Wampir - Władysław St. Reymont - ebook + audiobook

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Mroczna i zmysłowa podróż w głąb edwardiańskiego Londynu

    Początek XX wieku. Zenon to emigrant z Polski, który odnosi literackie sukcesy i jest zaręczony z piękną Betsy. Za namową przyjaciela postanawia pójść na seans spirytystyczny. Poznaje tam Daisy, która niedawno przybyła z Indii w towarzystwie Hindusa Mahatmy Guru oraz czarnej pantery Bagh. Mimo iż Zenon i Daisy pochodzą z różnych światów, to jest jednak w rudowłosej piękności coś, co nie pozwala Polakowi o niej zapomnieć. Niczym ćma do ognia, pisarz ciągnie do niej, niepomny przestróg ze strony znajomych o zgubnym wpływie tajemniczej kobiety na jego życie. Nie dostrzega, iż za rogiem czai się pradawna siła, o której nawet członkowie Towarzystwa Teozoficznego mogliby jedynie śnić. Brnie prosto w objęcia czystego zła...

    Wampir to nietypowa w dorobku Władysława St. Reymonta pozycja – napisana w 1911 roku, oparta jest na jego wrażeniach z pobytu w Londynie. Niepokojąca, pełna zjawisk paranormalnych, oddaje ducha tej pełnej spirytyzmu epoki, świadcząc o głębokim zainteresowaniu pisarza okultyzmem. Jest również piękną powieścią o bezgranicznym zauroczeniu oraz niespełnionej miłości – także do ojczyzny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 276

Oceny
3,8 (25 ocen)
7
8
7
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Karta tytułowa

1

Wszystkie światła pogasły; tylko między oknami w zielonawej, kryształowej kuli mżył się rozpierzchły, ledwie dojrzany płomyk, jak gdyby świętojański robaczek trzepoczący się w ciemnościach.

Cisza zapadła nagle, cisza pełna dręczącego oczekiwania.

Siedzieli z przyczajoną uwagą, skupieni aż do martwoty, a pełni szarpiącego niepokoju i ledwie powstrzymywanych dygotów trwogi.

Czas płynął wolno w przerażającym milczeniu, w dławiącej okropnej ciszy trwożnych przeczuwań, że jeno niekiedy jakieś stłumione westchnienie wionęło w ciemnościach, podłoga zatrzeszczała, aż drgnęli gwałtownie, to nierozpoznany szelest, jakby lot ptaka, okrążał ich głowy, łopotał po pokoju, wiał chłodem na rozgorączkowane twarze i marł w mrokach rozłkanym szelestem…

…I znowu przepływały chwile długie jak wieki, chwile milczenia dręczącego i oczekiwań.

Naraz stół drgnął, zakołysał się gwałtownie, uniósł w powietrze i opadł bez szelestu na podłogę.

Lodowaty dreszcz wstrząsnął sercami… ktoś krzyknął… ktoś załkał nerwowo… ktoś zerwał się jakby do ucieczki… palące tchnienie trwogi przewiało w ciemnościach i zakłębiło się w duszach bolesnym, męczącym drżeniem, ale wnet przygasło wszystko, zdławione przez straszne pragnienie zjaw…

O cud błagały trwogi wszystkie i dusze rozpięte w bolesnej tęsknocie.

Cisza stała się jeszcze głębsza, powstrzymywano oddechy, tłumiono strachliwe bicie serc, wytężano całą siłę woli, aby nie zadrgnąć, nie szepnąć, nie poruszyć się, nie patrzeć nawet i martwieć w takiej cichości, że ruch jakiegoś zegarka przewiercał serca bezustannym, bolesnym dygotem i bił w skroniach ciężkimi młotami.

Szum głuchy, bełkotliwy, a rozwiany i daleki, jakby morza odpływającego, wrzał monotonnie za oknami, deszcz zacinał bezustannie, brzęczał cicho i po zapoconych, szarzejących szybach spływał nieskończonymi sznurami paciorków i szemrał sennie, szemrał lękliwie; to wiatr obijał się o szyby i ze zduszonym, żałosnym krzykiem obsuwał się martwo po ścianach, a potem jakieś drzewa, podobne do strzępiastych chmur, drzewa ślepe i nieme nachylały się cicho do okien, chwiały się cieniem ledwie uchwytnym jak sen nieprzypomniany i jak sen przepadły w mrokach. A pokój wciąż był głuchy, niemy i przepastny jak otchłań, tylko ten zielonawy płomyk niby gwiazda odbita w czarnej topieli drgał ustawicznie, rozpryskując się świetlistą larwą, jakby spod wody skłębionej, albo jakieś spojrzenie zamigotało rozwianym płomieniem i wnet marło w ciemnościach mętnych, pełnych nieuchwytnych, zaledwie wyczutych falowań, niedojrzałych ruchów, drgań niepokojących, szeptów zmartwiałych, konających połysków i przyczajonej, dygocącej trwogi…

Stół znowu wyrwał się spod rąk, roztrącił siedzących, uniósł się gwałtownie i z hukiem padł na swoje miejsce… łańcuch rąk się przerwał, zerwało się kilka okrzyków, ktoś skoczył w bok do światła…

— Cicho… na miejsca… cicho! — zabrzmiał rozkazujący głos.

Ręce splotły się znowu w łańcuch nieprzerwany, przymilkli z nagła, ale już nikt nie potrafił pokonać nerwowego drżenia, dłonie się trzęsły, serca dygotały i dusze przelatywał wicher świętej trwogi, pochylano się nad stołem jak nad niepojętą, tajemniczą istotą, której ruch każdy był cudem widomym, cudem żywym.

Joe, przewodniczący, zaczął szeptać modlitwę, a za nim roztrzęsionymi wargami powtarzano coraz prędzej, coraz mocniej, iż ciemność rozbrzmiewała szmerem lotnym, namiętnym, wyrwanym spod serc, z głębi dusz olśnionych… Słowa padały rozwiane, płonące wiarą, wiotkie jak tchnienie, a potężne żądzą objawień, pragnieniem cudów…

Naraz z drugiego pokoju czy z głębi jakiejś rozbrzmiał przytłumiony głos fisharmonii.

Jęk zamarł w gardłach ściśniętych, dusze padły w senny lęk jakby przed skonem, nikt bowiem nie czekał tej muzyki, nie wiedział, skąd płyną te tony, nie rozumiał, zali to dźwięki żywe czy omam słodki?…

Opadli piersiami na stół, bo nikt już sił nie miał, trzymali się kurczowo za ręce, bojąc się puścić, bojąc się przepaść w samotności… cisnęli się do siebie ramionami i stłoczeni, drżący, przejęci świętym dreszczem zachwytu zanurzali się w te dziwne dźwięki przewiewające niby wiatr pieściwy po strunach harfy niewidzialnej.

I tak zapomnieli o wszystkim, że nikt już nie wiedział, rzeczywistość to — li sen czarowny?

A muzyka rozpylała się w ciemnościach kadzielnym tchnieniem modlitwy żarliwej, rosą srebrzystych dźwięków, wiewem melodii tak słodkiej, że dusze chwiały się w rozmarzeniu upajającym jak kwiaty w noc miesięczną.

I śpiewem się podniosła uroczystym, potężnym, rozległym, jakby świat cały śpiewał.

I krzykiem duszy zagubionej we wszechświecie łkała żałośnie…

I wyżej wznosiła się jeszcze, aż w hymny łzawych zachwyceń i w dal takich roztęsknień, że była już jakby emanacją nowych bytów, rodzących się z tajemnicy i marzenia.

Jeszcze nie ochłonęli z wrażenia, jeszcze dusze niby krze płomieniste chwiały się sennie w rytm konających dźwięków, gdy drzwi od przedpokoju otwarły się na rozcież, struga światła runęła słupem na podłogę i w progu ukazała się wysoka, jasna postać…

Porwali się z miejsc, ale nim ktokolwiek zdołał krzyknąć, postać owa poruszyła się i szła wolno świetlistym pasem; szła sztywno i ciężko, z wyciągniętymi rękami, przystając co mgnienie i kołysząc się całą postacią…

Drzwi się zamknęły bez szmeru i noc znowu ogarnęła wszystko.

— Kto jesteś? — zatrzepotało zdławione pytanie.

— Daisy… — wionął szept zgoła niematerialny.

— Długo będziesz z nami?

— Nie… nie…

— Gdzie twoje ciało?

— Tam… w pokoju… śpię… wołałeś… przyszłam… Guru…

Szept się plątał i tak ścichł, że tylko bezdźwięczne, porwane drgania szemrały w ciemnościach…

Mr Joe nacisnął guzik i elektryczne światło zalało pokój.

— Daisy! — krzyknął jakiś człowiek, rzucając się ku niej, ale stanął naraz jak gromem rażony, bo zwróciła ślepą twarz ku niemu, usiłując coś mówić, poruszając wargami…

— Nie, nie Daisy… ta sama i obca, inna zarazem…

Pochylił się ze zdumienia i przyczajonym, trwożnym wzrokiem obiegał twarz jej i postać całą… ta sama twarz, a rysy inne, obce… obce…

— Daisy!… Nie… nie… — krzyczało w nim zdumienie i przypomnienia wiły mu się błyskawicami szaleństwa, strachu, lęku straszliwego.

Nic nie rozumiał, nie mógł pojąć tej zmiany dziwnej, zdało mu się, że śni ciężko, że jakieś zwierciadlane odbicie Daisy stanęło przed nim i rozwieje się zaraz, natychmiast, sczeźnie jak widmo…

Zamknął oczy i otworzył je natychmiast, ale Daisy stała na dawnym miejscu, była, widział ją w najdrobniejszych szczegółach, że cofnął się naraz, bo spojrzała na niego posępnym, otchłannym, obcym wzrokiem, a tak strasznym, że padł na samo dno trwogi…

Wszyscy stali również w lodowatym odrętwieniu.

Mr Joe zaś lękliwie podszedł do niej i dotknął palcami jej powiek, zatrzepotały i opadły mocno, a potem stopniowo dotykał jej skroni, rąk, piersi, ramion, przeciągał kilka pasów nad głową, cofnął się i rozkazująco powiedział:

— Pójdź!

Nie poruszyła się z miejsca.

— Pójdź! — zawołał silniej, cofając się z wolna i nie spuszczając z niej wzroku — drgnęła nagle i jakby z trudem odrywając się od posadzki, zaczęła się posuwać za nim sztywnym, automatycznym ruchem w głąb sąsiedniego pokoju, jasno oświetlonego…

Nikt się przez ten czas nie poruszył, nie westchnął głośniej, nie zadrgnął; wszystkie oczy szły za nią.

Mr Joe wziął ją za rękę i podprowadził do wielkiej sofy ustawionej na środku pokoju; upadła na nią bezwładnie.

