Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ciepła, rodzinna opowieść o tym, jak dorośli i dzieci mogą spełniać swoje marzenia.
Wakacyjne przygody Kajtka i jego przyjaciół, znanych z książki „Zeszyt z aniołami”.
Rozpoczęły się wakacje. Dla trójki przyjaciół to czas, w którym nie ma miejsca na nudę. Kajtek, wiedziony niezrozumiałą siłą, trafia na kurs tańca. Łatwo nie jest, ale jak zawsze może liczyć na babcię. Spokój Adasia burzy wizyta cioci Matyldy ze stadkiem kotów, które mają dziwne upodobania smakowe. Beti jak zwykle rozpiera energia. Jej kurs karate nie wróży dobrze chłopakom z miasteczka.
Niespodziewany wyjazd całej trójki na obóz przetrwania przynosi mnóstwo wrażeń. Kajtek opowiada o tym w kolejnym pamiętniku. Dzięki przepisom kulinarnym zamieszczonym na końcu książki, możemy raczyć się smakołykami razem z bohaterami.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 177
Drodzy Czytelnicy,
witam Was z ogromną radością.
Jeśli znacie już Kajtka, jego przyjaciół i rodzinę z Zeszytu z aniołami, życzę, by kolejne przygody ponownie wciągnęły Was w ich świat i byście się dobrze bawili. Jeśli zaś jest to pierwsze spotkanie z moimi bohaterami, mam nadzieję, że się wzajemnie polubicie, a jeśli zechcecie dowiedzieć się, jak to się stało, że Kajtek zaczął pisać pamiętnik, sięgnijcie po część pierwszą.
W tym miejscu, moi Drodzy, pragnę podziękować Wam za to, że jesteście i że mnie inspirujecie na różne sposoby. To dzięki Wam i Waszym pytaniom o to, co będzie dalej, przygoda Kajtka z pisaniem pamiętnika nie skończyła się na Zeszycie z aniołami. Dzięki Wam też właśnie zaczynacie z nim dalszą podróż.
Być może zastanawiacie się, dlaczego w tej książce nie ma ilustracji. Podczas spotkań autorskich poznałam tak wielu z Was, że moja wiara w Waszą wyobraźnię urosła do granic możliwości. Wiem, że stworzycie moich bohaterów na nowo. I będę szczęśliwa, jeśli pochwalicie się nimi, przysyłając swoje ilustracje, inspirowane Wakacjami Kajtka, na adres pamię[email protected]. Znajdą się one później na moim blogu www.miocentoangeli.blogspot.com. w zakładce Wakacje Kajtka.
Życzę miłej lektury. Niech Was, tak jak bohaterów mojej książki, nigdy nie dopada nuda. Bądźcie, jak oni, uśmiechnięci i spełniajcie swoje marzenia.
Siedzę i myślę, a mrówki wchodzą mi do nogawki. Nie jestem do końca pewien, czy rozmyślanie w ogrodzie to był dobry pomysł. Ale ważą się moje losy, moja przyszłość i jakoś tak siedzieć w domu na niepościelonym od rana łóżku w takiej chwili nie przystoi.
Otwieram i zamykam zeszyt, otwieram i zamykam. Dostałem go wczoraj od pani Anieli. Ma turkusową, pełną aniołów okładkę i wygląda jak jej Gospoda Pod Aniołem.
Zastanawiam się, czy nadal prowadzić dziennik. Poprzedni zeszyt był pracą domową. Najdziwniejszą być może nie tylko w kraju, ale i w Europie. A może nawet na świecie? Bo czy w jakiejś szkole w Kenii, Chinach czy na Alasce mieszka ktoś, kto ma takie pomysły jak nasza pani Litera? Nie sądzę! Zadała nam pisanie dziennika przez dwa miesiące, a potem go nawet nie sprawdziła. Ba! Postawiła wszystkim szóstki na słowo. Nie, nie ma drugiej takiej pani od polskiego na świecie.
Pisać dalej czy nie pisać?
Nieźle się bawiłem, prowadząc ten dziennik. Wcześniej nawet nie wpadłbym na myśl, że w moim życiu tak dużo się dzieje! W sumie to nic nadzwyczajnego, gdy jest się takim wszechstronnym jedenastolatkiem jak ja. Do tego z taką rodziną i przyjaciółmi. Bez nich może nie byłbym nudny i nieciekawy, ale moje życie na pewno tak.
