Waleczna - Maggie Stiefvater - ebook + książka

Waleczna ebook

Maggie Stiefvater

3,9

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Tylko wytrwałość i odwaga uratują jej rodzinę…

JEDNA KRÓLEWNA

Merida z DunBroch potrzebuje zmiany. Kocha swoją rodzinę – jowialnego króla Fergusa, perfekcyjną do bólu królową Elinor, psotne trojaczki – i ich sielankowe królestwo. Lecz męczy ją monotonia i zaduch wieloletniej rutyny. Merida pragnie przygody, celu, wyzwania… a pewnego dnia być może także miłości.

DWOJE BOGÓW

Żywiołowa niczym ogień królewna nigdy nie przypuszczała, że jej niepokój i rozdarcie ucieleśni się pod postacią Feradacha, boga, którego zadaniem jest plewić rozkład i stagnację. Lecz gdy ten zjawia się w DunBroch w wigilię Bożego Narodzenia z zamiarem zniszczenia królestwa – i wszystkich jego mieszkańców – jedynie interwencja Cailleach, pradawnej bogini stworzenia, daje Meridzie cień nadziei. Dziewczyna staje przed ultimatum: w ciągu roku przekonać rodzinę do zmiany albo pozwolić jej odejść w niepamięć.

TRZY WYPRAWY

Pod czujnym okiem bogów Merida musi wyruszyć na trzy pełne przygód wyprawy do królestw bliższych i dalszych, by zainspirować najbliższych. Lecz czy jej próby uchronienia ich przed unicestwieniem sprawią, że zapomni o kimś, kto ugrzązł w miejscu głębiej od innych – o sobie samej?

CZTERY PORY ROKU

Jeden rok zdecyduje o przyszłości DunBroch – jego ratunku lub unicestwieniu.

Maggie Stiefvater jest autorką pozycji nr 1 z listy bestsellerów gazety New York Times – cyklu Król Kruków, trylogii Drżenie oraz innych powieści dla młodzieży i dorosłych. Jest też artystką, pasjonuje się motoryzacją i gra na dudach. Mieszka na farmie w Dolinie Shenandoah wraz z mężem, dwójką dzieci i stadkiem mdlejących kóz.

Od Autorki:

Na stronach tej książki spotkasz postacie znane z historii Szkocji, potrawy, które znalazłam w książkach kucharskich pisanych naprawdę wiekową angielszczyzną, i prawdziwe historyczne zmagania (wyśpiewane w balladach, opisane w wierszach, pochowane w grobach).

Studiowałam historię średniowiecza i pragnęłam dołożyć wszelkich starań, by umieścić jej w tej powieści jak najwięcej. Gram też na dudach i na harfie […], do tego jestem też jedną z piątki rodzeństwa, chciałam więc oddać ten kocioł chaosu, frustracji i radości, które towarzyszą dużym rodzinom.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 368

Oceny
3,9 (24 oceny)
8
9
5
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
nauznyka

Nie oderwiesz się od lektury

Jeśli Pixar chciałby kontynować ,,Meridę Waleczną" na dużym ekranie, tą książka idealnie nadawałaby się do ekranizacji. Świetny początek i koniec. Co do środka czasem akcją siadała, ale i tak bardzo dobrze się czyta.
00
Ptysia80

Dobrze spędzony czas

Książka wciąga od pierwszych stron!!! Zakończenie doprowadziło mnie do łez, więc mam nadzieję że będzie druga część🥺
00
Arlenap89

Dobrze spędzony czas

Byłam bardzo ciekawa tej książki, szczególnie że kojarzę Autorkę ale nic wcześniej jej pióra nie czytałam. "Waleczna" mnie nie zawiodła. Autorka bardzo dobrze wykreowała już w sumie istniejący świat, oddała charaktery bohaterów. Może chwilami sama Merida była irytująca ale ogólnie książka bardzo mnie wciągnęła. Polecam dla czytelnika w każdym wieku
00
Daszka97

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka! Nie mogłam oderwać się od lektury, uwielbiam bohaterów i pomysl na fabułę!
00
karsze

Nie oderwiesz się od lektury

świetna! od dłuższego czasu szukałam książki, która wciągnie mnie swoimi barwnymi opisami i ciekawą historią. Dzięki temu, że oglądałam już bajkę o Meridzie, książka okazała się idealnym dopełnieniem
00

Popularność




Prolog

Pro­log

To będzie opo­wieść o bogini, bogu i dziew­czy­nie.

Wszystko, co zostało tu opi­sane, wyda­rzyło się dawno, dawno temu, gdy Szko­cja dopiero zaczy­nała być Szko­cją, na zamku zwa­nym Dun­Broch.

Bogini Cail­le­ach była bar­dzo stara. Tak stara, że nazy­wano ją także Starą Kobietą Szko­cji, choć mało kto oglą­dał ją pod tą posta­cią. Jedy­nie obda­rzeni spe­cjal­nym darem Widzący wyczu­wali jej obec­ność w roz­sza­la­łej burzy, huczą­cym wodo­spa­dzie, a nawet top­nie­ją­cym śniegu zmie­nia­ją­cym się w kałuże na świeżo zaora­nych polach. Cail­le­ach była bogi­nią stwo­rze­nia. To za jej sprawą na drze­wach poja­wiały się pąki, trawy gęst­niały na wio­snę, cie­lęta rosły w brzu­chach krów, owoce doj­rze­wały na pną­czach. Cail­le­ach zaj­mo­wała się odwiecz­nym cyklem two­rze­nia i odna­wia­nia.

Prze­bie­gła była z niej sta­ru­cha.

Za nic miała zasady, a by dopiąć swego, gotowa była przy­wdzie­wać dowolne maski, ucie­kać się do wszel­kich pod­stę­pów i pół­prawd.

Bóg Fera­dach był z kolei bar­dzo młody. Nie w tym sen­sie, że naro­dził się długo po Cail­le­ach, bo na swój spo­sób ist­niał od tak dawna jak ona, lecz w prze­ci­wień­stwie do bogini, która w swej widzial­nej boskiej postaci wyglą­dała zawsze tak samo, Fera­dach – każ­demu, kto go ujrzał – jawił się jako ktoś inny. Ozna­czało to, że zawsze uczył się sie­bie od nowa – raz po raz, raz po raz, w pętli oso­bli­wej wiecz­nej mło­do­ści.

Fera­dach był bogiem znisz­cze­nia. Odpo­wia­dał za odwieczny pro­ces uni­ce­stwia­nia. Pod jego okiem pożary tra­wiły kra­iny, zarazy trze­biły spo­łecz­no­ści, powo­dzie pochła­niały całe cywi­li­za­cje.

Fera­dach zabie­rał to, co prze­sta­rzałe, a Cail­le­ach siała odnowę.

Wspól­nie utrzy­my­wali rów­no­wagę.

Lecz nie­stety, nie zawsze zga­dzali się w tym, czego owa rów­no­waga wyma­gała. A przy­naj­mniej Cail­le­ach nie zawsze się zga­dzała. Młody Fera­dach kie­ro­wał się nie­wzru­szoną spra­wie­dli­wo­ścią, bo łatwiej jest trzy­mać się jej zasad, gdy oceny nie mąci doświad­cze­nie. Tym­cza­sem Cail­le­ach była na tyle stara, by mieć swoje zda­nie. Uprze­dze­nia. Ulu­bień­ców. To ozna­czało, że cza­sem, nawet gdy znisz­cze­nie było w pełni zasłu­żone, pra­gnęła, by to jej strona zwy­cię­żyła.

W takich sytu­acjach miała zwy­czaj oszu­ki­wać. Od wie­ków pod­cho­dziła Fera­da­cha swo­imi sztucz­kami.

W nie­któ­rych latach zda­rzało jej się ura­to­wać przed jego nisz­czy­ciel­ską siłą wojow­nika, rodzinę lub całą wio­skę. W innych tra­ciła wszyst­kich. Cza­sem, gdy jej pod­stępy się nie spraw­dzały, ucie­kała się do cudów, choć nie miała ich wiele w zana­drzu. Cail­le­ach była stara, lecz źró­dło owych cudów było jesz­cze star­sze. Pocho­dziło z naj­głęb­szej czę­ści Szko­cji, która zawsze sprzy­jała uzdra­wia­niu i two­rze­niu.

Lata nazna­czone cudami zda­rzały się rzadko.

Ta opo­wieść doty­czy jed­nego z nich.

W dniu, w któ­rym histo­ria się roz­po­czyna, zamek Dun­Broch, wzno­szący się nad brze­giem lśnią­cego jeziora, pre­zen­to­wał się szcze­gól­nie wspa­niale. W mroź­nej zimo­wej aurze wszystko, co nie było zie­lone lub czer­wone, było białe lub czarne. Czarna woda i opró­szone bielą brzegi. Pro­wa­dząca do zamku czarna droga, poro­śnięta po obu stro­nach papro­ciami osło­nię­tymi bia­łymi cza­pami śniegu. Czarne mury i przy­kryte bia­łym puchem blanki. War­stwa syp­kiej niczym cukier puder bieli wypeł­niała wszyst­kie zagłę­bie­nia na dzie­dzińcu, nada­jąc mu wygląd lukro­wa­nej bułeczki. Czer­wone owoce rumie­niły się na gałąz­kach ostro­krzewu i waw­rzynu, zawie­szo­nych nad każ­dym pro­giem. Stare, zie­lone cho­rą­gwie powie­wały dostoj­nie na szczy­tach wyso­kich wież.

Zamek Dun­Broch przy­go­to­wy­wał się na bożo­na­ro­dze­niowe wesele. Tak, w tam­tych cza­sach także świę­to­wano Boże Naro­dze­nie – i wesela – choć żadna z tych uro­czy­sto­ści nie wyglą­dała tak jak teraz. To, co w cere­mo­nii ślub­nej dla nas liczy się naj­bar­dziej – pań­stwo mło­dzi, kwie­ci­ste deko­ra­cje i dopa­so­wane do nich sukienki dru­hen, wie­czory panień­skie i kawa­ler­skie, dziew­czynki sypiące kolo­rowe płatki i chłopcy nio­sący obrączki – darzono naj­mniej­szym zain­te­re­so­wa­niem. Zaślu­biny w Dun­Broch pole­gały na szyb­kiej wymia­nie obrą­czek lub bro­szek w obec­no­ści duchow­nego i tyle. Po krzyku. Żad­nych poca­łun­ków. Nawet cie­nia roman­tycz­nych unie­sień. Zwy­kła rze­czowa trans­ak­cja. Jed­nak uczta, która po niej nastę­po­wała… to było coś wyjąt­ko­wego. Mogła trwać całymi dniami. Występy mimów, dwor­skie tańce, pokazy siły i męstwa, zabawy i wygłupy. No i oczy­wi­ście: jedze­nie. Jedze­nie! Góry jedze­nia! W obec­nych cza­sach takie jego ilo­ści przy­wo­dzi­łyby na myśl wielki festyn, a nie wesele.

