Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Powieść społeczno-obyczajowa amerykańskiego pisarza Francisa Scotta Fitzgeralda Wielki Gatsby należy do kanonu literatury światowej. Akcja powieści rozgrywa się w bogatej nowojorskiej dzielnicy Long Island w latach dwudziestych ubiegłego wieku. Kanwą, wokół której splatają się inne wątki powieści, jest skomplikowana i pełna intryg i dramatów miłość self-made mana, tytułowego Gatsby’ego, do należącej do tradycyjnych elit amerykańskich zamężnej Daisy Buchanan.
Powieść Fitzgeralda uważana jest za najdoskonalszy obraz literacki tak zwanych szalonych lat dwudziestych w Ameryce, czyli epoki jazzu, art deco, prosperity gospodarczej i upadku obyczajów, który rozpoczyna się w cywilizacji zachodniej w następstwie pierwszej wojny światowej.
Wielki Gatsby jest obowiązkową lekturą szkolną w Stanach Zjednoczonych, został wpisany przez Modern Library na drugim miejscu na listę stu najważniejszych powieści anglojęzycznych XX wieku, znajduje się na prestiżowej liście 100 książek XX wieku pisma „Le Monde”. Powieść była przedmiotem kilku inscenizacji filmowych, ostatniej z 2013 roku z Leonardem DiCaprio w roli Jay’a Gatsby’ego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 235
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rozdział 1
W czasach, kiedy byłem młodszy i bardziej wrażliwy, ojciec dał mi pewną radę, do której wracam myślami po dziś dzień.
– Ilekroć przyjdzie ci do głowy krytykowanie innych – powiedział mi wtedy – pamiętaj, że nie wszyscy ludzie na tym świecie mieli tak dobre warunki jak ty.
Nie powiedział nic ponadto, ale my zawsze potrafiliśmy się świetnie dogadywać w sposób nader powściągliwy i wiedziałem, że ta uwaga zawiera znacznie więcej niż to, co dało się usłyszeć. W rezultacie nabrałem skłonności, by nie ferować pochopnych sądów, który to zwyczaj zrobił ze mnie powiernika wielu ciekawych indywiduów, ale też dzięki niemu padałem ofiarą nie mniej licznych patentowanych nudziarzy. Umysły nienormalne bez trudu wykryją tę cechę u normalnej osoby i już nie popuszczą. Z tego też względu w college’u brano mnie niesprawiedliwie za dwulicowca, gdyż nieraz powierzali mi swoje sekretne problemy bliżej mi nieznani, niezrównoważeni goście. Większość z tych zwierzeń to był zbędny balast. Kiedy uświadamiałem sobie, że na horyzoncie majaczy jakieś intymne wyznanie, często udawałem sen, głębokie zainteresowanie czymś innym lub odpychającą obojętność – bowiem intymne przeżycia młodych ludzi, albo przynajmniej sposób, w jaki są werbalizowane, trącą zazwyczaj plagiatem, albo są zniekształcane przez autocenzurę. Powściągliwość w ferowaniu opinii to kwestia bezgranicznej nadziei. Nadal niekiedy dręczy mnie obawa, że coś tracę, gdy zapominam, jak to mój ojciec z wyższością sugerował, i ja z tą samą wyższością powtarzam, że poczucie fundamentalnej przyzwoitości jest przy narodzinach rozdzielane nierówno.
No i pochwaliwszy się w ten sposób własną tolerancją, muszę jednak przyznać, że ma ona swoje granice. Można opierać zasady na skale granitu lub na rozmokłym bagnie, ale po przejściu pewnego punktu nie ma różnicy, na czym się je opiera. Kiedy zeszłej jesieni wróciłem ze Wschodniego Wybrzeża, czułem, że chcę, żeby świat na stałe przywdział mundur i stał na baczność, strzegąc moralności. Miałem już dość szaleńczych eskapad oferujących wgląd w ludzkie serca. Jedynie do Gatsby’ego, człowieka, który dał tej książce jej tytuł, miałem inny stosunek. Gatsby reprezentował to wszystko, do czego żywię niekłamaną pogardę. Jeżeli na osobowość składa się nieprzerwana sekwencja efektywnych gestów, to wokół niego unosiła się aura wspaniałości, jakieś niezwykłe wyczulenie na to, co życie ma do zaoferowania, jak gdyby był czymś na kształt tych zmyślnych instrumentów, które rejestrują wstrząsy sejsmiczne odległe o dziesięć tysięcy mil. Przy czym ta jego wrażliwość to absolutnie nie była bezwolna podatność na wpływy, która pod nazwą „kreatywny temperament” urasta do rangi cnoty – to był nadzwyczajny dar nadziei, romantyczna gotowość, jakiej nigdy nie spotkałem u nikogo innego i prawdopodobnie nigdy już nie spotkam. Nie, Gatsby na koniec okazał się w porządku. Właśnie to, co gnębiło Gatsby’ego, ten odpychający kurz, jaki unosił się w ślad za jego marzeniami, sprawił, że na jakiś czas straciły dla mnie znaczenie daremne żale i ulotne radości bliźnich.
Moja rodzina należy od trzech pokoleń do prominentnych i zamożnych obywateli miasta na Środkowym Zachodzie.
Carrawayowie stanowią coś na kształt klanu ze swą własną tradycją, która wywodzi się od książąt Buccleuch1, ale rzeczywistym założycielem naszej linii był mój stryjeczny dziadek, który przybył tutaj w roku 1851, posłał swojego zastępcę na wojnę secesyjną i założył hurtownię artykułów żelaznych prowadzoną po dziś dzień przez mojego ojca.
Nie dane mi było poznać mojego stryjecznego dziadka, ale mówią, że jestem do niego podobny, o czym świadczyć ma dość drętwy portret, który wisi u ojca w biurze. Ukończyłem Yale2 w 1915 roku, dokładnie ćwierć wieku po moim ojcu, i nieco później brałem udział w owej spóźnionej migracji plemion germańskich znanej jako Wielka Wojna3. Tak bardzo przypadła mi do gustu nasza kontrofensywa, że po powrocie z wojny nie umiałem sobie znaleźć miejsca. Teraz Środkowy Zachód przestał jawić mi się jako przytulny pępek świata. Postrzegałem go obecnie jako obszarpany kraniec uniwersum. Postanowiłem więc wyjechać na Wschód i podkształcić się w handlu obligacjami. Wszyscy znajomi się tym parali, więc pomyślałem, że wyżyje z tego jeszcze jeden nieżonaty facet. Wszystkie ciocie i wujkowie mówili o tym, jakby chodziło o wybranie mi szkoły średniej, i w końcu mówili z poważnymi, niepewnymi minami: „W zasadzie taa-ak, czemu by nie?”. Ojciec zgodził się finansować mnie przez rok, no i wiosną 1922 roku, po parokrotnym przekładaniu terminu, wyjechałem na Wschód z zamiarem pozostania tam na stałe.
Na początek pojawił się problem znalezienia lokum w mieście, ale pora była akurat ciepła, a skoro przybyłem tu z krainy rozległych trawników i przyjaznych drzew, to gdy młody człowiek w biurze zasugerował, żebyśmy na spółkę wynajęli domek na przedmieściu, uznałem tę propozycję za świetny pomysł. Znalazł domek, boleśnie doświadczony przez pogodę tekturowy bungalow za osiemdziesiąt dolarów miesięcznie, ale w ostatniej chwili firma oddelegowała go do Waszyngtonu, więc udałem się za miasto sam. Miałem psa, to znaczy miałem go przez kilka dni, dopóki nie uciekł, starego dodge’a, i Finkę, która ścieliła mi łóżko, przygotowywała śniadanie i nad elektrycznym piecykiem mamrotała pod nosem fińskie mądrości.
Samotność trwała przez pierwszy dzień z kawałkiem, gdy z samego rana pewien gentleman, który pojawił się tutaj jeszcze później ode mnie, zatrzymał mnie na drodze.
– Jak mogę się dostać do wioski West Egg? – spytał bezradnie.
Powiedziałem mu. I gdy szedłem dalej, miałem już towarzystwo. Byłem przewodnikiem, tropicielem śladów, pionierskim osadnikiem. Najzwyczajniej w świecie przyznał mi przywilej przynależności do tych stron.
No i wraz z promieniami słońca, i bujnym wzrostem liści na drzewach – dosłownie jak na filmie w przyspieszonym tempie – nabrałem tego znanego mi już przeświadczenia, że z nadejściem lata na nowo zaczyna się życie.
Z jednej strony miałem tyle do czytania, a z drugiej tyle zdrowia można było przecież zaczerpnąć ze świeżego, ożywczego powietrza. Kupiłem dwanaście ksiąg na temat bankowości, kredytów i papierów wartościowych jako lokaty kapitału, które stały teraz u mnie na półce w czerwieni i złocie niczym nowe pieniądze z mennicy, obiecujące uchylić lśniących tajemnic, które znali jedynie Midas, Morgan i Mecenas4. Miałem też szczery zamiar przeczytać oprócz nich wiele innych książek. W college’u nie stroniłem od pióra – jednego roku napisałem całą serię nazbyt pompatycznych i niezbyt odkrywczych wstępniaków do „Yale News” – i teraz nadszedł czas, żeby znaleźć w moim życiu czas na podobne rzeczy, i raz jeszcze zostać najbardziej ograniczonym ze wszystkich specjalistów „fachowcem od wszystkiego”. To nie jest taki sobie paradoks, w końcu życie najlepiej obserwować przez jedno tylko okno.
1 Szkocki ród książęcy. Jego założycielem był James Scott, 1st Duke of Monmouth, który uzyskał tytuł książęcy 20 kwietnia 1663 roku. Korzenie rodu sięgają jednak średniowiecza, czasów Sir Richarda le Scotta (1240–1285).
2 W oryginale New Haven; wówczas było to równoznaczne z Uniwersytetem Yale, ale w 1920 roku na kampusie Yale powstał Uniwersytet New Haven.
3 Tak do czasu II wojny nazywano I wojnę światową (1914–1918).
4Gajusz Cilniusz Mecenas (70 r. p.n.e. – 8 r. p.n.e.) – rzymski polityk, doradca i przyjaciel Oktawiana Augusta, poeta i patron poetów, między innymi Wergiliusza, Horacego i Propercjusza. Jego nazwisko stało się nazwą protektora sztuki i nauki.