.

– Nie – Rose potrząsnęła głową. – Przyszłam… – zawahała się, przesuwając palcami po górnej wardze Leny. Zmarszczyła czoło. – Przyszłam, żeby się odwdzięczyć.

Dziewczyna zamrugała.

– Nie rozumiem…

Rose przysunęła się do niej i musnęła jej usta. Zastygła na moment w bezruchu, po czym ujęła jej twarz w dłonie.

– Zbyt rzadko to robię… – mruknęła, znów delikatnie muskając jej usta. – Zbyt rzadko…

A potem ją pocałowała. Pewniej, mocniej. Dziewczyna, mimo sporego zaskoczenia, które dało się wyczuć chociażby w jej napiętej sylwetce, odwzajemniła się. Rose stłumiła westchnienie. Dawno już nikogo nie całowała. Nie chciała tego robić. Zapomniała. Zapomniała, jak miłe jest to uczucie, chociaż znacząco różniło się od tego, które pokochała. Wypchnęła z umysłu niechciane myśli i naparła swoim ciałem na Lenę. Ułożyła ją na poduszkach, powoli przenosząc pocałunki na jej szyję.

– Rozluźnij się – szepnęła do jej ucha. – Twoja przyjemność także jest moją przyjemnością…

To był fakt. Rosalie reagowała instynktownie. Momentami, a nawet bardzo często ten instynkt powstrzymywała, ale podniecenia nie dało się ani zniwelować ani zagłuszyć. Wsunęła niecierpliwe ręce pod koszulkę dziewczyny i ściągnęła ją. Kiedy zsuwała jedną dłoń w dół, drugą zaciskała na jej nadgarstkach. Lena jęknęła, czując w sobie jej palce. Najpierw jeden, później dwa, aż w końcu trzy. Rose poruszała nimi mocno, miarowo przez kilka minut, całując przy tym gorączkowo jej rozchylone wargi, delikatną, jasną skórę, drobne piersi, które mieściły się w jej dłoni. Wypuściła ją z uścisku. Przeciągnęła palcami wzdłuż skóry nad żebrami szarowłosej, po czym zacisnęła je na równie drobnym sutku. Kiedy Lena jęknęła kolejny raz, Rosalie nagle przerwała i przesunęła się pomiędzy jej uda. Tego Lena już z pewnością się nie spodziewała. Jednak dlaczego Rose miałaby nie sprawić jej tej przyjemności? Ona dostawała ją cały czas, pod różną postacią. Wiedziała, że dziewczyna się nie masturbuje i wiedziała też, że Rose ją podnieca. To był prosty układ, z którego jedna strona wywiązywała się rzadziej.

Rose objęła ustami łechtaczkę dziewczyny i zaczęła raz ssać, raz drażnić językiem. Lenie nie było trzeba wiele. Pod wpływem intensywnych pieszczot, palców swojej „Pani” i języka, doszła z cichym jękiem bardzo szybko. Rosalie odetchnęła, ucałowała kilkukrotnie jej łono, po czym podciągnęła się w górę i położyła obok niej.

– Obróć się w moją stronę – powiedziała cicho, układając głowę na dłoni.

W mdłym świetle światełek widziała na jej twarzy zaskoczenie, ale i zadowolenie. Uśmiechnęła się nieznacznie, przysuwając bliżej, tak blisko, że prawie stykały się nosami. Nakryła je kołdrą.

– Pani… – zaczęła niepewnie Lena.

– Nic nie mów – Rosalie zamknęła oczy. – Korzystaj z chwili. – Objęła ją, wzdychając ponownie. Czuła tak duże zmęczenie życiem, że pragnęła jedynie snu. Bała się jednak zasnąć. Nie chciała wracać do swojej sypialni. – Jutro – zaczęła przyciszonym tonem – proszę, żebyś zachowywała się normalnie. To znaczy tak – uprzedziła jej pytanie – jak tego chcesz. Dobrze? Jeśli masz ochotę wstać z łóżka wcześniej niż ja, zrób to, nawet wtedy, kiedy nadal tu będę. Jeśli przyjdzie ci do głowy coś ciekawego do powiedzenia w rozmowie ze mną albo z innymi domownikami, zrób to… – Rose poruszyła się sennie, układając się wygodniej. – Jeśli będziesz miała ochotę na seks – kontynuowała – przyjdź do mnie. Rozumiesz? – powtórzyła.

– Tak, pani, ale…

– I jeszcze jedno – przerwała jej po raz drugi. – Zwracaj się do mnie po imieniu. Do odwołania.