— Możesz mówić? — pytał, pochylając się nad nią.

— Mogę…

— Czy jesteś sama, Daisy?…

— Nie pytaj…

— Czy nikt z nas nie przeszkadza?

— Nie… nie… cóż może przeszkodzić woli „A" — mówiła.

Głos miała nie swój, zupełnie obcy, a chwilami jakby płynący z fonografu, trupi jakiś; wydobywał się martwym szmerem wprost z gardła, bo nie poruszała ustami ni żadnym muskułem twarzy.

— Więc wszystkim wolno pozostać w pokoju? — pytał znowu Mr Joe.

Nie odpowiedziała, tylko poruszyła się niecierpliwie, podnosząc ciężkie powieki, że wywrócone oczy błysnęły białkami, jakiś uśmiech przewiał po bladej jak kreda twarzy, wyciągnęła rękę w próżnię, jakby witając kogoś niewidzialnego, i zaczęła coś półgłosem szeptać.

Mr Joe słuchał uważnie, ale na próżno usiłował zrozumieć cokolwiek, mówiła w zupełnie nie znanym języku.

— Co mówisz? — spytał po chwili, kładąc dłoń na jej czole.

— Sarwatassida!

— Mahatma?

— Ten, który jest, który wypełnia wszystko, który jest „A", mój duch…

— Czy zechce mówić przez ciebie?

— Nie męcz mnie…

— Czy stanie się co dzisiaj? Bracia są zebrani, czekają w trwodze, czekają w błaganiu o znak jaki, o cud…

— Nikt z wcielonych nie jest godzien cudów! Nikt! — zabrzmiał mocny, potężny męski głos, a tak silny jak przez spiżową tubę płynący.

Joe cofnął się przerażony, wodząc oczami dookoła, ale w pokoju nie było nikogo; Daisy leżała bez ruchu, światła płonęły jasno i cała grupa zebranych stała w drugim pokoju, na wprost niego.

— Niechaj on gra! On! — szepnęła, unosząc się i wskazując ręką na Zenona, i zaraz padła w tył, wyprężona, sztywna i tak już pozostała.

Próżno Joe usiłował zmusić ją do rozmowy, leżała martwa jak trup; ręce miała zimne i twarz pokrytą lodowatą rosą.

— Zupełna katalepsja! Nic nie rozumiem — szepnął bojaźliwie.

— Cóż poczniemy? — zapytał ktoś.

— Módlmy się i czekajmy.

— Czy to naprawdę Daisy? — pytał Zenon.

— Daisy… nie wiem, może być… ale nie wiem.

Drzwi od okrągłego pokoju, gdzie leżała, zatrzasnęły się z hałasem.

— Siadać, cicho… rozpoczynamy!…

Zenon siadł przed fisharmonią, stojącą w głębokiej niszy na prawo, wprost okien, i zaczął cicho grać.

Światła wtedy raptem pogasły, przez chwilę jeszcze żarzyły się w żyrandolu rozpalone węgle, potem, gdy sczerniały, tylko kryształowa kula błyskała zielonawym, rozdrganym światełkiem.

Usiedli pod ścianą, jeden przy drugim, nie tworząc już łańcucha.

Zenon grał jakiś hymn wzniosły, stłumione dźwięki brzmiały słodkim chorałem, dalekim jakby z głębi niebotycznych naw płynącym i rozsypywały się w nieprzeniknionych ciemnościach.

Joe zaś ukląkł i zaczął się modlić półgłosem, przez chwilę słychać było odsuwanie krzeseł i trzeszczenie podłogi, snadź przyklękli wszyscy, bo szept modlitewnych głosów zaszemrał rozpaloną, wrzącą ulewą i wtórował przejmującym falom muzyki…

Zenon grał coraz ciszej, dźwięki zamierały z wolna, głuchły i niby zakrzepłe perły opadały ciężko, że już tylko jakieś błędne akordy jak pogubione westchnienia błąkały się w ciszy, powracały jednak i łkały upiornie, przejmująco.

Po długiej chwili martwego milczenia zerwały się znowu niby krzyk na pustkowiu, krzyk nagły, przeszywający, okropny!…

I znowu opadała grobowa cisza, z której niekiedy wyrywały się błędne, rozełkane, samotne akordy…

Modlitwa umilkła, ale ten głos monotonny zrywał się co chwila, przycichał… konał… i znowu powracał… znowu jęczał… znowu błąkał się, dreszcz zatrząsł wszystkimi, bo był jak rozpacz, jak krzyk padających w przepaść…

Joe nie mógł już wytrzymać i rozniecił światło.

Zenon siedział martwo, oczy miał przymknięte, głowę pochyloną na poręcz krzesła, prawa ręka leżała bez ruchu na kolanie, a lewą poruszał machinalnie, uderzając raz po raz w klawisze…

— Wpadł w trans! — szepnął, przygaszając znowu światła.

W pokoju zrobiło się wprost strasznie, siedzieli w grobowym milczeniu, skurczeni w bolesnym nabrzmieniu trwogi i oczekiwania, błądząc oczami w ciemnościach i czepiając się tego jedynego światełka jak zbawienia.

Chłód dziwny zawiewał od ścian, że mimo rozgorączkowania trzęśli się z zimna.

Cisza była już nie do wytrzymania, a ten powracający wciąż monotonny akord przejmował coraz sroższą męką…

Naraz w ciemnościach zaczęło się coś stawać.

Najpierw szyfrowe tabliczki, leżące na stole, jęły się podnosić i opadać jakby podrzucane, wreszcie trzasnęły w sufit i rozbitymi kawałkami posypały się na podłogę…

A po chwili zaczęły się rozsypywać w ciemnościach świetliste, niezliczone drgania, ale tak nikłe, tak drobinowe, że wydawały się próchnicową fosforescencją, opadały połyskującą rosą, osypywały się po ścianach, gęstniały z wolna i świeciły coraz mocniej, zalewając pokój błyszczącym, rozdrganym tumanem, jakby śniegiem błękitnawym opadającym bez szelestu sypką i pierzastą falą.

— Om! — zadźwięczał w ciszy jasny, kryształowy głos.

I pochylili głowy, i chórem z trwożną pokorą i wzruszeniem, stłumionymi głosami zajęczeli błagalnie:

— Om! Om! Om!

Świetlista ulewa jeszcze się wzmogła, już teraz pokój był podobny do ciemnobłękitnej otchłani, przez którą przepływał potok gwiezdnych pyłów, tak jaśniejący, iż ściany, drzwi, obrazy, sprzęty i sine, wylękłe twarze widać było dokładnie poprzez to rozdrgane, opadające bezustannie przędziwo błysków.

Mgławy zarys postaci, świetlany majak, widmo utkane ze światła ukazało się naraz w drzwiach pokoju uśpionej.

— Om! Om! — szeptali coraz ciszej, cofając się pod ścianę i przyparci do niej zmartwieli w świętej zgrozie zdumienia.

Zjawa jakby kwiatem z rozchwianych płomieni uniosła się w górę, była jakby wytryskiem rozproszonego światła, z którego co chwila urabiał się zarys ludzkiej postaci i rozpryskiwał wybuchem krótkich, rozpylonych błysków.

Ulewa zgasła, pokój pociemniał, tylko zjawa błyszczącym ostro żółtawym obłokiem unosiła się z wolna, krążyła na parę stóp nad ziemią, stając się chwilami tak wyraźną w ludzkim kształcie, że widać było twarz kobiecą, okoloną długimi włosami, zarysy ramion i kontur całej postaci, a przez mgnienia i jakaś niebieskawa, mieniąca się płomieniami suknia widniała, ale niepodobna było dojrzeć rysów, bo to chwilowe skupienie światła, ten brzask rażący, z jakiego się urabiała, te połyskliwe, martwe drgania mieszały się ustawicznie, przelewały wirem bezustannym, że co mgnienie kontury się rozwalały w pył świetlisty i występowały na nowo.

Przez jakąś dłuższą chwilę widmo stało się zupełnym kształtem ludzkim, przysuwając się tak blisko, że obłędny strach runął w nich piorunem, chwiało się tuż przed nimi, zbliżając swoją twarz okropną; twarz ślepą, bez rysów, jakby kulę z gruba obrąbaną i przedziurawioną czarnymi otworami, larwę podobną do kłęba mgławiących się drobin świetlistych, larwę dręczącego snu i przerażenia.

Sunęła od jednego do drugiego, zaglądając pustymi oczodołami w ich zamarłe i ostygłe ze strachu oczy, i jakieś ręce śliskie, wilgotnawe, jakby z nagrzanego kauczuku, ręce okropne i trupie, ręce zgrozy niewypowiedzianej dotykały się wszystkich twarzy.

Ktoś jęknął ciężko, jakby przez sen dręczący, i widmo rozprysnęło się w tej chwili w migotliwy, świecący tuman.

Ale nim ochłonęli, zjawiło się znowu w niszy przy Zenonie.

— Daisy! — krzyknął bezwiednie Joe.

Wszyscy ją również poznali; tak, ona tam stała, widać było dokładnie, każdy rys twarzy występował ostro w tej dziwnej jaśni promieniejącej z niej samej, każdy szczegół postaci, nawet kolor włosów tak dobrze im znany. Byli najgłębiej przekonani, że to ona sama stoi w tym łagodnym brzasku promieniowań, jakby w jasnym obłoku.

Pochyliła się nad śpiącym, jakby mu coś chciała szepnąć do ucha, a on podniósł się i z niewysłowionym uśmiechem podał jej rękę i naraz, niby drzewo rozłupane przez piorun, rozpadł się na dwie osoby… siedział w dawnej postawie z głową pochyloną na poręcz krzesła i stał równocześnie w drugiej osobie przed nią pochylony…

Krzyk zdumienia wyrwał się ze wszystkich ust i padł zmartwiały, bo oto drzwi od pokoju okrągłego rozwarły się i ujrzano Daisy leżącą na sofie.

Dwa ciała leżały w śnie głębokim, równocześnie dwie zjawy, dwa widma czy dwie dusze przyobleczone w kształt widomy i płomieniejący światłem, dwa jakby zwierciadlane odbicia Daisy i Zenona przesuwały się w ciemnościach, tuż przed nimi…

Jak to długo trwało? Mgnienie czy wieki, nikt nie wiedział, nikt nie myślał i nikt nie pojmował.

W podziw padły dusze i klęczały w świętej grozie cudu…

W tej przeświętej chwili łaski Izys odsłoniła rąbek zasłony przed łaknącymi światła, marzenia stawały się czymś więcej niźli rzeczywistością, bo cudem niezrozumiałym, tajemniczym, niezgłębionym, ale cudem, żywymi oczami widzianym.

Poczuli się zawieszeni na krawędzi niepoznawalnego, jakby w samych głębiach stawań się i jakichś bytów nawet niemyślanych i rzeczy zgoła niepojętych dla ślepych oczu człowieczych.

Przepadła wszystka pamięć żywota, wszystek pył ziemski opadł z ich dusz, wszystka myśl spłonęła, że pozostali jeno jakoby w samym rdzeniu istności, przed którą odsłaniają się tajemnice wszelkie, boć oto tam, o parę kroków, w ciemnościach drążyły się dwie jaśniejące postacie i trwał cud niepojęty… Cienie rysowały kontury, tworzyły ramę, z której tym wyraźniej promieniały zjawy świetlane, niby słupy martwych połysków, przenoszące się z miejsca na miejsce bez szelestu i w takim milczeniu, że słyszeli przyśpieszone bicie serc własnych.

Z wolna, w jakiejś niepochwytnej, niezapamiętanej chwili widma poczęły blednąc, przygasać, niewidzialnieć i wsączać się w ciemności, tylko głowy pozostały nieco dłużej, chwiejąc się jak kwiaty świetlane na falach cieniów, były wciąż przy sobie, poruszając się jakimś wahającym, rozdrganym ruchem, znikały na mgnienia w rozpryskach oślepiających blasków i wynurzały się jeszcze, ale już bledsze, niklejsze, wiotsze, podobne do witrażowych postaci w mrocznych nawach, jeszcze oczy jaśniały dawną mocą i życiem, a już rysy się rozpadały, już marł kształt ludzki, aż i spojrzenia przygasły zmącone, jakby z nagła zanurzone w mrokach, i przepadły, rozsypały się w pyłach białawych, z wolna gasnących.

Skończyło się wszystko, noc ich znowu otoczyła i milczenie, nikt się jednak nie poruszył z miejsca, omdlałe serca ledwie biły, myśli dźwigały się leniwie i niechętnie, podnosiły się jakby z letargu zachwyceń i oczarowań.

Ach, znowu życie, znowu głupia rzeczywistość, znowu ten sam dzień powszedni, dzień męki nieskończonej i tęsknot — znowu!…

Głuchy, daleki szum miasta bił monotonnym szmerem w okna, deszcz brzęczał po szybach, a światełko, uwięzione w kryształowej kuli, trzepotało się zielonawą, tajemniczą źrenicą, jak niezgłębiona tęsknota, jak pamięć rzeczy minionych i niepowrotnych…

Dopiero po długiej chwili Joe się przemógł i rozniecił światła.

Drzwi do okrągłego pokoju były zamknięte. Zenon zaś siedział uśpiony na dawnym miejscu, przed fisharmonią.

— Trzeba go zbudzić, wyczerpie się.

Ale nim to uczyniono, sam się przebudził i powstał.

— Zdaje mi się, że spałem? — szepnął, przecierając oczy.

— Zaraz usnąłeś.

— Nie — grałem przecież coś, zdaje mi się, Bacha…

— Grałeś także i później…

— Przez sen?…

— Byłeś w transie.

— I grałem! Prawda, przypomina mi się jakaś melodia… zaraz… nie mogę jej schwycić… jakieś rozproszone dźwięki mam w pamięci, ale to dziwne, nigdy nie wpadałem w sen podobny…

— Czy nic więcej sobie nie przypominasz prócz tej melodii?…

— Nie… a Daisy?

— Śpi jeszcze.

Zenon otworzył drzwi do okrągłego pokoju i stanął zdumiony.

— Ależ to ona… nie spałem przecież, cóż we mnie wmawiacie, przed chwilą mówiłem z nią.. Chodziliśmy razem po jakimś parku… tak… pamiętam… drzewa błękitne… mówiła… zaraz… gdzie to było…

Obejrzał się naraz lękliwie. Wszyscy stali dokoła, zapatrzeni w niego, ciekawi, a milczący.

— Coś się ze mną stało, czego nie mogę sobie przypomnieć… tak mnie dziwnie boli głowa…

Zachwiał się, aż Joe ujął go wpół i posadził na krześle.

Długo siedział nieruchomo, zapatrzony w siebie, w jakąś nierozpoznaną dal, pełną widzeń majaczących i snów nieprzypomnianych, daremnie usiłując ułożyć choćby obraz jeden, jedną myśl badaj wyłonić ze strzępów rozpierzchłych i wirujących pod czaszką; zapadał w coraz większy mrok niepamięci; reszta bladych, nikłych majaczeń porwała się, gdy ją chciał pochwycić, ostatnie brzaski przypomnień zgasły, została tylko pusta, bolesna tęsknota za tym, co przepadło w nieznanych głębiach, że jakby się przebudził na nowo, otworzył szeroko oczy, przyjrzał się wszystkim i powstał.

— Taki dziwnie jestem znużony i wyczerpany, że ledwie się trzymam na nogach… — skarżył się żałośnie.

— Idź, połóż się zaraz — szepnął mu Joe.

— Istotnie, to będzie najlepsze.

— Odprowadzę cię do mieszkania.

— Cóż znowu, nie usnę przecież na schodach. Zaśmiał się wesoło i wyszedł do przedpokoju, ale gdy już miał wychodzić na korytarz, zawrócił i cicho spytał:

— Czy Daisy śpi jeszcze?

— Śpi, ale zaraz ją pójdę zbudzić.

— Seans się udał?

— Nadzwyczajnie, jutro opowiem szczegóły.

— Ale dlaczego ja usnąłem? Nie daruję sobie tego…

Schodził po schodach wolno, automatycznie, prawie nie wiedząc o tym, dopiero na pierwszym piętrze przystanął, rozejrzał się uważnie i jakby po raz trzeci się przebudził… Przypomniał sobie naraz, że był na seansie i że grał…

Zatrząsł się, zimno go przejęło na wskroś, czuł się niesłychanie zmęczony i dziwnie, boleśnie niespokojny; jakaś melodia wić mu się jęła w pamięci, że począł ją nucić z cicha…

Korytarz był szeroki, wysłany czerwonym dywanem, cichy i pusty zupełnie, a jasno oświetlony, bo szereg opałowych kwiatów, uczepionych u sufitu, rozsiewał elektryczne światło, ściany białe, poprzecinane gdzieniegdzie drzwiami, ciągnęły się długą, jednostajną linią, pełną nudy.

Jakiś zegar wydzwaniał wolno.

— Już siódma! Całe dwie godziny seansu — szepnął zdziwiony, podnosząc oczy, by sprawdzić na zegarze, ale ujrzawszy jakąś damę idącą z drugiego końca korytarza, poszedł spieszniej naprzeciw i naraz, nie dochodząc jej jeszcze, przystanął skamieniały.

— Daisy? — krzyknął, odsuwając się pod ścianę.

Miss Daisy przeszła, witając go skinieniem głowy jak zwykle uprzejmym i nieco wyniosłym, mały gnom szedł za nią z wielkim pudłem w ręku.

Stał chwilę z przymkniętymi oczami, pewny, że to przywidzenie lub halucynacja, bo i jakże, przed chwilą zostawił ją tam uśpioną w pokoju seansowym, widział na własne oczy, pamięta… a ona teraz tutaj, ubrana do wyjścia, idąca z przeciwnej strony…

Nie, to halucynacja.

Otworzył naraz oczy. Miss Daisy była już na końcu korytarza i skręcała właśnie na schody wejściowe…

Nadludzkim skokiem był już tam i wsparty o balustradę patrzył, jak schodziła na dół szerokimi schodami…

Schodziła wolno, tren sukna ciągnął się za nią po szerokich marmurowych stopniach, rezedowo-rdzawy płaszcz, obramowany futrem, obtulał jej postać wyniosłą, jasne włosy wymykały się wzburzonymi falami spod wielkiego, czarnego kapelusza… widział te szczegóły dokładnie, słyszał każde jej stąpnięcie… czuł ruch jej każdy…

A na skręcie do przedsionka odwróciła głowę, oczy się ich skrzyżowały błyskawicami, zderzyły i rozbiegły, że cofnął się bezwiednie w cień… ale słyszał jej głos… szczęk drzwi… kroki na posadzce przedsionka… głuchy tupot koni na asfalcie podjazdu… śliski szmer odjeżdżającego powozu…

— Kto tu wyjeżdżał? — zapytał po chwili odźwiernego.

— Miss Daisy!

Już nic nie odrzekł, bo mu się zdało naraz, że go ogarnęła ciężka, niezwalczona senność. Powrócił na pierwsze piętro i machinalnie odnalazł swoje mieszkanie; długo krążył po nim, roztrącając się o sprzęty i meble; długo błądził po omacku, nie wiedząc, co począć, co się z nim stało, gdzie jest! Padł na jakieś krzesło i pozostał nieruchomy, zesztywniały z przerażenia, oto znowu ujrzał je obiedwie razem… tamtą, śpiącą na sofie, i tę schodzącą po schodach…

Jakimś ostatnim odruchem świadomości rozniecił światło i zadzwonił.

Weszła pokojówka.

— Czy miss Daisy już powróciła? — zapytał po długim milczeniu, przytomniejąc zupełnie.

— Miss dopiero przed chwilą wyjechała.

— Ale czy dawno wróciła przed wyjazdem?

— Nie wychodziła nigdzie, położyła się o zmroku i spała, obudziłam ją niedawno sama.

— Spała i nie wychodziła nigdzie… nigdzie?…

— Tak, z pewnością…

— Była na drugim piętrze u Mr Joego.

— Nie, zapewniam pana, że nie wychodziła.

— Nieprawda! — krzyknął w nagłej pasji.

— Ależ z pewnością… z pewnością… — szeptała zdumiona, cofając się przed jego błędnym wzrokiem i twarzą zmienioną.

— Muszę być chory i najwidoczniej mam gorączkę — powiedział głośno, oglądając się podejrzliwie po mieszkaniu — nie było jednak nikogo, służąca uciekła, wszystkie drzwi stały otwarte.

We wszystkich pokojach płonęły jasno światła, stały meble w surowych, ciężkich zarysach, błyszczały zwierciadła jak oczy promieniste i puste, kwiaty w wazonach barwiły się cicho, ciężkie portiery przysłaniały okna, a ze ścian ciemnych wyzierało kilka posępnych portretów.

Wszystko to znał, poznawał, pamiętał, czuł, że jest u siebie, w swoim mieszkaniu, a jednak… jednak… poprzez te sprzęty i ściany, zwierciadła i kwiaty wyzierały jakieś zarysy przypomnień; kontury mgliste jakichś innych rzeczy, rzeczy zgoła nieprzypomnianych, a istniejących gdzieś… rzeczy zmartwychwstających wiotkim cieniem i zjawą niechwytną…

— Nic nie rozumiem… nic! — wołał, chwytając się za głowę.

2

— Straszny dzień! — zawołał Zenon, wstrząsając się z zimna.