Za to obchody Bożego Naro­dze­nia nieco bar­dziej przy­po­mi­nały to, w jaki spo­sób świę­tuje się ten czas w dzi­siej­szej Szko­cji. Zamiast pie­czo­nego indyka na stole poja­wiał się wpraw­dzie raczej dzik lub łabędź, o grach, które w tam­tych cza­sach sku­piały rodziny przed komin­kiem, dawno już zapo­mniano, lecz ozdoby i deko­ra­cje pozo­stały te same. Wieńce z ostro­krzewu i gałązki blusz­czu, stra­te­gicz­nie roz­wie­szone wiązki jemioły i wesołe kolędy, dwa­na­ście krót­kich zimo­wych dni peł­nych pre­zen­tów, dwa­na­ście dłu­gich zimo­wych nocy peł­nych sma­ko­ły­ków i grza­nego wina. Wszystko to two­rzyło dosko­nałą otoczkę dla rów­nie rado­snego wyda­rze­nia, jakie sta­no­wiły zaślu­biny.

Bożo­na­ro­dze­niową panną młodą była Leezie. Głu­piutka, kochana, mło­dziutka Leezie, która usłu­gi­wała na dwo­rze w Dun­Broch już tak długo, że w zasa­dzie stała się człon­ki­nią rodziny. Uwiel­biała wszel­kie rytu­ały i wie­rze­nia, a inspi­ra­cje do swo­ich ducho­wych poszu­ki­wań czer­pała od: chrze­ści­jan, dru­idów, Żydów, cza­row­nic, cyster­sów, wyznaw­ców boga Cer­nun­nosa, wyznaw­czyń bogini Mor­ri­gan, bene­dyk­ty­nów z opac­twa Kelso, klu­nia­ków… Sło­wem: od wszyst­kich! Jesz­cze do nie­dawna z pasją poświę­cała się czcze­niu Minerwy, rzym­skiej bogini mądro­ści i rze­mio­sła, i spę­dzała całe tygo­dnie przy kro­śnie, ukła­da­jąc pio­senki o sowach. To był trudny okres. Na szczę­ście po jakimś cza­sie prze­nio­sła zain­te­re­so­wa­nie na astro­lo­gię, a potem – na pla­no­wa­nie wła­snego wesela. Leezie zawsze pra­gnęła wyjść za mąż w Boże Naro­dze­nie – ide­alne połą­cze­nie obrzędu i reli­gii – a teraz w końcu udało jej się zna­leźć męż­czy­znę, który mógł spraw­dzić się w tym przed­się­wzię­ciu. Nazy­wano go Kapu­stą.

Kapu­sta, jak wia­domo, nie dostar­cza eks­cy­tu­ją­cych wra­żeń, lecz przy­naj­mniej jest pożywna. Zupeł­nie jak wybra­niec Leezie. Nada­wał się.

To jed­nak nie Leezie będzie boha­terką tej opo­wie­ści. Skupi się ona na innej miesz­kance zamku Dun­Broch.

Zacznijmy od tego, że nazwa ta doty­czy trzech rze­czy. Był więc zamek Dun­Broch, czuj­nie wzno­szący się nad poro­śnię­tymi lasem wzgó­rzami. Było kró­le­stwo Dun­Broch ze swo­imi roz­le­głymi jezio­rami i bystrymi stru­mie­niami, sza­chow­nicą pól na nizi­nach i wyży­nami upstrzo­nymi kamien­nymi chat­kami oraz zgro­ma­dze­niem siwych gór i czar­nym jęzo­rem wzbu­rzo­nego morza. I był też klan Dun­Broch, do któ­rego nale­żeli król Fer­gus, kró­lowa Eli­nor, kró­lewna Merida oraz trzej kró­le­wi­cze – tro­jaczki Hubert, Har­ris i Hamish.

Ta opo­wieść będzie o kró­lew­nie Meri­dzie.

Meri­dzie daleko było do wyobra­że­nia wzo­ro­wej, wycho­wa­nej na kró­lew­skim dwo­rze córki władcy. Bar­dziej przy­po­mi­nała pło­nącą zapałkę, choć w tam­tych cza­sach zapałki jesz­cze nie ist­niały. Burza rudych loków, czujne spoj­rze­nie, bystry rozum, natura stwo­rzona do wsz­czy­na­nia poża­rów, nie do ich gasze­nia. Nie miała sobie rów­nych w sztuce łucz­nic­twa. Przez ponad dekadę, nim na świe­cie poja­wiły się tro­jaczki z pie­kła rodem, była jedy­naczką i w samot­nym dzie­ciń­stwie przy­ja­ciół zastę­po­wał jej łuk. Ćwi­czyła strze­la­nie bez opa­mię­ta­nia, nie­mal mimo­wol­nie, w każ­dej chwili, któ­rej jej matka nie zdo­łała wypeł­nić lek­cjami hafto­wa­nia, muzyki i czy­ta­nia. W strze­la­niu znaj­do­wała spo­kój i spo­sob­ność do zatrzy­ma­nia się, któ­rych nie doświad­czała ni­gdzie indziej. Gdy tylko poja­wiał się pro­blem, któ­rego nie mogła roz­wią­zać, się­gała po łuk. Gdy ogar­niało ją uczu­cie, któ­rego nie rozu­miała, się­gała po łuk. Dłu­gim godzi­nom tre­ningu zawdzię­czała odci­ski na czub­kach pal­ców i sińce na przed­ra­mio­nach. Nocą, gdy śniła, wciąż celo­wała mię­dzy drzewa, bacząc przy tym skru­pu­lat­nie na pory­wi­ste gór­skie wia­try.

Na kilka mie­sięcy przed wese­lem Leezie Merida spa­ko­wała swój łuk i koł­czan i wyru­szyła na wyprawę po całym kró­le­stwie. Wio­sną towa­rzy­szyła paste­rzom pro­wa­dzą­cym trzody na zbo­cza gór, gdzie cze­kały na nich sezo­nowe schro­nie­nia i kamienne chaty. Póź­nym latem udała się do Morven­ton, by w żeń­skim klasz­to­rze stu­dio­wać lite­ra­turę i geo­gra­fię. Z nadej­ściem jesieni wybrała się na eks­pe­dy­cję z daw­nymi kom­pa­nami ojca, któ­rzy posta­wili sobie za cel stwo­rze­nie mapy całego Dun­Broch.

Z począt­kiem zimy powró­ciła na wesele i odwie­siła łuk. Jakże bez­pieczne i nie­zmie­nione wydało jej się Dun­Broch po dłu­gich mie­sią­cach wędrówki.

Nie miała poję­cia, że Fera­dach już się zbli­żał. A wraz z nim strasz­liwe fatum.

Lecz wie­działa o tym Cail­le­ach. Ta prze­bie­gła stara bogini.

Wie­działa też, że Dun­Broch zasłu­gi­wało na znisz­cze­nie, które niósł Fera­dach. Lecz Cail­le­ach była stara i miała swoje kaprysy. Miała też inte­res w tym, by ura­to­wać klan Dun­Broch.

Więc ucie­kła się do oszu­stwa.

O tym będzie ta opo­wieść.

Część I. Zima

Część I

Zima

1. Pukanie po trzykroć

1

Puka­nie po trzy­kroć

Merida już od godziny obja­dała się bułecz­kami, gdy puka­nie roz­le­gło się po raz pierw­szy.

Bułeczki były nie­biań­skie. Świe­żut­kie. Chrupka skórka ota­czała bajecz­nie mięk­kie i cie­płe wnę­trze. Dziew­czyna upo­rała się już ze wszyst­kimi kośla­wymi egzem­pla­rzami i zabrała się za te ide­alne. Na topor­nym kuchen­nym stole pię­trzyły się ich jesz­cze setki – ich liczba znacz­nie prze­wyż­szała liczbę gości zapro­szo­nych na bożo­na­ro­dze­niową ucztę. Pie­czywo było prze­zna­czone na głupi weselny rytuał: Leezie i Kapu­sta mieli poca­ło­wać się nad murem uło­żo­nym z bułe­czek. Jak by na to nie spoj­rzeć, Merida robiła im przy­sługę, zmniej­sza­jąc ów mur.

Leezie panną młodą!

Merida wciąż nie mogła w to uwie­rzyć.

Była już pół­noc, kiedy prze­żu­wa­jąc kolejną bułeczkę, w pół­mroku kuchni gołą stopą napi­sała swoje imię w war­stwie mąki pokry­wa­ją­cej kamienną posadzkę. Jak miło było poczuć chłód pod­łogi pod sto­pami i cie­pło z buzu­ją­cego pieca na twa­rzy. Jak miło było delek­to­wać się mięk­ko­ścią bułecz­ko­wego miąż­szu roz­pły­wa­ją­cego się pod pod­nie­bie­niem i kru­cho­ścią chru­pią­cej skórki na języku. Jak miło było dać myślom paplać, jak mawiała jej matka, i zaj­mo­wać się bzdu­rami, takimi jak to, że jej imię czyta się od tyłu „Adi­rem”, co wcale nie brzmiało naj­go­rzej. Adi­rem z Dun­Broch. „Moje lustrzane odbi­cie”, pomy­ślała. Jej cień. Tak mroczny i zasty­gły w zadu­mie, jak ona była jasna i wiecz­nie w ruchu.

Merida wypi­sała w mące „Dun­Broch”. Hcorb­nud nie miało tego samego uroku.

Wła­śnie wtedy roz­le­gło się puka­nie.

Puk, puk, puk!

Merida prze­stała prze­żu­wać.

Zaczęła nasłu­chi­wać.

Może to któ­ryś z tro­jacz­ków? Hubert miał w oku psotny ognik, gdy gasiła świecę w ich sypialni.

Lecz na zamku pano­wała cisza, taka jaka pano­wać może tylko na zamku. Grube kamienne mury zatrzy­my­wały i gasiły więk­szość dźwię­ków, a wiszące na ścia­nach gobe­liny tłu­miły resztę. Wszy­scy poza Meridą śnili o zaślu­bi­nach Leezie i bożo­na­ro­dze­nio­wej uczcie, która miała po nich nastą­pić. Puka­nie było zapewne tylko trza­skiem polana pło­ną­cego w kominku.