Tylko czy nie będzie trochę dziwne, że nadal będę odrabiał pracę domową, gdy już są wystawione oceny? Nadgorliwy — tak się chyba określa kogoś takiego jak ja w tym momencie.
Pani Litera powiedziała, że pisarze czasem korzystają z pisanych wcześniej dzienników. Mam dopiero jedenaście lat i nie bardzo wiem, kim chcę zostać w przyszłości, ale podoba mi się myśl, że mógłbym być pisarzem. Poczytnym, popularnym, poważanym i może jeszcze jest więcej takich wyrazów na „p”. Taki pisarz ma klawe życie. Nic nie robi, tylko pisze i mu za to płacą. Do tego wszyscy go podziwiają, zapraszają na przyjęcia i chcą się z nim fotografować, a on może im odmówić, bo jest wielki i już. I bo tak. Takie dzienniki w przyszłości z pewnością by mi się przydały.
Tylko jak tu pisać w tym pięknym zeszycie ręcznie robionym? Szkoda go nawet otwierać, a co dopiero bazgrać.
Nie wiem, naprawdę nie wiem. Pomyślę o tym później. Po obiedzie powinno mi się lepiej myśleć.
Zastanawiam się, czy to mama zawsze wie, na co mamy ochotę, czy też my zawsze mamy ochotę na to, co ona ugotuje. W każdym razie codziennie pachnie tak, jak trzeba i na stole jest to, co powinno. Dziś na przykład była nasza ukochana zapiekanka serowa. Szkoda mi tych, którzy jej nie jedli. Jest nieziemska! A mama to czarodziejka. I nie rozumiem, czemu zapiekankę serową podaje nam zawsze z wyrzutami sumienia na twarzy. „Przepraszam, nie miałam czasu na nic bardziej wykwintnego, bo musiałam…” i tu pojawiają się różne wytłumaczenia. Spędzić więcej czasu na targu, pójść z Kasią na szczepienie, wypielić rzodkiewkę czy dłużej posiedzieć w wydawnictwie. Nie wiem, dlaczego mama do tej pory nie zorientowała się, że jak za długo ma czas na gotowanie czegoś wykwintnego, to my marzymy, by jej coś wypadło na tyle niespodziewanego, że zdąży zrobić jedynie tę szybką zapiekankę.
Po obiedzie musiałem trochę poleżeć. Dlaczego? Wystarczy spojrzeć na mój brzuch. Położyłem się na nim z myślą, że może jakimś cudem da się go spłaszczyć i doznałem olśnienia. Czy to możliwe, by brzuch miał jakieś tajne powiązania z mózgiem? Dotarło do mnie, że już za późno na zastanawianie się, czy pisać, czy nie. Stało się! Już zacząłem pisać. I nie będę się oszukiwać, nadal mnie to bawi! No dobra, zostanę tym pisarzem w przyszłości.
Nie mogę się przyzwyczaić do myśli, że zaczęły się wakacje. Wczoraj był koniec roku szkolnego. Witajcie wakacje! Koniec z porannym wstawaniem, pisaniem, czytaniem, siedzeniem przez kilka godzin na twardym krześle i z wyrzutami sumienia, że się nie odrobiło lekcji. Tak, zdarza się. Nie jestem doskonały.
Pierwsze w te wakacje śniadanie było niczego sobie. Placki serowe z malinami. Nie ma jeszcze świeżych malin, ale mama potrafi tak je latem zamknąć w słoiki, że smakują jak prosto z krzaka o każdej porze roku. I tak samo brudzą usta, a nawet sporą część twarzy i kończyny. Wystarczy spojrzeć na Kasię. Jak ja się cieszę, że mam taką słodką siostrzyczkę! Za cztery miesiące skończy dwa lata. Ciekawe, jak długo dziecko jest tak po prostu słodkie. Muszę spytać mamy, jak to ze mną było. O ile byłem słodki. Może lepiej nie pytać?
Posprzątałem po śniadaniu, bo dziś moja kolej. Ten grafik obowiązków to był jednak dobry pomysł. Choć przyznam, że kiedy tata zabrał nas tydzień temu do ogrodu na męską rozmowę i oznajmił, co zamierza zrobić, nie byłem zbyt zachwycony. Bo co to znowu za pomysł, żeby po pierwsze dzieci, a po drugie faceci zajmowali się domowymi obowiązkami?! Edi też na początku nie miał jakiejś wyjątkowo szczęśliwej miny. Jednak gdy zauważyłem, że z każdą chwilą pomysł zaczyna mu się coraz bardziej podobać, to mi też się zaczął. No dobra, na początku udawałem, ale nie mogłem pozwolić, by mój młodszy brat był większym twardzielem ode mnie. I do tego mądrzejszym.
Musiało minąć trochę czasu, by dotarło do mnie, że tata miał rację. Mama ma za dużo obowiązków na głowie, a głowę ma tylko jedną. I ręce tylko dwie. Trójka dzieci, pranie, gotowanie, sprzątanie i do tego praca to chyba trochę za dużo. To niby tylko pięć zajęć, prawda? Ale jak tata rozłożył na malutkie części tylko jedną z nich — gotowanie — to przejrzałem na oczy. Wielkie ze zdziwienia, ale to tylko tutaj napiszę, bo chyba normalnie wstyd, że na to wcześniej nie wpadłem. Bo gotowanie to zakupy i ich dźwiganie, obieranie, mycie, krojenie, szatkowanie, ścieranie, smażenie, duszenie i inne te rzeczy, co to je mama robi. Potem wyciąganie talerzy, sztućców i kubeczków, nakładanie, stawianie na stole, potem do zlewu, mycie, wycieranie, chowanie do szafek, mycie stołu, kuchenki, a czasem i podłogi, bo przyciąganie ziemskie nie śpi. Pewnie coś pominąłem z tej wyliczanki taty, ale pamiętam, że na koniec na pewno było wynoszenie śmieci. Skutkiem tej rozmowy jest grafik na lodówce. Dzięki artystycznemu wkładowi Adasia (trzeba przyznać, że mój przyjaciel ma talent) wygląda jak prawdziwy plakat. Co prawda, gdyby nie ta tabelka w środku, pewnie nikt nie wpadłby na to, co ten plakat mógłby obwieszczać. Z Adasiem włącznie. Adaś po prostu ma ten talent jakiś inny.
Dlaczego przede wszystkim ten pomysł z grafikiem był dobry? Bo nieważne, czy się umyje cały stos naczyń, czy tylko wyniesie śmieci, to szczęśliwy i pełen dumy uśmiech mamy pojawia się za każdym razem. Uwielbiam, jak mama się uśmiecha, cieszę się, gdy jest szczęśliwa, a i dumą ze mnie nie pogardzę.
Wkładałem ostatnie wytarte kubeczki do szafki, gdy mama postawiła obok mnie czerwone pudełeczko.
— To placki dla Adasia i Sławka — powiedziała.
— Skąd wiedziałaś, że mam zamiar się z nimi spotkać? — zapytałem troszkę zdziwiony.
— A co miałbyś dziś innego robić? — Wzruszyła ramionami. — Zaczęły się wakacje, a najlepiej cieszyć się nimi w gronie przyjaciół, prawda?
Pewnie że prawda! Ciekawe, czy ja też kiedyś będę taki mądry jak mama. Są momenty, że w to wątpię i szczerze mówiąc, troszkę ich za dużo, ale może z czasem będzie ich mniej? Muszę zapytać babci. Ona też jest mądra.
— Nie mów, że niesiesz coś pysznego — przywitał mnie Adaś, podnosząc się z trawy. Nie wiem, czy był bardziej radosny na mój widok, czy na widok czerwonego pudełka.
— Nie mówię — powiedziałem zgodnie z życzeniem.
— Szkoda. — Adaś był wyraźnie zawiedziony, siadając z powrotem na wygniecionym kawałku łąki.
— To co tam masz, chłopie? — zapytała Sławek. Cała Sławek! Żadnych babskich słówek, babskich pogaduszek, nic babskiego.
— Racuchy z malinami.
— No, ale mówiłeś, że nie masz nic pysznego — ożywił się Adaś.
— Chciałeś, żebym nie mówił, to nie mówiłem — odpowiedziałem z przekornym uśmiechem.
— Ty nie bądź taki mądry — rzucił.
— A ty myśl, zanim o coś poprosisz, to wtedy nie będziesz rozczarowany — odgryzłem się. Adaś chyba nie poczuł mojego kąśliwego języka, bo już zanurzył swój w sosie malinowym, w który zamieniły się owoce podczas mojego spaceru w podskokach na łąkę.
Patrzyłem na nich i tak się zastanawiałem, dlaczego właśnie z tą dwójką z mojej klasy tak się zaprzyjaźniłem. Przecież jest tyle innych dzieciaków. Nie wiem. To chyba takie pytanie, na które nie ma odpowiedzi. Babcia mówiła, że takie są.
— Co będziemy robić w wakacje? — zapytałem, gdy już przełykali ostatnie kęsy. Wcześniej nie było sensu, bo w odpowiedzi usłyszałbym same pomruki. Zawsze mruczą, gdy jedzą coś zrobionego przez moją mamę.
— Ja mam dwa plany, a reszta się zobaczy — powiedział Adaś, wycierając rękawem usta. Ciekawe, czy próbował kiedyś doprać plamy z malin. Dobra, może przesadzam z tym domowym myśleniem!
— Jakie? — zapytałem.
— Pierwszy, to mam zamiar malować, a drugi, to nie myśleć o szkole.
Połowa planów ambitna, muszę przyznać, ale z tym niemyśleniem to głupie. Niemyślenie nie jest czymś, co się robi. Nie można robić czegoś, czego się nie robi. Zachowałem to jednak dla siebie, bo nigdy nie wiadomo, czy w Adasiu nie drzemie ta nad wyraz rozwinięta skłonność do analizowania i przemądrzania się jego starszej siostry.
— A ja — zaczęła Sławek — mam zamiar zapisać się na zajęcia karate. Podobno mają być w domu kultury.
— Po co ci to? — spytał Adaś.
— Po to samo, co strzelanie z procy, jazda na deskorolce, grzebanie z tatą przy samochodzie i łażenie po drzewach — odpowiedziała Sławek. — Lubię to, człowieku.
Fakt, Sławek, czyli nasza kochana Beti, do normalnych koleżanek nie należy. Żadnych sukienek, loczków i chichotania. Pamiętam, jak uciekła z urodzin Helenki, bo ta wymyśliła zabawę w robienie się na księżniczkę. Beti wpadła do nas roztrzęsiona i zdruzgotana. Opowiedziała, co się stało, a potem usiadła na podłodze i siedziała tak przez dłuższy czas, kręcąc głową i mówiąc na zmianę: „jakie to babskie” i „po moim trupie”.
Ja tam się przyszłością Sławka nie martwię. Moja mama w dzieciństwie biegała z młotkiem i wbijała gwoździe, gdzie się tylko dało, a tata plótł lalkom warkocze i zbierał zioła na łące. I co? Mają wspaniałą rodzinę i dzieci jakie fajne. Przynajmniej Sławek będzie miała co dzieciom opowiadać.
— A ty, Kajtek — Adaś wyrwał mnie z zamyślenia — co zamierzasz?
— Ja zamierzam spędzić te wakacje z wami i na razie taki mam plan.
I nie myśleć o szkole — pomyślałem, bo nagle wydało mi się, że jednak da się zrobić coś, czego się nie robi. Można na przykład nie skakać i to wcale nie znaczy, że się po prostu stoi.
— Miałam upiec babeczki z czekoladą, ale okazało się, że nie mam groszku czekoladowego — powiedziała mama, podając sernik po obiedzie.
Jakby to powiedzieć? Nie musiała tego mówić, bo dla mnie to żadna nowina. Producent wiedział, co robi, tworząc tak kusząco wyglądające okrągłe ziarenka. Do tego w torebce, którą tak łatwo otworzyć.
Chciałbym powiedzieć, że zrobiłem to przez sen, ale przecież postanowiłem pisać całą prawdę i tylko prawdę. A prawda jest taka, że śniło mi się niebo pełne chmurek, a na każdej z nich wielkie pola czekolady. Skakałem sobie z chmurki na chmurkę i biegałem po trawie, na końcach której rosły okrągłe bąbelki czekolady. Prawda też jest taka, że z tego snu obudziłem się, zanim stanąłem przed kuchenną szafką. A nawet dużo wcześniej, bo we śnie spadłem tylko z czekoladowej chmurki, a w rzeczywistości z łóżka. Dowodem siniaki. W kolorze gorzkiej czekolady.
Tak bez owijania w bawełnę, zwyczajnie je zjadłem. To naprawdę nie moja wina! One po prostu mi się przyśniły, a potem po prostu były w tej szafce. Sen się spełnił i tyle. Błahostka, do której nie warto głośno się przyznawać. Tym bardziej że sernik jest obłędny!
Dzień był bardzo radosny, bo przyjechała babcia z panem Stefanem.
Właśnie coś przyszło mi do głowy. Gdyby babcia mieszkała gdzie indziej, nie miałaby sąsiada Tomka. Gdyby Tomek łapał w lot chemię, nie potrzebowałby korepetycji babci. Gdyby babcia nie umiała chemii albo była niemiła, to też nic by z tego nie wyszło. Gdyby Tomek był bogaty, zapłaciłby babci za lekcje gotówką zamiast uczyć ją w zamian korzystania z komputera i Internetu. Gdyby babcia nie była nieco szalona, to też nic z tego. Gdyby nie lubiła ludzi, nie weszłaby na czat. Gdyby nie weszła na czat, nie poznałaby pana Stefana. Gdyby pan Stefan nie był nieco szalony i nie lubił ludzi, to też wiadomo co.
To dzięki tym GDYBOM pan Stefan je dzisiaj z nami obiad. Kto by pomyślał, że jakieś gdyby, które nie wiadomo czym są, tak układają nam życie!
Pan Stefan jest strasznie fajny! W młodości miał swój zespół muzyczny i zwiedził kawałek świata, dając koncerty. Może dlatego tak dobrze dogaduje się z babcią, bo ona też w niejednym miejscu była ze swoim zespołem baletowym. Może nawet spotkali się kiedyś na ulicy któregoś z miast świata? Zapytałem babci, czy kiedykolwiek o tym pomyślała.
— A wiesz, że tak, Kajtusiu — odpowiedziała z uśmiechem. — I właśnie dlatego mam zamiar spisać wspomnienia.
— To wspaniały pomysł! — podchwyciła mama. — Masz tak dużo do opowiedzenia.
— Jeśli chcesz, babciu, to poproszę panią Anielę, by zrobiła ci taki zeszyt, jaki od niej dostałem — podsunąłem.
— Jesteś kochany, Kajtusiu, ale ja nie zamierzam skrobać po papierze. Przecież ci o tym mówiłam.
— Czyli zakładasz bloga? — Szczerze mówiąc, myślałem, że babcia tak tylko żartowała.
— Jak coś postanowię, to zawsze się tego trzymam — odpowiedziała.
No, tutaj to ja bym się za bardzo z nią nie zgodził. W niespełna dwa miesiące zapisała się na kurs spadochronowy, zamierzała nauczyć się jeździć konno, przepracowała kilka dni w fabryce sznurówek i była na kilku lekcjach robótek ręcznych. Z tym trzymaniem się postanowień to gruba przesada. Zdecydowałem się jednak trzymać język za zębami. Pomyślałem, że lepiej nie zapeszać. Niech zacznie od bloga, a kto wie, czy nie powstanie z tego książka. Jakby tak babcia wyrobiła nazwisko na rynku wydawniczym, to moja przyszła powieść sprzedawałaby się jak najświeższe z najświeższych bułeczek!
— Mamo, o jedno tylko proszę. — Z marzeń wyrwał mnie głos taty. — Nie wspominaj tylko o tym wybuchu.
Znowu ten wybuch! Gdy już miałem nadzieję, że wreszcie dowiem się, o co chodzi i otworzyłem usta, tata podniósł rękę i powiedział:
— Nawet nie próbuj pytać.
Nadzieja pozostała tylko nadzieją.
— A to niby dlaczego mam nie wspominać? — zapytała babcia. — To całkiem ciekawa historia.
— Może dlatego, że mogą cię za to zamknąć? — odpowiedział pytaniem tata.
To jakaś grubsza sprawa! A nic nie chcą mi powiedzieć. To nie w porządku. Moja babcia ma przeszłość kryminalną. No dobra, może tylko jakiś wątek kryminalny. Ale mojej autobiograficznej powieści to też dodałoby smaczku. Tymczasem smakiem to ja się mogę obejść. Trudno być dzieckiem.
To była leniwa niedziela. Kiedy mama podała sernik, od razu spojrzałem na furtkę i wcale się nie zdziwiłem, że w tym samym momencie otworzyła się i stanął w nich Adaś. Ten to ma wyczucie! Uświadomiłem sobie, że gdybym go nagle potrzebował, wystarczy tylko poprosić mamę, by przygotowała jakiś smakołyk, a zjawiłby się w okamgnieniu i nie musiałbym do niego biec. Wygodne takie życie.
Niedługo po Adasiu przyszła Sławek. A po niej Anka, siostra Adasia. Tej ostatniej to bym się nigdy nie spodziewał. Choć z drugiej strony, Anka ma trzynaście lat — pechowy wiek, a pech nie wybiera. Powiedziała, że przechodziła obok, ale od razu nabrałem podejrzeń, że znowu coś mądrego przeczytała i nie miała się przed kim powymądrzać. Nie myliłem się. Muszę jedynie przyznać, że nawet długo się z tym powstrzymywała, bo aż do chwili, gdy sernik zniknął z talerzyków, a pan Stefan zaczął grać na gitarze. Czy wiedzieliście na przykład, że gitara transportuje o oktawę w dół i że mocne belkowanie zmniejsza wibracje w pudle rezonansowym? Niezwykłe, co?
Niby wakacje, a ja dziś dzięki Ance pójdę spać mądrzejszy o taką wiedzę.
Dwa poprzednie dni to wielkie sprzątanie. Jak co roku, na początku każdych wakacji porządkujemy w domu miejsca związane ze szkołą. Z wszystkich podręczników zdjąłem zniszczone dziesięciomiesięcznym noszeniem w tornistrze okładki. Potem każdą z książek przejrzałem strona po stronie i uzbrojony w gumkę starłem wszystkie notatki zrobione ołówkiem. Może się wydawać, że to nudna praca, ale nic bardziej mylnego. Okazuje się, że notatki notatkami, ale mnóstwo stron ozdobiłem rysunkami. Czasem wątpliwej urody. Może nawet zazwyczaj, jeśli chodzi o moje zdolności plastyczne. Najfajniejsze jest to, że w większości nie pamiętam, w jakich okolicznościach powstały, a czasem, co miały przedstawiać.
Edi w tym roku nie miał jeszcze żadnych podręczników, bo chodził do zerówki. Mój młodszy brat dopiero za rok zrozumie, dlaczego tak dobrze się bawię przy tej czynności i może przestanie kręcić głową, zaglądając co jakiś czas do mojego pokoju.
Kiedy już wszystkie podręczniki wyglądają jak nowe, zanosimy je do „Kolorowego Lamusa”. „Kolorowy Lamus” to taki sklepik-niesklepik. Nie wiem, jak to nazwać, może po prostu: miejsce. Tak naprawdę do nikogo nie należy i należy do wszystkich z naszego miasteczka. Otwarty jest dwa razy w tygodniu przez trzy godziny, przez które króluje tam jedna z pięciu pań należących do klubu seniora. Jeśli ktoś ma coś niepotrzebnego i nie wie, co z tym zrobić, a może się to przydać komuś innemu, zanosi do „Lamusa”. Tam nie kupuje się za pieniądze, lecz wymienia coś swojego na coś, co przynieśli inni. Ale to też nie zawsze, bo panie nieraz po prostu coś komuś dają, bo wiedzą, że tego potrzebuje. Chyba wszyscy lubią tam chodzić, bo oprócz całej masy skarbów leżących na półkach i w koszach zawsze można liczyć na pyszne ciasto i inne smakowitości. Mama powiedziała, że panie z klubu seniora robią wszystko, by każdy czuł się jak u siebie w domu, czyli pewnie. Bo jak człowiek poczuje się pewnie, nie wstydzi się powiedzieć, co mu jest potrzebne.
Oprócz szkolnych porządków dużo zrobiliśmy w ogrodzie. Ja z Edim wypieliliśmy warzywa. Tata przystrzygł trawnik. Babcia przywiozła nowe roś linki i razem z mamą najpierw szukały dla nich odpowiednich miejsc, a jak znalazły, pomogliśmy je posadzić.
Wieczorem zrobiliśmy sobie grilla. Mama jest królową kuchni, ale w ogrodzie przy grillu zawsze króluje tata. Oczywiście zjawił się Adaś i Sławek. Sławek przekraczając furtkę, zapytała:
— Co tak pięknie pachnie?
Adaś zjawił się dużo wcześniej, bo on potrafi wyczuć zapachy, jeszcze zanim mają się z czego wydobyć. Jestem niemal pewien, że nawet jeśli mięso leży jeszcze skostniałe w zamrażalniku, to on czuje zapach pieczonej skórki. Cóż, niektórzy rodzą się z nadprzyrodzonymi zdolnościami.
W międzyczasie przyszła sąsiadka, pani Zosia. Wybierają się z mężem na tydzień do Francji. Przyszła się pożegnać i przyniosła klucze do domu z prośbą o podlewanie kwiatów. I została, bo tym zapachom z grilla naprawdę trudno się oprzeć.
Dziś Dzień Ojca. Jak co roku tata udaje, że o tym nie wie i zachowuje się tak, jakby to był normalny dzień. Wstaje skoro świt, zakłada swój uniform listonosza i rusza w drogę. Potem wraca na obiad i udaje wielkie zaskoczenie. „Ojej! — krzyczy od progu — a co to za okazja?”. A tu stół odświętnie zastawiony przez mamę przy naszej pomocy. My stoimy obok siebie odświętnie ubrani przy pomocy mamy. My, czyli Edi i ja, a w tym roku i Kasia. Stanęła z nami dopiero pierwszy raz w Dzień Ojca z tej prostej przyczyny, że jest jeszcze malutka i potrafi stać dopiero od kilku miesięcy. Na końcu dużego stołu, obok zastawy taty, stoją pudełka z prezentami od nas, a o każde z nich oparta jest laurka. Dobrze wiemy, że tata udaje zaskoczenie. Chce nam sprawić radość, że niespodzianka się udała.
Dziś jednak było coś nie tak. Na początku nie mogłem tego rozgryźć. Mama upiekła swoje popisowe żeberka w sosie z brązowym cukrem i skórką pomarańczową. Ulubione żeberka taty. To znaczy danie, bo tata swoich żeber nie przyprawia. Paszteciki z mięsno-kalafiorowym nadzieniem pachniały obłędnie i powoli zaczynały stygnąć. Kasia sięgała już po drugą ananasową babeczkę. A taty nie było. Zniknął.
Podzieliliśmy się na grupy i zaczęliśmy poszukiwania. Mama wzięła Kasię na ręce i wyszła na ulicę, by sprawdzić, czy tata nie wraca z pracy. Edi miał przeszukać parter, ja piętro. W momencie, gdy Edi krzyknął z dołu, że znalazł torbę listonosza, zobaczyłem drabinę, a na jej końcu otwartą klapę na strych. Chwilę potem Edi znalazł się tuż przy mnie. Spojrzeliśmy na siebie i Edi skinął głową, żebym wszedł pierwszy.
Mama nazywa nasz strych magazynem wspomnień. Brzmi to o wiele lepiej niż śmietnik czy zbiór staroci. Rodzice po prostu niczego nie wyrzucają. Anka, najbardziej zarozumiały człowiek, jakiego znam i niestety siostra mojego najlepszego przyjaciela, zrobiła nam kiedyś wykład o genach. Gdzieś tam wyczytała, że bycie miłym lub niemiłym mamy zapisane w genach. Lenistwo też, co akurat mnie nie cieszy, bo lenistwa mi rodzice w genach nie przekazali. Po prostu go nie mają, a ja przez to nie mogę porządnie odpocząć. Anka wymieniła jeszcze pewnie wiele innych rzeczy, ale już ich nie usłyszałem, bo razem z Adasiem i Sławkiem oddaliliśmy się wtedy niespostrzeżenie. Całkiem możliwe więc, że i niewyrzucanie niczego też mamy w genach. Każdy z członków naszej rodziny jest przekonany, że jeśli coś nam już się nie przyda, to być może jednak się przyda i wynosimy to na strych. Na szczęście jest „Kolorowy Lamus” i jakimś cudem udaje nam się tam wynieść część rzeczy. W przeciwnym razie któregoś dnia sufit spadłby nam na głowę z przeciążenia.
Tata siedział na podłodze. Oparł się o szafkę zapełnioną miesięcznikami kulinarnymi stojącą pomiędzy moim starym konikiem na biegunach a pudłem z nie wiadomo czym. Na pudle stał wóz strażacki Ediego. Ten wóz był prezentem od babci i trafił tu wyjątkowo szybko, bo okazał się wozem na baterie. Żyć się nie dało! Ten wóz akurat już się nigdy nie przydał.
Tata był tak zamyślony, że nawet nas nie zauważył. Wpatrywał się w starą, mocno podrapaną puszkę stojącą na jego kolanach. Wyglądało na to, że kiedyś były na niej namalowane róże, ale ręki nie dałbym sobie uciąć.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki