Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ponadczasowa opowieść o dojrzewaniu i przemianie.
Poruszająca powieść dziewiętnastowiecznego mistrza pióra, Charlesa Dickensa, która doczekała się blisko dwudziestu filmowych adaptacji.
Osierocony Pip mieszka z siostrą i jej mężem kowalem. Pewnego dnia chłopiec pomaga ukrywającemu się zbiegowi. Mijają lata, Pip pracuje jako czeladnik u swojego szwagra. Jest nieszczęśliwie zakochany w Estelli, pięknej dziewczynce, wychowywanej przez bogatą, zdziwaczałą starą pannę Havisham. Młodych ludzi dzieli jeden z najbardziej prozaicznych powodów – status majątkowy. Pewnego dnia okazuje się jednak, że życie Pipa może ulec diametralnej zmianie. Młodzieniec otrzymuje od anonimowego darczyńcy ogromną sumę pieniędzy. Jest jednak jeden warunek – Pip ma wyjechać do Londynu i podjąć edukację.
Jak Pip, chłopak z prowincji, poradzi sobie w wielkim mieście? Czy dowie się, kim jest jego dobroczyńca? I wreszcie – czy uczucie Pipa i Estelli doczeka się szczęśliwego finału?
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
TOM I
Rozdział I
Nazwisko ojca mego było Pirrip, na chrzcie zaś dano mi imię Filip. W swym dziecinnym języku połączyłem oba te imiona, które tym sposobem zlały się w krótsze i łatwiejsze Pip. I ja sam i wszyscy ludzie nazywali mnie Pipem.
To, że ojciec nazywał się Pirrip, stwierdzał napis na nagrobku, a także świadectwo mej siostry Joeowej Gargery, żony kowala. Nigdy nie widziałem ojca i matki, ani nawet ich portretów (żyli jeszcze przed wynalezieniem fotografii), pojęcie zaś o ich wyglądzie łączyło się w mej dziecinnej wyobraźni z nagrobkami. Kształt liter na nagrobku ojca nasunął mi dziwną myśl, że był to rosły, silny i smukły mężczyzna z czarnymi, wijącymi się włosami. Ze stylu zaś napisu na płycie matki po dziecinnemu wywnioskowałem, że matka moja była kobietą chorowitą, a twarz jej pokrywały wyrzuty. Pięć małych kamieni o formie romboidalnej, każdy na półtorej stopy długi, leżących rzędem za mogiłami rodziców i poświęconych pamięci pięciu mych braciszków, którzy rychło usunęli się od udziału w walce życiowej, wzbudzały we mnie dziwne przekonanie, które z uszanowaniem pielęgnowałem, że wszyscy rodzili się, leżąc na grzbiecie z rękami w kieszeniach od spodni i nie wyjmowali ich przez całe swe życie.
Żyliśmy w bagnistej okolicy, w pobliżu rzeki i o dwadzieścia mil1 od morza. Pierwsze silniejsze wrażenie odniosłem w życiu pamiętnego wilgotnego wieczora, kiedy po raz pierwszy zrozumiałem, że ponure, zarosłe pokrzywami miejsce było cmentarzem; że Filip Pirrip, należący do tej gminy i Georgina, żona jego, pomarli i są pochowani; że Aleksander, Bartłomiej, Abraham, Towit i Roger, dzieci wyżej wymienionych, pomarły również i zostały pogrzebane; że ponure pustynne miejsce poza cmentarzem, poprzecinane we wszystkich kierunkach kanałami, groblami, rowami, na którym gdzieniegdzie pasło się bydło, moczar; że kręta, połyskująca ołowiem smuga w dali, rzeka; że widniejąca na dalekim horyzoncie płaszczyzna, od której dmie wiatr, morze; a mała, drżąca ze strachu na widok tego wszystkiego i płacząca istota, Pip.
– Przestań beczeć! – krzyknął straszny głos i spoza mogiły w pobliżu kościelnego portyku wynurzył się jakiś człowiek. – Ciszej, mały diable, bo poderżnę ci gardło.
Był to straszny człowiek w grubym szarym ubraniu i z wielką, żelazną okową na nodze, bez kapelusza, w znoszonych chodakach, z głową okręconą w starą, brudną szmatę. Był on przemoknięty na wylot, obryzgany błotem, pokaleczony o kamienie, poparzony pokrzywą i pokłuty trzciną. Chromał i drżał na całym ciele, oczy jego błyszczały, a zęby szczękały. Schwycił mnie za kurtkę.
– Panie, nie podrzynaj mi gardła! – błagałem go ze strachem. – Zmiłuj się, nie czyń tego!
– Jak się nazywasz? – rzekł – żywo!
– Pip, panie.
– A dalej – mówił człowiek, nalegając. – No, mówże!
– Pip… Pip, panie!
– Pokaż, gdzie mieszkasz – rzekł. – Pokaż palcem!
Wskazałem stronę, gdzie leżała nasza wioska, nad brzegiem rzeki, w oddaleniu mili, lub nieco więcej od kościoła, otoczona olchami.
Człowiek popatrzył chwilę na mnie, następnie wywrócił mnie na dół głową i wypróżnił mi kieszenie. Nic w nich nie znalazł prócz kawałka chleba. Gdy kościół odzyskał poprzednie położenie… bo w chwili, gdy mnie schwycił za nogi i obrócił głową w dół, zdawało mi się, że szczyt jego znajduje się u mych stóp, kiedy kościół znalazł się w poprzednim położeniu, siedziałem na wysokim nagrobku i drżałem na całym ciele, póki jadł mój kawałek chleba.
– No, szczeniaku – rzekł, oblizując wargi – ale też masz pyski!
Tak, policzki moje były dość tłuste, choć w ogóle byłem na swój wiek mało rozwinięty.
– Niech mnie diabli wezmą, jeśli ich nie zjem – rzekł, groźnie poruszając głową – bo i dlaczego nie miałbym ich zjeść!
Poważnie wyraziłem nadzieję, że tego nie zrobi i jeszcze silniej schwyciłem płytę grobowca, na której mnie posadził, po części aby się na niej utrzymać, po części by stłumić łzy.
– Posłuchaj no! – rzekł człowiek. – Gdzie twoja matka?
– Tu, panie – odrzekłem.
Drgnął, odbiegł na kilka kroków, następnie stanął i zaczął patrzeć na mnie przez ramię.
– Oto tu, panie! – rzekłem trwożliwie. – Właśnie Georgina. To moja matka.
– O! – rzekł, wracając. – To znaczy, że twój ojciec wraz z twoją matką?
– Tak, panie! – odpowiedziałem. – On również podzielił jej los.
– Aha! – mruknął. – U kogoż mieszkasz?… Jeśli przypuścimy, że będziesz żył… jeszcze nic nie zdecydowałem co do tego.
– U siostry, panie!… U pani Joeowej Gargery… żony Joe Gargery’ego, kowala!
– Kowala?! – krzyknął i popatrzył na swą nogę.
Chmurnie spoglądał kilka razy na nogę, to na mnie, wreszcie podszedł do nagrobka, na którym siedziałem, schwycił mnie za obie ręce i trzymając za nie wygiął mnie w tył, jak mógł najwięcej, tak że oczy jego groźnie patrzyły na mnie z góry, a ja bezradnie spoglądałem nań z dołu.
– No, słuchaj! – rzekł. – Chodzi o to, czy mam cię zostawić przy życiu, czy nie? Wiesz, co to pilnik?
– Tak, panie!
– A wiesz, co to pokarm?
– Tak, panie!
Za każdym pytaniem przechylał mnie niżej i niżej, widocznie w tym celu, by przekonać mnie o mej bezradności i niebezpieczeństwie, w jakim się znajdowałem.
– Dostarczysz mi pilnik? – Przechylił mnie jeszcze niżej. – Przyniesiesz mi coś do zjedzenia? – Jeszcze mnie przegiął niżej. – A jeśli nie przyniesiesz, wyrwę twe serce i wątrobę! – Jeszcze nacisnął niżej.
Tak przestraszyłem się i tak mi się zakręciło w głowie, że z całych sił uczepiłem się go rękami i rzekłem:
– Nie byłbyś pan łaskaw postawić mnie głową do góry… może wówczas w głowie przestanie mi się kręcić i będę mógł lepiej słyszeć pana.
Zamiast odpowiedzi tak mną zakręcił, że zdawało mi się, jakby wraz ze mną kościół wywrócił koziołka. Następnie chwycił mnie za obie ręce, postawił na płycie grobowca i przemówił do mnie tymi strasznymi słowami:
– Jutro rano przyniesiesz mi pilnik i coś do zjedzenia. I to przyniesiesz tu na te stare okopy. Masz to zrobić i nikomu nigdy ani słowem, ani znakiem nie dasz poznać, żeś widział takiego człowieka, jak ja. Tylko wtedy zostaniesz przy życiu. Odważ się nie posłuchać mnie i zdradź się jakimś słówkiem, a natychmiast wyrwę ci serce i wątrobę i pożrę! Nie myśl, że jestem tu sam. Jest tu wraz ze mną jeden młodzieniec. W porównaniu z nim jestem prawdziwym aniołem. Słyszy każde słowo, jakie mówię do ciebie i wie doskonale, jak należy się rozprawić z takim malcem, jak ty i z jego sercem i wątrobą. Taki jak ty malec powinien unikać go. Choćbyś zamykał drzwi na klucz, choćbyś krył się w ciepłej pościeli, choćbyś otulał się w swą kołdrę, choćbyś myślał, że jesteś zupełnie bezpieczny, młody człowiek mimo to cicho, po cichutku przekradnie się do ciebie i uprowadzi cię z domu. Wiele, bardzo wiele trudu mnie kosztowało wstrzymanie tego człowieka, aby się nie rozprawił z tobą. Ach, jak trudno było zatrzymać go, by się nie rzucił na ciebie. Cóż powiesz na to?
Przyrzekłem mu, że przyniosę nazajutrz rano pilnik i trochę jedzenia, jeśli znajdę.
– Powiedz – „Niech mnie Bóg skarze, jeśli nie przyjdę!”.
Powtórzyłem te słowa, a on postawił mnie na ziemi.
– Uważaj! – mówił. – Pamiętaj, co masz zrobić i nie zapomnij o młodym człowieku. Idź teraz do domu!
– Dob… dobrej nocy, panie! – ledwo wyjąkałem.
– Oczywiście! – rzekł, obrzucając wzrokiem wilgotną, błotnistą okolicę. – Jednego tu tylko można sobie życzyć… by być żabą lub rybą.
Drżąc całym ciałem, schwycił się rękami, jakby w obawie, że się rozleci i utykając powlókł się do niskiego płotu kościelnego.
Patrzyłem na niego, kiedy przechodził wśród pokrzyw i kolących krzaków, które rosły po brzegach zielonego nasypu i zdawało mi się, że starannie omija mogiły, bojąc się, by z nich nie wysunęły się ręce martwych, nie schwyciły go za nogi i nie wciągnęły do siebie, do mogił.
Doszedłszy do kościelnego płotu, przelazł przezeń, jak człowiek, któremu nogi zdrętwiały i nie zginają się, zatrzymał się tu i spojrzał w moją stronę. Skoro tylko to spostrzegłem, puściłem się pędem do domu. Nie ustając w biegu, na jakimś zakręcie obejrzałem się w tył i widziałem, że idzie ku rzece, schwyciwszy się rękami jak poprzednio, z trudem przesuwając chorą nogę po ogromnych kamieniach, rozrzuconych tu i tam dla wygody pieszych na czas ulewnych deszczów i powodzi.
Moczar widniał na horyzoncie jakby długa ciemna smuga, kiedy znowu się zatrzymałem, by spojrzeć na niego, rzeka też wyglądała, jak smuga, ale nie tak już szeroka i czarna, niebo zaś poza nią, jak pasmo smug kolorowych, porozdzielanych ciemnymi. Na samym brzegu rzeczki ledwie mogłem rozróżnić dwa czerniejące przedmioty obok siebie; jednym z nich była wiecha, przy której lądowali rybacy; był to drąg, na szczycie którego zatknięto dnem do góry beczkę bez obręczy. Drugim przedmiotem była szubienica, a na niej resztki łańcuchów, na których niegdyś powieszono pirata. Człowiek szedł w stronę tej ostatniej; jakby sam był piratem, który zmartwychwstał i pojawił się tu, by go znowu powieszono. Myśl ta przestraszyła mnie i zdawało mi się, że krowy też popodnosiły łby i patrzyły za nimi, choć nie mogłem pojąć o czym w ogóle mogły myśleć. Oglądnąłem się dookoła, czy nie ma gdzie w pobliżu strasznego młodzieńca, ale nigdzie nie dojrzałem najmniejszych śladów jego obecności. Znowu mnie ogarnął strach i, nie zatrzymując się ani chwili, pobiegłem do domu.
Rozdział II
Siostra moja, pani Joeowa Gargery była o dwadzieścia lat starsza ode mnie i cieszyła się wielkim wzięciem u sąsiadów, dlatego że wychowywała mnie „twardą ręką”. Wiele razy wówczas próbowałem wyjaśnić znaczenie tego dziwnego wyrażenia, a wiedząc, jak ciężka i silna była jej ręka, i jak często kładła ją na swego męża i na mnie, doszedłem do przekonania, że taką ręką wychowuje nie tylko mnie, ale i Joe Gargery’ego.
Nie na dobroduszną wyglądała moja siostra i robiła takie na mnie wrażenie, jakby swą „ręką” wzięła za męża Joe Gargery’ego. Joe był bardzo pięknym mężczyzną, z jasnymi, wijącymi się włosami, spadającymi na twarz, z oczyma nieokreślonego błękitnego koloru, zlewającego się z białkami oczu. Był to nadzwyczaj uległy, dobroduszny, czuły i wesoły człowiek i dobry towarzysz, Herkules z wyglądu i ze słabości swego charakteru.
Siostra moja miała czarne włosy, czarne oczy i niezwykle czerwoną twarz; tak, że często przychodziło mi do głowy, czy zamiast mydła nie używa do mycia muszkatołowego kwiatu. Wzrostu wysokiego, koścista, nosiła zawsze gruby fartuch, związany z tyłu w dwie pętle, z czworoboczną zasłoną na piersi, całą nabitą igłami i szpilkami. Fartuch ten uważała za specjalną ze swej strony zasługę i wiecznie robiła wymówki Joe, że musiała go nosić. Nie wiem doprawdy, dlaczego go nosiła, ale jeżeli już musiała nosić, czemu nie zdejmowała go przez cały dzień.
Kuźnia Joe przylegała do naszego domu, zbudowanego z drewna, jak większość budynków naszej okolicy w tym czasie. Gdy przybiegłem z cmentarza, kuźnia była już zamknięta, a Joe siedział w kuchni. Joe i ja byliśmy współuczestnikami cierpień i żyliśmy z sobą w przyjaźni. Tym razem nie zdążyłem otworzyć drzwi i zajrzeć do kuchni, gdy po przyjacielsku rzekł mi:
– Pani Joeowa już ze dwadzieścia razy wychodziła cię szukać, Pip! Przed chwilą wyszła znowu.
– Tak?
– Tak, Pip – rzekł Joe – a co gorsza wzięła ze sobą „łaskotkę”.
Usłyszawszy niemiłą wiadomość, posunąłem się ku światłu i zacząłem kręcić jedyny guzik mej kurtki, póki się całkiem nie oderwał. „Łaskotką” nazywaliśmy trzcinę z cienkim końcem, która zmiękła od częstego stykania się z moim wierzchnim odzieniem.
– To siadała – mówił Joe – to zrywała się, chwytała za rózgę, rzucała się i miotała. Ot co wyprawiała – mówił, poprawiając pogrzebaczem w kominie. – Tak, Pip, rzucała się i miotała!
– A dawno wyszła, Joe?
Zawsze zwracałem się do niego, jak do starszego dziecka, albo do równego.
– Tak – odpowiedział, patrząc na zegarek – z pięć minut temu. Pip! Idzie!… Skryj się prędko przyjacielu za drzwi!… Tu, za ręcznik!
Usłuchałem go. Siostra żywo otworzyła drzwi i w tej chwili poczuła za nimi jakąś przeszkodę, od razu domyśliła się co to i puściła w ruch rózgę. W końcu pchnęła mnie na Joe, często służyłem jej za przedmiot do rzucania w małżeńskich nieporozumieniach, a Joe, zadowolony, że mógł mnie wesprzeć, wsunął mnie w zagłębienie kominka i zasłonił sobą.
– Gdzieś przepadał, smarkaczu? – rzekła, tupiąc nogą. – Mów mi zaraz, gdzieś przepadał? Cóż to? Ha? Chciałeś mnie zaniepokoić? Chciałeś mnie przestraszyć? Wyrzucę was wszystkich stąd, choćby było pięćdziesięciu Pipów i pięciuset Gargerych.
– Byłem tylko na cmentarzu – odpowiedziałem ze swego miejsca – płacząc i rozcierając sobie ciało.
– Na cmentarzu! – Gdyby mnie nie było, dawno byś już był na cmentarzu! Kto cię „własną ręką” wychował?
– Ty – odpowiedziałem.
– A jak to uczyniłam, rada bym wiedzieć?
– Nie wiem – wyjąkałem.
– Nie wiesz! A ja wiem, że już nigdy więcej tego nie uczynię. Śmiało mogę powiedzieć, że ani razu nie zdjęłam tego fartucha od czasu twego narodzenia. Dość mi, że jestem żoną kowala, jeszcze mam być twoją matką!
Smutno patrzyłem na ogień i różne myśli przelatywały mi przez głowę. Myślałem o zbiegu z żelazną okową na nodze, o tajemniczym młodym człowieku, o pilniku, o pożywieniu, o przygniatającym mnie strachu, pod wpływem którego gotowałem się okraść ludzi, co dali mi przytułek; zdawało mi się, że rozżarzone węgle w kominku z wyrzutem patrzą na mnie.
– Ach! – mówiła, stawiając trzcinkę na zwykłe miejsce. – Cmentarz… tak! O czym macie obaj mówić, jak nie o cmentarzu! (Żaden z nas ani słowa o cmentarzu nie wspomniał.) Czy wcześniej, czy później złożycie mnie na cmentarzu, złożycie!… Piękna z was będzie parka beze mnie, lepiej już o tym nie mówić.
Póki pani Joeowa krzątała się, przygotowując herbatę, Joe pilnie patrzył na mnie, jakby rozważał, jaka by z nas była para, gdyby wbrew oczekiwaniom spełniło się wyżej wspomniane zdarzenie. Siedział wciąż w jednakowej pozycji, gładząc prawą ręką swe włosy i bokobrody, śledząc uważnie oczyma wszystkie ruchy pani Joeowej, co czynił zwykle, gdy była w takim usposobieniu.
Siostra zawsze jednakowo przygotowywała nam chleb z masłem. Silnie przyciskała bochenek do swej sukni na piersi, wskutek czego wbijały się weń i szpilki i dostawały się z nim do naszych ust. Potem brała nożem masło (niezbyt wiele) i smarowała nim chleb po aptekarsku, jak plaster, posługując się przy tej czynności obiema stronami noża z nadzwyczajną zręcznością i wprawą, i kunsztownie zbierała masło z brzegów skórki. Wygładziwszy nożem powierzchnię masła, odkrawała grubą kromkę i, nie odejmując jej od bochenka, dzieliła na pół, po czym połowę podawała Joe a drugą mnie.
Tego dnia byłem głodny, lecz nie mogłem się zdecydować na zjedzenie swej porcji. Czułem, że powinienem zostawić cokolwiek w zapasie dla strasznego znajomego i jego wspólnika, okropnego młodego człowieka. Wiedziałem, jak porządnie prowadziła swe gospodarstwo pani Joeowa i sądziłem, że najstaranniejsze poszukiwania nie dostarczą mi nic, czym by się można było pożywić; dlatego zdecydowałem się ukryć swój kawałek chleba z masłem, przepuszczając go między spodniami a nogą.