Merida dokoń­czyła bułeczkę. Z roz­my­słem wybrała kolejną, powstrzy­mu­jąc nieco tro­jacz­kowy odruch wycią­gnię­cia któ­rejś z pod­stawy stosu, żeby popa­trzeć, jak reszta roz­sy­puje się po całej kuchni. Wybrała ide­al­nie okrą­głą, roze­rwała ją na pół i przy­glą­dała się gąsz­czowi zagłę­bień kry­ją­cemu się w środku. Przez ostat­nie kilka mie­sięcy jadła wiele róż­nych chle­bów i bułek, lecz żadne nie mogły się rów­nać z wypie­kami Aileen. Aileen, zam­kowa kucharka, była wiecz­nie nabur­mu­szona, opry­skliwa i ni­gdy nie dopusz­czała nikogo do swo­jej kuchni, ale w całej Szko­cji nie zna­la­złby się nikt, kto goto­wałby lepiej. Eli­nor, matka Meridy, wkła­dała wiele wysiłku w wynaj­do­wa­nie dla niej naj­now­szych prze­pi­sów, które cza­sem pocho­dziły aż z odle­głej Fran­cji, a za każ­dym razem, gdy nowa kuli­narna inspi­ra­cja przy­by­wała wraz z pocz­to­wym gołę­biem, Aileen bary­ka­do­wała się w kuchni na całe dni, pró­bu­jąc i eks­pe­ry­men­tu­jąc w pocie czoła, nim pozwo­liła komu­kol­wiek z kró­lew­skiej rodziny skosz­to­wać swego dzieła. No, pra­wie komu­kol­wiek.

Nie pierw­szy raz Merida zakra­dła się do kuchni, aby spró­bo­wać efek­tów pracy Aileen.

Jedząc bułeczkę, myślała o swoim wiel­kim powro­cie, od któ­rego minęło dopiero kilka godzin. Były uści­ski i łzy, cały ten kram. W Dun­Broch ceniono gawędy i legendy, a ona ura­czyła wszyst­kich dono­śną „Bal­ladą o roku Meridy”, prze­ska­ku­jąc ze stołu na stół w Wiel­kiej Sali i omi­ja­jąc po dro­dze świą­teczne deko­ra­cje. Tro­jaczki, ojciec i Leezie wtó­ro­wali jej rado­snymi okrzy­kami, a matka uda­wała, że to wszystko jest jej bar­dzo nie w smak.

Ach, nie ma to jak w domu! Jak miło było znów zato­pić się w przy­tul­nej wygo­dzie zamku Dun­Broch: wśród komin­ków, od któ­rych bije cie­pło, i lasu jasnych świec, prze­ką­sek nie­na­po­czę­tych przez robac­two i dys­kret­nych wychod­ków, nie­za­miesz­ka­nych przez pchły ple­dów i luk­su­sów wła­snej sypialni. Przy­jem­nie było odkryć, że nie zmie­niły się też dro­bia­zgi: zio­łowe aro­maty w kuchni, har­mi­der wywo­ły­wany przez tro­jaczki sza­le­jące po kory­ta­rzach, głę­bo­kie jak grzmoty chrząk­nię­cia ojca sie­dzą­cego w fotelu przed komin­kiem. Rytuał cało­wa­nia matki w poli­czek na dobra­noc, gdy ta spi­sy­wała wyda­rze­nia dnia w swoim pamięt­niku.

Puk, puk, puk!

Znowu puka­nie?

Brzmiało zde­cy­do­wa­nie tak, jakby ktoś stu­kał do drzwi. Trzy ciche ude­rze­nia, dokład­nie takie jak te, które usły­szała wcze­śniej.

– Hubert, sły­szę cię – syk­nęła szep­tem.

Ale to raczej nie był Hubert. Czy dźwięk docho­dził od strony drzwi? Bramę zamku ryglo­wano na noc, więc nikt nie mógłby dostać się na dzie­dzi­niec, a poza tym naj­bliż­szą osadą była malutka wio­ska z kry­tymi strze­chą kamien­nymi cha­tami, odda­lona o jakieś pół godziny pie­chotą, gdy dróg nie pokry­wała gruba war­stwa śniegu i lodu, która zale­gała na nich aku­rat w tę Wigi­lię.

Merida cze­kała i nasłu­chi­wała. Cisza.

Się­gnęła po kolejną bułeczkę.

Dziwny nie­po­kój, który jakiś czas temu wycią­gnął ją z łóżka, ponow­nie się ode­zwał.

Skąd w ogóle się wziął?

Powinna być w dosko­na­łym nastroju. Kochała swoją rodzinę. Kochała swój dom. Kochała ich moc­niej, niż była w sta­nie wyra­zić sło­wami. Cudow­nie było wró­cić i zastać wszystko takim, jakim je opu­ściła.

Lecz mimo to, nim zeszła do kuchni, leżała roz­bu­dzona w swo­jej sypialni na zam­ko­wej wieży, oto­czona chłod­nym bla­skiem księ­życa, który prze­su­wał się leni­wie po gobe­li­nie. Leżała i wście­kała się, że jest zbyt ciemno, by poćwi­czyć strze­la­nie z łuku na polu tur­nie­jo­wym, póki jej umysł i ciało nie odnajdą spo­koju. Zamiast tego wier­ciła się, a jej stopy wyry­wały się, by zabrać ją na kolejną eks­cy­tu­jącą wyprawę.

Dokład­nie tak czuła się w nocy tuż przed opusz­cze­niem zamku kilka mie­sięcy wcze­śniej.

Ale prze­cież była już na wypra­wie. Coś powinno było się zmie­nić. Ona powinna była się zmie­nić.

Wtem puka­nie roz­le­gło się po raz trzeci, ponow­nie wyry­wa­jąc ją z zamy­śle­nia.

Puk, puk, puk!

Te dźwięki zde­cy­do­wa­nie nie docho­dziły z kominka. Roz­le­gły się przy drzwiach. Nie tych głów­nych, lecz mniej­szych i brzyd­szych, na tyłach kuchni, gdzie wozy dostaw­cze nie nisz­czyły trawy. Lecz kto mógłby krę­cić się tam w taką noc?

Meridę naszła nagle okropna myśl, że może to któ­ryś z tro­jacz­ków jakimś cudem utknął na dwo­rze na dłu­gie godziny i osła­biony mro­zem był w sta­nie zdo­być się tylko na ciche puka­nie. Pognała przez kuch­nię, prze­krę­ciła masywny klucz w zamku i z wysił­kiem otwo­rzyła cięż­kie drzwi.

Na podwó­rzu było jaśniej, niż się spo­dzie­wała. Olbrzy­mia tar­cza księ­życa, choć scho­wana za murami zamku, oświe­tlała śnieg, odbi­ja­jąc się bla­skiem zbli­żo­nym do tego, jaki roz­ta­cza świa­tło dzienne. Mroźne powie­trze nio­sące zapach dymu owio­nęło Meridę i wpa­dło do kuchni. Lśniące jasno gwiazdy migo­tały tak, że wyda­wało się, że są mokre.

Na progu nikogo nie było. Nie było też żad­nych śla­dów na śniegu. Lecz Merida wie­działa, że nie wyobra­ziła sobie puka­nia.

Poczuła, jak nara­sta w niej jakieś draż­niące uczu­cie, dokucz­liwe niczym zadra. Wie­działa, że to o n o od początku kryło się w opa­rach męczą­cego ją nie­po­koju, choć dopiero teraz stało się na tyle wyraźne, by mogła roz­po­znać jego ostre pazurki. Było jak to mokre i prze­ni­kliwe lśnie­nie gwiazd, tyle że w jej piersi.

„Magia”, szep­tało. „Gdzieś tu bli­sko jest magia”.

Cze­goś takiego nie doświad­czyła już od bar­dzo dawna.

Wła­śnie wtedy go zoba­czyła.

W gra­na­to­wym cie­niu pod zam­ko­wym murem stała przy­gar­biona postać. To nie mógł być czło­wiek, który odpo­wia­dał za puka­nie – na bia­łym śniegu nie było śla­dów stóp, które pro­wa­dzi­łyby od niego aż do drzwi. Nie­zna­jomy zamarł z zsu­niętą do połowy ręka­wiczką, zupeł­nie bez ruchu, jakby w nadziei, że Merida go nie zauważy.

To nie był gość. To był intruz.

– Hej! – zawo­łała do niego. – Widzę cię!

Postać nawet nie drgnęła.

Merida żało­wała, że dla lep­szego efektu nie ma przy sobie łuku, lecz posta­no­wiła wyko­rzy­stać to, co aku­rat trzy­mała w ręku – bułeczkę. Wyce­lo­wała jak zwy­kle ide­al­nie i tra­fiła intruza pro­sto w głowę.

– Hej! – powtó­rzyła. – Mów, kim jesteś!

Nie­zna­jomy odwró­cił się w jej stronę. Co malo­wało się na jego twa­rzy? Merida nie mogła się dopa­trzyć – spo­wi­jał ją gęsty cień.

Się­gnęła po lep­szą broń – naj­bli­żej znaj­do­wała się łopata do pieca. Kil­koma zama­szy­stymi kro­kami prze­mie­rzyła podwó­rze.

– Powie­dzia­łam: mów, kim jesteś!

W gło­sie nie­zna­jo­mego sły­chać było wyrzut.

– Nie możesz mi nic zro­bić… Au!

Merida ude­rzyła go w tył kolan. Nie nauczyła się tego pod­czas szko­le­nia bojo­wego, lecz od swo­jego brata Huberta, wcie­lo­nego dia­bła. Przez dłu­gie tygo­dnie chło­piec cho­wał się pod sto­łem w Wiel­kiej Sali, szli­fu­jąc tech­nikę na Meri­dzie i innych nie­roz­waż­nych miesz­kań­cach zamku, któ­rzy ważyli się nadto do niego zbli­żyć.

Sztuczka zadzia­łała rów­nie dobrze na tajem­ni­czego nie­zna­jo­mego, który upadł na kolana. Jego ukryte w ręka­wicz­kach dło­nie zanu­rzyły się w śniegu aż po nad­garstki. Rzu­cił Meri­dzie krót­kie, zdu­mione spoj­rze­nie.

– Nie powstrzy­masz mnie – powie­dział.

Zupeł­nie nie takiej odpo­wie­dzi się spo­dzie­wała.

– Przed czym mia­ła­bym cię powstrzy­mać?

Lecz nie­zna­jomy bez słowa rzu­cił się do ucieczki.

