W tym momencie - Gabrielle Meyer - ebook + książka
NOWOŚĆ

W tym momencie ebook

Gabrielle Meyer

4,6

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Maggie odziedziczyła po swoich rodzicach dar przenoszenia się w czasie. Wiedzie trzy różne życia – w 1861, 1941 i 2001 roku. Każdej nocy, gdy kładzie się spać w jednej epoce, budzi się w kolejnej. I tak do jej dwudziestych pierwszych urodzin, kiedy to będzie musiała na zawsze porzucić dwa życia… i wszystkich, których tam zna.

W 1861 jest córką amerykańskiego senatora, właśnie wybuchła wojna secesyjna, a stolica pełna jest szpiegów z Południa oraz rannych żołnierzy. W 1941 pracuje jako pielęgniarka w marynarce wojennej i na okręcie szpitalnym udaje się do Pearl Harbor. Zaś w 2001 jest świetnie zapowiadającą się studentką medycyny, spełniającą marzenie o tym, by zostać chirurgiem.

Choć Maggie przyrzeka sobie, że nie zaangażuje się uczuciowo, w każdej epoce jej serce zdobywa intrygujący mężczyzna, co utrudnia podjęcie ostatecznej decyzji. A czasu jest coraz mniej. Jak w tak zawiłej sytuacji dziewczyna ma wybrać tylko jedno życie, a pozostałe porzucić?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 530

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,6 (23 oceny)
18
2
1
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
aneciocha00

Z braku laku…

Gdyby nie wstawki o Bogu lepiej by się czytało…
10
KasiaB8110

Nie oderwiesz się od lektury

świetnie napisana książka! nie mogłam się oderwać i czekałam co będzie dalej, a rzadko mi się to zdążą. polecam te serię całym sercem.
00
fiolka88

Nie oderwiesz się od lektury

Maggie odziedziczyła po swoich rodzicach dar przenoszenia się w czasie. Kiedy ma dwadzieścia lat żyje jednoczenie w 1861, 1941 i 2001 roku. Wkrótce, bo w dniu swoich 21 urodzin będzie musiała zdecydować gdzie chce pozostać, a gdzie umrzeć. Wszędzie ma rodzinę, którą kocha i wszędzie spotyka mężczyzn, z którymi mogłaby wiązać przyszłość. Jaki wybór podejmie? Kolejna z części gdzie główna bohaterka żyje w tak różnych latach. Różnych pod każdym względem. W dwóch życiach stoi na progu wojny, ona wie co się wydarzy ale nie może nic z tą wiedzą zrobić. Tylko w roku 2001 wiedzie, normalne życie, które pozostaje dla niej tajemnicą. Maggie boi się, chyba najbardziej świadomości ataku na Pearl Harbor, gdzie wie co się wydarzy ale nie może zrobić absolutnie nic... wyobrażacie to sobie? Wiecie,że lada moment świat wielu ludzi legnie w gruzach i możecie jedynie patrzeć na to bezczynnie... W tej książce podoba się mi wszystko, nawet te nieustanne wątpliwości bohaterki, jej niezdecydowanie, to jest...
00
DagmaraSH

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka! Już dawno nie czytała czegoś co tak mnie wciągnie, zaciekawi i zaintryguje. Mam nadzieję, że będą dalsze historie o kolejnych bohaterkach przemieszczających się w czasie. Ta książka przypomniała mi, jak bardzo lubię historię.
00
bachabak54

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajna, jaką wiedzę historyczną trzeba mieć, żeby z taką swobodą wpleść fakty w ciekawą fikcyjną fabułę. Polecam bardzo przyjemnie się czyta
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: 
In This Mo­ment (Ti­me­less #2)
Au­tor: 
Ga­brielle Meyer
Tłu­ma­cze­nie z ję­zyka an­giel­skiego: 
Anna Pliś
Re­dak­cja: 
Ewa Hof­f­mann-Ski­biń­ska
Ko­rekta: 
Do­mi­nika Wilk
Skład i opra­co­wa­nie gra­ficzne:
Anna Bro­dziak
ISBN 978-83-66977-97-6
Pro­jekt okładki: Jen­ni­fer Par­ker
Zdję­cia na okładce: © Ri­chard Jen­kins
Chan­dler Crut­ten­den / Unsplash.com
An­drew Pal­mer / Unsplash.com
Pho­to­hol­gic / Unsplash.com
wi­re­stock / Fre­epik.com
my­riam­mira / Fre­epik.com
© 2023 by Ga­brielle Meyer by Be­thany Ho­use Pu­bli­shers,
a di­vi­sion of Ba­ker Pu­bli­shing Group, Grand Ra­pids, Mi­chi­gan, 49516, U.S.A.
© 2024 for the Po­lish edi­tion by Dre­ams Wy­daw­nic­two
Dre­ams Wy­daw­nic­two Li­dia Miś-No­wak
ul. Unii Lu­bel­skiej 6A, 35-016 Rze­szów
www.dre­am­swy­daw­nic­two.pl
Rze­szów 2024, wy­da­nie I
Druk: Dru­kar­nia Nor­mex
Je­śli nie za­zna­czono ina­czej, wszyst­kie cy­taty po­cho­dzą z Bi­blii Ty­siąc­le­cia.
Wszel­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana, 
prze­cho­wy­wana jako źró­dło da­nych, prze­ka­zy­wana w ja­kiej­kol­wiek me­cha­nicz­nej, 
elek­tro­nicz­nej lub in­nej for­mie za­pisu bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.

Moim ro­dzi­com, Geo­rge’owi i Ca­thy Van­Ris­se­ghe­mom.

Wa­sza wiara w Chry­stusa i wiara we mnie

to dwa naj­więk­sze dary, ja­kie kie­dy­kol­wiek otrzy­ma­łam.

Dzię­kuję za wszystko.

Ko­cham Was.

Niech zaś dla was, umi­ło­wani, nie bę­dzie tajne to jedno, że je­den dzień u Pana jest jak ty­siąc lat, a ty­siąc lat jak je­den dzień.

2 P 3, 8

Roz­dział 1

Wa­szyng­ton

18 kwiet­nia 1861

Za­zwy­czaj do­brze mi szło uda­wa­nie, że moje ży­cie jest nor­malne. By­łam dwu­dzie­sto­latką szu­ka­jącą swo­jego miej­sca w świe­cie i sta­ra­jącą się za­de­cy­do­wać o swo­jej przy­szło­ści. Je­dyna róż­nica po­le­gała na tym, że pro­wa­dzi­łam trzy ta­kie nor­malne ży­cia, a moje dwu­dzie­ste pierw­sze uro­dziny, od któ­rych dzie­liło mnie za­le­d­wie osiem i pół mie­siąca, to czas, gdy po­dejmę de­cy­zję, które za­cho­wam, a które po­rzucę. Na za­wsze.

Kiedy tak sta­łam w swoim domu przy La­fay­ette Squ­are, za­kła­da­jąc dłu­gie, sa­ty­nowe rę­ka­wiczki, wo­la­łam nie my­śleć o prze­ra­ża­ją­cym wy­bo­rze, który mnie cze­kał, ani o swo­ich po­zo­sta­łych ży­ciach. Sta­łam się mi­strzem ży­cia w tym mo­men­cie – to umie­jęt­ność, którą wielu lu­dzi chcia­łoby po­siąść, mnie zaś wiele ona kosz­to­wała.

Tu­taj by­łam córką waż­nego se­na­tora Sta­nów Zjed­no­czo­nych, peł­niącą od czasu, gdy zmarła moja matka, rolę ofi­cjal­nej pani domu. Znaj­do­wa­li­śmy się też u progu wojny se­ce­syj­nej.

Jed­nak w tej chwili by­li­śmy po pro­stu spóź­nieni do Bia­łego Domu.

– Papo – za­wo­ła­łam z holu, kiedy Sa­phira, moja po­ko­jówka, po­dała mi drugą rę­ka­wiczkę. – Pani Lin­coln nie lubi, gdy się spóź­niamy.

Papa w końcu wy­szedł z ga­bi­netu i do­łą­czył do mnie, rów­nież za­kła­da­jąc rę­ka­wiczki.

– Je­stem za­sko­czony, że tego nie od­wo­łała – oświad­czył, a jego zwy­kłą po­godę du­cha zga­siły na­pię­cia mi­nio­nego ty­go­dnia.

– Całe ży­cie cze­kała na to, żeby się zna­leźć w Bia­łym Domu – przy­po­mnia­łam mu, wie­dząc, jak bar­dzo Mary Todd Lin­coln cie­szyła się z tego, że jest pierw­szą damą. – Nie mo­głaby po­zwo­lić, by coś tak bła­hego, jak wojna, po­psuło jej plany.

Papa uśmiech­nął się pierw­szy raz od wielu dni.

– Prze­pra­szam, że się spóź­ni­łem, Mar­ga­ret. Je­stem roz­ko­ja­rzony. – Przy­jął pe­le­rynę z rąk Jo­se­pha, na­szego ka­mer­dy­nera, peł­nią­cego też wszyst­kie inne funk­cje. W zmarsz­czo­nych do­stoj­nych brwiach papy wi­dzia­łam po­ru­sze­nie i tro­skę. Po­dej­rze­wa­łam, że po­wo­dem spóź­nie­nia jest coś wię­cej niż roz­ko­ja­rze­nie.

– Czy coś się stało? – za­py­ta­łam.

Papa sta­rał się ze­trzeć wy­raz zmar­twie­nia z twa­rzy.

– Nic, czym mia­ła­byś się tro­skać, moja droga. To tylko praca.

– Od­kąd je­steś jed­nym z do­rad­ców pre­zy­denta Lin­colna, praca to już nie tylko praca.

Sa­phira okryła moje ra­miona nie­bie­ską ak­sa­mitną pe­le­ryną, ale ja nie spusz­cza­łam wzroku z papy. Ni­gdy nie mia­łam trud­no­ści z od­czy­ta­niem jego na­stro­jów. Daw­niej był mi­ni­strem i woj­sko­wym, więc po­tra­fił za­cho­wać pew­ność sie­bie i trzy­mać się celu. Te­raz zo­stał se­na­to­rem i za­ufaną osobą pre­zy­denta. Ale jesz­cze ni­gdy nie wi­dzia­łam u niego tak zgar­bio­nych ra­mion i twa­rzy wy­peł­nio­nej ża­lem.

– Nie chciał­bym po­psuć ci tego wie­czoru. – Po­ło­żył dłoń na mo­ich ple­cach i po­wiódł mnie w kie­runku głów­nych drzwi. – Po­wóz czeka. To miało być miłe przy­ję­cie.

Ski­nął głową w stronę Jo­se­pha, żeby otwo­rzył mu drzwi. Na ze­wnątrz pa­no­wał po­nury wie­czór. Przez cały dzień było zimno i po­sęp­nie, a deszcz ka­pał nie­ustan­nie na dach na­szego domu i zmie­niał ulice w błot­ni­stą maź.

– Nie mu­sisz mnie chro­nić przed prawdą – po­wie­dzia­łam, za­kła­da­jąc kap­tur pe­le­ryny, by osło­nić mi­sterną fry­zurę, którą z mo­ich ciem­no­brą­zo­wych wło­sów uplo­tły uta­len­to­wane dło­nie Sa­phiry.

– Masz ra­cję – zgo­dził się, po­sy­ła­jąc mi po­jed­naw­czy uśmiech. – Ale to mój pro­blem, nie twój.

Po­mimo że Jo­seph roz­ło­żył nad moją głową pa­ra­sol, po­czu­łam na twa­rzy wil­goć mżawki. On i Sa­phira na­le­żeli do trójki słu­żą­cych, któ­rych za­trud­ni­li­śmy po przy­by­ciu do sto­licy. Miesz­ka­li­śmy w Wa­szyng­to­nie od pię­ciu mie­sięcy, ale szybko się przy­zwy­cza­iłam do tego miej­sca, bo ży­łam tu też w 2001 roku. Sporo się zmie­niło, choć wiele rze­czy po­zo­stało ta­kich sa­mych. Ży­cie tu­taj było lep­sze niż na dzi­kich ostę­pach Sa­lem w sta­nie Ore­gon, do­kąd prze­pro­wa­dzi­li­śmy się z papą w ubie­głym roku, żeby stam­tąd kan­dy­do­wać do Se­natu.

Deszcz roz­bry­zgi­wał wo­kół błoto i spra­wiał, że biały tynk po­bli­skiego ko­ścioła Świę­tego Jana wy­glą­dał, jakby pła­kał. Za­ka­sa­łam je­dwabną spód­nicę z na­dzieją, że jej nie ubłocę, a papa po­dał mi ra­mię, pro­wa­dząc mnie do po­wozu.

Stan­gret ze­sko­czył z ko­zła i otwo­rzył boczne drzwi. Sko­rzy­sta­łam z jego po­mocy i wsia­dłam do po­wozu, po czym za­czę­łam ukła­dać wo­kół sie­bie ob­szerny dół sukni. Sze­ro­kość mod­nych kry­no­lin sta­wała się wręcz prze­sadna, szcze­gól­nie tu w Wa­szyng­to­nie, po­dob­nie jak więk­szość rze­czy w wyż­szych sfe­rach wa­szyng­toń­skiej so­cjety. Nie umia­ła­bym so­bie na­wet wy­obra­zić, co moi ko­le­dzy ze stu­diów, od­by­wa­jący ze mną prak­tyki w Szpi­talu Uni­wer­sy­tec­kim Geo­r­ge­town w 2001 roku, po­wie­dzie­liby na taki ubiór, jaki no­si­łam w 1861. Wzdry­gnę­łam się na myśl, że mia­ła­bym wejść na od­dział ra­tun­kowy w kry­no­li­nie i je­dwab­nej sukni.

Papa usiadł na­prze­ciwko mnie, a Jo­seph za­mknął drzwi po­wozu i ru­szy­li­śmy w kie­runku Bia­łego Domu. Gdyby nie pa­dało, pew­nie po­szli­by­śmy na pie­chotę, ale za­le­gało tyle błota, że za­nim by­śmy do­tarli na miej­sce, na­sze buty i ubiór by­łyby do ni­czego.

– Cóż za utra­pie­nie z tym desz­czem – rzu­cił papa, sta­ra­jąc się zmie­nić te­mat, ale wciąż wi­dzia­łam w jego oczach tro­skę.

Po­chy­li­łam się do przodu i po­ło­ży­łam dłoń na jego ko­la­nie.

– Mo­żesz mi za­ufać, papo. Co cię trapi?

Nic z tego, co mógłby mi po­wie­dzieć, nie mo­gło mną wstrzą­snąć ani mnie zdzi­wić. Wie­dzia­łam wię­cej niż on na te­mat nad­cią­ga­ją­cej wojny – rze­czy, któ­rych on na­wet so­bie nie wy­obra­żał – po­nie­waż ży­łam też w 1941 i 2001 roku. Kiedy za­sy­pia­łam tu­taj, bu­dzi­łam się w 1941, a po­tem ko­lej­nego dnia w 2001, a gdy mnie nie było, czas tu­taj się dla mnie za­trzy­my­wał. Wie­dzia­łam, jak się po­to­czą przy­szłe losy Ame­ryki.

Ża­ło­wa­łam je­dy­nie, że nie wiem, jak się po­to­czą moje wła­sne.

Chcia­łam po­wie­dzieć pa­pie, że nasz na­ród prze­trwa, choć cena bę­dzie ogromna i stra­cimy na­szego uko­cha­nego przy­ja­ciela i pre­zy­denta. Ale on nie wie­dział, że prze­no­szę się w cza­sie, i mógłby tego nie zro­zu­mieć. Poza tym nie chcia­łam ry­zy­ko­wać, że zmie­nię bieg hi­sto­rii przez to, że wy­znam mu prawdę.

Mu­siał do­strzec de­ter­mi­na­cję ma­lu­jącą się na mo­jej twa­rzy, bo od­rzekł:

– Co­raz bar­dziej oczy­wi­ste staje się, że w Wa­szyng­to­nie dzia­łają szpie­dzy prze­ka­zu­jący in­for­ma­cje Jef­fer­so­nowi Da­vi­sowi w Rich­mond, a my nie mamy po­ję­cia, kim są i jak ich zna­leźć. Tak na­prawdę nie da się opra­co­wać stra­te­gii, gdy nie wiemy, kto wy­nosi na­sze plany na Po­łu­dnie. Te­raz, kiedy Wir­gi­nia wy­stą­piła z Unii, ry­zyko jest jesz­cze więk­sze.

Wojna za­przą­tała umy­sły wszyst­kich od wielu mie­sięcy, ale w tym ty­go­dniu było ina­czej. Sześć dni temu żoł­nie­rze Kon­fe­de­ra­cji ostrze­lali Fort Sum­ter w Ka­ro­li­nie Po­łu­dnio­wej, trzy dni temu pre­zy­dent Lin­coln we­zwał sie­dem­dzie­siąt pięć ty­sięcy ochot­ni­ków do sta­wie­nia się w obro­nie Unii, a wczo­raj Wir­gi­nia opo­wie­działa się po stro­nie Po­łu­dnia. Wie­dzie­li­śmy, że tak się sta­nie, ale to wy­da­rze­nie naj­wy­raź­niej prze­lało czarę go­ry­czy. Wir­gi­nia znaj­do­wała się po dru­giej stro­nie rzeki Po­to­mac, bli­sko Wa­szyng­tonu i w każ­dym mo­men­cie miesz­kańcy tego stanu mo­gli prze­kro­czyć rzekę i pod­bić na­szą bez­bronną sto­licę. Po­nie­waż pre­zy­denta chro­niła tylko garstka żoł­nie­rzy, kon­fe­de­raci z ła­two­ścią mo­gli wy­grać wojnę, za­nim by się w ogóle za­częła.

Papa po­ło­żył dłoń na mo­jej dłoni i lekko ją ści­snął.

– Wi­dzę, że te wie­ści cię przy­gnę­biają. Wy­rzuć je z głowy, Mar­ga­ret. Nie to­bie no­sić te cię­żary.

– Nie są bar­dziej przy­gnę­bia­jące niż inne no­winy tego ty­go­dnia. – Za oknami po­wozu wi­dzie­li­śmy już Biały Dom, który ja­śniał ni­czym nio­sąca na­dzieję la­tar­nia mor­ska po­śród bu­rzo­wych chmur. Je­śli mia­łam się cze­goś do­wie­dzieć od papy, mu­sia­łam dzia­łać szybko. – Czy wiemy, skąd szpie­dzy biorą in­for­ma­cje? Są w Bia­łym Domu? W Kon­gre­sie? Czy to moż­liwe, żeby któ­ryś z nich po­ja­wił się dziś na przy­ję­ciu?

– Oba­wiam się, że to cał­kiem moż­liwe, ale nie chciał­bym, że­byś się mar­twiła.

– Jakże mo­gła­bym się nie mar­twić? A co, je­śli nie­umyśl­nie prze­każę in­for­ma­cje nie­wła­ści­wej oso­bie?

– Nie wiesz nic, czego nie po­win­naś wie­dzieć. Poza tym, jak już po­wie­dzia­łem, to mój pro­blem, nie twój. – Wpa­try­wał się we mnie przez chwilę, opusz­cza­jąc głowę, żeby mi spoj­rzeć w oczy. – Nie od­pu­ścisz, prawda?

Na­chy­li­łam się w jego stronę, a na mo­ich ustach igrał uśmiech. Wie­dzia­łam, że do­łeczki zmięk­czą jego de­ter­mi­na­cję.

– Mogę po­móc. Mam zna­jo­mo­ści, pa…

– Nie.

– Je­śli szpie­dzy są w na­szych krę­gach to­wa­rzy­skich, mogę ich od­na­leźć.

– To zbyt nie­bez­pieczne. Ci szpie­dzy ry­zy­kują wła­snym ży­ciem, więc nie będą się wa­hać przed ode­bra­niem two­jego. Nie masz po­ję­cia o szpie­go­stwie.

– Więk­szość lu­dzi szpie­gu­ją­cych na woj­nie nie ma po­ję­cia o szpie­go­stwie. – Na­chy­li­łam się jesz­cze bli­żej i czu­łam już, jak ści­ska mnie gor­set. – A ty jak po­dej­rze­wasz? Skąd szpie­dzy z Po­łu­dnia biorą in­for­ma­cje?

Wes­tchnął. Już kie­dyś miał do czy­nie­nia z moją silną wolą i wie­dział, że ja się nie pod­dam.

– Nie wiem, czy zbie­rają wia­do­mo­ści tam, gdzie pra­cują, czy czer­pią je z kon­tak­tów to­wa­rzy­skich. Wiemy tylko, że prze­ka­zują istotne in­for­ma­cje, które po­sia­dają je­dy­nie lu­dzie bę­dący w naj­bliż­szym oto­cze­niu pre­zy­denta. Za­tem dzia­łają na sa­mej gó­rze.

Po­wóz zwol­nił i za­trzy­mał się przed głów­nym wej­ściem do Bia­łego Domu. Po chwili za­ko­ły­sał się, gdy stan­gret zsiadł. W gło­wie ko­tło­wały mi różne moż­li­wo­ści do­ty­czące tego, kto mógłby szpie­go­wać pre­zy­denta i jego ga­bi­net. Czy zna­łam tych lu­dzi? Czy to ktoś mi bli­ski? Czy usią­dzie obok mnie na dzi­siej­szej ko­la­cji?

Stan­gret otwo­rzył drzwi i papa wy­siadł. Spra­wiał wra­że­nie, jakby mu ulżyło, że roz­mowa do­bie­gła końca. Wy­cią­gnął rękę w moją stronę i sko­rzy­sta­łam z jego po­mocy przy wy­sia­da­niu z po­wozu sto­ją­cego przed sze­ro­kim por­ty­kiem Bia­łego Domu.

Kiedy po­pra­wi­łam dół sukni, papa po­dał mi ra­mię.

– Za­po­mnij o wszyst­kim, co mó­wi­łem, Mar­ga­ret.

Nie po­tra­fi­ła­bym. Je­śli w krę­gach, w któ­rych się ob­ra­ca­łam, dzia­łali szpie­dzy, mu­sia­łam za­cho­wać ostroż­ność.

– Nie patrz ta­kim po­waż­nym wzro­kiem. – Papa uniósł mi pod­bró­dek dło­nią odzianą w rę­ka­wiczkę. – Je­śli nam się po­szczę­ści i wszech­mocny Bóg ob­da­rzy nas ła­skami, wojna skoń­czy się, za­nim się za­cznie. Każdy wie, że Po­łu­dnie ble­fuje, i gdy tylko za­czną się walki, szybko zda­dzą so­bie sprawę, że my nie żar­tu­jemy. Pójdą po ro­zum do głowy i wy­pra­cu­jemy re­zo­lu­cję, która bę­dzie od­po­wia­dać nam wszyst­kim.

Jesz­cze nie skoń­czył mó­wić, a chłodny po­wiew prze­cią­gnął przez por­tyk Bia­łego Domu, zwia­stu­jąc przy­szłość, która – z tego, co do­brze wie­dzia­łam – miała być zu­peł­nie inna.

Por­tier otwo­rzył drzwi fron­towe i wpu­ścił mnie oraz papę, nie py­ta­jąc na­wet o na­sze na­zwi­ska lub za­pro­sze­nia, ani nie prze­szu­ku­jąc nas, czy nie wno­simy broni.

Papa mó­wił, że por­tie­rzy mają przy so­bie ukrytą broń, ale wpusz­czają wszyst­kich. W każ­dej chwili w ko­ry­ta­rzach Bia­łego Domu mo­gła się zna­leźć setka albo i wię­cej ob­cych lu­dzi cze­ka­ją­cych na au­dien­cję u pana Lin­colna. Cza­sami by­wało tak ca­łymi dniami. Ni­czym nie­zwy­kłym był rów­nież wi­dok Tada i Wil­liego Lin­col­nów, młod­szych sy­nów pre­zy­denta, któ­rzy sza­leli po du­żym domu, na da­chu albo na dzie­dzińcu i w są­siedz­twie bez opieki.

Bez­pie­czeń­stwo Bia­łego Domu w 1861 roku ogrom­nie róż­niło się od tego w 1941 czy 2001.

Zo­sta­li­śmy po­kie­ro­wani przez hol wej­ściowy do Sali Czer­wo­nej w głębi bu­dynku, jed­nak za­nim tam do­tar­li­śmy, w ko­ry­ta­rzu otwo­rzyły się drzwi i po­ja­wili się w nich pań­stwo Lin­col­no­wie. U boku pre­zy­denta stał ja­kiś męż­czy­zna, który szybko coś mó­wił. Abra­ham Lin­coln na­chy­lił się, by le­piej go sły­szeć, a gdy po­ta­ki­wał głową, jego twarz miała po­ważny wy­raz.

Pre­zy­dent nie wy­róż­niał się szcze­gólną urodą, ale był życz­liwy i mą­dry. Zna­łam go pra­wie całe ży­cie, bo po­zo­sta­wał z papą w bli­skiej przy­jaźni, kiedy peł­nili obo­wiązki w Izbie Re­pre­zen­tan­tów stanu Il­li­nois. Jed­nak za każ­dym ra­zem, gdy znaj­do­wa­łam się w jego to­wa­rzy­stwie, nie po­tra­fi­łam go nie po­dzi­wiać, choć za­wsze to­wa­rzy­szył temu pe­wien lęk. Serce mi się kra­jało, bo wie­dzia­łam, że za nie­całe cztery lata umrze, i nie mo­głam zro­bić nic, by to po­wstrzy­mać. To jedna z rze­czy, któ­rej od dzie­ciń­stwa uczyli mnie moi prze­no­szący się w cza­sie ro­dzice, któ­rzy żyli w 1941 roku. Nie wolno mi świa­do­mie zmie­niać biegu hi­sto­rii. Gdy­bym to uczy­niła, stra­ci­ła­bym ży­cie w tej epoce.

Pre­zy­dent za­uwa­żył nas w ko­ry­ta­rzu i uniósł głowę, co spra­wiło, że sto­jący obok niego męż­czy­zna prze­rwał i rów­nież spoj­rzał w na­szym kie­runku. Skrzy­żo­wa­łam wzrok z nie­zna­jo­mym. Ni­gdy wcze­śniej go nie wi­dzia­łam. Był nowy w Bia­łym Domu albo przy­naj­mniej nowy dla mnie.

Pań­stwo Lin­col­no­wie przy­wi­tali mo­jego ojca, po czym pre­zy­dent skie­ro­wał swój zmę­czony uśmiech w moją stronę.

– Miło znów pa­nienkę wi­dzieć, panno Wa­ke­field – rzekł, uj­mu­jąc moją dłoń w rę­ka­wiczce.

Dy­gnę­łam z sza­cun­kiem.

– I pana, pa­nie pre­zy­den­cie. – Na­stęp­nie zwró­ci­łam się w kie­runku pani Lin­coln i rów­nież przed nią dy­gnę­łam.

– Pań­stwo po­zwolą, że przed­sta­wię pana Gray­dona Co­opera – za­anon­so­wał pre­zy­dent.

Bar­dzo mocno zda­wa­łam so­bie sprawę z obec­no­ści pana Co­opera, cho­ciaż sku­pia­łam całą uwagę na Lin­col­nach. Kiedy na­sze spoj­rze­nia znów się spo­tkały, tym ra­zem z bli­ska, nie po­tra­fi­łam po­wstrzy­mać po­dziwu. Miał na so­bie ele­gancki czarny frak, białą ka­mi­zelkę i czarne spodnie. Wy­glą­dał na tro­chę po­nad dwa­dzie­ścia lat, ale już wi­dać było po nim wy­ra­fi­no­wa­nie i urok, któ­rych bra­ko­wało wielu nud­nym po­li­ty­kom w Wa­szyng­to­nie. Ciem­no­brą­zowe, fa­lo­wane i gę­ste włosy miał przy­cięte po bo­kach, a na gó­rze głowy lekko dłuż­sze. Jed­nak to jego oczy o głę­bo­kim, ak­sa­mit­nym od­cie­niu brązu przy­kuły moją uwagę naj­bar­dziej.

– Pa­nie Gray­do­nie Co­oper – kon­ty­nu­ował pre­zy­dent Lin­coln – po­zwoli pan, że przed­sta­wię panu se­na­tora Edwarda Wa­ke­fielda i jego córkę, pannę Mar­ga­ret Wa­ke­field.

– Bar­dzo mi miło. – Pan Co­oper uści­snął dłoń ojca, po czym po­chy­lił się nad moją. Mimo że jesz­cze przed chwilą po­zo­sta­wał po­grą­żony w po­waż­nej roz­mo­wie z pre­zy­den­tem Sta­nów Zjed­no­czo­nych, te­raz w jego oczach błysz­czał uśmiech, jakby wie­dział coś, o czym nie mia­łam po­ję­cia. W jego gło­sie sły­chać było miękki bry­tyj­ski ak­cent, a jego uścisk oka­zał się za­ska­ku­jąco mocny.

– Miło mi – od­po­wie­dzia­łam, dy­gnąw­szy. Czu­łam cie­pło jego dłoni na­wet przez na­sze rę­ka­wiczki. Był ide­ałem mę­skiej urody, choć są­dząc po pew­no­ści sie­bie, jaka od niego biła, po­dej­rze­wa­łam, że już o tym wie­dział.

– Pan Co­oper zo­stał wła­śnie mia­no­wany na sta­no­wi­sko w De­par­ta­men­cie Wojny – wy­ja­śnił pre­zy­dent wy­raź­nie za­do­wo­lony z tego oświad­cze­nia. – Bę­dzie jed­nym z bli­skich współ­pra­cow­ni­ków pana Ca­me­rona.

– Je­ste­śmy bar­dzo za­do­wo­leni z jego obec­no­ści – do­dała pani Lin­coln ze swoim lo­kal­nym ak­cen­tem z Ken­tucky. Ubrana była w piękną je­dwabną suk­nię w od­cie­niu różu i miała na gło­wie mi­sterny stroik. – Pan Co­oper jest nowy w Wa­szyng­to­nie, więc mam na­dzieję, że wy, mło­dzi, za­po­zna­cie się le­piej dziś wie­czo­rem. – Spo­glą­dała to na mnie, to na pana Co­opera z peł­nym sa­mo­za­do­wo­le­nia uśmie­chem. – Po­sa­dzi­łam was obok sie­bie na ko­la­cji. Mam na­dzieję, że nie ma­cie nic prze­ciwko.

Nie zna­łam jej od tej strony, jako swatki, ale do­strze­ga­łam w jej oczach szcze­gólny błysk. Choć nie cie­szyła się zbyt dużą po­pu­lar­no­ścią w Wa­szyng­to­nie, ja ją lu­bi­łam.

– By­naj­mniej – od­rzekł pan Co­oper, po­now­nie pa­trząc mi w oczy.

– Skoro mowa o ko­la­cji… – Pani Lin­coln prze­szła w stronę drzwi pro­wa­dzą­cych do Sali Czer­wo­nej. – Czas po­wi­tać go­ści i za­pro­sić ich do ja­dalni. Ja i pan Lin­coln by­li­śmy już spóź­nieni, a jesz­cze wstrzy­ma­li­śmy po­si­łek. Pań­stwo po­zwolą?

– Ja by­łem spóź­niony? – za­py­tał pan Lin­coln, śmie­jąc się. Po­ło­żył odzianą w rę­ka­wiczkę dłoń na ko­ronce zdo­bią­cej rę­kaw sukni żony. – Może ty i pani Kec­kley po­win­ny­ście za­czy­nać przy­go­to­wa­nia wcze­śniej.

Po­mi­nęła uwagę męża do­ty­czącą swo­jej kraw­co­wej i prze­szła do Sali Czer­wo­nej. Tam w cha­rak­te­ry­stycz­nym dla sie­bie ob­ce­so­wym stylu ogło­siła, że wszy­scy mają udać się za nią do ja­dalni.

Pan Co­oper po­dał mi ra­mię, a w jego oczach wciąż wid­niał uśmiech.

– Wy­gląda na to, że zo­sta­li­śmy spa­ro­wani, panno Wa­ke­field. Skoro mamy sie­dzieć ra­zem, po­zwoli pa­nienka, że za­pro­wa­dzę pa­nienkę do ja­dalni?

Dla­czego jego py­ta­nie brzmiało, jakby rzu­cił mi wy­zwa­nie? I to ta­kie, które pra­gnę­łam przy­jąć?

– Po­zwolę.

Uję­łam go pod ra­mię i we­szli­śmy do Ja­dalni Pań­stwo­wej. Z su­fitu zwi­sał ogromny, jar­marczny ży­ran­dol, na stole zaś, na bia­łym ob­ru­sie, cze­kały już na­kry­cia – naj­lep­sza por­ce­lana i krysz­ta­łowe kie­li­chy. Śro­dek stołu ude­ko­ro­wano żół­tymi kwia­tami, które pa­so­wały ko­lo­rem do żół­tej ta­pety na ścia­nie i spło­wia­łego dy­wanu. To po­miesz­cze­nie, jak więk­szość po­zo­sta­łych po­koi w Bia­łym Domu, było pełne prze­cią­gów i za­nie­dbane. W ką­tach wy­kwi­tała pleśń, a me­ble po­zo­sta­wiały wiele do ży­cze­nia. Pani Lin­coln nie­raz ubo­le­wała nad sta­nem domu i czę­sto dzie­liła się swo­imi pla­nami, by prze­mie­nić go w wi­zy­tówkę, jaką tak na­prawdę po­wi­nien sta­no­wić. Jed­nak wielu mal­kon­ten­tów uwa­żało, że w ob­li­czu nad­cho­dzą­cej wojny to zbędne wy­datki. To jedna z licz­nych rze­czy, które spra­wiły, że pani Lin­coln nie zy­skała po­pu­lar­no­ści, na­wet wśród męż­czyzn i ko­biet we wła­snej par­tii po­li­tycz­nej.

Pan Co­oper wy­su­nął dla mnie krze­sło i mu po­dzię­ko­wa­łam. Mia­łam wra­że­nie, że bar­dzo uważ­nie mi się przy­gląda. Z ja­kie­goś po­wodu wy­trą­cało mnie to z rów­no­wagi, cho­ciaż nie mia­łam nic do ukry­cia… Przy­naj­mniej nie­zu­peł­nie. Pach­niał mocno per­fu­mami, któ­rych nie roz­po­zna­wa­łam, a kiedy przy­su­nął się bli­żej, by za­jąć miej­sce, mu­sia­łam się opa­no­wać, by my­śleć o czymś in­nym niż jego bli­skość. Na­le­żało zde­ma­sko­wać szpie­gów, a ten przy­stojny nie­zna­jomy okrop­nie mnie roz­pra­szał.

Pani Lin­coln czy­niła ho­nory pod­czas po­siłku.

– Nie mówmy dziś wie­czo­rem ani słowa o woj­nie. – Spoj­rzała zna­cząco na męża. – Dziś wie­czo­rem – rze­kła – po­sta­ramy się za­po­mnieć o re­be­lian­tach na Po­łu­dniu i o tych spo­śród nas, któ­rzy wciąż po­zo­stają w tym opusz­czo­nym przez Boga mie­ście, a za­miast tego bę­dziemy się ba­wić jak cy­wi­li­zo­wani lu­dzie.

– Do­brze mówi, do­brze – przy­tak­nęło kilku męż­czyzn, uno­sząc krysz­ta­łowe kie­li­chy.

Przy­glą­da­łam się uważ­nie męż­czy­znom i ko­bie­tom za­sia­da­ją­cym wo­kół stołu. Ze­brało się nas dwa­dzie­ścioro. Wszyst­kie ważne osoby w ży­ciu pana Lin­colna. Czy to moż­liwe, by jedna z nich była szpie­giem? Tego dało się do­wie­dzieć tylko, przy­słu­chu­jąc się roz­mo­wom, wy­ła­pu­jąc dziwne za­cho­wa­nia i ob­ser­wu­jąc nie­ty­powe so­ju­sze.

A jed­nak nikt nie zwró­cił mo­jej uwagi bar­dziej niż sie­dzący obok mnie męż­czy­zna. Nie wzniósł kie­li­cha w to­a­ście, tak jak inni, ani nie uśmiech­nął się na znak zgody – i to mnie za­sta­no­wiło. Je­śli był lo­jalny wzglę­dem pań­stwa Lin­col­nów i słu­żył w De­par­ta­men­cie Wojny, czy nie po­wi­nien oka­zy­wać ta­kiego en­tu­zja­zmu jak wszy­scy? Jego twarz miała neu­tralny, wręcz wy­ra­cho­wany wy­raz.

Kim był ten czło­wiek? Skąd po­cho­dził? Pra­wie każdy w naj­bliż­szym kręgu pre­zy­denta Lin­colna to ktoś, kogo zna­łam lub o kim sły­sza­łam przez więk­szość mo­jego ży­cia. Pan Co­oper był dla mnie zu­peł­nie nowy. Nie wspo­mi­na­jąc już o tym, że to ob­co­kra­jo­wiec.

Po­sta­wiono przede mną ta­lerz pa­ru­ją­cej, pach­ną­cej ba­zy­lią zupy po­mi­do­ro­wej, ale na­gle stra­ci­łam ape­tyt. Nerwy ści­snęły mi żo­łą­dek, gdy za­czę­łam się za­sta­na­wiać nad lo­jal­no­ścią pana Co­opera wo­bec Unii. Czy sta­no­wił ry­zyko dla kraju i pre­zy­denta, któ­rego ko­cha­łam?

– Lubi pa­nienka tego typu wy­da­rze­nia, panno Wa­ke­field? – za­py­tał pan Co­oper, prze­ry­wa­jąc moje roz­my­śla­nia.

– Nie mam nic prze­ciwko. A pan? – za­py­ta­łam w od­po­wie­dzi.

Zmru­żył oczy z tym sa­mym uśmie­chem, jakby ba­wił go ja­kiś żart, o któ­rym ja nie mia­łam po­ję­cia.

– Wy­daje mi się, że to aku­rat może się oka­zać cał­kiem miłe.

– Od­no­szę wra­że­nie, że ma pan ra­cję.

– Rzadko się mylę.

Ro­ze­śmia­łam się w re­ak­cji na jego ostat­nią uwagę. Nie umia­łam się po­wstrzy­mać. Zda­wał się cał­ko­wi­cie pewny sie­bie, choć po­wie­dzia­ła­bym, że się ze mną prze­ko­ma­rzał.

Uśmiech­nął się ra­zem ze mną.

– Są­dzę, że po­doba się pa­nience peł­nie­nie ta­kich obo­wiąz­ków spo­łecz­nych, ale za­łożę się, że wo­la­łaby pa­nienka coś, co mia­łoby więk­szy sens albo cel. Być może ma pa­nienka ja­kąś sprawę, za którą chęt­nie by się pa­nienka opo­wie­działa, choć może nie by­łoby to spo­łecz­nie ak­cep­to­walne.

Jego stwier­dze­nie mnie za­sko­czyło, ale sta­ra­łam się bar­dzo, żeby nie dać tego po so­bie po­znać. Wo­la­ła­bym stu­dio­wać me­dy­cynę albo le­czyć cho­rych i ran­nych. Tylko że to praca, którą wy­ko­ny­wa­łam w 1941 i w 2001 roku. Tu­taj, w 1861, nie mia­łam jak re­ali­zo­wać swo­jej pa­sji. Jesz­cze nie te­raz.

Nie mo­głam po­zwo­lić, by wie­dział, że ma ra­cję. Ła­twiej od­po­wie­dzieć mu żar­tem i prze­jąć pa­łeczkę, za­da­jąc wła­sne py­ta­nie.

– Czyżby po­tra­fił pan czy­tać w my­ślach, pa­nie Co­oper? – za­py­ta­łam. – A może na­le­żał pan do trupy cyr­ko­wej, za­nim do­łą­czył pan do nas w Wa­szyng­to­nie?

Ujął srebrną łyżkę i za­nu­rzył ją w zu­pie, a w jego oczach wciąż błysz­czał uśmiech.

– Trupa cyr­kowa? Nie. Czy­ta­nie w my­ślach? Być może.

– W ta­kim ra­zie będę mu­siała uwa­żać, żeby o ni­czym nie my­śleć w pań­skiej obec­no­ści.

– Szkoda by było. – Po­tra­fił spra­wić, że czu­łam się, jak­by­śmy znaj­do­wali się w tym po­miesz­cze­niu sami. – Do­strze­gam w pa­nienki oczach wielką in­te­li­gen­cję. Jakby już pa­nienka wiele prze­żyła, panno Wa­ke­field. Wi­dzę mą­drość po­nad pa­nienki wiek. Nie chciał­bym, żeby pa­nienka mu­siała to przede mną ukry­wać.

Przy­glą­da­li­śmy się so­bie da­lej i spo­waż­nia­łam. Czyżby po­tra­fił do­strzec w mo­ich oczach prawdę? Rze­czy­wi­ście wiele już prze­ży­łam. Do­kład­nie rzecz bio­rąc, to po­nad sześć­dzie­siąt lat w trzech róż­nych epo­kach, gdzie na­bie­ra­łam mą­dro­ści i wie­dzy. Mia­łam trzy różne ciała, ale je­den świa­domy umysł. Wy­glą­da­łam tak samo w każ­dej epoce, mia­łam dwa­dzie­ścia lat, a to, co przy­da­rzało mi się w jed­nym cza­sie, nie wpły­wało na mnie fi­zycz­nie w po­zo­sta­łych epo­kach. Je­śli w jed­nej z nich cho­ro­wa­łam na odrę, w in­nych by­łam zdrowa. Gdy­bym zła­mała kość w jed­nej, moje ko­ści w dwóch in­nych epo­kach po­zo­sta­łyby cał­ko­wi­cie zdrowe. Je­dyne, co się nie zmie­niało, to mój umysł – gro­ma­dzący wspo­mnie­nia, in­for­ma­cje i wie­dzę z każ­dej epoki.

Czyżby pan Co­oper na­prawdę po­tra­fił to wszystko do­strzec, po pro­stu pa­trząc mi w oczy?

To nie­moż­liwe, a jed­nak spo­sób, w jaki mi się te­raz przy­glą­dał, tak jakby mógł zaj­rzeć w głąb mo­jej du­szy, spra­wiał, że żo­łą­dek pod­cho­dził mi do gar­dła, a po­liczki ob­lały się cie­płem.

– Czyż­bym przy­pra­wił pa­nienkę o zde­ner­wo­wa­nie? – za­py­tał, po czym opu­ścił łyżkę do ta­le­rza, wciąż mnie ob­ser­wu­jąc i oce­nia­jąc.

Przy­bra­łam wy­uczony uśmiech, który do­sko­nale wy­ćwi­czy­łam pod­czas kam­pa­nii z oj­cem. Mu­sia­łam za­ma­sko­wać praw­dziwe uczu­cia.

– Ja je­stem cał­ko­wi­cie spo­kojna.

– Kła­mie pa­nienka. – Uśmiech­nął się i prze­łknął ko­lejną por­cję zupy, po czym znów za­nu­rzył w niej łyżkę. – Ale to bez zna­cze­nia. Ja i tak od­kryję pa­nienki se­krety.

– A ja pań­skie.

– Co spra­wia, że są­dzi pa­nienka, iż mam ta­kowe?

– Każdy ma se­krety, pa­nie Co­oper.

Po­ki­wał głową i uniósł kie­lich w toaście.

– W ta­kim ra­zie zo­ba­czymy, kto pierw­szy od­kryje se­krety dru­giej osoby. Niech wy­gra naj­lep­szy… lub naj­lep­sza.

Pod­nio­słam swój kie­lich i ski­nę­łam głową. Czu­łam wy­peł­nia­jące mnie eks­cy­ta­cję i ener­gię.

To bę­dzie za­bawne, choć może się też oka­zać bar­dzo nie­bez­pieczne.

Roz­dział 2

Wil­liams­burg, Wir­gi­nia

18 kwiet­nia 1941

Po­win­nam się sku­pić na pa­ko­wa­niu, ale sta­łam bez­czyn­nie w swo­jej przy­tul­nej sy­pialni w Wil­liams­burgu w 1941 roku. Roz­pra­szały mnie wspo­mnie­nia do­ty­czące mi­nio­nego wie­czoru, który spę­dzi­łam w Bia­łym Domu w to­wa­rzy­stwie cza­ru­ją­cego pana Co­opera. Nie po­tra­fi­łam się prze­stać uśmie­chać i wciąż wra­ca­łam w my­ślach do na­szej roz­mowy. Prze­ko­ma­rza­li­śmy się cały wie­czór, choć to nie­do­rzeczne tak za­ab­sor­bo­wać się dżen­tel­me­nem, któ­rego do­piero co po­zna­łam i o któ­rym tak nie­wiele wie­dzia­łam. Szcze­gól­nie że ni­gdy nie po­zwa­la­łam, by ja­kiś męż­czy­zna aż tak roz­pra­szał moją uwagę.

– Mag­gie? – Mam­cia wpa­dła do mo­jego po­koju z na­rę­czem świeżo wy­pra­so­wa­nej bie­li­zny, prze­ry­wa­jąc moje bu­ja­nie w ob­ło­kach. Zwy­kle nie za­cho­wy­wała się tak ner­wowo jak dziś. – Wi­dzia­łaś czarne buty Anny na ob­ca­sie? Nie mogę ich ni­g­dzie zna­leźć. Bę­dzie ich po­trze­bo­wała, jak uda ci się ją wy­cią­gnąć na tańce.

Wy­ję­łam buty sio­stry ze swo­jej szafki.

– Po­ży­czy­łam je od niej kilka mie­sięcy temu.

Mam­cia wzięła je i wes­tchnęła.

– Wo­la­ła­bym, żeby wy­ka­zała choć tro­chę en­tu­zja­zmu wo­bec tego wy­jazdu do Wa­szyng­tonu. Obie ciężko na to za­pra­co­wa­ły­ście. A ja prak­tycz­nie sama spa­ko­wa­łam całą jej torbę. Je­dyne, co zro­biła, to wło­żyła do wa­lizki zdję­cie Ri­charda.

Wy­pro­sto­wa­łam się i po­sła­łam ma­mie uśmiech wy­ra­ża­jący za­pew­nie­nie.

– Ta prze­pro­wadzka wyj­dzie jej na do­bre. Do­pil­nuję tego.

Li­cząca so­bie czter­dzie­ści sześć lat Libby Hol­ling­sworth – moja no­sząca zna­mię mam­cia, była rów­nie piękna te­raz, jak wtedy, gdy by­łam dziec­kiem. Miała na so­bie ładną zie­loną spód­nicę i ża­kiet w czarno-zie­loną kratkę, pod ko­lor jej zie­lo­nych oczu. Odzie­dzi­czy­łam po niej brą­zowe, krę­cone włosy i pro­mie­ni­ste zna­mię nad ser­cem, znak tego, że rów­nież prze­no­szę się w cza­sie. Całą resztę „do­sta­łam w spadku” po tatku, Hen­rym. Po nim mam zna­mię u pod­stawy czaszki, ukryte pod wło­sami, oraz jego błę­kitne oczy. Moją wła­sną ce­chą, któ­rej nie po­siada żadne z mo­ich ro­dzi­ców, są głębo­kie do­łeczki w po­licz­kach – iden­tyczne jak te, które ma moja mama w 2001 roku.

Mam­cia za­trzy­mała się i ro­zej­rzała po po­koju, a po­tem jej wzrok spo­czął na mnie.

– Co? – za­py­tała, a ła­godny uśmiech zła­go­dził nieco na­pię­cie, które nie opusz­czało jej w ciągu ostat­nich kilku dni, gdy po­ma­gała mnie i An­nie przy­go­to­wać się do pracy w Ośrodku Me­dycz­nym Ma­ry­narki Wo­jen­nej w Wa­szyng­to­nie. Obie by­ły­śmy pie­lę­gniar­kami świeżo po dy­plo­mie, go­to­wymi za­cząć nową pracę.

Po­czu­łam w oczach pie­kące łzy, ale zmu­si­łam się do uśmie­chu.

– Bę­dzie mi cie­bie bra­ko­wać.

Bez chwili za­sta­no­wie­nia wzięła mnie mocno w ob­ję­cia.

– Mnie też – wy­szep­tała.

To nie pierw­szy raz, gdy wy­jeż­dża­łam z domu, ale te­raz nie mia­łam pew­no­ści, czy jesz­cze ją kie­dyś zo­ba­czę, bo do mo­ich dwu­dzie­stych pierw­szych uro­dzin zo­stało już nie­całe dzie­więć mie­sięcy. Je­śli nie wy­biorę 1941 roku, moje ciało umrze w tej epoce, a moi naj­bliżsi po­grążą się w ża­ło­bie.

Ści­snę­łam ją moc­niej, bo nie umia­łam się po­go­dzić z lo­sem. Nie chcia­łam stra­cić swo­ich no­szą­cych zna­mię ro­dzi­ców.

– Już wcze­śniej wy­jeż­dża­łaś – po­cie­szała mnie. Od­su­nęła się i ocie­rała mi łzy chu­s­teczką, którą sama no­siła w po­dob­nym celu przez cały dzień.

– Ale tym ra­zem… – Prze­rwa­łam i za­ci­snę­łam mocno usta.

Po­ki­wała głową. Ro­zu­miała mnie le­piej niż kto­kol­wiek inny.

– Nie­za­leż­nie od tego, co się wy­da­rzy, Mag­gie, Bóg bę­dzie cię pro­wa­dził, tak jak pro­wa­dził two­jego tatę i mnie. Od dnia, gdy się na­ro­dzi­łaś, wi­dzie­li­śmy twoje oba zna­miona i wie­dzie­li­śmy, że je­steś w Jego rę­kach i On zna twoją przy­szłość. Ufam Mu cał­ko­wi­cie i ty też po­win­naś.

Ża­ło­wa­łam, że nie po­dzie­lam jej pew­no­ści. Wie­rzyła, że Bóg ma dla mnie ide­alny plan, ale jesz­cze go nie ob­ja­wił, a ja się oba­wia­łam, że w ogóle tego nie zrobi. Ko­cha­łam po równo każde z mo­ich żyć. Co ja zro­bię, gdy na­dej­dzie pierw­szy stycz­nia, a ja wciąż nie będę miała po­ję­cia, co Bóg chce, że­bym wy­brała?

– A co, je­śli to jest już na­sze ostat­nie po­że­gna­nie? – za­py­ta­łam.

Sta­ra­jąc się opa­no­wać emo­cje, za­tknęła mi za ucho ko­smyk wło­sów.

– Nikt z nas nie zna ju­tra. Mo­dlę się z ca­łego serca, że­byś wy­brała na­szą epokę, ale je­śli tego nie zro­bisz, wiem, że do­kąd­kol­wiek pój­dziesz, bę­dziesz nas ko­chać do końca swo­jego ży­cia. A my cie­bie.

Jej słowa po­winny mi po­pra­wić na­strój, ale na­peł­niły ra­czej smut­kiem. Reszta ży­cia bez niej wy­da­wała mi się nie­zno­śnie długa.

– Nie myśl o stycz­niu – po­wie­działa, kła­dąc dło­nie na mo­ich ra­mio­nach i przy­glą­da­jąc mi się. Mia­łam na so­bie po­dróżny ko­stium w ja­sno­nie­bie­skim od­cie­niu, z ka­pe­lu­szem w tym sa­mym ko­lo­rze, a ny­lo­nowe poń­czo­chy ze szwem i czarne buty na ob­ca­sie sta­no­wiły ide­alne do­peł­nie­nie. – Skup się na dziś.

Po­ki­wa­łam głową, przyj­mu­jąc jej rady, i za­mknę­łam wa­lizkę. Po­dob­nie jak w 1861 roku, ła­twiej mi było, gdy zaj­mo­wa­łam czymś umysł i cią­gle coś robiłam. Wtedy nie my­śla­łam o de­cy­zji i o tym, że Bóg wy­da­wał się mil­czeć w tej kwe­stii. Jak mi się po­szczę­ści, to coś się wy­da­rzy i już nie będę miała wąt­pli­wo­ści, którą epokę wy­brać. Tak się przy­tra­fiło mamci, choć to­wa­rzy­szyło temu wiele smutku i cier­pień.

– Idziesz, Anno? – za­wo­ła­łam na sio­strę w po­koju obok.

Roz­legł się dźwięk klak­sonu przed do­mem, więc wyj­rza­łam przez okno. Zo­ba­czy­łam, jak tatko wy­siada z na­szego bor­do­wego stu­de­ba­kera i bie­rze wa­lizkę Anny, którą mam­cia wy­sta­wiła już na ga­nek z przodu. Pod­niósł wzrok w kie­runku mo­jego okna i wska­zał dło­nią na ze­ga­rek na nad­garstku.

Ski­nę­łam głową i za­wo­ła­łam do sio­stry:

– Nie chcemy, żeby nam po­ciąg uciekł.

Chwy­ciw­szy z szafki noc­nej to­rebkę i rę­ka­wiczki, wy­szłam za mam­cią na ko­ry­tarz i do po­koju Anny. Sio­stra sie­działa na łóżku, wpa­tru­jąc się w okno.

Bar­dzo schu­dła przez te ostat­nie trzy lata, a jej twarz stała się blada. Za ty­dzień przy­pa­dała ko­lejna rocz­nica śmierci Ri­charda, niosąc ze sobą nową falę me­lan­cho­lii. Gdy­by­śmy nie zo­stały zo­bo­wią­zane do wy­jazdu do Wa­szyng­tonu, to na pewno upie­ra­łaby się, żeby zo­stać w domu. Mia­łam na­dzieję, że uda mi się od­wró­cić jej uwagę i po­ka­zać, że może od­na­leźć sens w pracy, by już wię­cej nie sku­piała się na swo­jej stra­cie. Sama chcia­łam iść do szkoły me­dycz­nej, żeby zo­stać le­karką, ale kiedy Anna po­wie­działa, że chce być pie­lę­gniarką, tylko że nie pój­dzie do szkoły pie­lę­gniar­skiej beze mnie, zmie­ni­łam ob­rany kie­ru­nek.

– Anno – zwró­ci­łam się do niej z ła­god­no­ścią. – Tatko czeka. Mu­simy już iść.

Wstała po­woli, ści­ska­jąc w dło­niach swój ró­żowy ka­pe­lusz. Na jej po­licz­kach wi­dzia­łam ślady łez. Zie­lone tę­czówki, tak po­dobne do oczu mamy, przy­ćmił żal. Uro­dziła się trzy lata przede mną, a jed­nak czu­łam się pod każ­dym wzglę­dem jak jej star­sza sio­stra.

Mam­cia po­de­szła do niej i ob­jęła ją tak, jak przed­tem mnie, a na­stęp­nie wzięła Annę za rękę, żeby ją spro­wa­dzić na dół, do cze­ka­ją­cego na nas auta. Tatko wy­mie­nił za­tro­skane spoj­rze­nia z mamcią. Uśmiech­nęła się do niego, a on od­po­wie­dział jej smut­nym uśmiechem.

Kiedy spoj­rzał na mnie, wi­dzia­łam w jego nie­bie­skich oczach dumę, ale też pewną obawę. Jesz­cze wczo­raj wie­czo­rem ostrze­gał mnie, że­bym zbyt­nio nie na­ci­skała na Annę, nie wy­ma­gała od niej zbyt wiele. Znał moją skłon­ność do przej­mo­wa­nia kon­troli i na­pra­wia­nia wszyst­kiego. Bar­dzo mi to po­ma­gało w szpi­talu, ale nie za­wsze prze­kła­dało się rów­nie do­brze na po­zo­stałe ob­szary mo­jego ży­cia.

Wsie­dli­śmy do stu­de­ba­kera i tatko ru­szył sprzed domu. To oczy­wi­ste, że ra­zem z mamcią mar­twili się o nas. Wie­dzieli, że nie­uchron­nie zbliża się ko­lejna wojna, ale nie znali jej szcze­gó­łów. Nie mia­łam serca im o tym opo­wia­dać ani też nie chcia­łam zmie­nić biegu hi­sto­rii. Anna wie­działa, że tatko, mam­cia i ja prze­no­si­li­śmy się w cza­sie, ale ona sama nie. Mo­głam jej mó­wić o moim ży­ciu w po­zo­sta­łych epo­kach, jed­nak z tru­dem to poj­mo­wała. To mam­cia, tatko i dzia­dek Hol­ling­sworth ro­zu­mieli mnie naj­le­piej.

Je­cha­li­śmy na dwo­rzec i nikt nic nie mó­wił. Dzień był po­chmurny i w po­wie­trzu wi­siał deszcz, co ide­al­nie od­zwier­cie­dlało na­stroje pa­nu­jące w sa­mo­cho­dzie. Usi­ło­wa­łam wy­my­ślić coś, co mo­gła­bym po­wie­dzieć, ale nic mi nie przy­cho­dziło do głowy. Moż­liwe, że to ostatni raz, gdy wi­dzia­łam ro­dzi­ców, a w gło­wie mia­łam kom­pletną pustkę. Jak się prze­pro­wa­dza taką roz­mowę? Szcze­gól­nie w sy­tu­acji, gdy sie­dząca tuż obok Anna prze­ży­wała cię­żar wła­snej ża­łoby?

– Je­ste­śmy z was obu dumni – wy­rzekł w końcu tatko, kiedy za­trzy­mał się przed dwor­cem.

– Bę­dziemy się za was mo­dlić każ­dego dnia. – Mam­cia wy­cią­gnęła rękę w kie­runku tyl­nego sie­dze­nia i uści­snęła każdą z nas. – Nie mogę się do­cze­kać, kiedy zo­ba­czę, co Bóg dla was przy­go­to­wał w ży­ciu.

Tatko wy­siadł z sa­mo­chodu i wziął na­sze wa­lizki. Ru­szy­ły­śmy za nim do holu dworca. Tam ku­pi­ły­śmy bi­lety. Mam­cia ujęła pod ra­mię z jed­nej strony Annę, a z dru­giej mnie i tak szły­śmy przez pe­ron, pa­trząc, jak po­ciąg za­jeż­dża na sta­cję. Przy­tu­liła Annę, na­stęp­nie mnie, a po­tem tatko wziął nas w ob­ję­cia.

– Opie­kuj­cie się sobą wza­jem­nie – przy­ka­zał nam, ca­łu­jąc nas w czoła. – I pisz­cie czę­sto.

– Uwa­żaj­cie na sie­bie – do­dała mam­cia. – A je­śli bę­dzie­cie mo­gły wró­cić do domu w od­wie­dziny, ko­niecz­nie to zrób­cie, pro­szę. Wiem, że bę­dzie­cie się do­brze ba­wić w to­wa­rzy­stwie ofi­ce­rów ma­ry­narki, ale nie za­po­mnij­cie o nas.

Jej żar­cik wy­wo­łał ni­kły uśmiech na war­gach Anny, co też do­dało mi otu­chy. Ta zmiana uczyni dla niej cuda. Musi!

– Wszy­scy na po­kład! – za­wo­łał na­czel­nik sta­cji.

Tu­zin in­nych pa­sa­że­rów zbie­rał się, by wsiąść do po­ciągu, a my jesz­cze raz przy­tu­li­ły­śmy ro­dzi­ców.

– Nie za­po­mnij­cie po­zdro­wić od nas dziadka – po­wie­działa mam­cia, po­sy­ła­jąc ca­łusy. – Do zo­ba­cze­nia! Ko­cham was.

– Ja też was ko­cham – za­wo­ła­łam do niej i do tatka, wcho­dząc na stop­nie po­ciągu tuż za Anną.

Po­ma­cha­łam im jesz­cze raz i z wa­lizką w dłoni we­szłam do cie­płego wa­gonu.

Ba­ga­żowy wziął na­sze ba­gaże, a my od­szu­ka­ły­śmy swoje miej­sca przy oknie wy­cho­dzą­cym na pe­ron. Tatko stał, ota­cza­jąc ra­mie­niem mamcię, i oboje wpa­try­wali się w po­ciąg, prze­szu­ku­jąc wzro­kiem okna, żeby jesz­cze raz nas uj­rzeć.

– Nie każdy ma tyle szczę­ścia, co my, prawda? – za­py­tała Anna gło­sem peł­nym me­lan­cho­lii.

Po­krę­ci­łam głową i wzię­łam ją pod ra­mię.

– Nie.

Nie każdy miał tyle szczę­ścia, co my.

A ja mia­łam to szczę­ście, że dano mi trzy pary ro­dzi­ców i trzy rów­nie cu­downe ży­cia, co jesz­cze bar­dziej utrud­niało de­cy­zję, którą z epok mam wy­brać.