— Okropny, obrzydliwy, wstrętny dzień! — powtarzała z wesołą przekornością śliczna, jasnowłosa dziewczyna, wychodząc z nim spod kolosalnych kolumn portyku Świętego Pawła na szerokie, mokre i oślizgłe schody.

— Po trzykroć obrzydliwy dzień, zimno, mokro i mglisto. Już prawie zapomniałem, jak świeci słońce i jak grzeje.

— Przesada i egzaltacja, jak mówi ciotka Ellen.

— Więc pani widziała słońce w tym roku w Londynie?

— Ależ dopiero luty.

— Czy pani w ogóle i kiedykolwiek widziała słońce w Anglii?

— Mr Zen, by ciotka Dolly nie rzekła: strzeż się, Betsy, bo ten człowiek czci słońce jak gwebr, poganinem być musi — groziła mu ze śmiechem, naśladując komiczny głos ciotki.

— Przecież od listopada nie było ani na mgnienie słońca w Londynie, nic, tylko mgły, deszcze, błoto i fogi, a ja nie mam skóry z waterproofów, więc już chwilami czuję, iż się przemieniam w galaretę, w mglistość, w strugi wody.

— W pańskim kraju nie ma też ciągle słońca — szepnęła ciszej.

— Jest, miss Betsy, jest prawie codziennie, a teraz, w tym dniu, dzisiaj, świeci na pewno, świeci roziskrzone w śniegach, ogromne, jaśniejące, cudowne… — mówił, zniżając głos, wpatrzony w dal nagłych, oślepiających przypomnień.

— Tęsknota — powiedziała cichutko i jakoś dziwnie smutno…

— Tak… Tęsknota, co jak sęp spada i wczepia się w duszę ostrymi pazurami boleści, co jak krzyk wydziera się z serca, z samego dna dawno strupieszałych dni i jak orkan ponosi… jak orkan… Dawno już, lata całe, nie nawiedzała mnie, myślałem, że tylko zmartwiałe cienie noszę w sobie, jak to każe umarłe wczoraj. Ale to dzisiejsze nabożeństwo, kościół i śpiewy wskrzesiły na nowo struchlały pył czasów minionych, wskrzesiły…

— Mr Zen… — szepnęła, chwytając go pieszczotliwie za rękę.

— Co, Betsy, co?

— Kiedyś zawieziesz mnie tam, pojedziemy do tych śniegów roziskrzonych w słońcu, na te słoneczne dnie pojedziemy… na te dnie…

— Szczęścia, Betsy, na utęsknione dnie szczęścia — zawołał namiętnie, obejmując rozgorzałymi oczami jej jasną głowę, że odwróciła się pełna szczęsnego lęku, pełna wilgotnych blasków jutra owego, usta jej zadrgały i biała, podobna płatkom róży twarzyczka rozbłysła, iż stała się jak poranek różowa i radością wonna, i jak pocałunek wymarzony kusząca.

Umilkli, spostrzegając nagle po tym wzruszeniu radosnym, że granitowe schody są dziwnie śliskie i strome, że jakieś przedziwne śpiewy jeszcze słychać z katedry i że dookoła pełno wraz z nimi schodzących ludzi o surowych, karcących spojrzeniach.

Zaczęli spiesznie schodzić na dół, na plac, w szare, smutne i błotniste tunele ulic, pod ciężkie, przytłaczające sklepienia, pod mgły, wiszące postrzępionymi, szarożółtymi łachmanami, pod te ruchome, lepkie, zimne i ohydne mgły ociekające brudnym deszczem.

Z powodu niedzielnego dnia ulice były prawie puste i głuche, czerniały niskimi tunelami, przywalone mgłą, która niby wata zdjęta z opatrunków, przeropiała, unurzana w jakiejś strasznej cieczy, ociekająca, zwalała się gąbczastymi kłębami coraz niżej w ulice, zalewała domy, topiła w brudnej fali miasto całe.

Sklepy były zamknięte, wszystkie drzwi zawarte, trotuary prawie puste, a domy czarne stały posępne i jakby skostniała ciżba nędz kamiennych, pełnych bolesnego dygotu i milczenia, poślepłych zgoła, bo wszystkie okna zasnute były bielmami, a jeno gdzieniegdzie, na wyższych piętrach, zatopionych w mgłach, migotało jakieś zgubione światełko. Oczy rozpaczliwie błądziły w posępnej pustce mgieł, bo nawet barwy niezliczonych szyldów połyskiwały wypitymi, martwymi farbami.

Powietrze było duszące, ciężkie, przesycone wilgocią, zapachem błota i rozmiękłego asfaltu, a ze wszystkich niewidzialnych w mgle dachów, ze wszystkich balkonów, ze wszystkich szyldów lały się rozpryśnięte strugi wody, kapało zewsząd, rynny dudniły głucho i ustawicznie, jakby warkotem niezliczonych potoków.

— Którędyż pójdziemy? — pytał, rozpinając parasol.

— Strandem, bo najbliżej.

— Tak pani pilno do domu?

— Zimno mi jest, to powód.

— Więc nie zaczekamy dzisiaj na ciotki?

— Choć raz zrobimy im niespodziankę, będą szukały nas i nie znajdą.

— Bez komentarzy, i to zgryźliwych, się nie obejdzie…

— Powiem, że to pana wina, aha!…

— Dobrze, obronię się, ale to porządnie nudne to coniedzielne, sakramentalne, urzędowe niejako chodzenie do kościoła…

— Ach, jakie nudne, jakie nudne, tylko niechaj pan tego w domu nie powie, wszystkie ciotki byłyby przeciwko panu! — wykrzyknęła wesoło, tuląc się do jego ramienia.

— Broniłaby mnie pani, co?

— Nie, nie, bo i ja jestem winna, i mnie to nudzi…

— To czemu pani ulega niemiłemu sobie i przykremu przymusowi?

— Bo się ogromnie boję ciotek. Ile razy chciałam się buntować przeciw nim, to jak tylko ciotka Dolly spojrzy na mnie spod okularów, a ciotka Ellen powie: Betsy! — już po mnie, już ani słowa powiedzieć nie umiem, tylko płakać mi się chce i tak mi przykro, tak przykro…

— Miss Betsy jeszcze wielki dzieciak.

— Ale kiedyś dorosnę, nieprawdaż? — pytała słodko — za rok to już z pewnością będę dorosła — dodała z uśmieszkiem, kryjąc twarz zarumienioną w mufkę, za rok bowiem miał być ich ślub.

— O tak! tak! — podchwycił wesoło, zaglądając jej w oczy. — Tak, za rok Betsy dorośnie, za dziesięć będzie już damą, za dwadzieścia poważną matroną, a za czterdzieści miss Betsy będzie jak miss Dolly starą, siwą, przygiętą, czytającą Biblię i nie cierpiącą młodych, śmiechów, zabawy, nudną, pachnącą kamforą Mrs Betsy!

— Nie, nie! Nigdy taka nie będę, nigdy! — protestowała żałośnie, przerażona prawie tą możliwością, o jakiej nigdy jeszcze nie myślała.

I on posmutniał również, bo rysując tak daleki, żartobliwy obraz, drgnął nagle, cofnął się jakby w głąb siebie przed dziwnym majakiem, jaki mu zamigotał przed oczami:

„Oto Betsy szła naprzeciw niego… Betsy stara, przygarbiona, wynędzniała i wypełzła z urody, istny łachman ludzki, szła chwiejnie, wspierając się na kiju i patrząc w niego zapadłymi, żałośliwymi oczami niezgłębionego bólu".

Cofnął się z przerażenia, ale nim zdołał myśl zebrać, widziadło rozwiało się w mgły, na trotuarze nie było nikogo, a przy nim, tuż, uwieszona u jego ramienia, szła Betsy, promieniejąca jak kwiat. Betsy, samo wiośniane tchnienie, młodość sama, że uśmiechnął się do niej tkliwie, jakby wyrwany ze snu przykrego.

— Czego pan szuka? — pytała, bo oglądał się podejrzliwie, nie wiedząc już, w nim się to zjawiło czy przed nim?

— Zdawało mi się, że ktoś znajomy szedł przed nami.

— Nie widziałam nikogo, a może ma pan podwójny wzrok? — szczebiotała wesoło, zaglądając mu w oczy.

— Może — wykrztusił z trudem, blednąc straszliwie w nagłym poczuciu grozy tego widzenia. Przejął go drętwiejący chłód zagadki, ale opanował się wnet i prędko, nieznacznie spadał jastrzębimi oczami na jej twarz i włosy; wpełzał w samą głąb szafirowych oczów ocienionych czarnymi rzęsami, obiegał jej smukłe, młode ciało, czyhał na jej ruchy, jakby mimo woli stwierdzając ich istnienie i tożsamość.

Wzdrygnął się z odrazą, bo tamta mara była wprost straszna i ohydna, ale mimo to nie mógł zaprzestać porównań ni zdusić w sobie jakiegoś dziwnego niepokoju i udręczenia, że nawet nie słyszał jej zapytań; na szczęście, na rogu Fleet Street i jakiegoś zaułka zagrodził im drogę tłum ludzi pod ruchomym dachem parasoli, skupionych dookoła jakiegoś rozkrzyczanego człowieka.

Przysunęli się bliżej aż do wysokiej mównicy przenośnej, na której stał pod parasolem wysoki, czerwony i opasły człowiek i przerzucając ustawicznie rozpięty parasol z ręki do ręki, krzyczał ochrypłym, a wielce namaszczonym głosem coś w rodzaju kazania, często przeplecionego porównaniami biblijnymi i cytatami… Chwilami rzucał się naprzód z namiętnym okrzykiem groźby i pozostawał jakby zawieszony w próżni, z rozłożonymi rękami… Wtedy występowała jakaś kobieta w czarnej sukni, z wielkim, zielonym piórem u kapelusza, blada i chuda, biła w olbrzymi tam-tam miedziany z taką siłą, aż tłum się cofał, a czworo dzieci w białych powłóczystych szatach, przemiękłych i obłoconych, ze skrzydłami u ramion, zaczęło śpiewać hymn piskliwymi głosami i tańczyć dokoła mównicy niby koło Arki Przymierza…

Kaznodzieja był założycielem nowej sekty, sekty „Trwogi".

Przepowiadał bliski koniec świata, żądał powszechnej pokuty, rozdania wszelkich dóbr ziemskich, zburzenia miast, zaprzestania pracy i wyjścia w pola i lasy na te dnie oczyszczeń ostatnich.

Kazał dziko, śmiesznie, ale z porywającą siłą, nie zważając zupełnie na drwiących z niego słuchaczy. Ktoś rzucił mu w twarz zapalone cygaro, ktoś znowu chlusnął nań wodą, a reszta brutalnymi kpinami i głupim, zwierzęcym śmiechem wtórowała jego cytatom, ale w końcu pokonał ich mocą swego zapału, zapanował nad nimi i okiełznał ich dusze. Przycichli jakoś, zaczynali się budzić, jakiś pijany padł na kolana przed trybuną i chciał się głośno spowiadać z grzechów, to znowu jakaś wzruszona kobieta okryła własną okrywką przeziębłe, sine dzieci, wielu już słuchało ze skupieniem, a gdy czarna kobieta z zielonym piórem zaczęła obchodzić z talerzem w ręku, posypały się pensy dość gęsto, ona zaś rozdawała w zamian sentencje z Apokalipsy, drukowane na czerwonym papierze, i adresy kościoła, gdzie wierni gromadzą się na wspólne rozmyślania…

Betsy rzuciła całego szylinga, co mimo ekstatycznego stanu dostrzegł błyskawicznie mówca, bo zaczął wołać z całych sił:

— Nawrócona, oto jedna z sodomitek nawrócona!

— Chodźmy już, chodźmy — prosiła zażenowana spojrzeniami.

— Chodźmy, bo jeszcze jeden szyling damy, a uzna panią za świętą.

Wysunęli się w tłumu i szli prędko pustym trotuarem.

— Na tamtym rogu tak samo zbawiają — zauważył ironicznie.

Jakoż w istocie i tam, nieco w głębi czarnej i wąskiej uliczki, zatopionej prawie w mgłach coraz niżej spadających, rozlegał się krzykliwy, a namaszczony głos ulicznego kaznodziei, i tam skupiło się nieco przechodniów, i tam bito w tam-tam, śpiewano hymny, wyklinano grzech, nawoływano do pokuty, zbawiano, zbierano pensy i rozdawano wyjątki z Pisma Świętego, drukowane na jasnozielonych kartkach, co jak młode liście padały na błotny trotuar.

— Zbyt wielu jest tych zbawców świata!

— Pan myśli, że to sami oszuści i obłudnicy?

— Nie wiem, wiem tylko, że do otwarcia szynków trwa ich panowanie, bo później braknie słuchaczów i pensów.

— Dawno pan widział mojego brata? — zagadnęła niespodziewanie.

— Przed trzema dniami byłem u niego na seansie.

— Więc on wciąż zajmuje się spirytyzmem! — wykrzyknęła z oburzeniem.

— Przepraszam, nie wiedziałem, że się z tym ukrywa przed panią…

— Nie, nie, tylko myślałam, że już dawno zaprzestał, bo nic nam nie wspominał, nie… a i pan się tym zajmuje? — zapytała lękliwie.

— Ależ nie, byłem na seansie, nie biorąc w nim żadnego bezpośredniego udziału, bo grałem, a właściwie zacząłem grać i usnąłem przy fisharmonii, obudzili mnie, gdy już było po wszystkim.

— Pan w te rzeczy nie wierzy, prawda? — prosiła prawie.

— Przede wszystkim nie wiem, nic nie widziałem, nic nie twierdzę i niczemu nie zaprzeczam, bo się tym nie zajmuję — przypomniał sobie w tej chwili tę dziwną podwójność Daisy, ale nie wspomniał o tym ani słowa, by jej nie straszyć…

— Joe już przeszło dwa tygodnie nie był w domu, a przecież niedługo kończy mu się urlop i musi wracać do pułku — skarżyła się cicho.

— O ile mówił, nie powraca już do służby.

Betsy stanęła zdumiona.

— Nie powróci! Boże mój, to się ojciec dopiero zmartwi! — jęknęła.

Mr Zenon jął z zapałem tłumaczyć przyjaciela, przedstawiając życie wojskowe w najczarniejszych barwach, jako niegodne człowieka tak bardzo wyjątkowego, jakim był Mr Joe, ale Betsy tylko kiwała smutnie głową.

— Co ojciec na to powie, co? Już teraz życie w naszym domu stanie się nie do wytrzymania… czuję, że ojciec pogniewa się z nim na śmierć…, nie przebaczy mu… ciotki go wydziedziczą… co on pocznie… co ja teraz pocznę…

Nie mogła wstrzymać łez.

— Miss Betsy, a ja się już nie liczę zupełnie?

— Chwilami strasznie się boję, że i tobie, Mr Zen, obrzydnie w końcu nasz dom; znudzą cię ciotki, pogniewasz się z ojcem, znienawidzisz mnie, a bo ja wiem zresztą, co się stanie? Dość, że pewnego wieczoru pójdziesz i już cię nigdy nie zobaczę, nigdy!

Trwoga załkała w jej głosie.

— Niepotrzebne przywidzenia, bo jeśli nawet znudzą mnie ciotki i pogniewam się z ojcem, to opuszczę wasz dom, ale z tobą razem, Betsy, razem i na zawsze — powiedział mocno.

— Razem i na zawsze! — wykrzyknęła radośnie, cała w ogniach wzruszenia. — O, Mr Zen…

— Co, dziecko moje, co? — pytał serdecznie, widząc jej wahanie.

— Jak ja cię strasznie… strasznie… nie, nie mogę teraz, nie mogę… później powiem, wieczorem…

Odwróciła twarz zawstydzoną.

Uśmiechnął się dziękczynnie i nie pytał, wiedział bowiem, jakie to słowo zapachniało na jej ustach rozdrganych, a promieniało w rozbłysłych nagle oczach.

Szli już w milczeniu, oplatani w słodki rytm tych słów niewypowiedzianych, pełni cichej melodii kochania i głębokiej wiary w siebie.

Zapomnieli o poprzedniej rozmowie, nie czując już zimna, deszczu, mgieł ni posępności tego dnia strasznego, szli jakby przez nagle rozkwitłe łąki, pełne wiośnianych, kwietnych uniesień.

Przez zielone, wonne, rozśpiewane gaje miłości szli, przez oczarowań i zachwytów niepowrotne chwile zupełnego szczęścia. Milczeli, bo drogą i upragnioną im była ta cisza zewnętrzna; kryli się w niej przed sobą jakby w gąszczu płomienistym, jakby w świetlanej mgle wstydliwego lęku, by mówić spojrzeniami, dotknięciem rąk, westchnieniem, pełniejszym namiętnych brzmień niźli wyznania, uśmiechem pełnym i pocałunków, obietnic i pragnień, pełnym palącego waru krwi i tym czymś zgoła niepochwytnym, świętym i upajającym, co było jakby wonią dusz rozmodlonych.

Betsy często obejmowała jego głowę namiętnie całującym spojrzeniem i choć niepochwycona odwracała oczy spłoszone, ciężkie przełzawieniem i słodyczą, a on przyciskając silnie jej ramię, przychylał się i drapieżnymi, kradnącymi źrenicami spadał na jej usta płonące.

Czasem dźwięk jakiś, który nie był wyrazem, nie był mową nawet, błąkał się między nimi przyczajonym, a tak zrozumiałym drganiem, że przyciskali się jeszcze silniej ramionami, kłonili głowy do siebie, oddychali ciężko, przystając bezwiednie na mgnienie obezsilającej radości czucia się przy sobie.

— Dawno pragnąłem takiej chwili, czekałem na nią… — rzekł głośno.

— A ja marzyłam o niej codziennie — szepnęła tak cicho, że raczej oczami porwał z jej ust te słowa, niż słyszał.

Wchodzili na Trafalgar Square, gdy mgły wiszące dotąd nieruchomie i jak obłok zastygłe skłeiły się nagle i niby morze uderzone huraganem jęły się kołysać, burzyć i rozpadać w bryzgi; lały się kaskadami, płynęły falami rozbitymi na miazgę i spadały szarym, nieprzeniknionym pyłem tak gęsto, iż w parę chwil plac cały był przysłonięty.

Olbrzymia kolumna pomnika Nelsona i te srogie, potworne lwy granitowe zaledwie majaczyły nikłymi, rozpierzchłymi konturami w sypkiej, rozdrganej, zielonawej szarości.

Przepadły wnet domy, przepadły ulice, zginęły drzewa, cały plac utonął w brudnym odmęcie, stęchła wilgoć lepkim, duszącym tumanem zapełniała wszystko.

Czarne, wyniosłe kolumny portyku National Gallery, obok których przechodzili, rysowały się słabo jak pnie przegniłe w mętnej i skłębionej wodzie zatopione.

Na dwa kroki nie było widać, czasami rozlegały się kroki tuż prawie, a człowiek pozostawał niewidzialny lub przesuwał się cieniem ledwie dojrzanym, to powóz jakiś przejeżdżał podobny do potwornego kraba sunącego środkiem topieli niezgłębionej i ginął nie wiadomo gdzie.

Jakieś stępione odgłosy kroków, ogłuchłe słowa, jakieś błędne rozmowy i martwiejące dźwięki, nie wiadomo przez kogo wywołane i skąd płynące, błądziły w mgłach, trzepocząc się bezdźwięcznym i niepokojącym szelestem.

Szli wolniej, by nie błądzić w tej pustce nieprzeniknionej lub nie wpaść pod konie na przejściach ulic, ale dziwnie posmutnieli oboje.

Mgła przenikała ich chłodem i rzucała posępny cień na dusze, czarowne gaje uniesień szczęsnych rozwiały się nagle w szarych i bolesnych ciemnościach, przygasły im oczy i cicha, tęskna żałośliwość owładnęła obojgiem.

Daleko już byli od siebie, daleko, dusze się rozbiegły jak ptaki spłoszone i płynęły samotnie obcymi, zadumanymi dalami, niosły się na skrzydłach nagłej, niewytłumaczonej trwogi, na skrzydłach tęsknoty płynęły.

— Gdyby można dostać konie, bo mi tak zimno — szepnęła nieśmiało.

— Na Waterloo będą, tam jest stacja!

— Ale pan wieczorem na obiad przyjdzie, prawda? — prosiła słodko.

Nie zdążył odpowiedzieć, cofając się naraz gwałtownie, bo jakby spod ziemi, tuż przed nimi, twarz w twarz, wychyliła się z mgieł miss Daisy z jakimś wysokim człowiekiem, że nim zdążył się ukłonić, już przeszli.

Obejrzał się trwożnie, ale tylko niewyraźny zarys majaczył i odgłos kroków rozlegał się głucho.

— Pan ją zna? — zapytała ściszonym i nieco drżącym głosem.

Nie zaraz odpowiedział, zapatrzył się w zapaloną właśnie latarnię, w rozdrgane kolisko czerwonawego światła, obrzeżonego zielonawą obręczą i gęstym, ruchomym kołem mgieł, że płomień był zaledwie punktem dla oczów.

— Znam ją nieco — odrzekł z trudem, przypominając sobie jej pytanie — mówiłem z nią parę razy, pamiętam, jak wygląda, to wszystko, co wiem o miss Daisy.

— Dziwne, wymyślone imię.

— Nie znam jej nazwiska, tym imieniem wszyscy znajomi ją nazywają.

— A ten człowiek, który z nią szedł?

— To Mahatma Guru, Hindus.

— Hindus!

— Autentyczny, mędrzec niesłychanie ciekawy, przyjechał do Europy, żeby się przyjrzeć ludziom i kulturze naszej.

— Ja gdzieś widziałam jej twarz…

— Prawie nieprawdopodobna, bo zaledwie od kilkunastu dni jest w Europie.

— Tak, przypominam ją sobie dobrze, widziałam ją w muzeum, ciągle się przypatrywała panu, to zwróciło moją uwagę.

— Mnie się przypatrywała? — pytał zdumiony.

— I to ze szczególną jakąś uwagą, często ją pan spotyka?

— Mieszkamy przecież w jednym Boarding House.

— Czy i Joe ją zna?

— Właściwie to u niego na seansie widziałem ją nieco bliżej.

— Służyła mu za medium pewnie, bo ma twarz zmory albo wampira.

Nie odpowiedział, dotknięty przykro twardym tonem jej głosu.

— Ma dziwną twarz, przerażającą, choć tak piękną.

— Dlaczego? Nie zauważyłem w niej nic przerażającego.

— Nie chciałabym jej spotykać — wzdrygnęła się trwożnie.

— Betsy! — szepnął tkliwie.

Dziewczyna podniosła na niego przygasłe i wylękłe oczy, ale milczała, wzdychając niekiedy, a on nie wiedział, co mówić, nie mogąc ukryć bolesnego niepokoju. Żal mu jej było, kochał ją przecież szczerze i głęboko, przed chwilą czuł się tak szczęśliwy i spokojny, przed chwilą tak mu dobrze było z nią iść, dobrze mówić, dobrze kołysać się w rozmarzeniu, dobrze spoglądać na jej śliczną twarzyczkę i tak błogo, tak szczęśnie mu było czuć jej miłość, a teraz!

Teraz pilno mu było rozstać się z nią, niecierpliwiła go milczeniem, chciałby ją pożegnać i zostać sam, ale nie śmiał. Chciał się zmusić do dawnego stanu, nie potrafił.

Odpadły go wnet wszystkie chęci, chłodnął, zapomniał prawie o Betsy i rwał się myślami za tamtą, za Daisy, odnajdywał ją w skłębionych, ciężkich mgłach i jak cień przyczajony, a niedostępny wlókł się za nią z bolesnym skurczem serca, ciągnięty jakąś siłą niezwalczoną trwożnego uroku, strachu nieledwie.

Ale przemógł się wreszcie i zaczął mówić prędko i dużo, by zagłuszyć własny niepokój, śmiał się jakoś nienaturalnie, zaglądał jej w oczy zbyt natarczywie, nawiązywał usilnie porwane nici, rozdmuchiwał przygasłe ognie, uciekał wprost do niej całą mocą duszy strwożonej, wszystką siłą rozbłysłego nagle uczucia, aż rozchmurzyła twarz i poczuła się jak dawniej ufna i prawie tak samo szczęśliwa, prawie tak samo…

Zatrzymał jednak skwapliwie pierwszy napotkany pusty powóz i Betsy wsiadła.

— Wieczorem czekamy na pana z obiadem.

— Przyjdę, cóż bym robił bez tych godzin.

— Mnie one bardziej są potrzebne, bo czymże bym żyła cały długi tydzień…

— I ja czekam na nie z upragnieniem, i ja! — zawołał szczerze.

— Zen!

— Betsy!

Skrzyżowały się słowa, spojrzenia i gorące, namiętne uściski rąk.

Za chwilę powóz zniknął w mgle, słychać było tylko głuchy tupot konia i miarowe, głośne wołanie: Hep! Hep! Hep!…

Mr Zenon poszedł spiesznie w kierunku Green Park i wkrótce jakby zatonął w zamglonych i pustych przestrzeniach; tylko gdzieniegdzie jak widmo błędne wychylało się z mgieł drzewo jakieś samotne nikłymi zarysami, czasami klomb jakiś lub grupa drzew olbrzymich majaczyła rozwianym pióropuszem jakby słupami dymów, a od czasu do czasu jawił się nagle wyrosły człowiek i przepadał wnet w odmęcie niby ryba przemykająca topielą.

Milczenie niezgłębione i szara, nieprzenikniona pustka go ogarnęła, krople wody sączyły się z mgieł, szemrząc po niewidzialnych liściach i krzewach z nużącą monotonnością, a niekiedy jakiś głos stłumiony, daleki przeleciał nad nim w rozpryskach dźwięków i zapadły po nim długie chwile zupełnej ciszy i pustki. Przyśpieszał kroku, bo zimno mu było, mgła przejmowała wilgotnym, obrzydliwym chłodem, a zresztą ciekaw był, czy zastanie dzisiaj przy śniadaniu Daisy. Od tego dnia seansu nie widział jej, nie pokazywała się przy stole, mówiono, że chora.

Te kilka dni spokojnych rozmyślań i zajęć zwykłych uczyniły to, że już o tym podwójnym widzeniu jej myślał jak o halucynacji, nie mógł już nawet skupić rozproszonych szczegółów, więc spychał pamięć tej sceny na samo dno świadomości, między rzeczy do zapomnienia.

Zaprzestał dociekań, zapomniał już nawet po trosze o wszystkim, rad wielce, że pozbywa się lęku tej ciemnej, nierozwiązanej zagadki, ale natomiast wstawała w nim uporczywa, niepokojąca ciekawość bliższego poznania samej Daisy.

Często myślał o niej, a jeszcze częściej, bo już wprost bezwiednie, szukał sposobności zobaczenia jej, nie pokazywała się jednak wcale.

Próbował rozmawiać o niej, ale i to mu się nie udało, nie miał z kim: Joe od samego seansu nie zjawiał się przy stole i wciąż go nie mógł zastać w mieszkaniu, a inni milczeli lub, co dziwniejsze, zbywali go nic nieznaczącymi półsłówkami… Widział po ich twarzach, że jakiś lęk ich krępuje, że wszyscy podczas rozmowy nieznacznie, ukradkowo spoglądają na Mahatmę i prędko, a trwożnie milkną.

Uderzyła go ta łączność niespodziana, ale nie umiał jej wytłumaczyć.

Tak przeszły mu całe trzy dni pytań bez odpowiedzi i rozmyślań błędnych, aż znużyło go to w końcu, zaprzestał pytać, nie mogąc jednak zaprzestać rozmyślać. Ale w cieniu tych myśli rozrastał się z wolna niepokój, jakby przeczuwanie przyszłych, niejasnych jeszcze, dalekich rzeczy nieznanych, ale już stających się w głębiach nadchodzącego jutra…

Dlatego też to spotkanie nieoczekiwane i tak dziwne rozżarzyło w nim tę dziwną, dręczącą tęsknotę.

Nie, to nie była tęsknota podobna tej, jaką uczuwał do Betsy, nie widząc jej dni parę, tęsknota miłosna za ukochaną; to było coś stokrotnie potężniejszego i zgoła niezwalczonego wolą ludzką, coś, jak tęskne i nieprzeparte ciążenie asteroid błądzących w nieskończonościach za słońcami lub jak nurt rzek niepowstrzymanie płynących do oceanów.

Jeszcze nie wiedział tego, a już ulegał tym prawom nieśmiertelnym.

Przebiegał szybko park, leciał niewidzialnymi ulicami, przez jakieś place zgubione w mgle, przez jakieś nierozeznane, pełne przytłumionej wrzawy zaułki, instynktem odnajdując drogę wśród coraz gęstszej ciemności, bo już teraz mgławicowo-obłoczne tumany przesuwały się jakąś twardą, czarniawą żółtością, bijącą strugami o ziemię, że przedzierał się przez gąszcz pierzastą niezliczonych pasem i włókien, jakby wskroś opadających wód, marznących w leniwym, a spienionym biegu…

Mieszkał jeszcze za Regent's Park, na długiej i cichej Avenue Road, ale tak przywalonej mgłami, tak utopionej w pienistych falach, że z niejakim trudem odszukał swój Boarding House.

Przebrał się pośpiesznie i poszedł do jadalni.

Wsunął się cicho na swoje miejsce i trwożnie powiódł oczami.

Miss Daisy nie było, krzesło jej stało puste.

Pokój był wielki, podłużny, wyłożony ciemnym drzewem, o potężnych belkowaniach, poczerniałych jakby od starości, przytłaczających swoim ciężarem posępnym, że mimo elektryczności płonącej w pęku złotawych storczyków, boleśnie splątanych i opadających od sufitu, mroczno było i niewymownie ponuro; długi stół w pośrodku skrzył się i połyskiwał zastawą, a nad białawo-martwym polem obrusa pochylało się kilkanaście głów, ledwie widnych na ciemnym tle ścian.

W rogu pokoju, od wejścia, ogromny komin sięgał aż do belek, kupa przepalonych głowni buchała niekiedy krwawym płomieniem, rozsypując rozdrgane, żywe brzaski na wytarty dywan, i żarzyła się, dogasając z wolna.

A na wprost wejścia całą ścianę szczytową zajmował olbrzymi witraż; w głębokim mroku poczerniałych purpur, ze zgaszonych fioletów, ze stopionych, przycichłych barw majaczyły jakieś twarde obrzeża szat, jakieś wyblakłe zarysy postaci, zatarte ruchy, to jakby zatopione w cieniach oczy, to rozpostarte dłonie tliły się złotawo, a przez wąskie drzwi z boku zaglądał blady, chory dzień i widać było szeroką, oszkloną galerię pełną wysmukłych palm i zielone, przyćmione mgłami gąszcze krzewów, spośród których wytryskiwał szemrzący pióropusz wody.

Jedli w głębokim milczeniu, służba przesuwała się cicho, bez szelestu, nikt nożem nie trącił o talerz, poruszył się zbyt swobodnie, a jeśli jakie słowo padło głośniejsze, wtedy wszystkie oczy podnosiły się naraz i biegły trwożnie pod witraż, gdzie siedział samotnie Mahatma Guru.

Milczenie zapadło jeszcze głębsze, tylko wodotrysk bełkotał monotonnie, a niekiedy jakiś krótki, gniewliwy pomruk rozlegał się z oranżerii.

Zenon jadł, nie patrząc, co mu podają, i nie wiedząc prawie, co mu chwilami obok siedząca gospodyni mówi, przytakiwał, śledząc bezwiednie ciche ruchy kotów bawiących się na jej kolanach i nasłuchując z drżeniem niecierpliwości najlżejszych szelestów od strony korytarza.

Puste krzesło miss Daisy stało na wprost niego, po drugiej stronie stołu, na poręczy wisiał czerwonawy szal indyjski, pocięty fantastycznymi czarnymi liniami jakichś zagmatwanych rysunków, często spoglądał na niego, ale jeszcze częściej wodził oczami po pokoju, jakby wyłupując każdą twarz z osobna ze zmroku i milczenia, nie spostrzegając nikogo.

— Dzień dobry, byłem przed chwilą u ciebie! — rzucił przez stół Mr Joe.

— Spóźniłem się nieco z powodu mgły…

— Widziałeś Betsy, jakże tam ciotki?

— Betsy widziałem, ale ciotek udało mi się dzisiaj nie spotkać.

— Byłeś u nas w domu?

— Nie, dopiero wieczorem pójdę; tam z wielką niecierpliwością czekają na ciebie, Betsy jest pełna obaw.

— Pójdę dzisiaj z tobą, chociaż nie bardzo mi pilno do nowej kłótni.

— Jak chcesz.

Ucichli, bo z oranżerii buchnął krótki, żałosny skowyt i ostry brzęk łańcuchów, koty się najeżyły groźnie, wyginając grzbiety, aż je Mrs Tracy ogarnęła strwożonymi ramionami.

— Bagh! — rozległ się rozkazujący głos Mahatmy.

Odpowiedział mu przeciągły, jękliwy i przytłumiony ryk, a w drzwiach oranżerii zamajaczył falisty zarys czarnej pantery, przesuwającej się niedosłyszalnie; zielonawe oczy i białe kły zamigotały przez mosiężne kraty kagańca, podniosła dumnie głowę, ale uderzona oczami Guru padła na brzuch i przypełzła do niego, nie śmiąc podnieść rozgorzałych ślepiów, bijąc się po bokach puszystym, długim ogonem; rzucił jej jakiś dźwięk, bo podniosła się leniwie, przeciągając się lubieżnie pod jego głaszczącą ręką, ziewnęła przeciągle i jęła cicho, czająco, bez najmniejszego szmeru, przesuwać się dokoła stołu jak czarny pełzający cień.

Tropiła jakieś ślady z trudem odnajdywane, węsząc w wielu miejscach, a znalazłszy się przy szalu miss Daisy, zaskomlała radośnie, skacząc na krzesło, i wsparta łapami o brzeg stołu, spojrzała w twarze siedzących, pobladłe nieco i zestraszone, mimo iż znano jej łagodność; zaledwie chwilę to trwało, bo Bagh zniżając z wolna głowę wpijała się strasznymi oczami w Zenona; nie poruszył się z miejsca, nie mógł, czuł się jak sparaliżowany, głowa mu nieco drgała, ale nie odwrócił źrenic od tych palących rozżarzonych karbunkułów, przesłoniętych szmaragdową mgłą, które zwężając się, świeciły coraz potężniej i wżerały się w niego jak ostre, szarpiące kły.

— Bagh! — Pantera drgnęła na ten głos, wyprężając czarny grzbiet w kabłąk, wspierała się przednimi łapami tak potężnie o stół, że dygotały jej wszystkie muskuły jak napięte strasznie i z trudem powstrzymywane sprężyny, stół również drżał od naporu i szczękały o siebie naczynia.

— Bagh! — krzyknął surowo Mahatma, pantera zwinęła się wtedy i jednym potężnym susem skoczyła mu do nóg…

Odetchnęli wszyscy, bo w martwym milczeniu oczekiwano, że stanie się coś strasznego, więc i ogromną ulgą przypatrywano się panterze, najspokojniej zjadającej olbrzymie kawały chleba z rąk Guru.

— Może się kiedyś stać niebezpieczna — zauważył ktoś.

— Bagh nikogo nie skrzywdzi, łagodniejsza jest niżli koty Mrs Tracy i mądrzejsza od wielu, wielu ludzi — objaśnił Mahatma łagodnie.

— Miałem to dziwne uczucie, że się rzuci na mnie — powiedział Zenon.

— Nie jest zbyt groźna, ma kaganiec przecież i spiłowane pazury.

— Tak, ale samą siłą skoku mogłaby zabić, zresztą dosyć już mam samego jej wzroku, straszny… — wstrząsnął się nerwowo.

— I dlaczego właśnie pana sobie wybrała?

— Być może dlatego, że siedzę naprzeciw krzesła jej pani, że byłem najbliżej, trudno przecież czymś innym tłumaczyć.

— A jednak musi być w tym coś innego, musi — upierał się siwy, o żółtej i pomarszczonej twarzy pan siedzący za gospodynią.

Zenon roześmiał się głośno, tak dziecinne wydało mu się to przypuszczenie i tak wprost zabawne.

— Ja twierdzę jednak, że w tym tkwi coś — zawołał uporczywie.

— Pewnie, jakaś tajemnica bytu, jakaś transcendentalna zagadka! — rzucił złośliwie i niechętnie.

— Wszystko jest tajemnicą i wszystko zagadką — wygłosił surowo.

— Czy miss Daisy była wcześniej na śniadaniu? — spytał Joe.

— Nie, wcale nie była, je u siebie — szeptała Mrs Tracy, tuląc do szerokich piersi wylękłe jeszcze i jakby półmartwe z przerażenia koty.

— Może słaba? — pytał, spostrzegając żywszy błysk w oczach Zenona.

— Zdrowa, tylko zajęta listami, dostała dzisiaj z Kalkuty całą pakę.

— Dużo osób było u Mr Guru?

— Cała procesja. Nikogo jednak nie przyjął, kazał tylko przez służącego oświadczyć, że on przyjechał do Europy oglądać i pytać, więc niechaj czekają na zapytanie — odpowiadała, zniżając głos.

— Tak, niechaj czekają, aż zapytam! — potwierdził niespodziewanie Guru.

— Odpowiedź dumna i zarozumiała — rzucił Zenon niechętnie.

— Ci, którzy wiedzą, nie rzucają słów na próżno i byle komu.

— Nikt nie ośmielił się twierdzić, że wie, nikt! — zawołał porywczo, dotknięty jego pobłażliwym uśmiechem i podniósł się z krzesła, za nim powstali wszyscy, przechodząc w milczeniu do sąsiedniego reading roomu.

— Panie, myślałem o panterze i dochodzę do wniosku, że…

— Ależ, panie, chociaż zawsze podziwiam jego głębokie wnioski, chętnie ich słuchając, ten właśnie nic mnie nie obchodzi, nic! — odpowiedział, z trudem powstrzymując zniecierpliwienie, że żółty pan spojrzał zdumiony i odszedł śpiesznie w drugi kąt pokoju, a Zenon tak był dziwnie podniecony, że rad by był nawet jakiejś sprzeczce, więc wprost wyzywająco spoglądał na Mahatmę, gdy ten, odprowadziwszy panterę do klatki, wchodził ostatni do pokoju, zasiadając przy środkowym, okrągłym stole, na którym już służba ustawiła herbatę.

Ale Mahatma nie patrzył na nikogo, zajęty piciem herbaty, część towarzystwa zasiadła obok niego, a reszta rozsypała się po wielkim pokoju, urządzonym z nadzwyczajną starannością, pełnym stolików do pisania, osłoniętych ekranami, głębokich foteli, biegunowych krzeseł, zacisznych kątów, oddzielonych parawanikami, i wykwintnych drobiazgów. Jasno było i cicho, gruby dywan tłumił kroki, zasłonięte ciężkimi kotarami okna nie przepuszczały odgłosów miasta, że tylko niekiedy brzękliwe drgania kandelabrów, stojących na kominku, mówiły, iż gdzieś niedaleko jest ulica i przejeżdżają powozy, a zielonawe ściany, rozjaśnione bukietami kwiatów, malowanych akwarelą, działały dziwnie uspokajająco.

Zenon usiadł z Joe przed kominkiem, wsparł nogi o kratę i błądził oczami po ognisku, nasłuchując jednak wciąż z uwagą.

— Wolałbym pić herbatę u ciebie w mieszkaniu.

— Zaczekajmy jeszcze chwilę, może przyjdzie — odparł odwracając głowę, bo służący mówił coś cicho do Mahatmy, który skinął głową.

Mrs Tracy krążyła po pokoju, rozlewając niekiedy herbatę w nadstawione filiżanki, jej trzy białe koty nieodstępnie chodziły za nią.

Rozmowy wlokły się leniwo, rwały się co chwila, nikomu się mówić nie chciało, senność czy użenie owładnęły wszystkimi. Jakaś wysoka, chuda pani siadła do fisharmonii stojącej w rogu, ale wziąwszy kilka taktów, odeszła znudzona.

Naraz Zenon pochylił się do Joego i szepnął drwiąco:

— Cóż to, nawet Mahatma dzisiaj nie naucza i nie wyklina nas i kultury naszej!

— Boże! Dałbym całe życie, dałbym mękę duszy najkrwawszą, żeby ten człowiek się mylił, żeby jego słowa nie były prawdą, prawdą trującą i gorzką jak życie — szeptał boleśnie Joe.

— Tak-że to bronisz swoich dziedzictw, Europejczyku?

— Rozszarpałbym je jak pantera, by tylko móc ze struchlałych wnętrzności wyrwać ich ducha trupiego i tchnąć w niego nowe, święte, prawdziwie człowiecze życie.

— I to mówi ten, który do niedawna sam roznosił śmierć i nienawiść…

— Ilem śmierci zadał, tyle razy dusza moja umarła w przekleństwie, więc niechaj po stokroć będą przeklęte dzieła wojny!

— Znam ten ton, znam; poprzez ludy i wieki płynie jak ptak żałosny, błądzący przez otchłanie zatwardziałości, niedostrzeżony przez nikogo i zbędny śmiertelnym, zbędny! — powtórzył z nagle wezbraną goryczą.

— Nie, nie, słyszał go Zoroaster, dostrzegli prorocy, ale dopiero w hinduskiej duszy usłał swoje gniazdo nieśmiertelne i tam — w dżunglach, żyje do dzisiaj i panuje litośnie.

— Więc idź, głoś pokutę za wczoraj i nowego jutra zmartwychwstanie — powiedział na wpół ironicznie, a wpół boleśnie Zenon.

— Wiem o tym, że ktoś powinien powstać i ponieść światu zbawcze słowo, powinien, nim utonie wszystek w zbrodni…

— Widzę, żeś się zaraził od Mahatmy świętą gorączką.

— Nie żartuj, jego bowiem mądrość była mi zwierciadłem, w którym po raz pierwszy zobaczyłem siebie w całej istotnej nagości, siebie i nas wszystkich, nas, panów świata, nas, wybranych i jedynych, nas, władne, głupie i oszalałe z pychy bydlęta, nikczemne stado dusz strupieszałych, hordę zbrodni zanurzoną w bagnisku hańby, niewolników Zła, czcicieli Przemocy, wyznawców Złota! — szeptał wyraźnie, prędko; palące, straszne słowa padały jak gromy, zabijały, rozdzierając duszę aż do dna przerażenia.

Zenon cofnął się nieco, uderzony jego wzrokiem, pełnym łez zakrzepłych z bólu, błyskawicznych lśnień i takiej mocy żalu, że poczuł, jako wszystkie nędze ludzkie uderzyły w tę duszę tkliwą i żebrzą ranami bólów o miłosierdzie, wołają wszystkimi jękami o litość, że wszystek świat mieści się w jego wątłej piersi, wzbiera tam, huczy i miota się orkanem wszechmiłości i głodnym wiecznie łaknieniem dobra. Odwrócił się jednak i powstał. Do pokoju wchodziła miss Daisy, skinieniem powitała wszystkich, siadając tuż przy Mahatmie i rozglądając się po pokoju.

Prawie upadł z powrotem na krzesło, nie odrywając już oczów od niej. Słowa Joego brzmiały mu jak dźwięki dalekie i nierozeznane; naraz, jakby się zapadł w błyskawicę, iż porażone olśnieniem oczy nie widziały już nic prócz światła jej bladej, cudownej twarzy, owianej wzburzoną wichurą włosów niby z miedzi przezłoconej, prócz jej oczów podobnych do ogromnych kul najgłębszego i najżywszego szafiru, uwięzłych w łuku brwi, przecinających ciemnym ostrzem całe czoło białe i wyniosłe.

— Zen! — szepnął mu do ucha Joe, oprzytomniony jego nagłą nieruchomością.

Nie odpowiedział, poszedł automatycznie do stołu, przysunął sobie krzesło, nalał herbaty i znowu oczy w niej utopił.

Ześliznęła się po jego twarzy zimnym jak ostrze szafirowe lśnieniem spojrzenia, rozmawiając z Mrs Tracy stojącą przy niej.

Słuchał uważnie, nie mogąc jednak skupić w sobie dźwięków i zrozumieć; był jakby w śnie autohipnotycznym, ani wiedząc, co się z nim stało, obecny, a zgoła przepadły w mgławicach nagłej niepamięci wszystkiego, że poruszył się w jakiejś próżni głuchej i ciemnej, uczepiony tylko jej oczów, reszta wypełzła z niego jak woda z rozbitego czerepu, była tylko koniecznością nieświadomą krążenia w orbicie Daisy, za jej zjawą ucieleśnioną.

Ale nikt nie spostrzegł jego stanu, bo zachowywał się normalnie, rozmawiał i odpowiadał, nie wiedząc o tym zupełnie, snadź odruchami przyzwyczajeń, zwykłym automatyzmem organów.

Przesiadł się bliżej Daisy, że owionął go zapach fiołków, jakich używała, a każdy szmer jej ruchów przejmował go dziwnym drżeniem.

Rozmowy zaczęły się ożywiać, nuda ustępowała z wolna; suchy i żółty pan spierał się bardzo gorąco z Joem, kilka pań przeniosło się spod ścian, obsiadając kominek, a kilku mężczyzn obstąpiło Joego, przysłuchując się sporowi, nawet Mahatma rozjaśnił twarz, jakby ze starej kości słoniowej uczynioną, gładził białą brodę i coraz częściej brał udział w rozmowie, tylko Mrs Tracy spacerowała wraz z kotami w dalszym ciągu, a Daisy, milcząc, przeglądała jakieś pismo.

— Widziałem panią na Trafalgar Square — ozwał się niespodziewanie Zenon, ale jakby to mówił nie on, tak obcy miał głos, poruszał ustami, ale twarz nie wyrażała nic, a spojrzenie było puste i również obce słowom.

— Przechodziłam tamtędy, ale w takiej mgle trudno było rozróżnić jakąkolwiek twarz — odpowiedziała, nie podnosząc głowy.

— Że pani nie zbłądziła, Londyn podczas mgły to otchłań, łatwo można się zgubić nawet tym, którzy go znają — mówił spokojnie, cicho prawie, ale to znowu był nie on, to były tylko te myśli, jakie w nim powstały po jej spotkaniu, które wypełzły z jakiejś ciemni zapomnianej, zaczęły się same wysnuwać, jako byty odrębne się stając, wionęły na świat dźwiękiem zupełnie mu obcym i treścią zgoła niezrozumianą.

— Chodziłam z dobrym przewodnikiem! — odparła po chwili, podnosząc z wolna głowę i spoglądając mu prosto w oczy tak strzelistym, przenikającym i potężnym spojrzeniem, że cofnął się jakby pod uderzeniem; ten błysk rozdarł w nim ciemności, rozświetlając budzącą błyskawicę na wskroś duszy odrętwiałej, że nagle powstał w sobie, wszystek żywego czucia i myśli pełny, spajając bezwiednie chwilę obecną z tamtą, przeżywaną przed kominkiem; ale to, co było później, runęło gromem w głąb nieznaną, rozpadło się w struchlały pył zapomnienia, nie wiedział wprost, że istniało.

Poczuł się dziwnie spokojny i rzeźwy, i sobą władnący, przysłuchiwał się chwilę rozmowie głośnej, patrzył na Mahatmę, który powstawał właśnie i szedł do Joego, a zniżając głos, mówił do Daisy:

— Wie pani, pantera o mało się na mnie nie rzuciła.

— Prawie nie do wiary, łagodna jak dziecko, chyba szukała mnie, stąd mogło się wydawać, że chce się rzucić.

— Siadła na pani szalu i tak straszliwie patrzyła, prężąc się do skoku, że gdyby nie rozkaz Guru na pewno rzuciłaby się na mnie.

— Przepraszam pana bardzo za chwilę przerażenia, bardzo.

— Ależ nie należy mi się przepraszanie, ponieważ zupełnie się nie bałem.

— Choćby i najkrótsza chwila obawy przyjemna nie jest.

— Niestety, nie miałem i takiej chwili. Upośledzony jestem po prostu, że nie rozumiem nawet u innych uczucia strachu, bo go nigdy nie doświadczałem.

— Nigdy? — pytała, ożywiając się nieco.

— Naturalnie, mam na myśli strach przed jakimikolwiek niebezpieczeństwami materialnymi, takich nie doznaję nigdy.

— A inne? — usta jej drgnęły, odsłaniając mur zębów białości olśniewającej, pierś jej się podniosła w szybkim, tłumionym wzburzeniu.

— A innych nie znam, więc i nie wiem dotąd o ich istnieniu.

— Muszą być… Istnieją na pewno… bywają takie, o jakich i sny nie dają wyobrażenia, najbardziej dręczące sny.

— Przypuszczam, że w zamętach dusz, w chorych mózgach mogą brać początek przerażające i straszliwe zjawy.

— Nie tylko tam ich źródło, mogą bowiem trwać przyczajone i obok nas, w świecie żywym, tylko że istniejącym daleko poza promieniem naszego materialnego widzenia, w polu drugiego wzroku.

Głos jej ścichł i zadrgał szeptem trwożnym, pochyliła głowę nad pismem, ale oczy błądziły zgaszone po pokoju.

Nie wrócili już do swobodnego tonu, próżno się starał o to, poruszał kwestie różne i przedmioty, usiłował nawet ironią wyrwać ją z tego milczącego osłupienia, odpowiadała niechętnie, a często niecierpliwie, nie spoglądając już na niego, nie widząc prawie, że dotknięty, obrażony niemal, powstał bez słowa. Przeszedł się po pokoju, ale tak niezręcznie, iż omal nie stratował kotów, dość chłodno przeprosił Mrs Tracy i podrażniony siadł do fisharmonii, błądząc palcami od niechcenia po klawiszach i rozmyślając o dziwnym zachowaniu się Daisy.

W głębi, obok kominka, stał Mahatma z Joem w grupie kilku mężczyzn; rozmawiali głośno i żywo, ale Zenon posłyszał tylko ostatnie zdanie Hindusa:

— Są tylko jedne prawa rządzące światem, prawa ducha nieśmiertelnego, reszta to pozór, omam lub zarozumiała, uczona głupota!

Nie słuchał już więcej, bo bezwiednie zadźwięczała mu pod palcami ta melodia, której nie mógł sobie przypomnieć, wychodząc z seansu i próżno ją chciał wyrwać z siebie przez całe trzy dni. Przyszła mu teraz sama, spłynęła w całości, była zdumiewająca w prostocie i w dziwnym, nigdy niesłyszanym rytmie, obca mu zupełnie w formie i w swej treści muzycznej. Grał ją uważnie, uczył się jej na pamięć, powtarzał, rozkoszując się jej groźną pięknością.

Zbudził się w nim artysta z taką siłą, że już nie słyszał otoczenia, porwany potęgą tej pieśni dzikiej, ognistej, a przesyconej tęsknicą; ale im głębiej wsłuchiwał się w te dźwięki, tym silniej wyrastały z nich przypomnienia jakieś blade i odległe słów gdzieś usłyszanych, jakiegoś głosu, który te słowa śpiewał, jakiegoś krajobrazu zarazem…

Miał to już pod czaszką, na ustach niemal, a nie mógł sobie przypomnieć.

— Potężny hymn jakby zbuntowanych aniołów, skąd go pan zna? — posłyszał za sobą cichy głos Daisy.

— Sam dobrze nie wiem! A pani jest znany?

— Tak, przypominam go sobie skądciś…

— To mi pani pomoże, bo jakieś słowa błądzą mi w pamięci, jakiś śpiew, który gdzieś słyszałem, a nie mogę sobie przypomnieć… i to gdzieś niedawno chyba… zdaje mi się chwilami, że to było tam, na seansie u Mr Joego, pamięta pani? — zapytał podstępnie, o co wprost pytać nie śmiał przedtem.

— Nie bywam na seansach u Mr Joego. — Głos jej zadźwięczał twardo.

— Jak to? Ależ widziałem tam panią, wszyscyśmy widzieli…

— Być może, ale nie byłam. — Gniewem rozbłysły jej oczy.

— Ja także nie kłamię — szepnął porywczo i dumnie.

— Wierzę… ale… — Spojrzała na Mahatmę i umilkła, odchodząc.

Nie grał już, wstrząśnięty jej słowami. Nie rozumiał powodu zaprzeczeń, widział ją tam przecież, widzieli wszyscy i wypiera się tego…

Powiedział Joemu, że czeka go w mieszkaniu i wychodził, skłoniwszy się dość sztywno przed Daisy; nie odkłoniła się, jakby go nie spostrzegając, siedziała ze ściągniętymi brwiami, szczelnie otulona w szal indyjski, chmurna jakaś, ponura i zagadkowa, odwrócił głowę od drzwi, łapiąc w przelocie jej oczy podnoszące się za nim, oczy pełne wilgotnych lśnień, zadumy i jakiejś targającej, niemej i pokornej prośby…