– Ale…

– Proszę, Leno – szepnęła Rose. Czuła, jak dziewczyna zatrzymuje powietrze w płucach. Przecież „Pani” nigdy nie prosi. Zamrugała powiekami i spojrzała na nią. – Dobrze? – zapytała łagodnie. – Bądź sobą. Chcę poznać ciebie taką, jaka jesteś poza moim wpływem.

– Ty jesteś najważniejsza, Pa… Dla mnie – odparła, wykręcając się od użycia imienia.

– Wiem. Dlatego tak zrobisz. Prawda? – Lena ułożyła głowę na dłoni, tak jak to zrobiła Rose. Potaknęła, wpatrując się w jej twarz. Rosalie znów zamknęła oczy. – Grzeczna dziewczynka – szepnęła. – Śpij.

5

F. Art. Corporation

– … powtarzam, że nie wiem…

– Nie rozumiem…

Do świadomości Rose zaczęły docierać strzępki jakiejś rozmowy. Spała. Musiała jednak zasnąć szybko i spać krótko i głęboko, bo nie zdążyło jej się nic przyśnić. Czasami tak się zdarzało. Przetarła oczy i zerknęła w stronę nocnego stolika, na zegarek. Przez pół sekundy tępo wpatrywała się w punkt, gdzie powinien on stać, jakby próbowała zrozumieć, dlaczego nagle go tam nie ma? Po czym przypomniała sobie, że to nie jej sypialnia i zaklęła w duchu. Obróciła głowę w drugą stronę, by spojrzeć na siedzącą tuż obok, po turecku, Lenę.

– Dzień dobry – powiedziała cicho. Obrzuciła ją uważnym spojrzeniem. – Szorty? – Wskazała na jej krótkie spodenki i t-shirt.

Dziewczyna nieśmiało potaknęła.

– Mogę zmienić…

– Nie – zaprotestowała Rose. – Podoba mi się. Lubisz szorty? – Lena pokiwała głową. – Dobrze spałaś? – Znów kiwnięcie. – Chyba ktoś tu wstał lewą nogą – stwierdziła, spoglądając na drzwi.

– Chodzą tak od samego rana i…

– Która jest godzina? – zapytała Rosalie, marszcząc czoło.

– Ósma dwadzieścia pięć.

– Hm. Czyli nie spałyśmy długo – Rose potarła zmarszczone czoło palcami. – Chodzą, i? – dopytała.

– Od rana, od siódmej, i nikt nie wpadł, że możesz Pa… Że możesz być w tym pokoju – wyjaśniła cicho Lena.

Rosalie posłała jej zdumione spojrzenie.

– Naprawdę?

Kiedy odpowiedziało jej kolejne kiwnięcie, do pokoju nagle wszedł Rick.

– A mówiłeś, że jej tu nie ma – warknął Steve, przepychając się przed niego.

– Tak sądziłem – sprostował Rick.

– Dzień dobry, panowie – odezwała się sucho Rose. – Co was tutaj sprowadza?

– W całym domu cię szukaliśmy! – Steve niemal ryknął. – Ale nie tu!

Rose rozparła się wygodnie na poduszkach.

– Bo zazwyczaj tutaj nie sypiam – wyjaśniła spokojnie.

– Zazwyczaj nie, ale akurat teraz tak? Kiedy mamy tyle pracy.

– Nie przesadzaj – wtrącił Rick. Zwrócił się ku Rose. – Dzisiaj jeden z kluczowych klientów chce odebrać projekt. Problem polega na tym, że twoi… nasi architekci – poprawił się – nie do końca sobie z nim radzą…

– Z projektem czy z klientem? – zapytała Rose.

– Tak naprawdę to i z jednym i z drugim – skrzywił się nieznacznie. – Nie potrafią go dokończyć, a to dosłownie ostatni szlif. I klient upiera się na twój podpis pod nim.

Rosalie uśmiechnęła się.

– Masz przecież moje pełnomocnictwo.

– Tak, tylko on chce go odebrać od ciebie osobiście.

Rosalie zamrugała. Owszem, klienci byli przyzwyczajeni do tego, że każdy projekt F.Art. przechodził przez ręce Rose choćby tylko po to, by go zatwierdziła, ale nieczęsto upierali się przy osobistym odbiorze od niej samej.

– Przyjadę dzisiaj, za godzinę – powiedziała zrezygnowana, rozpromieniając tym samym oblicze Steve’a. – A klientowi powiedz, że projekt będzie czekał do odbioru jutro rano w moim gabinecie.

– Przekażesz osobiście? – Steve nie krył zdumienia.

– Oczywiście – żachnęła się Rose. – Przecież to wciąż moja firma.

Rick pokiwał głową z zadowolenia.

– Widzimy się w firmie. No i… zespół się ucieszy, że jeszcze jednak nie umarłaś.

– Z pewnością – skomentowała ironicznie.

F.Art. Corporation było jej dzieckiem, źródłem utrzymania, nie tylko siebie zresztą, powodem do dumy i oazą zapewniającą tak naprawdę wszystko. Przez ostatnie trzy lata z dynamicznie rozwijającego się przedsiębiorcy, wychodzącego poza rynek krajowy, stała się przedsiębiorcą w pełni rozwiniętym, rozpoznawalnym medialnie i biznesowo, prężnie działającym także poza granicami. Osiągnęła naprawdę bardzo wiele, zyskała masę klientów, wprowadziła w życie dodatkowe projekty, niezwiązane bezpośrednio z architekturą. Niemal otworzyła drugą placówkę! Niemal.

Kiedy Rosalie Lewis zaczynała przygodę z ukochanymi przez siebie kwiatami, miała dwadzieścia lat. Oczywiście uczyła się architektury już wcześniej, ale dopiero samodzielna działalność pokazała jej, co tak naprawdę oznacza architektura krajobrazu. Zaczynała skromnie – od budki w polu. Razem ze Steve’m i Rommanem, którego była zmuszona zwolnić rok temu. Za niesubordynację. Steve sam wyraził chęć zostania szefem jej ochrony, zaś jej rzekomy, były wiceprezes miał ambicje na więcej. Zbyt wielkie. Nie dało się jednak ukryć, że razem przeszli przez bardzo wiele, po drodze dźwignęli się z setek upadków, by ostatecznie stanąć mocno na własnych nogach, bez porozrzucanych pod nimi kłód. Może Rose powinna znów zatrudnić Rommana? On, genialny w swej prostej, nastawionej na zysk i seks naturze, okładkowy facet, który spuścił się na jej biurko czystym przypadkiem – bez jej udziału – był bardzo pomocny wtedy, kiedy nie próbował wcisnąć się na stołek prezesa. Momenty, w których istotnie nie próbował, były oczywiście niezwykle rzadkie, ale to właśnie składało się na codzienność Rosalie. Ona, Steven, Romman i głupiutka, wiecznie zestresowana sekretarka Rita. No i oczywiście F.Art. Corporation, które kiedyś nosiło nazwę Art.F. Corporation. W rozwinięciu brzmiała: Architecture of Flowers Corporaction. Przedsiębiorstwo Architektury Kwiatów, chociaż różnie tę nazwę tłumaczono. Raz Rose nawet widziała gdzieś tam pomiędzy imię własnej matki, Frances, które było przy okazji jej drugim imieniem. Jednak rok wcześniej, zanim Rosalie Frances Lewis oświadczyła się Fanny Thacker, zmieniła nazwę firmy na F.Art. Corporation. Fanny’s Art. Sztuka Fanny. Kochała sztukę Fanny tak mocno, jak samą Fanny. Chciała drobnymi gestami uzmysławiać jej to każdego dnia.

Rosalie oderwała wzrok od ekranu laptopa. Spojrzała w okna zajmujące całą ścianę za jej plecami, zerknęła na drzwi gabinetu. Od kilku godzin siedziała w biurze. Analizowała projekt, którego nie mogli skończyć architekci. Kiedy zdarzył się wypadek, Rose przestała przyjeżdżać do biura. Ba, przestała projektować, a to wcześniej się nie zdarzało. Kwiaty były jej pasją, jej miłością, nieodłączną częścią życia. Nie przypuszczała, że kiedyś straci do nich serce. Z czasem, kiedy odliczyła w umyśle tysiące minut i setki godzin, kiedy minęła niezliczona ilość niczym się od siebie nie różniących dni, ostatecznie podeszła do stołu kreślarskiego. Nieraz rysowała w domu, dla siebie, luźne, niczym niezwiązane ze sobą projekty. Teraz jednak, siedząc przy biurku we własnym gabinecie, nie potrafiła skupić myśli. Widziała w czym rzecz, mozolnie naprawiała drobne błędy architektów, przerysowywała, dodawała i wykreślała. Czas jednak płynął wolno, a Rose nie była w stanie dostatecznie się skoncentrować.

Jej uwagę przyciągnął telefon. Zielona lampka migała natarczywie w rytm klasycznego, cichego sygnału. Rosalie ponownie spojrzała na drzwi. To Rita powinna odebrać, ale najwyraźniej odeszła od biurka. Pani prezes patrzyła jeszcze przez chwilę na aparat, po czym podniosła słuchawkę.

– Rosalie Lewis – przedstawiła się matowym, wyuczonym tonem.

Zmarszczyła czoło, kiedy odpowiedziała jej cisza. Słyszała oddech rozmówcy po drugiej stronie, nic więcej. Zerknęła na smartfon leżący na biurku. Wszystkie pilne telefony kierowane były właśnie na niego. Te prywatne także.

– Halo? – zapytała, tłumiąc zniecierpliwienie.

– Miło cię słyszeć, dzieciaku.

Rose znieruchomiała. Znała ten głos. Znała go bardzo dobrze. Ten surowy, chłodny ton często przywracał ją do pionu, niemal tak samo często, jak często kobieta, do której należał, wywoływała w Rose podniecenie. Niegdyś.

– Winna ci jestem przeprosiny – odezwała się Charlie po dłuższej chwili. – Powinnam była zadzwonić, ale tyle się wydarzyło, że…

– Wiesz co, Charlie? – Rose wpadła jej w słowo. – Pieprz się! – krzyknęła, po czym rzuciła słuchawką tak mocno, że strąciła z biurka cały telefon.

Wstała szybko, nie zwracając uwagi na obrotowe krzesło, które z impetem odjechało pod same okna. Wpatrywała się w leżący na podłodze, czarny aparat telefoniczny tak intensywnie, jakby miał odpowiedzieć na wszystkie niezadane pytania. Jak ona śmiała dzwonić?! Po tym, jak odeszła bez słowa, wielka przyjaciółka, i nie odezwała się nawet kiedy… kiedy… Rok temu! Rose warknęła i z wściekłością zrzuciła na ziemię niedawno przeglądane dokumenty. W ślad za dokumentami poleciała kolejno drukarka, przybory kreślarskie, notatniki i kubek z niedopitą kawą. Kiedy na blacie zostało tylko zdjęcie Fanny, Rosalie wyprostowała się, przetarła twarz dłońmi i, uspokajając spazmatyczny oddech, odetchnęła. Ból w piersi pojawiał się znikąd, nie chciała go. Nie chciała też Charlie, jej sarkazmu, wulgarności i ostrości. Nie chciała już nigdy więcej oglądać jej czarnych oczu, ani niczego, co było z nią związane. Tak naprawdę to niczego już więcej nie chciała. I od niej, i od życia. Tylko dlaczego to pieprzone życie tego nie rozumiało?!

Rose schyliła się, wyszarpnęła kluczyki i portfel z torebki i wybiegła z gabinetu. Zjechała windą na sam dół, przebiegła przez podziemny parking i wsiadła do swojego sportowego, czarnego mercedesa. Z piskiem opon wyjechała na zalewający miasto deszcz.

Wiedziała, dokąd jedzie. Wiedziała także po co. Na szczęście droga była na tyle krótka, że nie zdążył jej przyjść do głowy żaden sensowny argument sprzeciwu. Zaparkowała gwałtownie tuż przed najwyższym mostem w mieście i wbiła wzrok w oświetlaną miejskimi latarniami drogę.

Wybrała to miejsce celowo. Na podobnym moście, znajdującym się trzy godziny drogi od tego, przed rokiem o mały włos nie zakończyła się ich historia. Jej i Fanny. Pokłóciły się wtedy strasznie a Fanny zdecydowała się na odejście od Rose. Przez cały związek przeżywały wzloty i upadki, jednak tylko dwukrotnie Rose doświadczyła tego namacalnego poczucia straty. Raz, gdy Fanny odeszła z powodu swojej przeszłości, którą Rose próbowała zamknąć, a drugi raz, dużo później… z dokładnie tego samego powodu, z tą różnicą, że to własną przeszłość chciała zamknąć Rosalie, własne błędy naprawić. Za każdym razem jednak efektownie coś pieprzyła. I za każdym razem Fanny miała rację. Prawda była taka, że Rose nie potrafiła żyć w związku choć czas przynaglał do jego stworzenia. Presja otoczenia, presja życia z nią, bogatą panią prezes. Przykład rodziny, jaki wyniosła z domu, nie był przykładem, jaki chciała powtarzać. Surowy ojciec generał i podporządkowana mu, posłuszna matka. Rose nie pasowała do tego tak bardzo, i chociaż znała tylko to, na różne sposoby próbowała od tego uciec. Zazwyczaj z opłakanym skutkiem.

Po tym, jak Fanny wróciła do niej po pierwszym odejściu, Rose omal nie spaliła apartamentu, pragnąc przygotować jej śniadanie składające się z głupiego omletu. Chciała żyć normalnie. Z całą masą czułości, niepodszytą BDSM, z tą normalnością, której Fanny tak potrzebowała. Oczywiście upodobanie Rose do BDSM tylko częściowo wynikało z genów, które odziedziczyła po ojcu. W większości był to jej prywatny i autentyczny fetysz, intymne pragnienia, niezbędne do pełnego zaspokojenia.

Za drugim razem, kiedy Fanny postanowiła odejść, Rose niemalże skoczyła za nią z mostu. Wtedy z nieba sypał śnieg. Rose pamiętała każde pojedyncze słowo, jakie padło tamtej nocy. Pamiętała skuloną na siedzeniu pasażera srebrnowłosą dziewczynę. Fanny miała wtedy srebrne włosy, jednak Rosalie uwielbiała jej królewski błękit, w którym się zakochała. I nigdy jej tego nie powiedziała. Pamiętała, jak Fanny mówiła:

– Ja ciebie też kocham, Rose. Nie wiem tylko, czy to na pewno wystarczy.

– Nigdy nie wystarcza.

Tak jej odpowiedziała. A potem, już w domu, oświadczyła się. Zrobiła to chyba najgorzej, jak tylko mogła. Nie potrafiła dobrać słów. Chwila była nieodpowiednia, nie mówiąc już o scenerii. Nie taki miała plan, ale los, a właściwie Rick, który wygrzebał pierścionek z kosza na śmieci, zadecydował inaczej. Wyraz twarzy Fanny, kiedy zapytała, czy zostanie z nią na zawsze jako jej żona zapamięta do końca życia. I to uczucie, które pojawiło się zaraz po tym, jak Fanny wydusiła z siebie najpierw: „och, Boże”, a na końcu: „tak, będę twoją żoną”... było niesamowite. Takiej pełni szczęścia Rose nie czuła nigdy. Gdy zamknęła Fanny w ramionach śmiała się. Śmiała się ze wszystkiego, przez co przeszły, śmiała się do tego, do czego doszły, co osiągnęły, śmiała się, żegnając stary strach, a witając nowy. Śmiała się ze szczęścia. Tylko szczęście nie chciało śmiać się z nią.

Rose zgasiła silnik i wysiadła. Zanim doszła do barierki na samym środku, była cała mokra. Nie czuła jednak ani zimna, ani strachu, który nie chciał jej opuścić. Uśmiechnęła się do siebie.

– Łatwo jest odejść, kiedy widzi się koniec? – prychnęła, patrząc w dół.

Było cholernie wysoko i cholernie ślisko. Rosalie przetarła oczy palcami i uśmiechnęła się szerzej, a potem raptem zaczęła się śmiać. Śmiech ten uwiązł jej w gardle dopiero wtedy, kiedy stanęła po drugiej stronie barierki. A jednak strach nie odszedł.

– Prostak – rzuciła w przestrzeń.

– Słuchaj! – Rosalie drgnęła, kiedy usłyszała głos gdzieś za plecami. Nie obróciła się. – Ja wiem, że pora ku temu jest odpowiednia – kontynuował jakiś kobiecy głos – ale żeby tak wyzywać most od prostaków? Jeżdżę tędy do pracy. A co, jeśli się obrazi?

Rose mocniej ścisnęła barierkę.

– Most? – zapytała, niedowierzając.

– No, tak. Powiedziałaś, cytuję: „prostak”.

– Ach. – Uśmiechnęła się mimowolnie. Zerknęła w bok i jej uśmiech zgasł. – No, nie – jęknęła.

Wbiła uważne spojrzenie w dziewczynę opierającą się o balustradę. Pomimo deszczu, miała na sobie obcisłą koszulkę z krótkim rękawem i jakimś napisem, poszarpane jeansy i trampki. Jej lewą rękę pokrywały tatuaże, a przyjemną twarz zdobił umiejscowiony nad górną wargą kolczyk. Włosy tylko miała czarne. Roztrzepane, mokre i czarne, i to odróżniało ją od Fanny – poza oczywiście „nie byciem” Fanny.

– Co „nie”? – zapytała obca, uśmiechając się delikatnie.

Rose odwróciła wzrok. Spojrzała w buzującą w dole wodę.

– Nic. Mam halucynacje.

Dziewczyna zagwizdała.

– Powiem ci, że to akurat nie jest najlepszy moment na halucynacje. – Rose parsknęła. – Ale wiesz co, mam propozycję. A właściwie prośbę. Podrzucisz mnie do centrum?

Rosalie wbiła w nią mocno zaskoczone spojrzenie.

– Teraz?!

– No… – nieznajoma odgarnęła mokre kosmyki z twarzy. – Ostatecznie pada, prawda?

– I