Wśród miesz­kań­ców Dun­Broch Merida miała repu­ta­cję krnąbr­nej rap­tu­ski. W jej prze­ko­na­niu ta ocena była nie­spra­wie­dliwa i zasłu­żyła sobie na nią przede wszyst­kim tym, że była dziew­czyną. Jej trzej rudzi bra­cisz­ko­wie, któ­rych złość ogar­niała znacz­nie czę­ściej niż ją, ni­gdy nie zostali okre­śleni podob­nym epi­te­tem. Ona sama uwa­żała się po pro­stu za bystrą. Nie potrze­bo­wała wiele czasu na reak­cję. Jasne, czę­sto ta reak­cja bywała ostra i zde­cy­do­wana, lecz cza­sem wła­śnie tego wyma­gała sytu­acja. Na przy­kład krę­cący się po zmroku intruz potrze­bo­wał ni mniej, ni wię­cej, tylko zaro­bić łopatą do pieca i zostać obez­wład­nio­nym.

Z tyłu głowy usły­szała cichutki gło­sik, który brzmiał zupeł­nie jak jej matka: „Merido, kró­lewny nie gonią nie­zna­jo­mych boso po nocy!”.

Merida zmru­żyła oczy.

I rzu­ciła się w pogoń.

2. Czarny Kruk

2

Czarny Kruk

Merida szybko uświa­do­miła sobie, że w tym pościgu jest coś nie­zwy­kłego.

W jed­nej chwili goniła męż­czy­znę w pele­ry­nie trze­po­czą­cej na wie­trze.

A w kolej­nej jele­nia.

Lub coś przy­po­mi­na­ją­cego jele­nia – o podob­nym kształ­cie i bokach lśnią­cych w sre­brzy­stym bla­sku gwiazd – co prze­sko­czyło ponad papro­ciami i zagłę­biło się w ską­pa­nym w śnież­nej poświa­cie lesie.

Nie, musiała się pomy­lić. To z pew­no­ścią był lis. Zoba­czyła jego ogon miga­jący szaro na tle czarno-bia­łego kra­jo­brazu.

Wilk z unie­sio­nymi uszami prze­ska­ku­jący ponad leśnym stru­my­kiem.

Smu­kły, wycią­gnięty w biegu zając, prze­my­ka­jący mię­dzy drze­wami z nie­wia­ry­godną zwin­no­ścią.

Umię­śniony gro­no­staj, któ­rego zęby bły­skały w bla­sku księ­życa.

Puszy­sty kró­lik zanu­rza­jący się w zaro­ślach niczym obłok mgły.

„Aha”, pomy­ślała. „Czyli to jed­nak rze­czy­wi­ście magia”.

Szkocka magia bar­dzo przy­po­mi­nała szkoc­kie żbiki: była dość rzadka i nie­zbyt uważny czło­wiek mógł nie natknąć się na nią przez całe swoje życie. Więk­szość ludzi myślała o magii (i żbi­kach) mniej wię­cej tyle, ile o śpie­wie pta­ków lub owo­cach o zabaw­nych kształ­tach – było wiele innych, dużo waż­niej­szych rze­czy wyma­ga­ją­cych ich uwagi. Nie­któ­rzy w ogóle nie wie­rzyli w ist­nie­nie magii (i żbi­ków).

Lecz Merida wie­rzyła. Nie miała wyboru. Kilka lat wcze­śniej magia przy­wo­łała ją, a ona odpo­wie­działa, co poskut­ko­wało serią poważ­nych kło­po­tów i bole­snych nauczek. Wszystko skoń­czyło się naj­le­piej, jak mogło, lecz kró­lewna na wła­snej skó­rze odczuła, że jest bar­dzo dobry powód, dla któ­rego świat ludzi i świat magii ist­nieją osobno. Rzą­dzą się innymi pra­wami. Jej matka powie­działa kie­dyś, że są dwa rodzaje ludzi obda­rzo­nych darem Widze­nia: ci, któ­rzy inte­re­sują się magią, i ci, któ­rymi to ona się inte­re­suje. Po ostat­nim doświad­cze­niu Merida zde­cy­do­wała, że z pew­no­ścią nie zali­cza się do pierw­szej grupy.

Lecz mimo to znów jakimś cudem pędziła na zła­ma­nie karku, goniąc za magią przez las.

Czy mogła zawró­cić?

„Nie zatrzy­masz mnie”, powie­dział.

Musiała się dowie­dzieć, co takiego robił ten obcy na zam­ko­wym podwó­rzu w środku nocy.

W pew­nym momen­cie stało się jasne, że w zwy­kłym pościgu ni­gdy go nie dopad­nie, więc posta­no­wiła spró­bo­wać zła­pać go w pułapkę. To było jej Dun­Broch. Znała tu wszyst­kie pod­mo­kłe zagłę­bie­nia i wszyst­kie nagłe wznie­sie­nia. Wie­działa, w któ­rym miej­scu poro­śnięte mchem głazy sta­wały się nie do przej­ścia, i gdzie drzewa zaczy­nały two­rzyć gęstwinę, unie­moż­li­wia­jącą sprawne poru­sza­nie się. Znała drogę do zdra­dli­wego brzegu, miej­sca, w któ­rym wartki potok wci­nał się w zie­mię z taką siłą, że droga sta­wała się stroma i nie­bez­pieczna. Nie do prze­by­cia.

Dobra pułapka.

Goniony i goniąca pędzili na łeb na szyję, mknęli zyg­za­kami, zata­czali kręgi. Zmien­no­kształt­nej zdo­by­czy zda­wało się, że umyka. Lecz w rze­czy­wi­sto­ści kie­ro­wano nią.

Nie­zna­jomy dotarł na polanę, skra­jem któ­rej pły­nął potok, i zna­lazł się tam w samą porę, bo od mroź­nego powie­trza Meridę nie­zno­śnie kłuło w płu­cach, a stopy paliły ją od biegu po nie­rów­nym tere­nie.

Zatrzy­mała się gwał­tow­nie, przy­ci­ska­jąc dłoń do boku, w miej­scu gdzie doku­czała jej kolka. Patrzyła, jak ści­gana przez nią istota, która kształ­tem przy­po­mi­nała teraz dużego psa, susami prze­mie­rza polanę. Dzi­kie wale­nie serca dud­niło jej w uszach, zagłu­sza­jąc wie­lo­to­nowy plu­skot wody w rwą­cym nur­cie potoku, lecz dziew­czyna wąt­piła, by nie­zna­jomy mógł go w ogóle dosły­szeć ponad szu­mem suchej trawy pod swo­imi sto­pami.

I rze­czy­wi­ście, potok go zasko­czył.

Zaczął się śli­zgać, despe­racko prze­bie­ra­jąc nogami, i dopiero po dłuż­szej chwili udało mu się zatrzy­mać. W ostat­niej chwili. Tuż nad kra­wę­dzią.

Powoli odwró­cił się w jej stronę.

Teraz nie był jele­niem ani lisem, zają­cem ani kró­li­kiem, gro­no­sta­jem ani wil­kiem. Był dość przy­stoj­nym mło­dym męż­czy­zną o grzy­wie jasnych wło­sów, które nasu­nęły Meri­dzie sko­ja­rze­nie z dzi­kim kucy­kiem. Jego grubą pele­rynę, opró­szoną śnie­giem, spi­nała bro­sza z wygra­we­ro­wa­nym drze­wem o widocz­nych gałę­ziach i korze­niach. Nie zauwa­żyła, żeby miał przy sobie jakąś broń.

– Jesteś… jesteś w pułapce – wysa­pała Merida. Była zbyt zdy­szana, by nadać gło­sowi odpo­wied­nią powagę, lecz nad­ro­biła to groź­nym mach­nię­ciem łopatą. – Dwie krowy uto­piły się w tej rzece na moich oczach, a one nie miały pele­ryn, które pocią­gnę­łyby je na dno. A teraz odpo­wia­daj: kim jesteś?

Jego wzrok powę­dro­wał do jej bosych stóp, które chłód zabar­wił jaskrawą czer­wie­nią, a potem z powro­tem do impro­wi­zo­wa­nej broni.

– Nie jestem czymś, z czym się wal­czy – odparł. – Skąd myśl, że była­byś w sta­nie cokol­wiek mi zro­bić?

– Co robi­łeś na podwó­rzu? – Merida zigno­ro­wała jego pyta­nie.

– Skąd wie­dzia­łaś, że tam jestem?

– Zapu­ka­łeś!

– Zapu­ka­łem? Zapew­niam cię, że nie.

– Ktoś pukał!

– To nie ja!

– Dla­czego przede mną ucie­ka­łeś?

– Dla­czego mnie goni­łaś?

– Bo myśla­łam, że to ty puka­łeś!

– Ja bym nie pukał! Mia­łaś nie widzieć mojej pracy.

– Jakiej pracy?

Nie odpo­wie­dział.

Roz­legł się prze­szy­wa­jący trzask, gdy Merida łup­nęła łopatą o zimny kamień, odła­mu­jąc jej sztych i obna­ża­jąc ostro zakoń­czony meta­lowy trzo­nek. Wyce­lo­wała nim w nie­zna­jo­mego. Nie jak mie­czem, lecz jak strzałą bez łuku, nacią­gniętą i spo­czy­wa­jącą na ramie­niu, gotową wystrze­lić pro­sto w jego oko.

– Żądam, żebyś mi powie­dział, czego szu­ka­łeś na zamku Dun­Broch.

Nie­zna­jomy pokrę­cił głową, jakby chciał strzą­snąć z niej paję­czynę.

– Nie, to tylko sztuczka, która ma mnie odcią­gnąć. – Zda­wało się, że nie mówi do niej. – Obie­ca­łem sobie, że nie dam się nabrać.

Zesko­czył z ostrego brzegu i zanur­ko­wał w huczą­cym w dole potoku.

Tak po pro­stu, bez cie­nia waha­nia. Ani przez chwilę nie był w pułapce. Zwy­czaj­nie dał się jej zatrzy­mać. Ale dla­czego? Z cie­ka­wo­ści? A teraz znik­nął.

Może powinna po pro­stu wró­cić do domu? Może nie wyda­rzy się nic złego.

„Ale kto pukał?”, nie dawało jej spo­koju.

Nie zro­bił tego nie­zna­jomy, jak sam twier­dził, a ona nie znała powodu, dla któ­rego miałby kła­mać. Skoro nie on, to kto? Ktoś, kto chciał, żeby go tam zoba­czyła, żeby przy­ła­pała go na… na czym wła­ści­wie? „Nie zatrzy­masz mnie”, powie­dział. Musiała się dowie­dzieć. Koniec i kropka.

Sko­czyła za nim.

To było oczy­wi­ście czy­ste sza­leń­stwo. Potok, który zawsze dzi­czał na zimę, naj­wy­raź­niej nabrał ape­tytu na mosty, a pły­nące jego rwą­cym nur­tem drew­niane belki wska­zy­wały na to, że pożarł już co naj­mniej jeden. Merida to pły­nęła, to krę­ciła się bez­wład­nie. Obi­jała się o kamie­nie. Kawałki drewna obi­jały się o nią. Woda wyrwała jej z ręki łopatę i ponio­sła ją ku nowej przy­go­dzie.

– Nie dam ci uciec! – krzyk­nęła Merida, zachły­stu­jąc się lodo­watą wodą. Nie miała poję­cia, czy nie­zna­jomy ją sły­szał. Moż­liwe, że zmie­nił się w rybę. Poczuła, jak jej kolano ociera się o kamień. – Lepiej pod­daj się już teraz i odpo­wiedz na moje pyta­nia!

Nagle poczuła, że leci.

I spada…

spada…

spada…

W powie­trzu uświa­do­miła sobie, że dotarła do wodo­spadu. Znała ten wodo­spad! Wiele razy widziała go w ciągu dnia i zawsze wyda­wał się jej uro­czy, nie­wielki i malow­ni­czy. Teraz, gdy porwał ją w dół, żad­nej z tych rze­czy nie można było o nim powie­dzieć. Leciała przez kilka dobrych sekund, nim ude­rzyła o powierzch­nię płyt­kiego zbior­nika u jego stóp i zaryła ramie­niem w żwir na dnie. Nurt był tu wciąż na tyle silny, by bez­ce­re­mo­nial­nie popchnąć ją w kie­runku brzegu. Mię­dzy zębami czuła pia­sek. Płuca bolały, jakby prze­kłuły je sople. Wszyst­kie koń­czyny zdrę­twiały jej z zimna.

W suchym sito­wiu przy jej gło­wie zatrzesz­czały kroki.

Nie­zna­jomy zatrzy­mał się tuż obok niej i przy­glą­dał się, jak leży roz­płasz­czona na brzu­chu i kom­plet­nie pozba­wiona resz­tek kró­lew­skiej god­no­ści, o ile w ogóle wcze­śniej ją miała.

– A wła­śnie zda­wało mi się, że zaczy­nam rozu­mieć śmier­tel­ni­ków. Co pró­bu­jesz osią­gnąć?

„Śmier­tel­ni­ków!” To słowo wstrzą­snęło nią, choć dziki pościg zdą­żył jej już uświa­do­mić, że nie ma do czy­nie­nia ze zwy­kłym czło­wie­kiem.

Obli­zała prze­mar­z­nięte usta, sta­ra­jąc się ogrzać je na tyle, by mogły się poru­szyć. Ode­zwała się cien­kim jak lód gło­sem:

– Żądam odpo­wie­dzi. Schwy­ta­łam cię.

– Nie schwy­ta­łaś mnie – zapew­nił ją.

Merida wycią­gnęła rękę i zła­pała go za kostkę.

Nie­zna­jomy się cof­nął.

Nie celo­wym ruchem kogoś, kto pró­buje unik­nąć schwy­ta­nia, lecz raczej odru­cho­wym drgnię­ciem osoby uska­ku­ją­cej z drogi żmii.

– To by ci się raczej nie spodo­bało, kró­lewno.

„Kró­lewno!” To słowo było rów­nie wstrzą­sa­jące jak „śmier­tel­nicy”.

– Niby czemu? – spy­tała. Pod­nio­sła się na nogi. Wol­niej, niż by sobie tego życzyła. Jej bose stopy były zupeł­nie odrę­twiałe i nabrały nieco nie­po­ko­ją­cego odcie­nia fio­letu. – A może to kolejne pyta­nie, na które nie masz odpo­wie­dzi? Potra­fisz tylko ucie­kać?

– Skąd wiesz, że chcesz odpo­wie­dzi? – odpo­wie­dział pyta­niem. – Skąd wiesz, że chcesz zła­pać swoją zdo­bycz? Potra­fisz tylko gonić?

– Wię­cej pytań? I wciąż żad­nych odpo­wie­dzi – rzu­ciła Merida, lecz w duchu zaczęła się zasta­na­wiać, czy przy­pad­kiem nie­zna­jomy nie wstrzy­my­wał się od odpo­wie­dzi, dla­tego że nie mógł odpo­wie­dzieć. Magia rzą­dziła się cza­sem takimi dziw­nymi pra­wami… – tak mawiały kobiety, które spo­tkała w gór­skich, paster­skich cha­tach. Po zmroku, gdy sie­działy wokół ognia, snuły opo­wie­ści, w które same na wpół wie­rzyły, o stwo­rze­niach nie z tego świata i innych tajem­ni­czych bytach, które włó­czyły się po kró­le­stwie. W tych legen­dach na magicz­nie istoty, szcze­gól­nie te o ludz­kich kształ­tach, czę­sto nało­żone były pewne ogra­ni­cze­nia. Potra­fiły mówić, lecz mogły powta­rzać tylko to, co powie­dzieli do nich ludzie, były olśnie­wa­jąco piękne w każ­dym szcze­góle prócz szka­rad­nego szczu­rzego ogona, nie mogły sty­kać się z wodą ani pro­mie­niami słońca, bo te obra­cały je w niwecz. Może magia zaka­zy­wała nie­zna­jo­memu zdra­dzić swoje zamiary. A może w ogóle nie miał zamia­rów.

– Może jesteś tylko stra­szy­dłem zaba­wia­ją­cym się głu­pimi sztucz­kami – stwier­dziła po chwili namy­słu.

– Masz mnie za stra­szy­dło? – spy­tał z nie­do­wie­rza­niem.

– Albo cho­chli­kiem – rzu­ciła.

– Cho­chli­kiem?

Widziała, że te słowa ubo­dły go do żywego.

– Wid­mem, marą. – Zaczy­nało jej bra­ko­wać okre­śleń na nazwa­nie istot, które cza­sem przy­bie­rały ludzką postać. Coraz moc­niej szczę­kała zębami. – Mmm… hob­go­bli­nem.

Nie­zna­jomy wydął usta.

– Chcesz odpo­wie­dzi. To pro­szę bar­dzo.

Ze zdu­mie­niem patrzyła, jak mło­dzie­niec wyciąga w jej stronę dło­nie. Miał na nich mister­nie wyko­nane ręka­wiczki – cien­kie i deli­katne niczym druga skóra, zszyte nicią w kolo­rze bur­gundu.

Zaczął je zdej­mo­wać. Bar­dzo powoli. Z dra­ma­tycz­nym namasz­cze­niem. Merida przy­po­mniała sobie, że szy­ko­wał się do ich zdję­cia w chwili, gdy nakryła go na podwó­rzu.

– Nie odwra­caj wzroku, kró­lewno – pole­cił jej. Nagą dło­nią zła­pał cienki pień mło­dego drzewka rosną­cego tuż obok. Ledwo jego skóra dotknęła pnia, palce zaczęły różo­wieć od prze­ni­kli­wego mrozu. Zaci­snął je mocno.

Merida zdą­żyła jesz­cze pomy­śleć: „Zaraz, może rze­czy­wi­ście nie chcia­łam poznać odpo­wie­dzi”, nim owio­nął ją gwał­towny podmuch wia­tru.

Wiatr wyraź­nie kie­ro­wał się w stronę drzewka.

Z ziemi unio­sła się koronka bia­łego szronu, która niczym pną­cza zaczęła opla­tać drzewko. Szron ni­gdy nie poja­wiał się tak szybko – w tym jed­nak przy­padku przy­ra­stał w oczach, lecz wyłącz­nie na drzewku. Lód roz­ry­wał deli­katną korę. A co gor­sza, wokół gęst­niał nie­po­kój, który przy­bie­rał nie­mal fizyczną formę.

Magia, magia, magia.

Drzewko zaczęło umie­rać.

Kora zro­biła się matowa, potem obe­schła, a na koniec stra­ciła kolor, jakby coś wyssało z niej życio­dajną zie­leń. Wyda­wało się, że koniuszki gałą­zek skur­czyły się same z sie­bie.

Merida miała wra­że­nie, że wystar­czyło dotknąć smu­kłego pieńka, a pękłby z trza­skiem.

Drzewko było mar­twe.

Szron znik­nął. Wiatr ucichł. Nie­po­kój pozo­stał.

Nie­zna­jomy ponow­nie wło­żył ręka­wiczkę, nie spusz­cza­jąc z Meridy prze­ni­kli­wego spoj­rze­nia.

Magia, magia, magia.

„O nie!”, pomy­ślała Merida, sama nie wie­dząc dla­czego. Siłą powstrzy­my­wała dresz­cze. Nie chciała oka­zać stra­chu, choć prze­peł­niał ją w każ­dym calu. „O nie, o nie!”.

Nie­zna­jomy się wypro­sto­wał. Ode­zwał się, a z jego głosu znik­nęło całe zakło­po­ta­nie.

– Nie jestem stra­szy­dłem, hob­go­bli­nem, cho­chli­kiem ani marą. Jestem Fera­dach i przy­by­łem, by znisz­czyć Dun­Broch. Poja­wiam się tam, gdzie panuje roz­kład, i usu­wam go, by świat mógł zacząć od nowa. Nisz­czę to, co popa­dło w gnu­śność, by zro­bić miej­sce na świe­żość. Ście­ram zie­mię i kości, by obna­żyć żyzną glebę, na któ­rej Cail­le­ach może doko­nać dzieła odnowy. Czy rozu­miesz, o czym mówię?

Rozu­miała. I nie rozu­miała. Ta jej część, która była czuła na tajem­ni­cze mro­wie­nie magii, zda­wała się rozu­mieć dosko­nale. Lecz jej bar­dziej zwy­kła, ludzka strona nie mogła przy­jąć jego słów. Nikt nie gro­ził Dun­Broch już od wielu lat. By zaznać nie­bez­pie­czeń­stwa, Merida musiała wyru­szyć w daleką podróż. Nie spo­dzie­wała się zastać go po powro­cie do domu.

– Dun­Broch jest prze­gniłe – powie­dział Fera­dach.

– My…mylisz się.

Fera­dach wska­zał coś za swo­imi ple­cami. Z miej­sca, w któ­rym roz­ma­wiali, dało się dostrzec syl­wetkę zamku sto­ją­cego na skal­nym wznie­sie­niu. Ciem­ność nocy i odle­głość zama­zały wszyst­kie szcze­góły, widać więc było tylko poszar­pane cho­rą­gwie, wklę­śnięte dachy i nisz­cze­jące blanki. Merida patrzyła na nie oczami nie­zna­jo­mego. Oczami Fera­dacha. I już teraz widziała ruinę.

– Ale prze­cież to wcale nie­prawda – zapro­te­sto­wała bez prze­ko­na­nia. – Zamek potrze­buje tylko tro­chę tro­ski i uwagi. Ojciec obie­cał, że zaj­mie się dachami, gdy poprawi się pogoda, a matka pozszywa cho­rą­gwie, gdy przyjdą desz­cze i zrobi się zbyt mokro na sadze­nie roślin. A poza tym to tylko budowla. Ludzie… no przy­naj­mniej tro­jaczki rosną jak na droż­dżach. Leezie wycho­dzi za mąż. To duże zmiany.

– Zmiany nie mie­rzy się wzro­stem i nowym dachem nad głową. Zmiana odbywa się w sercu, w spo­so­bie myśle­nia, w nawi­go­wa­niu po świe­cie. I gdyby zacho­dziła w Dun­Broch, nie został­bym tu wezwany. Ćmę cią­gnie do ognia, rybo­łowa do wody, łoso­sia do miej­sca naro­dzin. Każde z nich ma swoją naturę. Ja mam swoją.

– Mylisz się – upie­rała się Merida.

– Ja nie mogę się mylić – stwier­dził lek­ce­wa­żąco. – A poza tym spójrz na sie­bie.

– Na mnie?!

– Jesteś córką kró­lów, córką kró­lo­wych. Czy wydaje ci się, że tylko do tego zosta­łaś stwo­rzona?

Merida aż się zachły­snęła z obu­rze­nia.

– Kilka ostat­nich mie­sięcy spę­dzi­łam, robiąc wiele innych rze­czy! Nie masz poję­cia…

– Wycieczki w góry z zagrod­ni­kami. Czy­tanki z sio­strami w Morven­ton. Prze­jażdżki z kar­to­gra­fami – wyli­czał Fera­dach cier­pli­wie. – Tak, wiem o tym. Jak zmie­ni­łaś się dzięki tym doświad­cze­niom? Przed wyjaz­dem byłaś kimś, kto miał to wszystko zro­bić. A po powro­cie jesteś kimś, kto tego doko­nał. I zro­bi­ła­byś to wszystko jesz­cze raz. Jaki ślad pozo­stał w twoim sercu, jak zmie­nił się świat od two­ich poczy­nań? Całe życie zdo­by­wasz nowe umie­jęt­no­ści i jeź­dzisz konno to tu, to tam. – Fera­dach wzru­szył ramio­nami. – Nie­które burze robią wiele hałasu, lecz nie strą­cają ani dachówki.

Merida otwo­rzyła usta. I zaraz je zamknęła. Po raz pierw­szy w życiu usły­szała od kogoś takie słowa. Co wię­cej, zwy­kle ludzie mówili jej dokład­nie coś prze­ciw­nego: że pędzi zbyt szybko, że ocze­kuje zbyt gwał­tow­nych zmian.

– Tej kraj gnu­śniał zbyt długo – zawy­ro­ko­wał Fera­dach. – Czas dać szansę nowemu poko­le­niu. Teraz, gdy tu przy­by­łem, nic mnie nie powstrzyma.

Oboje spoj­rzeli na sto­jące pomię­dzy nimi mar­twe drzewko. Merida miała ochotę ponow­nie wszyst­kiemu zaprze­czyć, lecz czy sama jesz­cze nie­dawno nie pomy­ślała, że czuje się dokład­nie tak samo jak przed wyjaz­dem?

„Myśl, Merido, myśl! Użyj swo­jego sprytu”.

Była taka gra, w którą gry­wali cza­sem na zamku Dun­Broch. Nazy­wała się Bran­dubh (Meri­dzie ta nazwa zawsze wyda­wała się zabawna, bo „a” wypo­wia­dało się jak „o”, a „bh” brzmiało jak „w”). Cho­dziło w niej o zdo­by­cie wieży i wypusz­cze­nie z niej więź­niów. Zwy­kle posłu­gi­wano się w tym celu pion­kami sym­bo­li­zu­ją­cymi zbroj­nych, lecz cza­sem gracz mógł obrać ryzy­kowną stra­te­gię zaskar­bie­nia sobie łaski Czar­nego Kruka, czyli wła­śnie Bran­dubha, figury, która poru­szała się według wła­snych zasad. Nie było łatwo go zdo­być, lecz gdy poja­wił się na plan­szy… powo­dze­nia dla prze­ciw­nika.

Na Dun­Broch znaj­do­wał się zestaw do gry, który nie­gdyś pre­zen­to­wał się wspa­niale: przy­sa­dzi­ste figurki zwy­kłych zbroj­nych, które ide­al­nie ukła­dały się w dłoni, aga­towy Bran­dubh, ciemny, w impo­nu­ją­cym odcie­niu brą­zo­wa­wego fio­letu, ide­al­nie wygła­dzona plan­sza z łupku z mister­nie wyry­tymi zasa­dami. Eli­nor zdra­dziła kie­dyś Meri­dzie, że gra była darem od sąsied­niego kró­le­stwa, i rze­czy­wi­ście wyglą­dała jak coś, co daro­wano w pre­zen­cie, po to by obda­ro­wany odło­żył go na naj­wyż­szą półkę, gdzie skar­bowi nic nie mogło zagro­zić. Lecz ten zestaw nie tra­fił na półkę i przytra­fiło mu się baaar­dzo wiele – któ­ryś z tro­jacz­ków oddał się bun­tow­ni­czej inwen­cji twór­czej, korzy­sta­jąc z farb i dłuta (Merida podej­rze­wała, że stał za tym Hubert – on jeden miałby odwagę to zro­bić). W grę wciąż dało się zagrać, ale tylko jeśli dosko­nale pamię­tało się zasady. Tak jak Merida.

Przez długi czas szło jej fatal­nie. Lecz w końcu, zupeł­nie znie­nacka, zdo­łała zna­leźć spo­sób na włą­cze­nie do gry Czar­nego Kruka, zamiast pró­bo­wać wygrać tra­dy­cyjną metodą. Pod­czas roz­grywki, tuż przed tym, jak uda­wało jej się zdo­być Bran­du­bha, czuła w ciele deli­katne mro­wie­nie. Od tego czasu wygry­wała za każ­dym razem, dopóki pozo­stali człon­ko­wie rodziny nie zaczęli odma­wiać gra­nia z nią, co wyda­wało jej się bar­dzo nie­spra­wie­dliwe.

Bran­dubh! Bran­dubh!

Sto­jąc nad brze­giem wod­nego oczka i wpa­tru­jąc się w zagad­ko­wego boga, Merida czuła to samo mro­wie­nie, które poja­wiało się, gdy miała wezwać Bran­du­bha. Znała zasady tej gry. Fera­dach – coś tajem­ni­czego i potęż­nego. Ona – zwy­kła śmier­tel­niczka. Wie­działa, że jej rolą w tej chwili było zostać prze­chy­trzoną i wró­cić do zamku. I umrzeć.

Lecz coś zapu­kało do drzwi i zapro­wa­dziło ją aż tutaj. I nie był to Fera­dach. Zada­niem Fera­dacha było ją zabić, jed­nak wciąż jesz­cze tego nie zro­bił. Rów­no­waga wzro­stu i upadku została zabu­rzona, a on nie zamie­rzał odejść, dopóki jej nie przy­wróci. Oto wszyst­kie ruchy, które wyko­nano do tej pory.

„Dalej, Merido, rusz głową!”, myślała gorącz­kowo. „Co jest Czar­nym Kru­kiem w tej grze?”

I nagle już wie­działa.

– Dla­czego tak ner­wowo odsko­czy­łeś ode mnie przed chwilą? Bo wyda­wało ci się, że twój dotyk mnie zabije, prawda? – Śmiało postą­piła krok w jego stronę, wycią­ga­jąc prze­mar­z­niętą dłoń. – Skoro i tak mam umrzeć, dla­czego nie zała­twi­łeś tego od razu? Dla­czego nie chcesz zro­bić tego teraz?

Fera­dach cof­nął się tak gwał­tow­nie, że potknął się o wła­sne nogi.

– Nie… nie tak ma się to odbyć.

– W takim razie co z tym drzew­kiem? – spy­tała.

– Drzew­kiem?

– Zabi­łeś mło­dziut­kie drzewko tylko po to, żeby poka­zać mi, co potra­fisz. Wolno ci tak po pro­stu zabi­jać? Czy „tak to się miało odbyć”? – Wyraz jego twa­rzy upew­nił ją, że zmie­rza w dobrym kie­runku. – Ty też zabu­rzy­łeś rów­no­wagę. A skoro tak, to w zamian musia­łeś zro­bić w ten spo­sób miej­sce na coś pozy­tyw­nego.

– Nie możesz popro­sić mnie o oszczę­dze­nie całego Dun­Broch za jedno małe drzewko – rzu­cił Fera­dach. – To nie byłaby rów­no­waga.

– Nie, nie pro­szę, byś nas oszczę­dził – odparła Merida. – Pro­szę, byś zgo­dził się na układ.

– Ja nie idę na układy. Rów­no­waga…

Lecz nim zdo­łał skoń­czyć, wodo­spad i oczka wodne zaczęły się prze­obra­żać.

3. Układ

3

Układ

Wświe­tle dnia miej­sce to było piękne i wyjąt­kowe, a płyt­kie oczka lśniły niczym szma­ragdy i sza­firy. Lecz nocą dziw­nie nie­ru­cho­miały, spo­wi­jały się tajem­ni­czą czer­nią, nie­mal zni­ka­jąc w mrocz­nym kra­jo­bra­zie.

W momen­cie gdy Merida wspo­mniała o ukła­dzie, woda w nich zaczęła się jed­nak mie­nić, jakby jej słowa były pyta­niem, a oczka posy­łały odpo­wiedź. Gdzieś spod powierzchni unio­sły się kule błę­kit­nego świa­tła, jakby oczka były dużo głęb­sze, niż się wyda­wały. Pło­myki, pomy­ślała, te nie­sa­mo­wite świetlne znaki, które pro­wa­dziły podróż­nych do cudów albo zguby. Zapo­mniała, jak bar­dzo były nie­rze­czy­wi­ste, jak inne od bla­sku świec i świa­tła sło­necz­nego.

Magia, magia, magia.

Bez­chmurne czarne niebo rów­nież zaczęło się zmie­niać. Inten­sywny pas zie­leni zatań­czył mię­dzy gwiaz­dami niczym zimny ogień. Na fir-chlis! „Gibki lud”. Tak to zja­wi­sko nazy­wano na zamku Dun­Broch. Merida miała już oka­zję je widzieć, zarówno w zie­lo­nej, jak i fio­le­to­wej odsło­nie, lecz jesz­cze ni­gdy z tak bli­ska. Wijąca się wstęga ogni­ków zda­wała się wisieć tak nisko, że mógłby dosię­gnąć jej ptak.

Roz­le­gło się niskie, melo­dyjne zawo­dze­nie, jakby wiatr wył w szcze­li­nach mię­dzy kamie­niami. Dźwięk to opa­dał, to się wzno­sił. Czyżby niebo i rzeka śpie­wały na prze­mian?

Nagle miej­sce to wydało się święte.

A Fera­dach i Merida nie byli już sami.

Na dru­gim brzegu rzeki stała kobieta. Była przy­gar­biona i pomarsz­czona jak wie­kowe drzewo albo stare jak świat głazy, które ją ota­czały. Jej śnież­no­białe włosy wiły się skoł­tu­nione w prze­różne kształty. Wspie­rała się na ciem­nej lasce, powy­krę­ca­nej niczym nad­pa­lona gałąź. Miała tylko jedno oko, w któ­rym czerń wiro­wała z zie­le­nią, zupeł­nie jak na roz­cią­ga­ją­cym się ponad nią gwieź­dzi­stym fir­ma­men­cie.

Żołą­dek Meridy zro­bił się ciężki jak kamień. Fera­da­cha mogła wziąć za stra­szy­dło lub hob­go­blina, lecz tej postaci nie dało się z niczym pomy­lić.

Jakież dziecko w całym Dun­Broch nie sły­szało tych opo­wie­ści? Silne zimowe wia­try nazy­wano jej odde­chem. Jej zgar­bione ciało i pomarsz­czona twarz, sczer­niała laska, mie­niące się kolo­rami gwieź­dzi­ste oko – wszystko to przed­sta­wiała jej podo­bi­zna wytkana na gobe­li­nie wiszą­cym w Wiel­kiej Sali zamku. Ta, która spro­wa­dza deszcz, życie i spra­wie­dli­wość.

– Cail­le­ach – szep­nęła Merida, szczę­ka­jąc zębami. Ledwo mogła pomie­ścić zachwyt i oszo­ło­mie­nie, które poczuła na jej widok. Bogini zimy. Bogini Szko­cji. Merida w życiu nie spo­dzie­wała się zetknąć z tak potężną magią. Z taką magią nie sty­kał się w Szko­cji nie­mal nikt.

Lecz Fera­dach wyglą­dał jedy­nie na poiry­to­wa­nego.

– Och, lito­ści.

Fera­dach, ode­zwała się Cail­le­ach. Czy tak należy się ze mną witać?

Jej głos brzmiał śpiew­nie i zawo­dząco, tak jak dźwięk, który Merida usły­szała, zanim bogini się poja­wiła. Był jak dziki żywioł i zupeł­nie nie przy­po­mi­nał głosu Fera­da­cha.

Jego głos zabrzmiał szcze­gól­nie ludzko, gdy zaczął się skar­żyć:

– Powi­nie­nem był wie­dzieć, że macza­łaś w tym palce. To puka­nie. To byłaś ty.

Wiesz, że ta rodzina jest dla mnie ważna.

– Nie dam się pod­stę­pom – ostrzegł.

Oczy­wi­ście, że nie. Cail­le­ach brzmiała na lekko roz­ba­wioną. Merido z Dun­Broch, jest późna godzina, a ty daleko od domu.

Merida nie wie­działa, co odpo­wie­dzieć. Matka już od bez mała dwu­dzie­stu lat pró­bo­wała jej wpoić oka­zy­wa­nie sza­cunku star­szym, lecz obco­wa­nie twa­rzą w twarz z bogi­nią nie dzia­łało naj­le­piej na jej instynkty.

– W…w…w…weso­łych ś…ś…ś…świąt? – spró­bo­wała, dygo­cząc i szczę­ka­jąc zębami.

Naro­dzi­łam się na długo przed Bożym Naro­dze­niem, odparła Cail­le­ach, lecz zda­wało się, że słowa Meridy ją ucie­szyły. W każ­dym razie unio­sła laskę w jej stronę. Dziew­czyna pomy­ślała, że był to tylko gest pozdro­wie­nia, nim uświa­do­miła sobie, że całe jej ciało ogar­nia przy­jemne cie­pło. Wię­cej cza­rów! Magiczny podmuch wysu­szył jej prze­mo­czoną sukienkę i włosy. Jej zdrę­twiałe nos i stopy roz­grzały się i zdrowo zaru­mie­niły. Nawet jej myśli zdały się tajać, bo do tej chwili nie zda­wała sobie sprawy z mętliku, jaki miała w gło­wie.

Naraz przy­po­mniała sobie, że powinna dygnąć.

– Dzię­kuję.

Fera­da­chu, co robisz tu w tę noc?

– Musisz zda­wać sobie sprawę, że zasłu­żyli na moje odwie­dziny, Sta­ru­cho – odparł bóg ze zło­ścią. – Wymaga tego rów­no­waga.

Rów­no­waga! Ty mówisz o rów­no­wa­dze. Musisz więc zda­wać sobie sprawę, że niczym nie­uspra­wie­dli­wio­nym znisz­cze­niem tego drzewka sam zasłu­ży­łeś sobie na moje odwie­dziny, Mło­dzień­cze. Jaki układ masz na myśli, Merido z Dun­Broch?

– Lepiej mądrze dobie­raj słowa – mruk­nął Fera­dach do Meridy. – Wypa­czy je, jeśli tylko jej na to pozwo­lisz. To prze­bie­gła sta­ru­cha.

Merida prych­nęła.

– Ty przed chwilą chcia­łeś mnie zabić! A teraz dajesz mi rady?

– Nie chcia­łem cię zabić – odparł sztywno. – To mój obo­wią­zek.

– Moim obo­wiąz­kiem było potulne zamąż­pój­ście, gdy tylko do niego doro­snę, i naro­dze­nie mężowi hała­stry ksią­żą­tek. A jakoś tego nie zro­bi­łam.

– I spójrz tylko, dokąd cię to zapro­wa­dziło!

Merida Wyga­dana w jed­nej chwili oddała pole Meri­dzie Poryw­czej.

– Chcesz powie­dzieć, że gdy­bym wyszła za mąż, to cie­bie by tu nie było?

– Kom­plet­nie nie to chcia­łem powie­dzieć…

– Ale wła­śnie tak to zabrzmiało.

– Gdy­byś roz­wa­żyła inne moż­li­wo­ści nieco głę­biej, może… – zaczął Fera­dach, lecz Merida już wypa­liła:

– Ty nie wyda­wa­łeś się zbyt skory do roz­wa­że­nia innych moż­li­wo­ści…

Cisza!

Na dźwięk głosu Cail­le­ach powierzch­nia wody zadrżała migo­tli­wie.

Przed­staw swoją pro­po­zy­cję, Merido z Dun­Broch.

Merida nie chciała posłu­chać rady Fera­da­cha, lecz z tyłu głowy nękała ją myśl, że ostatni magiczny układ nie­mal skoń­czył się dla niej kata­strofą, bo nie prze­wi­działa, na ile spo­so­bów jej słowa i pra­gnie­nia mogą zostać obró­cone prze­ciwko niej. Czego naprawdę potrze­bo­wała?

– Czas – powie­działa w końcu. – O to tylko pro­szę. Mogę pomóc im się zmie­nić. Pozwól mi przy­wró­cić rów­no­wagę bez znisz­cze­nia i śmierci.

– Mieli na to wiele lat – wtrą­cił Fera­dach. – Świat wokół nich wciąż się zmie­nia, a oni zapie­rają się, jak mogą, by nie pójść wraz z nim. Nie­ważne, co im się przy­tra­fia, wciąż trwają tacy sami, zamiast wzra­stać, zamiast się roz­wi­jać. Muszą zostać zgła­dzeni. Muszą…

– Dość jasno okre­śli­łeś swoje sta­no­wi­sko! – wark­nęła Merida.

Głos Cail­le­ach prze­bił się przez ich kłót­nię.

Pra­wem Fera­da­cha jest znisz­czyć Dun­Broch jesz­cze tej nocy, lecz Merida też ma swoją rację. Jestem gotowa przy­zwo­lić na zawar­cie układu.

– Ni­gdy dotąd nie sze­dłem na żadne układy – zapro­te­sto­wał Fera­dach, a po chwili zawa­ha­nia uści­ślił: – Ni­gdy dotąd nie było potrzeby, by iść na żadne układy.

A więc może czas na zmianę, zauwa­żyła Cail­le­ach. Układ będzie taki: Merida spró­buje dowieść praw­dzi­wo­ści swo­jej racji – że zmiana nie wymaga znisz­cze­nia. A Fera­dach spró­buje dowieść swo­jej – że budo­wać można tylko na zglisz­czach.

– A kto zde­cy­duje? – spy­tał Fera­dach. – Ty?

Dość bez­czel­no­ści, Mło­dzień­cze. Moja cier­pli­wość jest na wyczer­pa­niu.

Fera­dach skło­nił głowę.

W cza­sie obo­wią­zy­wa­nia układu Fera­dach pokaże Meri­dzie przy­kłady znisz­cze­nia, które spro­wa­dza w imię zmiany. Merida zaś pokaże Fera­dachowi zmiany, które wsz­czyna, by znisz­cze­nia unik­nąć. Na koniec zaś j a zde­cy­duję, kto zdo­łał udo­wod­nić swoją rację, a natura zrobi swoje. O ukła­dzie może­cie roz­ma­wiać wyłącz­nie mię­dzy sobą.

Merida i Fera­dach nie spoj­rzeli na sie­bie, lecz było jasne, że oboje zamie­rzali roz­ma­wiać ze sobą naj­mniej, jak to moż­liwe.

– Ile mam czasu? – zapy­tała Merida.

Rok.

Rok! W ciągu roku mógł się zmie­nić cały świat, a tym bar­dziej jedna rodzina.

– Och, dzię­kuję! – wykrzyk­nęła.

Jesz­cze mi nie dzię­kuj. Żeby wyszło na twoje, zmie­nić muszą się wszy­scy człon­ko­wie two­jej rodziny. Eli­nor, Fer­gus, Har­ris, Hamish i Hubert, a nawet Leezie Muire­all. Każde z nich.

Fera­dach cmok­nął, a Merida spo­dzie­wała się, że znów zapro­te­stuje, lecz on dodał tylko:

– I żad­nych wię­cej oszustw. Żad­nego puka­nia. – Zwra­cał się nie do Meridy, lecz do Cail­le­ach. Uwaga brzmiała dość obce­sowo, lecz stara bogini wyda­wała się lekko skru­szona.

Nie będę oszu­ki­wać. Czy przyj­mu­je­cie układ?

– Tak! – bez zasta­no­wie­nia odparła Merida.

Fera­dach nie wyglą­dał na zado­wo­lo­nego.

– Jeśli nie mam wyboru, zgoda, przyj­muję – powie­dział.

Mała zmiana ci nie zaszko­dzi, rzu­ciła Cail­le­ach, a w jej gło­sie ponow­nie poja­wiło się roz­ba­wie­nie. A teraz…

Unio­sła poczer­niałą laskę i wyce­lo­wała nią pro­sto w zie­lone pasma świa­tła wijące się wśród gwiazd. Jej nie­zwy­kłe oko bły­snęło i zalśniło zupeł­nie jak one.

Wokół znów poru­szyła się magia.

Trwoga i lęk powoli opusz­czały serce Meridy. Błę­kitne kule ogni­ków stop­niowo znik­nęły pod powierzch­nią wod­nych oczek. Zie­lone świa­tła zbla­kły. Fera­dach wes­tchnął i odwró­cił się ple­cami do Meridy i Dun­Broch.

Pomarsz­czone usta Cail­le­ach wykrzy­wiły się w prze­bie­głym uśmie­chu, po czym ona sama zaczęła się roz­pły­wać na oczach Meridy, niczym gwiazdy bled­nące o świ­cie. Nim bogo­wie na dobre opu­ścili kró­lewnę, po raz ostatni roz­legł się głos Sta­ru­chy.

Zatem układ wcho­dzi w życie.

4. Osecięta

4

Ose­cięta

Wdzień Bożego Naro­dze­nia Meridę zbu­dziła wataha wil­ków.

Święta! Wyda­wało się absur­dalne, że Boże Naro­dze­nie nade­szło tak po pro­stu, jak co roku, gdy zale­d­wie kilka godzin wcze­śniej Merida odbyła nocną roz­mowę z dwiema magicz­nymi isto­tami. Podwój­nie absur­dalne było to, że jak co roku roz­po­częło się od głu­piej psoty, którą tro­jaczki już o świ­cie ura­czyły swoją sio­strę.

Wilki!

Oczy­wi­ście oka­zały się wcale nie być wil­kami. Ledwo otrzą­snęła się ze snu, uświa­do­miła sobie, że to zwy­kłe psy. Praw­dziwa wataha, zło­żona z wło­cha­tych besty­jek, które tylko cze­kały, by wsko­czyć jej na brzuch i wsa­dzić język do ucha. Ojciec Meridy miał trzy ulu­bione myśliw­skie ogary, któ­rym wolno było krę­cić się po kom­na­tach, matka miała dwa, a po zamku plą­tała się jesz­cze suczka, do któ­rej nikt nie chciał się przy­znać, bo jej ulu­bio­nym zaję­ciem było zwra­ca­nie wszyst­kiego, co wła­śnie zja­dła, a następ­nie kon­su­mo­wa­nie wymio­cin. Merida ni­gdy nie rozu­miała, dla­czego pozwa­lano jej prze­by­wać w kom­na­tach, lecz oboje rodzice byli w tej kwe­stii bar­dzo sta­now­czy.

– Złaź­cie! – krzyk­nęła dzew­czyna, czym zapra­co­wała sobie jedy­nie na psi język w ustach i chło­pięcy chi­chot dobie­ga­jący gdzieś z kąta sypialni. Tro­jaczki. Młodsi bra­cia Meridy potra­fili być praw­dzi­wymi dia­błami, szcze­gól­nie gdy zabie­rali się za coś wszy­scy razem. Hubert był bez­myśl­nymi nogami trój­gło­wego potwora, a Hamish nie­pew­nymi łap­skami. Mózgiem był Har­ris.

„Jak ja nie zno­szę tych prze­brzy­dłych pęta­ków!”, poża­liła się kie­dyś ojcu, dosko­nale wie­dząc, że to nie­prawda.

„Jeste­ście ose­cięta i tyle”, odparł roz­ba­wiony Fer­gus. „Wszy­scy macie małe kłu­jące igiełki, więc lgnie­cie do sie­bie jak rzepy ostu, choć bywa też, że się pokłu­je­cie. A cza­sem przy oka­zji i innych. My z braćmi byli­śmy jako dzieci tacy sami”.

Też mi coś, ose­cięta! Dla­czego bra­cia nie mogli wymy­ślić mil­szej bożo­na­ro­dze­nio­wej tra­dy­cji? W poprzed­nim roku wywa­lili jej na głowę wia­dro mąki i do tej pory nie było wia­domo, jak zdo­łali wykraść je spod czuj­nego oka Aileen. A rok wcze­śniej wpu­ścili do sypialni trzy gęsi, rów­nie roz­ju­szone jak Merida – nie wia­domo, jak zapę­dzili je po scho­dach wieży. A za rok… tego to już zupeł­nie nie spo­sób się było domy­ślić.

Jeśli za rok jesz­cze tu w ogóle będą.

Trudno jej było jed­nak trak­to­wać wyda­rze­nia poprzed­niej nocy poważ­nie, gdy roz­my­śla­niom wtó­ro­wały zło­żone dźwięki psich wymio­tów gdzieś w jej łóżku. Roz­legł się trzask, gdy mer­da­jący ogon strą­cił coś ze sto­lika noc­nego. Pled pofał­do­wał się od pod­sko­ków. Chwy­ciła go mocno. Jeśli psy go ścią­gną, tro­jaczki naprawdę dostaną po gło­wach, bo poprzed­niej nocy Merida roz­wie­siła swoją prze­mo­czoną śnie­giem spodnią suk­nię przy kominku i teraz pod pościelą była ubrana wyłącz­nie w Meridę.

Jedna z bestii z impe­tem sko­czyła jej na włosy i szarp­nęła za głowę, dokład­nie w momen­cie, gdy dziew­czyna dostrze­gła trójkę urwi­sów wystro­jo­nych w iden­tyczne uśmieszki.

To prze­lało czarę.

Ryk­nęła. Ryk zaczął się od nie­ar­ty­ku­ło­wa­nego jęku i prze­isto­czył w:

– Aaaaaaaaaaaaaiiiiiiiiii, mam nadzieję, że w pre­zen­cie dosta­nie­cie łabę­dzie łajno, wy paskudne robaki!

Ciche par­sk­nię­cia prze­ro­dziły się w huczący śmiech, a tro­jaczki rzu­ciły się do ucieczki.

Jeden zawo­łał:

– Weso­łych świąt! – To musiał być Hamish, bo Hubert z pew­no­ścią wciąż się śmiał, a Har­ris ni­gdy w życiu nie zdo­byłby się na taki banalny sen­ty­men­ta­lizm.

Bur­cząc i postę­ku­jąc, Merida wygra­mo­liła się z łóżka, owi­nęła się ple­dem i zaczęła bro­dzić wśród psów. Uświa­do­miła sobie, że pod­czas jej kil­ku­mie­sięcz­nej nie­obec­no­ści poja­wił się nowy czło­nek watahy: chudy i paty­ko­waty młody oga­rek o nada­ją­cej mu przy­ja­zny wygląd rzad­kiej bródce, pla­mi­stej brą­zo­wej sier­ści i małych oczkach o inten­syw­nym spoj­rze­niu, które jed­nak ni­gdy nie sku­piało się na niczym w szcze­gól­no­ści. W prze­ci­wień­stwie do reszty psów nie sta­rał się jej poli­zać, lecz tylko dla­tego, że trzy­mał już coś w pysku i wyraź­nie nie zamie­rzał tego wypu­ścić.

– Coś mi się wydaje, że to nie jest twój bożo­na­ro­dze­niowy pre­zent – zwró­ciła się do niego Merida, gdy w końcu udało jej się wyrwać mu to coś z pasz­czy. Jego skar­bem oka­zały się pozo­sta­ło­ści po ozdob­nej drew­nia­nej łyżce. Wśród mister­nie rzeź­bio­nych liści na rączce dostrze­gła pod­pis „Merida”. A raczej „Merid”, bo „a” zostało już pożarte.

– Chyba że też masz na imię Merida.

Pies zaopo­no­wał piskli­wymi i peł­nymi wyrzutu szcze­kami pod­ro­słego szcze­niaka, któ­rego spo­tkała wielka nie­spra­wie­dli­wość.

Merida wes­tchnęła. W któ­rymś momen­cie rodzice ubz­du­rali sobie, że kolek­cjo­nuje ozdobne drew­niane łyżki (czego zde­cy­do­wa­nie nie robiła), i poda­ro­wali jej ich tyle, że musiała usta­wić je w rządku na kominku. Tym bar­dziej wyda­wało się więc, że je kolek­cjo­nuje, toteż otrzy­my­wała ich coraz wię­cej w nie­skoń­czo­nym łyż­ko­wym błęd­nym kole. Nie marzyła o kolej­nej łyżce, lecz wola­łaby mieć moż­li­wość jej nie zechcieć.

Zazwy­czaj w tym momen­cie Bożego Naro­dze­nia zaczy­nała opra­co­wy­wać plan zemsty na tro­jacz­kach, który wdra­żała, gdy cichło świą­teczne zamie­sza­nie. Obchody Bożego Naro­dze­nia na zamku były otwarte dla wszyst­kich pod­da­nych, ina­czej niż rodzinne uro­czy­sto­ści, które je poprze­dzały. Już przed wscho­dem słońca roz­po­czy­nało się goto­wa­nie, sprzą­ta­nie i ozda­bia­nie kom­nat, a Dun­Broch ogar­niał zgiełk i har­mi­der. Po zacho­dzie słońca bramy otwie­rały się dla miesz­kań­ców oko­licz­nych wio­sek, zagrod­ni­ków, najem­ni­ków i wędrow­ców, któ­rzy mogli najeść się do syta i tań­czyć do upa­dłego. Człon­ko­wie rodziny kró­lew­skiej opo­wia­dali histo­rie i świę­to­wali, upew­nia­jąc się, że goście bawią się wyśmie­ni­cie i korzy­stają z oka­zji, by pouda­wać, że sami miesz­kają na zamku. Wszystko to wyma­gało ogromu pracy i wysiłku i to nawet bez dodat­ko­wych zadań zwią­za­nych z przy­go­to­wa­niami do wesela Leezie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki