W kleszczach lęku - Henry James - ebook

W kleszczach lęku ebook

Henry James

2,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Zło jest żywiołem, któremu łatwo ulec… 

Historia rozpoczyna się w Wigilię Bożego Narodzenia, gdy grupa przyjaciół zgromadzonych w starym dworze, przy kominku snuje opowieści o duchach. Jeden z obecnych opowiada trzymającą w napięciu historię matki i jej dziecka nawiedzanych przez tajemnicze widmo... Losy tych dwojga najbardziej poruszają Douglasa, przypominają mu o niesamowitych zdarzeniach, które spisała jego dawna przyjaciółka, guwernantka… Pod piórem Henry’ego Jamesa, niekwestionowanego mistrza niuansów, ta zgrabna, krótka historia zmienia się w prozatorskie arcydzieło, pełne wieloznaczności i pytań, na które nie ma jasnych odpowiedzi.

„W kleszczach lęku” przeniesiono w 1999 r. na wielki ekran, a w rolę wuja sierot wcielił się Colin Firth. 

James to jedyny spośród amerykańskich pisarzy, którego w kulturze literackiej bez wahania nazywa się Mistrzem.

"The New York Times"

Najbardziej przenikliwa opowieść o istocie zła jaka kiedykolwiek powstała...

"The Independent"

Henry James (1843–1916) wybitny amerykański pisarz, krytyk i teoretyk literatury, reprezentant realizmu psychologicznego. W swoich znakomitych powieściach zgłębiał mentalność Amerykanów, zderzając ją z kulturą europejską.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 209

Oceny
2,9 (53 oceny)
4
11
19
13
6
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
JusiaPe

Całkiem niezła

Nic specjalnego.... ciągle oczekiwałam jakiegoś rozwoju sytuacji, czegoś strasznego, ale się nie doczekałam☺️
11
Hendoslaw

Nie polecam

Są takie klasyki o których mógłbym pisać peany i są takie o których chciałbym jak najszybciej zapomnieć. Fabuła składa się z dwóch części. Pierwsza to spotkanie przy kominku i opowiadanie strasznych historii, a druga to bełkot guwernantki. W większości jej histerie, obsesje i przemyślenia przedstawione w strasznie nieczytelny sposób. Autor chce nam ukazać straszną historię, która przez ten bełkot traci na straszności. Rozumiem, że styl pisania i język jest z ubiegłego wieku, ale niejeden pisarz pokazał, że można przedstawić to lepiej. Jest tu kilka postaci, ale przez prowadzenie narracji zlewają się w jedno i ciężko coś o nich więcej powiedzieć. Książka zaczyna się od spotkania przy kominku, potem jest straszna historia i się wszystko urywa. Brak podsumowania, jakiegoś zakończenia, komentarza. Wszystko zakończone jest jakimś niezrozumiałym motywem. Straszna, ale nuda. Jedynym plusem jest to uczucie, że jest to fajna historia, ale strasznie przegadana. Młoda guwernantka przybywa do mał...
00

Popularność




Tytuł oryginału:

THE TURN OF THE SCREW

First published 1898

Projekt okładki: Sylwia Tymkiewicz

Zdjęcie na okładce:

© Veronica Gradinariu/Trevillion Images

Redaktor prowadzący: Katarzyna Rudzka

Redakcja: Ewa Witan

Korekta: Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-7961-808-8

Warszawa 2012

Wydawca:

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Siedzieliśmy wokół kominka, słuchając opowieści, która trzymała nas w dość silnym napięciu. Poza oczywistą wzmianką o jej niesamowitym charakterze, zgodnym całkowicie z nastrojem, jaki tak dziwne opowiadanie może wywołać w Wigilię Bożego Narodzenia w starym dworze, nie przypominam sobie, by ktokolwiek dorzucił jeszcze jakąś uwagę. Wreszcie ktoś mimochodem napomknął, że jest to jedyny znany mu przypadek, w którym dziecku ukazało się widmo. Przypadek ten, pragnąłbym tu zaznaczyć, dotyczył pojawienia się zjawy w takim właśnie starym dworze, w jakim i myśmy się znaleźli przy sposobności – zjawy wyjątkowo okropnej, która objawiła się małemu chłopcu, śpiącemu w pokoju ze swoją matką; pełen grozy wskutek tego przeżycia chłopiec przebudził matkę; przebudził ją nie po to, by rozproszyła jego przerażenie i ułożyła go na nowo do snu, lecz po to, by zanim jej się to udało uczynić, sama również ujrzała widziadło, które tak nim wstrząsnęło. Dopiero to spostrzeżenie wywołało u Douglasa – nie zaraz, lecz później wieczorem – pewien oddźwięk, niepozbawiony ciekawych następstw, na które chcę zwrócić uwagę. Ktoś jeszcze coś opowiadał, nic szczególnego zresztą, czego, jak zauważyłem, on prawie nie słuchał. Wziąłem to za oznakę, że sam chce nam coś opowiedzieć i że należy tylko zaczekać. W rzeczywistości musieliśmy czekać jeszcze dwa dni. Tego zaś wieczoru, nim się rozeszliśmy, podzielił się z nami tym, co mu wówczas zaprzątało głowę.

– Zgadzam się w zupełności, jeżeli chodzi o ducha Griffina lub cokolwiek to było, że jego pojawienie się najpierw małemu chłopcu, tak przecież wrażliwemu w tym wieku, nadaje tej sytuacji szczególną wymowę. Wiem jednak, że ten fascynujący wypadek nie należy do wyjątków, jeżeli chodzi o dzieci. Jeśli dziecko tak potęguje atmosferę grozy, to cóż powiecie o dwojgu dzieci…?

– Powiemy oczywiście – wykrzyknął ktoś – że dwoje dzieci spotęguje ją dwukrotnie, a także, że chcemy o tym usłyszeć.

Widzę jeszcze Douglasa, jak wstaje, obraca się plecami do kominka i trzymając ręce w kieszeniach, patrzy na swego rozmówcę i mówi: „Nikt poza mną do tej chwili o tym nie słyszał. Ta historia jest aż nazbyt niesamowita”. Oczywiście kilka głosów orzekło, że owa okoliczność czyni całą sprawę tym bardziej godną uwagi, a nasz przyjaciel gotował swój triumf spokojnie, po mistrzowsku, i przenosząc wzrok ponad nami, ciągnął:

– To przechodzi ludzkie pojęcie. Nie znam nic takiego, z czym można by to choć trochę porównać.

Pamiętam, że zapytałem wtedy:

– Jeżeli chodzi o uczucie samego strachu?

Wydawało się, jakby chciał powiedzieć, że to nie jest takie proste, jak gdyby rzeczywiście sam nie wiedział, jak to określić. Przesunął ręką po oczach, a po jego twarzy przebiegł nikły grymas.

– Ze względu na okropne… okropność tej historii!

– Och – wykrzyknęła jedna z pań – ależ to wspaniałe!

Nie zwrócił na nią uwagi, spoglądał na mnie tak, jak gdyby widział nie mnie, lecz to, o czym mówił.

– Ze względu na ohydę i grozę, i ból.

– No, w takim razie – powiedziałem – siadaj i mów.

Odwrócił się do ognia, trącił nogą kłodę i przyglądał się jej przez chwilę. Potem znów stanął twarzą do nas i oznajmił:

– Nie mogę tego opowiedzieć. Będę musiał posłać do miasta.

Jęknęliśmy wszyscy; posypały się wyrzuty; wówczas, z charakterystycznym dla niego skupieniem, wyjaśnił:

– Ta historia została spisana. Leży w szufladzie pod kluczem… nie widziała światła dziennego przez długie lata. Mogę zawiadomić mojego służącego i dołączyć klucz; będzie mógł przesłać tutaj ten pakiet, kiedy go odszuka.

Wydawało się, że zwraca się z tym specjalnie do mnie; wydawało się, że niemal błaga o pomoc, aby przezwyciężyć wahanie. Przełamał warstwę lodu narosłą w ciągu wielu lat, miał swoje powody do tak długiego milczenia. Chociaż inni nie mogli pogodzić się z tym opóźnieniem, moim zdaniem, te jego skrupuły miały w sobie właśnie coś urzekającego. Wymogłem na nim przyrzeczenie, że napisze list i wyśle go pierwszą pocztą oraz że spotkamy się tu znowu jak najprędzej. Potem zapytałem Douglasa, czy wydarzenie, o którym mowa, przytrafiło się jemu osobiście. Odpowiedział mi od razu:

– Och nie, dzięki Bogu, nie!

– A te zapiski są twoje? Ty je sporządziłeś?

– Nie, wywarły tylko na mnie ogromne wrażenie. Zapisałem wszystko tutaj – wskazał ręką na serce – i nigdy tego nie zapomnę.

– A zatem ów manuskrypt…?

– Pisany jest atramentem, dziś już wyblakłym, i przepięknym charakterem pisma. – Znów zamilkł na chwilę. – Ręką kobiecą. Ich autorka od dwudziestu lat już nie żyje. Zapiski, o których mowa, przesłała mi przed śmiercią.

Teraz słuchali go wszyscy i jak zwykle znalazł się ktoś, kto z góry domyślał się wszystkiego bądź też chciał wyciągnąć wnioski. Trzeba przyznać, że jeżeli Douglas wysłuchał tej uwagi bez uśmiechu, to nie okazał również rozdrażnienia.

– Autorka, nadzwyczaj urocza osoba, liczyła jednak dziesięć lat więcej ode mnie. Była guwernantką mojej siostry – wyjaśnił ze spokojem. – Kobieta wyjątkowo sympatyczna, najsympatyczniejsza spośród wszystkich guwernantek, jakie kiedykolwiek znałem; mogłaby doprawdy objąć każde stanowisko. Było to już dawno temu, a ten wypadek zdarzył się jeszcze znacznie wcześniej. Studiowałem wówczas w Trinity College i zastałem ją w domu po przyjeździe latem na wakacje po ukończeniu drugiego roku. Tego lata prawie się stamtąd nie ruszałem… było ono piękne. Gdy nie miała zajęć, chodziliśmy do ogrodu na spacery i pogawędki… a jej uwagi zawierały tyle rozsądku i tak była przy tym miła, że mnie wprost oczarowała. Ależ tak, nie uśmiechajcie się. Polubiłem ją ogromnie i rad jestem po dziś dzień, gdy pomyślę, że i ona mnie lubiła. Nie opowiedziałaby mi tego, gdyby mnie nie lubiła. Nikomu innemu o tym nie opowiadała. Wiem, że tak było, chociaż nigdy mi tego nie mówiła, po prostu sam się domyśliłem. Byłem tego pewny; to dało się zauważyć; sami osądzicie dlaczego, po wysłuchaniu tej historii.

– Czy dlatego, że było to tak straszne? – Nie odrywał ode mnie wzroku.

– Sami łatwo to osądzicie – powtórzył. – Przekonacie się.

Z kolei ja utkwiłem w nim wzrok.

– Rozumiem. Była zakochana.

Po raz pierwszy się roześmiał.

– Ależ jesteś bystry. Tak, była zakochana. To znaczy, była kiedyś zakochana. To wyszło na jaw… nie mogłaby mi opowiedzieć tej historii, nie zdradziwszy się jednocześnie. Uprzytomniłem to sobie, a ona pojęła, że się domyślam; żadne z nas jednak o tym nie wspominało. Pamiętam, kiedy to było i w którym miejscu… narożnik trawnika, cienie wielkich buków i to długie, upalne letnie popołudnie; otoczenie nie miało w sobie nic niepokojącego, lecz, och…!

Odszedł od kominka i opadł z powrotem na krzesło.

– Czy otrzymasz tę przesyłkę w czwartek rano? – zapytałem.

– Przypuszczam, że dopiero z drugą pocztą.

– A więc dobrze, po obiedzie…

– Spotkamy się tu wszyscy? – Spojrzał po nas wszystkich ponownie. Czy nikt nie wyjeżdża? – W jego głosie przebijała niemal nadzieja.

– Wszyscy pozostają!

– Ja zostaję… i ja zostaję! – wołały te panie, których odjazd był już postanowiony.

Pani Griffin poprosiła jednak o wyjaśnienie jej pewnych szczegółów.

– W kimże ona się kochała?

– Dowiemy się tego z opowieści – odpowiedziałem za niego.

– Och, nie mogę się już doczekać!

– Opowieść nie wyjawi tego dosłownie – powiedział Douglas – nie wyjawi tego w zwyczajny, pospolity sposób.

– Tym bardziej należy żałować. Tylko wówczas mogłabym wszystko zrozumieć.

– Nie powiesz nam tego, Douglasie? – zapytał jeszcze ktoś.

Ponownie zerwał się z krzesła.

– Tak… jutro. Teraz muszę pójść do łóżka. Dobranoc.

I pochwyciwszy szybko lichtarz, wyszedł, pozostawiając nas samych w pewnym oszołomieniu. Zgromadzeni w rozległym, brązowym holu słyszeliśmy odgłos kroków Douglasa na schodach, po czym odezwała się pani Griffin:

– No, jeśli się nie dowiedziałam, w kim ona się kochała, to wiem jednak, kim on był.

– Była o dziesięć lat starsza – rzekł na to jej mąż.

– Raison de plus… w tym wieku! Ale to naprawdę ładnie z jego strony, że przez tyle lat zachował dyskretne milczenie.

– Czterdzieści lat! – wtrącił Griffin.

– I naraz taka reakcja!

– Ta reakcja – odparłem – spowoduje, że czwartkowy wieczór stanie się dla nas niezwykłym wydarzeniem.

Wszyscy zgodzili się ze mną tak skwapliwie, że w obliczu tej sprawy nie zwracaliśmy uwagi na nic innego. Ostatnia z rzędu historia, jakkolwiek niecała i przypominająca raczej pierwszy odcinek powieści w gazecie, została rozpoczęta; uścisnęliśmy sobie nawzajem dłonie, „trąciliśmy się”, jak ktoś się wyraził, lichtarzami i ruszyliśmy na spoczynek.

Wiedziałem następnego dnia, że list wraz z kluczem został wysłany pierwszą pocztą do Londynu. Pomimo – a może właśnie dlatego – że pogłoski na ten temat zaczęły się prawdopodobnie rozpowszechniać, daliśmy spokój Douglasowi nawet po obiedzie, dopóki nie nastała pora wieczorna, najbardziej odpowiednia, jeśli chodzi o tego rodzaju emocje, jakie spodziewaliśmy się przeżyć. Potem nasz towarzysz stał się tak rozmowny, jak tylko można było sobie tego życzyć, i wyjawił nam nawet, jakie są tego powody. Dowiedzieliśmy się o tym, zebrani znowu przed kominkiem w holu, tak samo jak ubiegłego wieczoru, kiedy tak bardzo podrażnił naszą ciekawość. Okazało się, że opowieść, którą nam obiecał przeczytać, rzeczywiście wymagała kilku słów wstępu, abyśmy mogli wszystko należycie zrozumieć. Muszę tu wyraźnie zaznaczyć, by więcej do tego nie powracać, że tę opowieść, którą przepisałem później słowo w słowo, podam tutaj bez żadnego wstępu. Biedny Douglas przed śmiercią – gdy widział, że już się do niego zbliża – mnie powierzył manuskrypt.

Wtedy otrzymał go na trzeci dzień i w tym samym miejscu przy kominku, czwartego dnia wieczorem, wywołując niesłychane wrażenie, zaczął go czytać przed naszym pogrążonym w milczeniu gronem. Panie, mimo zapewnień, że wytrwają, zaczęły się powoli usuwać, i oczywiście, dzięki Bogu, nie dosiedziały do końca; pożegnały się pod pozorem poczynionych dawniej planów, choć przedtem umierały z ciekawości wywołanej uwagami, którymi Douglas nas tak zaintrygował. Ich odejście jednak przyczyniło się tylko do tym większej zwartości i doboru niewielkiego końcowego grona słuchaczy, skupionych wokół kominka, urzeczonych tym, czego wspólnie słuchali.

Z pierwszej wzmianki dowiedzieliśmy się, że pisemne oświadczenie ukazuje wypadki późniejsze, a nie te, od których historia się zaczęła. Według znanych Douglasowi szczegółów jego dawna przyjaciółka, najmłodsza spośród kilku córek ubogiego wiejskiego pastora, licząca podówczas dwadzieścia lat, miała objąć po raz pierwszy stanowisko wychowawczyni. W tym celu przybyła do Londynu, drżąc z przejęcia, gdyż miała stawić się osobiście w związku z ogłoszeniem, w wyniku którego nastąpiła wcześniejsza krótka wymiana korespondencji. Osoba, która dała ogłoszenie, chciała teraz poznać kandydatkę i powziąć decyzję o jej przydatności. Młoda dama przybyła na Harley Street, do domu, który wydawał jej się ogromny i imponujący. Przyszły jej chlebodawca okazał się dżentelmenem, kawalerem w kwiecie wieku, postacią, o której spłoszona, lękliwa dziewczyna z probostwa w Hampshire mogła marzyć tylko w snach lub też czytać w jakimś starym romansie. Należał do tego typu ludzi, których da się określić bez trudności, do typu, który na szczęście nigdy nie wymiera. Był przystojny, pewny siebie i miły, szczery, wesoły i dobry. Uderzyły ją – nie mogło być inaczej – jego kurtuazja i wielkoduszność, lecz najbardziej ujął ją i jednocześnie dodał jej odwagi – którą później wykazała – tak traktując ich spotkanie, jak gdyby to ona czyniła mu przysługę, a on zaciągał wobec niej nieoceniony dług wdzięczności. Wyobrażała sobie, że musi być bogaty, lecz straszliwie rozrzutny – widziała go w splendorze życia najwyższych sfer, w blasku męskiej urody, w przepychu luksusowych przyzwyczajeń, w uroku czarującego obejścia wobec kobiet. Miał w mieście wielki dom, wypełniony trofeami z podróży i wypraw myśliwskich. Życzył jednak sobie, by młoda dama udała się natychmiast do jego dworu na wsi w hrabstwie Essex, który stanowił starą posiadłość rodzinną.

Śmierć obojga rodziców jego bratanka i bratanicy w Indiach pociągnęła za sobą konieczność zaopiekowania się dwojgiem małych dzieci młodszego brata, wojskowego z profesji, który zginął dwa lata temu. Skutkiem najdziwniejszego zrządzenia losu, które dotknęło człowieka w jego położeniu – samotnego, bez żadnego doświadczenia w tej dziedzinie i bez odrobiny cierpliwości – owe dzieci ciążyły mu bardzo. Wszystko to było niesłychanie kłopotliwe i z pewnością popełnił cały szereg błędów, lecz pełen litości dla biednych sierot robił dla nich, co tylko mógł. Przede wszystkim wysłał je do swej drugiej rezydencji; wieś bowiem była oczywiście najbardziej odpowiednim miejscem dla dzieci; toteż od samego początku przebywały tam pod opieką najlepszych wychowawców, jakich tylko mógł znaleźć. Zrezygnował nawet z własnych służących dla wygody tych obojga biedactw i odwiedzał je, gdy tylko czas mu pozwalał, by przekonać się osobiście, jak im się wiedzie. Sytuacja byłaby o wiele znośniejsza, gdyby dzieci miały jeszcze innych krewnych i gdyby własne sprawy tak bardzo go nie absorbowały. Pozostawił im do dyspozycji dwór w Bly, gdzie miały zapewnione dobre warunki i były bezpieczne. Głową ich małego gospodarstwa mianował – choć tylko na niskim szczeblu – panią Grose, dawną pokojówkę jego matki, kobietę wyjątkowo porządną, którą, był przekonany, jego rozmówczyni polubi. Teraz prowadziła im dom, a jednocześnie sprawowała tymczasowy nadzór nad małą dziewczynką, do której, nie mając własnych dzieci, była na szczęście bardzo przywiązana. Nie brakowało tam ludzi do pomocy, lecz rozumiało się samo przez się, że młoda osoba, która tam się uda jako guwernantka, będzie miała najwyższy autorytet. Będzie też musiała podczas wakacji zająć się małym chłopcem, który przez cały okres szkolny przebywał w jednym z internatów, choć może był na to jeszcze za młody – lecz cóż innego można zrobić? – i który w związku ze zbliżającymi się wakacjami powinien lada dzień wrócić. Początkowo dziećmi zajmowała się pewna młoda pani, lecz nieszczęście chciało, że ją utraciły. Była to osoba zasługująca na najwyższy szacunek, zajmowała się nimi nader troskliwie aż do swojej śmierci, która spowodowała, ściśle mówiąc, wysoce kłopotliwą sytuację, toteż jedynym wyjściem, jakie pozostało, było wysłanie małego Milesa do internatu. Odtąd pani Grose zajęła się Florą, robiąc, co tylko mogła, aby ją nauczyć dobrych manier i właściwego postępowania; a poza tym mieszkali tam jeszcze kucharka, pokojówka, dziewczyna od krów, stary kucyk, stary stajenny i pewien stary ogrodnik, wszyscy również na wskroś porządni.

Douglas doszedł do tego miejsca, przedstawiając nam tło całej historii, gdy naraz ktoś postawił pytanie:

– A na co zmarła poprzednia guwernantka? Czyżby z nadmiaru szacunku, jakim ją otaczano?

– Dojdziemy do tego. Nie uprzedzajmy faktów – odpowiedział bez zwłoki nasz przyjaciel.

– Wybacz… ale wydaje mi się, że ty właśnie to robisz.

– Na miejscu jej następczyni – podsunąłem – chciałbym jednak się dowiedzieć, czy stanowisko to nie było związane…

– Z pewnym niebezpieczeństwem dla życia? – dokończył moją myśl Douglas. – Owszem, chciała to wiedzieć i dowiedziała się. Jutro usłyszycie, czego się dowiedziała. Na razie, oczywiście, perspektywy wydawały jej się nieco ponure. Była młoda, niedoświadczona, nerwowa; miała przed sobą poważne obowiązki i przy braku towarzystwa czekało ją naprawdę wielkie osamotnienie.

Wahała się, radziła i namyślała przez kilka dni. Lecz zaoferowana płaca znacznie przekraczała jej skromne przewidywania i gdy przyszła po raz drugi, była już zdecydowana, przyjęła posadę.

W tym miejscu Douglas zrobił pauzę, którą wykorzystałem dla dobra wszystkich obecnych, by wtrącić:

– I wynika z tego taki morał, że została, rzecz jasna, uwiedziona przez tego wspaniałego, młodego człowieka. Uległa.

Tak jak ubiegłego wieczoru podniósł się, przeszedł do kominka, poruszył nogą jakąś kłodę, po czym przez chwilę stał odwrócony do nas plecami.

– Widziała się z nim tylko dwa razy.

– Tak, lecz w tym właśnie tkwi cały urok jej uczucia.

Na te słowa, trochę ku mojemu zdziwieniu, odwrócił się twarzą do mnie.

– W tym tkwił cały urok. Był długi szereg innych kobiet – ciągnął Douglas – które nie uległy. Podzielił się z nią swoim kłopotem, nie ukrywając… że dla wielu kandydatek warunki okazały się nie do przyjęcia. Po prostu damy te czegoś się lękały. Pachniało im nudą… wszystko to wydawało im się dziwne, tym bardziej że postawił jeden zasadniczy warunek.

– A mianowicie?

– Że guwernantka nigdy nie będzie go niepokoić żadnymi kłopotami… dosłownie nigdy. Nie będzie go prosić o pomoc ani się uskarżać, ani pisać o czymkolwiek; o wszystkich sprawach będzie musiała zdecydować sama, wszelkie należności będzie otrzymywać od radcy prawnego, wszelkie kwestie będzie musiała wziąć na siebie, a jego zostawić w spokoju. Przyrzekła dotrzymać tych warunków; wspominała później w rozmowie ze mną, że kiedy przez moment ściskał jej rękę z uczuciem ulgi i zachwytu, dziękując jej za poświęcenie, natychmiast poczuła się wynagrodzona.

– Czyżby to tylko miało być całym jej wynagrodzeniem? – zapytała jedna z dam.

– Nie ujrzała go więcej.

– Och! – westchnęła ta sama słuchaczka.

Ponieważ nasz przyjaciel zaraz odszedł, było to jedyne dalsze ważkie słowo wypowiedziane o tej sprawie. Dopiero następnego wieczoru, siedząc w wygodnym krześle w kąciku przy kominku, otworzył cienki, staroświecki notatnik w czerwonej, wypłowiałej oprawie i o złotych brzegach. Opowiadanie zajęło nam oczywiście więcej niż jeden wieczór. Przy pierwszej okazji ta sama słuchaczka zadała jeszcze jedno pytanie:

– Jak pan to zatytułował?

– Nie dawałem żadnego tytułu.

– Och – powiedziałem – ja mam tytuł!

Lecz Douglas, nie zwracając na mnie uwagi, zaczął czytać głośno i wyraźnie, jak gdyby pragnął odtworzyć głosem piękny charakter pisma autorki.

Rozdział I

Pamiętam, że wszystko rozpoczęło się szeregiem kolejnych wzlotów i upadków, jak gdyby huśtawką poruszającą się na przemian w sposób właściwy i błędny. Kiedy w mieście wstałam z rana, by przystąpić do spełnienia jego prośby, nie przewidywałam, że czekają mnie jeszcze dwa bardzo przykre dni – poczułam też, jak moje wahania zaczęły się budzić od nowa, a nawet byłam przekonana, że popełniłam błąd. W takim też nastroju spędziłam długie godziny, obijając się w rozkołysanym dyliżansie, który unosił mnie do miejsca, gdzie miał na mnie oczekiwać pojazd ze dworu. Zostałam powiadomiona, że to udogodnienie zostało z góry zarządzone, i w późne popołudnie czerwcowe znalazłam się przed wygodnym jednokonnym zaprzęgiem, który tam na mnie czekał. Przejażdżka o tej porze, w śliczny dzień, przez okolice, w których słodycz lata niosła z sobą przyjazne powitanie, ożywiła mój hart, a kiedy skręciliśmy w aleję, czułam się podniesiona na duchu tak dalece, iż można to przyjąć za dowód, do jakiego stopnia byłam przygnębiona poprzednio. Spodziewałam się lub też obawiałam czegoś bardzo posępnego, toteż widok, który mnie powitał, okazał się nader przyjemną niespodzianką. Pamiętam, jak miłe wrażenie zrobił na mnie rozległy, jasny front budynku, a także otwarte okna o świeżych firankach i dwie dziewczyny wyglądające z ciekawością. Pamiętam zielony trawnik i kolorowe kwiaty, skrzypienie kół po żwirze, a także splecione wierzchołki drzew, ponad którymi kraczące wrony zataczały koła na złotym tle nieba. Obraz, jaki się roztoczył przede mną, tchnął niezwykłą wspaniałością i bardzo się różnił od wspomnienia mizernego domku, w którym dotąd mieszkałam. Zaraz też ukazała się w drzwiach, prowadząc za rękę małą dziewczynkę, jakaś grzeczna kobieta, która dygnęła przede mną z takim szacunkiem, jak gdybym była panią tego dworu lub znakomitym gościem. Po opisie, który otrzymałam na Harley Street, wyobrażałam sobie, że to miejsce będzie daleko skromniejsze, i gdy sobie to przypomniałam, właściciel domu jeszcze bardziej urósł w moich oczach, przy czym nasunęła mi się myśl, że zadowolenie z mojego tutaj pobytu być może będzie większe, niż sobie to wyobrażałam.

W ciągu następnych kilku godzin byłam tak przejęta poznaniem mej wychowanki, młodszej wiekiem od chłopca, że dopiero nazajutrz znów ogarnęło mnie przygnębienie. Dziewczynka, która towarzyszyła pani Grose, okazała się tak czarująca, iż z miejsca byłam przekonana, że wygrałam wielki los, mając z nią do czynienia. Była najpiękniejszym dzieckiem, jakie kiedykolwiek widziałam, i dziwiłam się potem, czemu mój chlebodawca nie zwrócił na to większej uwagi. Tej nocy mało spałam, gdyż odczuwałam zbyt wielkie podniecenie. Jak sobie przypominam, dziwiła mnie serdeczność, z jaką zostałam przyjęta. Uczucie to nie tylko mnie nie opuszczało, lecz jeszcze się potęgowało. Obszerny, imponujący pokój, jeden z najokazalszych w całym domu, wielkie, królewskie – jak mi się wówczas wydawało – łóżko, sute draperie, wysokie lustra, w których po raz pierwszy mogłam się przejrzeć od stóp do głów, wszystko to, podobnie jak niezwykły urok mojej wychowanki oraz cały szereg innych rzeczy, zrobiło na mnie wrażenie. Poza tym, mimo obaw, jakie mnie ogarniały w czasie jazdy dyliżansem, już przy pierwszym spotkaniu uświadomiłam sobie, że mam w pani Grose przyjaciółkę. W rzeczywistości jedyną oznaką, która mogła napawać mnie pewnym lękiem na przyszłość, było to, że gospodyni przywitała mnie z nadmierną radością. Już w ciągu pół godziny wyczułam, że owa prosta, niezbyt urodziwa, schludna i zdrowa kobieta ucieszyła się tak bardzo, że wyraźnie musiała się kryć, by zanadto tego nie okazywać. Nawet trochę się dziwiłam, dlaczego nie chce się z tym zdradzać, i owo spostrzeżenie, gdybym się głębiej nad tym zastanawiała i gdybym była bardziej podejrzliwa, mogłoby rzeczywiście wzbudzić we mnie niepokój.

Pocieszałam się jednak, że żadne wątpliwości nie mogą wchodzić w grę, gdy chodzi o tak promienną istotę jak moja dziewczynka, której anielska piękność wciąż stała mi przed oczami – i w tym zapewne tkwiła główna przyczyna mojej bezsenności. Z tego powodu przed samym świtaniem kilka razy wstawałam i kręciłam się po pokoju, rozmyślając o wszystkim, co tutaj zobaczyłam i co mnie tu czeka. Obserwowałam przez otwarte okno, jak powoli wstaje letni dzień, przyglądałam się tym partiom domu, które mogłam ogarnąć wzrokiem, a gdy w rozpraszającym się mroku poczęły świergotać pierwsze ptaki, zaczęłam nasłuchiwać, czy nie powtórzy się ten odgłos lub dwa, który, jak mi się zdawało, usłyszałam nie tyle z zewnątrz, ile z wnętrza domu. Był taki moment, kiedy mogłabym przysiąc, że słyszałam z oddali słaby płacz dziecka, a w następnej chwili omal się nie poderwałam, spłoszona lekkimi krokami w korytarzu obok moich drzwi. Te wrażenia zaznaczyły się jednak zbyt słabo, by ich nie odrzucić, i dopiero w świetle – a winnam raczej powiedzieć w pomroce – innych faktów powiązanych ze sobą, na nowo stanęły przed moimi oczami. Byłam jak najbardziej przekonana, że opieka nad małą Florą, nauczanie i kształtowanie jej uczynią moje życie tutaj pożytecznym i szczęśliwym. Ustaliłyśmy, że wyłączając tę pierwszą noc, dziewczynka będzie oczywiście spała u mnie. W tym celu zostało już wstawione do mego pokoju białe łóżeczko. Podjęłam się przecież całkowitej opieki nad dzieckiem. Tej nocy dziewczynka spała jeszcze – po raz ostatni – w pokoju pani Grose, bo zdawałyśmy sobie sprawę z tego, jak bardzo muszę jej się wydawać obca, tym bardziej że była z natury nieśmiała. Pomimo owej nieśmiałości – do której moja wychowanka przyznała się sama w najbardziej niezwykły sposób w świecie, z całkowitą szczerością i odwagą, zezwalając nam bez najmniejszej oznaki niezadowolenia, z rzeczywiście głęboką, słodką pogodą ducha świętych dzieciątek Rafaela, dyskutować o tym, co wolno, a czego nie wolno, decydować o niej i krytykować ją – byłam zupełnie pewna, że z czasem mnie polubi. Polubiłam już trochę i panią Grose, dlatego że dostrzegłam radość, jaką sprawiał jej mój zachwyt i podziw, kiedy siedziałam przy kolacji w blasku czterech wysokich świec mając obok moją wychowankę usadowioną na wysokim krześle, z serwetką przy szyi. Flora zerkała ku mnie sponad mleka i chleba z żywym zainteresowaniem. Oczywiście, pewne sprawy można było przekazać w obecności dziecka tylko poprzez wymianę spojrzeń nasyconych zdumieniem i zachwytem, poprzez niejasne i przenośne aluzje.

– A chłopczyk… czy jest podobny do niej? Czy też jest tak niezwykły?

Nie można było, jak uzgodniłyśmy to w milczeniu między sobą, zanadto pochlebiać dziecku.

– Och, miss, on jest naprawdę niezwykły. Jeżeli dziewczynka się pani spodobała… – rzekła gospodyni, stojąc z talerzem w ręku i darząc rozpromienionym wzrokiem naszą małą towarzyszkę, która spoglądała bądź na nią, bądź też na mnie niebiańskimi, pełnymi spokoju oczami, pozbawionymi jakiegokolwiek wyrazu, który mógłby nas krępować.

Tak, jeżeli więc dziewczynka… To ten mały dżentelmen podbije panią całkowicie!

– Cóż, po to, zdaje się, tutaj przybyłam, by zostać zawojowana. Obawiam się jednakże – pamiętam, dodałam pod wpływem impulsu – że mnie łatwo można zawojować. Już w Londynie zostałam zawojowana!

Dotąd jeszcze widzę rozjaśnione oblicze pani Grose w chwili, kiedy to usłyszała.

– Na Harley Street?

– Na Harley Street.

– No cóż, miss, nie jest pani pierwsza… i nie będzie pani ostatnia.

– Och, nie roszczę sobie do tego pretensji – powiedziałam rozbawiona – bym miała być jedyna. W każdym razie, o ile zrozumiałam, chłopiec wraca do domu jutro?

– Nie jutro, miss, w piątek. Przyjedzie dyliżansem, tak jak pani, pod opieką pocztyliona, będzie na niego czekać ten sam powóz.

Pragnęłam się zaraz dowiedzieć, czy to wypada oraz czy będzie to miłe i po przyjacielsku, jeżeli będę go oczekiwać wraz z jego siostrzyczką w chwili przyjazdu dyliżansu. Pani Grose zgodziła się na moją propozycję z taką wylewnością, że w pewnym sensie dopatrzyłam się w jej zachowaniu napawającej otuchą rękojmi – dzięki Bogu zawsze niezawodnej – iż w każdej sprawie panować będzie między nami niewzruszona jednomyślność. Och, jakże byłam rada, że tam przybyłam!

To, co czułam następnego dnia, nie miało, moim zdaniem, nic wspólnego z czymś, co słusznie można by nazwać reakcją na radosny nastrój z okazji mojego przyjazdu. Był to zapewne najwyżej lekki stan przygnębienia, spowodowany pełniejszą oceną proporcji nowych warunków życiowych, gdy je z bliska poznałam i dostosowałam się do nich. Miały wszak zasięg i ciężar gatunkowy, do których nie byłam przygotowana; na nowo też poczułam się nieco wystraszona, lecz także trochę dumna, gdy stanęłam z nimi oko w oko. Regularny rozkład lekcji w tym stanie wzburzenia musiał nieco ucierpieć. Doszłam do wniosku, że moim pierwszym obowiązkiem będzie pozyskanie zaufania uczennicy w sensie oswojenia jej ze mną poprzez najłagodniejsze postępowanie, na jakie potrafię się zdobyć.

Dzień ten spędziłam z Florą na powietrzu; umówiłam się z nią, ku wielkiemu zadowoleniu dziewczynki, że ona, tylko ona, pokaże mi dom. Prezentowała mi go krok po kroku, pokój za pokojem i sekret za sekretem, przy akompaniamencie zabawnego, zachwycającego dziecięcego szczebiotu i w rezultacie w ciągu pół godziny zawarłyśmy dozgonną przyjaźń. Pomimo jej młodego wieku uderzyła mnie w ciągu tej krótkiej wędrówki jej pewność i odwaga, zręczność, z jaką poruszała się po pustych pokojach i mrocznych korytarzach, po koślawych schodach, na których sama musiałam przystawać. Nawet na szczycie starej kwadratowej wieży z machikułami, gdzie zakręciło mi się w głowie, jej radosne szczebiotanie, chęć opowiedzenia tylu jeszcze innych rzeczy poza tymi, o które pytałam, ożywiały mnie i prowadziły za sobą. Od dnia mojego wyjazdu nigdy już nie oglądałam Bly. Śmiem jednak twierdzić, że teraz, kiedy moje dojrzałe doświadczeniem oczy ujrzałyby je na nowo, dwór przedstawiałby się daleko mniej okazale. Lecz gdy mała, złotowłosa przewodniczka w niebieskiej sukience pląsała przede mną na zakrętach, i z tupotem przebiegała korytarzami, miałam wizję romantycznego zamku, siedziby różanego duszka, zakątka, który dla ożywienia młodej wyobraźni zaćmił wszelkie baśnie i opowieści. A może była to tylko opowieść, nad którą zdrzemnęłam się i śniłam? Nie; była to obszerna budowla, staroświecka, brzydka, lecz wygodna, zawierająca elementy jakiejś starszej jeszcze siedziby, na wpół opustoszała, na wpół zamieszkana, w której, jak mi się zdawało, byliśmy nieomal zagubieni niczym garstka pasażerów na wielkim okręcie. A ja, o dziwo, stałam przy sterze.

Rozdział II

Dostępne w pełnej wersji

Rozdział III

Dostępne w pełnej wersji

Rozdział IV

Dostępne w pełnej wersji

Rozdział V

Dostępne w pełnej wersji

Rozdział VI

Dostępne w pełnej wersji

Rozdział VII

Dostępne w pełnej wersji

Rozdział VIII

Dostępne w pełnej wersji

Rozdział IX

Dostępne w pełnej wersji

Rozdział X

Dostępne w pełnej wersji

Rozdział XI

Dostępne w pełnej wersji

Rozdział XII

Dostępne w pełnej wersji

Rozdział XIII

Dostępne w pełnej wersji

Rozdział XIV

Dostępne w pełnej wersji

Rozdział XV

Dostępne w pełnej wersji

Rozdział XVI

Dostępne w pełnej wersji

Rozdział XVII

Dostępne w pełnej wersji

Rozdział XVIII

Dostępne w pełnej wersji

Rozdział XIX

Dostępne w pełnej wersji

Rozdział XX

Dostępne w pełnej wersji

Rozdział XXI

Dostępne w pełnej wersji

Rozdział XXII

Dostępne w pełnej wersji

Rozdział XXIII

Dostępne w pełnej wersji

Rozdział XXIV

Dostępne w pełnej wersji