Niełatwo, oj, jak niełatwo było to spełnić. Lżej by mi było zeskoczyć z dachu wysokiego domu lub nurkować w głębokiej wodzie. A jeszcze trudniej było uczynić to tak, by nie dojrzał Joe. Już wspomniałem, że żyliśmy w przyjaźni i mieliśmy zwyczaj wieczorami porównywać, kto z nas prędzej zje swą kromkę; milcząc też pokazywaliśmy ją sobie wzajemnie, jakby pobudzając jeden drugiego. I tym razem Joe parę razy pokazywał mi swój szybko zmniejszający się kawałek, dając mi znak, bym przystąpił do zwykłych wyścigów, za każdym jednak razem, ku swemu zadziwieniu widział, że siedzę, jak poprzednio, trzymając na jednym kolanie żółty kubek z herbatą, a na drugim nietknięty kawałek chleba z masłem. Wreszcie, tracąc nadzieję, zdecydowałem, że cokolwiek by się stało, muszę to uczynić i to w najprostszej formie, stosownie do okoliczności. Korzystając z chwili, gdy Joe, popatrzywszy na mnie, odwrócił się, wsunąłem chleb do spodni.
Joe widocznie rozstrojony tym, że straciłem apetyt, w zamyśleniu, bez żadnego zadowolenia, odgryzał kąsek za kąskiem. Wolniej niż zwykle żuł je, zatrzymując się chwilami, a potem łykał, jak pigułki. Miał zamiar odgryźć nowy kąsek i już pochylił na bok głowę, aby móc to łatwiej uczynić, gdy nagle wzrok jego padł na mnie i spostrzegł, że moja kromka chleba gdzieś znikła.
Tak był zdziwiony tym, co się stało, że z chlebem w ustach wytrzeszczył na mnie oczy, co oczywiście nie mogło ujść uwagi siostry.
– Co się stało? – zapytała, stawiając kubek na stół.
– Słuchaj no – mruczał do mnie Joe, kiwając głową z wyrzutem – Pip, przyjacielu! Biedy się dopytasz. Udławisz się… Przecież nie zdążyłeś go pogryźć!
– Cóż tam takiego się stało? – pytała siostra, jeszcze ostrzejszym tonem.
– Jeśli możesz odkaszlnąć Pip, zmiłuj się, uczyń to – mówił Joe, przechodząc stopniowo do obawy. – Sztuka sztuką, a zdrowie zdrowiem.
Siostra wreszcie straciła cierpliwość i, rzuciwszy się na Joe, dwa razy szarpnęła go za bokobrody i uderzyła nim o ścianę; siedziałem, nie ruszając się na miejscu, czując, że jestem winny tego, co się stało.
– No, teraz spodziewam się, że mi powiesz o co chodzi, ośle! – zawołała siostra, zadyszana z podniecenia.
Joe bezradnie spojrzał na nią, potem również bezradnie na mnie.
– Wiesz co, Pip – mówił uroczyście, trzymając ostatni kęs chleba w ustach, i to takim przyjacielskim tonem, jakbyśmy byli obaj równi. – Ale to połknąć taki niezwykły kęs!…
– Wszystko od razu połknął… tak?! – krzyknęła siostra.
– Wiesz, przyjacielu, robiłem i ja takie sztuki, gdy byłem w twoim wieku… i to dość często… z takimi samymi chłopcami… ale nigdy nie widziałem, aby ktokolwiek połykał takie kawały. I jak ty od tego nie zginąłeś!
Siostra moja, jak szalona, rzuciła się ku mnie, schwyciła za włosy i nic więcej nie rzekła, prócz tych strasznych słów:
– Chodź mi zaraz i pij lekarstwo!
Jakiś niegodziwy lekarz wprowadził w tym czasie w użycie dziegciową wodę, jako lekarstwo na wszystkie choroby, a pani Joeowa miała w swojej szafce znaczną ilość tego środka; wierzyła, że lecznicze jego właściwości odpowiadają zupełnie jego obrzydłemu smakowi. Leczniczy eliksir, jako środek wzmacniający, wiele już razy we mnie wlewano w takiej ilości, że czuć było ode mnie dziegciem, jakby od świeżo posmolonego parkanu. Tego wieczora doza, przeznaczona dla mnie, doszła największych rozmiarów; pani Joeowa wlała mi ją wprost z butelki, ściskając mą głowę pod ręką. Joe musiał wypić połowę dozy pod pozorem, że „źle mu się zrobiło”. Sądząc po sobie, mogę istotnie przyznać, że źle mi się robiło nie tylko przed przyjęciem lekarstwa, ale i po przyjęciu.
Nie ma nic przykrzejszego nad wyrzuty sumienia, które męczą dorosłego człowieka lub dziecko, zwłaszcza jeśli do nich przyłącza się jeszcze ciężkie brzemię, ukryte w spodniach; wówczas (mogę to stwierdzić własnym doświadczeniem) znoszą ludzie największą karę w świecie. Świadomość, że mam zamiar okraść panią Joeową (nigdy nie myślałem, że i Joe, ponieważ gospodarstwa nie uważałem za jego własność) połączona z koniecznością przytrzymywania chleba z masłem, gdy siedziałem, albo gdy musiałem przejść po coś przez kuchnię, doprowadzała mnie do rozpaczy. Gdy wiatr, wiejący od moczaru, wpadał do komina i podniecał płomień ogniska, zdało mi się, że słyszę skądś z zewnątrz głos człowieka z żelazną okową u nogi, mówiący, że nie myśli umrzeć z głodu do jutra i żądający, by mu natychmiast jeść dano. Potem myślałem nad tym, co będzie, jeśli młodzieniec, którego wstrzymywał z takim trudem, aby nie rzucił się na mnie, straci wreszcie cierpliwość, albo omyli się co do czasu i będzie się czuł w zupełnym prawie, nie czekając jutra, dobrać się do mego serca i wątroby? Jeśli to prawda, że włosy stają dęba, moje już z pewnością musiały się podnieść. A może to nigdy nikomu się nie przytrafiło?
Była wigilia Bożego Narodzenia i kazano mi mieszać pudding, przeznaczony na dzień jutrzejszy; mieszałem go akurat od siódmej do ósmej wieczorem. Spełniałem to z kulą u nogi (co zmuszało mnie do ciągłego myślenia o człowieku z żelazną okową) i wciąż czułem, jak chleb z masłem zsuwa się do kostki przy najmniejszem poruszeniu, co w końcu stało się nie do zniesienia. Na szczęście upatrzyłem dogodną chwilę i wśliznąłem się do swej izdebki na poddaszu.
– Cóż to! – zawołałem, siadając przy kominku, aby ogrzać się cokolwiek przed snem. – Strzelono z wielkiej armaty?… Słyszysz, Joe?
– A… – odpowiedział. – Znowu jakiś więzień zbiegł.
– Co to znaczy? – spytałem.
Pani Joeowa, która miała zwyczaj wszędzie wmieszać się ze swymi objaśnieniami, krzyknęła takim grubym głosem, jakim zwykle proponowała dozę dziegciowej wody.
– Uciekł! Uciekł!
Powiedziawszy to, zajęła się znów pończoszkową robotą, a ja korzystając z tego, spytałem szeptem Joe:
– Co to takiego więzień?
Joe założył swe wargi, jak się to czyni, gdy się mówi cicho, ale z całej odpowiedzi zrozumiałem tylko jedno słowo – „Pip”.
– Wczoraj wieczorem – mówił głośno – po zachodzie uciekł więzień! Strzelono, aby dać znać o ucieczce. Teraz widocznie uciekł drugi.
– Kto strzelał? – pytałem.
– Co za głupi malec! – wmieszała się siostra, ponuro patrząc na mnie spoza swej roboty. – Do wszystkiego się musi wtrącić ze swymi pytaniami. Nie dopytuj się, a nikt cię nie okłamie.
Pomyślałem, że źle czyni zapowiadając, że i ona by kłamała, gdybym do niej zwrócił się z pytaniem. Ale ona nigdy przy nikim nie liczyła się z wyrażeniami.
W tej chwili Joe jeszcze bardziej podniecił mą ciekawość, usiłując wymówić jakieś słowo. Nie zrozumiałem go!
– Pani Joeowo – rzekłem, zwracając się do niej, jakby do pierwszorzędnego źródła, chciałbym wiedzieć, jeśli się nie pogniewasz, skąd był ten wystrzał?
– Ach, ty nieboskie stworzenie! – krzyknęła siostra takim głosem, jakby powiedziała co innego, niż chciała. – Z pontonu!
– O! – zawołałem, patrząc na Joe. – Ponton!
Joe kaszlnął z odcieniem wyrzutu, jakby mówił:
– Mówiłem ci!
– A co to takiego ponton?
– No jakże wam się podoba ten malec?! – krzyknęła siostra, wskazując na mnie drutem i z niezadowoleniem kręcąc głową. – Odpowiedzieć mu na jedno pytanie, on cię zarzuci innymi. Pontony to więzienne okręty, które stoją tam, daleko za bagnem.
– Chciałbym wiedzieć, kogo tam sadzają i za co? – pytałem z rezygnacją.
Tego już było trochę za wiele dla pani Joeowej, zerwała się ze swego miejsca.
– Słuchaj, malcze! Nie na to wychowywałam cię „własnymi rękami”, abyś męczył ludzi swymi głupimi pytaniami! Wielka zasługa, nie ma co mówić! Każdy miałby prawo mnie ganić. Na pontony, widzisz, wyprawiają takich, którzy zabijają, kradną, wyrabiają fałszywe monety i szkodzą innym. Tacy ludzie zawsze zaczynają od tego, że męczą wszystkich pytaniami i dlatego precz, natychmiast idź spać!
Nigdy mi nie dawali świecy, gdy szedłem spać, to też drapałem się po schodach w zupełnej ciemności; w głowie mi szumiało i dzwoniło prawdopodobnie stąd, że pani Joeowa akcentowała ostatnie słowa akompaniamentem, który wykonywała na mej głowie z pomocą naparstka. Jeszcze większy strach owładnął mną na myśl, że jestem przeznaczony do pontonów. Widziałem obecnie jasno tę drogę przed sobą. Zacząłem od pytań, a oto przygotowywałem się okraść panią Joeową.
Od tego czasu, który pozostał daleko za mną, często myślałem, że ludzie mało rozumieją, do czego może doprowadzić dziecko strach. Nie chodzi o to, czy ważna jest jego przyczyna, chodzi o sam strach. Czułem śmiertelną obawę na myśl o młodzieńcu, pragnącym mego serca i wątroby; czułem śmiertelny strach na myśl o jego towarzyszu z żelazną okową; bałem się samego siebie z tego powodu, że dałem taką okropną obietnicę. A mimo to nie śmiałem spodziewać się pomocy ze strony swej wszechmogącej siostry, która zawsze, w każdym czasie gotowa była mnie odepchnąć. Z przerażeniem myślę o tym, na co mógłbym się odważyć dzięki strachowi.
Za każdym razem, gdy zasypiałem tej nocy, zdawało mi się we śnie, że silny prąd wody niesie mnie rzeką wprost na pontony i że w tej samej chwili, gdy przepływałem obok szubienicy, widmo pirata woła do mnie przez tubę, bym lepiej teraz nie płynął do brzegu, bo mnie powieszą, w przeciwnym razie zaś odłożą to na później. Bałem się usnąć, choć chciało mi się spać; wiedziałem, że muszę spełnić kradzież z pierwszym przebłyskiem dnia. Nocą nic nie mogłem uczynić, bo ogień wówczas jeszcze nie tak łatwo było wzniecić; musiałbym w tym celu wziąć hubkę i krzesiwo, a to wywołałoby hałas podobny do szczęku łańcucha tego pirata.
Gdy czarna, aksamitna zasłona nocy, widniejąca za moim oknem, obramowała się szarawym blaskiem, wyskoczyłem z pościeli i zszedłem po schodach. Najmniejszy trzask i szmer, gdy schodziłem po stopniach, zdawało się, mówiły: „Trzymaj złodzieja!”, lub „Wstawaj Joe!”. W spiżarni, gdzie przygotowano wiele zapasów, wedle zwyczaju, na nadchodzące święta, przestraszyłem się okropnie na widok wiszącego zająca, który, jak mi się zdawało, mrugnął do mnie, gdy byłem doń zwrócony. Nie miałem jednak czasu do sprawdzenia swych wrażeń, ani do rozmyślań i w ogóle na nic, musiałem korzystać z każdej chwili. Wziąłem kawał chleba i sera, pół garnka drobno usiekanego mięsa, zawiązałem to w kawałek płótna, wraz z wczorajszą kromką chleba z masłem, odlałem z kamiennego gąsiora trochę wódki do przygotowanej na to szklanej butelki, po czym dolałem do pełności do kamiennego gąsiora z konewki stojącej w kuchennej szafce, wziąłem prócz tego kość z trochą mięsa i piękny okrągły pieróg nadziany wieprzowiną. Mało już nie odszedłem bez tego pieroga, ale oglądając półki, czy nie ma tam czego odpowiedniego, zauważyłem okrągłe gliniane naczynie, zakryte z góry; zajrzawszy doń dostrzegłem pieróg i zaraz zabrałem go, w nadziei, że nie tak prędko może być potrzebny, a zatem nie od razu poznają brak jego.
W kuchni były drzwi łączące ją z kuźnią; otworzyłem je i wyszukałem pilnik między przyrządami Joe. Zamknąłem za sobą drzwi do kuźni, wyszedłem przez te, którymi wróciłem wczoraj z cmentarza, zamknąłem je i zacząłem biec ku moczarom.
Rozdział III
Ranek był chmurny i mglisty. Zewnętrzna strona mego maleńkiego okna była obsiana osiadłymi na niej kropelkami wilgoci, jakby jakiś leśny duch przepłakał nad nim całą noc i przez ten czas posługiwał się nim, jak chustką. Wszystko dookoła pokryte było wilgocią, błyszczącą na nagich płotach i wątłej trawie, podobną do grubej pajęczyny, wiążącej gałązki roślin. Ta sama kleista wilgoć pokrywała parkany i bramy, a z bagna podnosiła się tak gęsta mgła, że dotąd nie dojrzałem drewnianego palca, wskazującego drogę do naszej wioski, do której zresztą nikt nigdy nie zachodził. Gdy zaś spojrzałem nań i widziałem, jak mgła kropla za kroplą spadała w dół, wydał mi się widmem, wskazującym mi ponton.
Mgła gęstniała w miarę zbliżania się do moczaru, tak że teraz już nie ja biegłem do otaczających mnie przedmiotów, lecz one ku mnie. Zaniepokojone sumienie zwiększało jeszcze nieprzyjemność wycieczki. Wrota, napisy i rowy rwały się ku mnie przez mgłę i krzyczały: „Malec z czymś w rodzaju pieroga z wieprzowiną! Zatrzymajcie go!”. Zupełnie niespodzianie pojawiło się przede mną bydło z rozdętymi nozdrzami, z których buchała para. „Ej, ty, mały złodzieju!”. Czarny byk z białą plamą na szyi, która wydawała się memu winnemu sumieniu podobna do kołnierza pastora, uporczywie wpijał się we mnie oczami i z takim pełnym wyrzutu wyrazem poruszał głową, że nie mogłem wytrzymać i zawołałem: „Nie jestem nic winien, panie! Zrobiłem to nie dla siebie!”. W odpowiedzi na to schylił łeb, wypuścił z nozdrzy kłąb pary, zadarł ogon i, kopnąwszy tylnymi nogami, znikł w jednej chwili.
Cały ten czas szedłem ku rzece. Pomimo tego, że szybko posuwałem się naprzód, nie mogłem rozgrzać nóg; chłód i wilgoć tak ściśle je objęły, jak żelazna okowa nogę człowieka, do którego szedłem. Dobrze znałem drogę do okopów, bo często w niedzielę przychodziłem tu z Joe, który siedząc raz ze mną na starej armacie, mówił, że nieraz wyprawiać się tu będziemy, gdy zostanę jego uczniem. Tymczasem skutkiem gęstej mgły zszedłem w prawo z właściwej drogi i musiałem wracać w dół rzeki błotnistym wybrzeżem, pokrytym śliskimi kamieniami i wiechami, wskazującymi linię, do której dochodzi wylew rzeki. Dążąc naprzód z możliwą dla mnie szybkością, przebrnąłem rów w pobliżu okopów i chciałem już biec po nasypie z drugiej strony rowu, gdy nagle ujrzałem siedzącego człowieka. Zwrócony plecami ku mnie, ze złożonymi rękami i nisko pochylony naprzód, spał twardo.
Pomyślałem, że bardzo się ucieszy, gdy w tak niespodziewany sposób otrzyma śniadanie i dlatego ostrożnie podszedłem ku niemu i z lekka dotknąłem go w ramię. Szybko zerwał się na nogi i zobaczyłem nie wczorajszego, lecz jakiegoś innego człowieka.
Miał taką samą grubą szarą odzież, taką samą wielką żelazną okowę, także utykał i mówił chrapliwym głosem, drżał od chłodu i wszystko było podobne, jak u tamtego człowieka, z wyjątkiem twarzy i płaskiego z szerokim skrzydłem kapelusza na głowie. Wszystko to zmiarkowałem w jednej sekundzie. On zaś ze strasznym przekleństwem rzucił się ku mnie i chciał mnie uderzyć, ale nie trafił, pośliznął się, mało nie upadł i zaczął uciekać, potknął się jeszcze dwa, trzy razy i znikł we mgle.
Stanowczo jest to właśnie ten młody człowiek! – pomyślałem i serce me zabiło na tę myśl. Mogę dodać, że poczułbym też i ból w wątrobie, gdybym wiedział tylko, gdzie się ona znajduje.
Wkrótce potem byłem w okopach i zastałem wczorajszego skazańca, który w oczekiwaniu na mnie błąkał się tu i tam. Było mu widocznie bardzo zimno. Myślałem, że padnie na ziemię i umrze z zimna w mej obecności. Oczy jego płonęły żądzą jadła, i gdy mu podałem pilnik, z zimną krwią odłożył go na bok na trawę, a całą swą uwagę skupił na zawiniątku w mych rękach. Tym razem nie wykręcał mnie głową w dół, stał spokojnie i patrzył, jak wypróżniałem kieszenie.
– Co tam masz w butelce, mały? – zapytał.
– Wódkę.
Jadł już przyniesione drobno siekane mięso, wpychając je do ust, nie jak człowiek zaspokajający swój głód, lecz jak ten, co w pośpiechu pakuje swe rzeczy do walizki. Zatrzymał się tylko na chwilę, aby wypić kilka łyków wódki. Drżał całym ciałem i zdawało mi się, że odgryzie i połknie szyjkę butelki.
– Ma pan pewno febrę? – spytałem.
– To samo myślę, mój mały! – odpowiedział.
– Tu niezdrowe miejsce – rzekłem. – Pan leżał na ziemi, a tu mokro i łatwo się nabawić febry… lub reumatyzmu.
– Jeszcze zdążę zjeść śniadanie, zanim śmierć nastąpi – powiedział. – I będę jadł, choćby mnie potem mieli prowadzić na szubienicę. Nic to, ustanie ten dreszcz, ustanie… gotów jestem się z tobą założyć, malcze!
Chciwie łykał drobno siekane mięso, chleb, ser, pierogi z wieprzowiną bez wyboru, jedne za drugim, z trwogą spoglądając w mgłę otaczającą nas i od czasu do czasu przestając żuć, by nasłuchiwać. Każdy rzeczywisty i urojony odgłos, czy dźwięk żelaza na rzece, czy wrzask czegoś żyjącego na moczarze trwożyły go i wówczas pytał:
– Nie myślisz ty mnie, diable, oszukać? Nikogo nie sprowadziłeś ze sobą?
– Nie, panie! Nie!
– A policji nie zawiadomiłeś?
– Nie!
– No, dobrze – rzekł – wierzę ci. I to prawda! Na cóż by się przydał taki szczeniak, jak ty, gdyby w twych latach zamyślał pomagać innym do dręczenia na śmierć tak nieszczęśliwego stworzenia, jak ja.
Dziwnie zagrało mu w ustach przy tych ostatnich słowach, wytarł oczy podartym, grubym rękawem.
Było mi go bardzo żal, a widząc, jak stopniowo zabrał się do pieroga z wieprzowiną, rzekłem mu wreszcie:
– Bardzo jestem zadowolony, że pieróg panu smakuje.
– Co mówisz?
– Rad jestem, że pieróg panu smakuje.
– Dziękuję, mój mały! Tak, smakuje mi.
Często przyglądałem się, jak jadł pokarm nasz podwórzowy pies i znalazłem wiele podobieństwa w sposobie ich jedzenia. Podobnie jak pies z początku odgryzał kęsy, chwytał je i spiesznie, nie żując ich, połykał, oglądając się równocześnie na wszystkie strony, jakby w obawie, czy się kto nie pojawi i nie wyrwie mu pieroga. Znajdował się w ogóle w takim stanie, że z trudem mógł ocenić wartość pieroga, choć nikomu z pewnością nie pozwoliłby podzielić go z sobą bez wyszczerzenia zębów na nieproszonego gościa. Wtem zupełnie był podobny do psa.
– Boję się, że nic nie zostawi pan dla niego – nieśmiało zauważyłem po chwili milczenia, podczas którego namyślałem się, czy nie będzie niedelikatną z mej strony taka uwaga. – Więcej już nic w spiżarni nie zostało.
Tylko wiara w rzeczywistość wspomnianego faktu pobudziła mnie do zwrócenia się doń z tą uwagą.
– Zostawić dla niego? Dla kogo? – spytał, przestając gryźć skórkę pieroga.
– Dla młodego człowieka, o którym pan mówił… który ukrył się razem z panem.
– O… o! – krzyknął z czymś w rodzaju tłumionego śmiechu. – Jemu? Tak, tak! On obejdzie się i bez jedzenia; niczego nie potrzebuje.
– Zdawało mi się, że głodny – odrzekłem.
Przestał jeść i spojrzał na mnie z największym zdziwieniem, a zarazem z niedowierzaniem.
– Wydawało ci się? Kiedy?
– Teraz właśnie.
– Gdzie?
– Ot tam! – rzekłem. – Siedział i spał, a ja myślałem, że to pan.
Schwycił mnie za kurtkę i tak spojrzał na mnie, że przestraszyłem się, czy nie wróciła mu poprzednia chęć poderżnięcia mi gardła.
– Był ubrany tak, jak pan, tylko z kapeluszem na głowie – mówiłem, drżąc ze strachu – i… i… – chciałem delikatnie to wyrazić – i miał te same powody życzyć sobie pilnika. Słyszał pan dziś w nocy wystrzał?
– Tak, prawda – rzekł do siebie – zdaje się, strzelali.
– Dziwne, że nie jest pan pewien tego – odpowiedziałem. – Myśmy słyszeli w domu… a przecież do nas dalej, a i drzwi były zamknięte.
– Widzisz – rzekł – gdy człek musi włóczyć się po tym bagnie z pustą głową i pustym żołądkiem, gdy ginie z zimna i głodu, całą noc nic więcej nie słyszy prócz wystrzałów i krzyków, które go prześladują. Widzi żołnierzy w czerwonych mundurach z pochodniami w rękach… widzi, jak coraz ciaśniej i ciaśniej otaczają go kołem. Słyszy, jak wywołują jego numer i wołają po imieniu, jak szczękają ich muszkiety i rozlega się komenda: „Pal!”. – Wycelowali i… nic! Nie jedną ich partię, niech ich diabli wezmą, widziałem dziś w nocy, ale setki… Raz, dwa! Raz, dwa! A co wystrzałów!… Widziałem, jak drżała mgła i nie przestała drżeć nawet z przebłyskiem dnia… Ale co do tego człowieka – dotychczas mówił, jakby zupełnie zapomniał o mej obecności – nie zauważyłeś u niego czegoś charakterystycznego?
– Całą twarz miał w siniakach – rzekłem, starając się przypomnieć go sobie.
– Czy nie tutaj? – zawołał, uderzając się z całej siły w lewy policzek dłonią.
– Tak, tutaj!
– Gdzież on? – pytał, chowając resztki jedzenia pod szarą kurtkę. – Wskaż mi, w którą stronę poszedł. Wyśledzę go nie gorzej od tresowanego psa. Niech licho weźmie okowę z mej nogi. Daj no tu pilnik, mój mały!
Wskazałem mu kierunek, w którym pobiegł ów człowiek, a on przez chwilę patrzył uważnie w tę stronę. Po czym osunął się na nędzną trawę i z wściekłością zaczął piłować swą okowę, zapominając widocznie o mej obecności, a całą uwagę kierując wyłącznie na swą nogę; była na niej krwawiąca rana, a tak nieostrożnie się z nogą obchodził, że można było sądzić, iż jest równie nieczuła, jak pilnik. Widząc, z jaką bezwzględnością obchodzi się ze swą własną nogą, znowu się przestraszyłem i poczułem, że jestem trochę za daleko od domu. Powiedziałem mu, że już czas na mnie i muszę odejść, nie spojrzał nawet, sądziłem więc, że lepiej będzie jak najprędzej oddalić się od niego. Po kilku minutach odwróciłem się i ujrzałem, że siedzi, pochyliwszy głowę nad kolanem i z wściekłością piłuje, osypując przekleństwami kajdany i nogę. Ostatni odgłos, jaki usłyszałem, gdy mgła zakryła go przed mymi oczami, gdy się zatrzymałem, był zgrzyt pilnika.
Rozdział IV
Byłem pewny, że zastanę w kuchni policjanta, który się zjawi, by mnie aresztować. Ale nie zobaczyłem go, a nawet nie wykryła się spełniona przeze mnie kradzież. Pani Joeowa krzątała się, przygotowując wszystko do zbliżającego się przyjęcia, a Joe siedział na stopniach za drzwiami, aby nie wpaść przypadkiem na koszyk ze śmieciem. Zawsze go los prześladował i Joe najczęściej cierpiał odeń wówczas, gdy siostra z największą troskliwością krzątała się, sprzątając we wszystkich kątach.
– Gdzieś przepadał, diable?
Odpowiedziałem, że poszedłem posłuchać kolęd.
– No, to dobrze! – odrzekła. – Można się było po tobie czegoś gorszego spodziewać.
Nie należy w to wątpić, pomyślałem.
– Gdybym nie była żoną kowala i związaną z domem niewolnicą, która nigdy nie zdejmuje tego fartucha, także bym z przyjemnością posłuchała kolęd. Bardzo lubię kolędy, może dlatego, że nigdy nie mogę ich słyszeć.
Joe ośmielał się wejść do kuchni dopiero po wyniesieniu kosza ze śmieciami. Za każdym razem, gdy pani Joeowa patrzyła na niego, lewą stroną ręki gładził się po nosie z dobrodusznym, łagodnym wyrazem; ale skoro tylko odwróciła się, krzyżował oba wskazujące palce, co było naszym umówionym znakiem w tych razach, gdy siostra była nie w humorze. Ten zaś stan, prawdę mówiąc, był jej stanem normalnym tak, że ja i on całymi tygodniami, bywało, krzyżowaliśmy palce i przypominaliśmy sobą grobowce rycerzy ze złożonymi na krzyż nogami.
Dziś przygotowywano u nas wspaniały obiad, składający się z szynki, jarzyny i dwóch pulard. Pieróg z mięsem był gotów już wczoraj (główny powód, że nie użyto doń drobno usiekanego mięsa), a pudding piekł się na ogniu. Skutkiem świątecznych przygotowań śniadanie nasze nie było wykwintne.
Nakrajała nam siostra tyle kawałków chleba, jakby miała nakarmić nie jednego dorosłego człowieka i dziecko, lecz cały pułk i to po forsownym marszu; chleb zapijaliśmy mlekiem, rozrobionym wodą z dzbanka. Pani Joeowa tymczasem założyła czyste firanki, zmieniła stare nakrycie na kominku na nowe z kwiatami, po czym oczyściła pokój bawialny i zdjęła z mebli pokrycie, które zdejmowano zwyczajnie tylko raz do roku; pokrowce osłaniały także i cztery małe gliniane pudelki z czarnymi noskami i koszyczkami kwiatów w pyskach, stojące na kamiennej podstawie, a podobne do siebie, jak krople wody. Pani Joeowa była skrzętną gospodynią i umiała porządek uczynić mniej miłym i przyjemnym niż nieład. Systematyczność, podobnie jak i pobożność, ludzie często fałszywie pojmują.
Siostra była tak zajęta w tym dniu, że nie mogła iść do kościoła: poszliśmy więc we dwójkę z Joe. W zwyczajnym ubraniu przedstawiał on charakterystyczny typ pięknego i doskonale zbudowanego kowala, ale świąteczna odzież zmieniała go w prawdziwe straszydło. Wszystko leżało na nim niedbale i zdawało się uszyte zupełnie nie dla niego. Gdy przy dźwiękach wesołych dzwonów świątecznych wyszedł ze swego pokoju w paradnym ubraniu, wyglądał jak istne wcielenie nieszczęścia. Co do mnie, siostra wyobraziła sobie widocznie, że jestem młodym przestępcą, którego w chwili urodzenia wziął z rąk akuszerki policjant i oddał jej, by postępowała z nim, jak na to zasługuje każdy burzyciel prawa. Postępowano ze mną tak, jak gdybym sam postarał się o to, aby pojawić się na świecie, na przekór zasadom rozsądku, religii, obyczajności i wszystkim dążeniom swych najlepszych przyjaciół. A także i wówczas, gdy krawiec miał robić mi ubranie, polecono mu, aby uszył je tak, bym się w nim nie mógł swobodnie poruszać.
Jestem pewny, że wspólna nasza wyprawa do kościoła stanowiła dla wszystkich współczujących ludzi wzruszający widok. Ale to, co raziło mnie w mym stroju, było niczym w porównaniu do mych duchowych tortur. Strach na widok Joeowej, zmierzającej do spiżarni, był równie silny, jak wyrzuty sumienia, nękające mnie za to, co zrobiłem; ciężar przestępnej tajemnicy był tak wielki, że już myślałem o tym, czy nie lepiej wyjawić go w kościele, co może by mnie uchroniło od zemsty młodego człowieka. Oto w chwili, gdy zacznie się spowiedź, a pastor powie: „Kto z was ma coś na sumieniu, niech wyjawi”, wstanę i poproszę o pozwolenie przejścia do zakrystii. Byłem pewien, że tym wystąpieniem zwrócę uwagę całego zboru, ale było to Boże Narodzenie, nie Wielkanoc, i spowiedzi nie było.
Na obiad do nas przyjść mieli pan Wopsle – kościelny, pan Hubble – kołodziej, pani Hubble – jego żona, wuj Joe Pumblechook – zamożny handlarz zbożem. Obiad wyznaczono na pół do drugiej. Kiedyśmy wrócili do domu, stół był już nakryty, pani Joeowa ubrana, obiad gotów i drzwi wejściowe otwarte dla oczekiwanych gości; wszystko przybrało szatę uroczystą. A o kradzieży jak przedtem ani słowa.
Czas mijał, nie przynosząc ulgi mym uczuciom, aż wreszcie zebrali się goście. Pan Wopsle odznaczał się wielkim rzymskim nosem, wysokim, błyszczącym czołem i grubym basem, którym się bardzo szczycił; nasi znajomi mówili, że dać mu tylko swobodę, to przekrzyczy pastora. Sam zaś mawiał zwykle, że gdyby posada pastora była dostępna dla każdego w myśl konkurencji, byłby już z pewnością utorował sobie drogę, ale ponieważ nie jest dostępna, musi zadowalać się stanowiskiem kościelnego. „Amen” wywodził przeraźliwym głosem, a gdy zaczynał czytać psalm, zawsze oglądał się na obecnych, jakby mówił do nich:
– Słyszeliście właśnie mego przyjaciela, teraz zaś bądźcie łaskawi wyrazić sąd swój o mym głosie.
Otwierałem drzwi gościom: Najpierw panu Wopsle’owi, potem państwu Hubble’owi, a wreszcie wujowi Pumblechookowi.
Raz na zawsze i pod grozą kary zabroniono mi nazywać go wujem.
– Pani Joeowo – rzekł wuj Pumblechook, tłusty, chory na astmę człowiek, z wielkimi, jak u ryby, ustami, z zamglonymi oczami i włosami piaskowego koloru, sterczącymi do góry; wygląd jego był taki, jakby dopiero co udławił się i w tym stanie tu przyszedł. – Pani Joeowo, zamiast życzeń świątecznych przyniosłem pani… przyniosłem pani butelkę xeresu i… przyniosłem pani butelkę portweinu.
W każde Boże Narodzenie pojawiał się tak samo, powtarzał te same słowa i przynosił takie same butelki wina. Za każdym razem odpowiadała mu Joeowa tymi samymi słowami:
– O, wu-ju Pum-ble-chook! Jak to pięknie.
– Nie jest to niczym w porównaniu z zasługami pani. A teraz, czy wszyscy zdrowi? Jak się masz półpensie? (To do mnie).
W podobnych razach jedliśmy obiad zazwyczaj w kuchni, potem przechodziliśmy do gościnnego pokoju i jedliśmy tam orzechy, pomarańcze i jabłka, co można było porównać ze zmienianiem przez Joe ubrania zwykłego na odświętne. Siostra moja była tym razem niezwykle wesoła; w ogóle w niczyim towarzystwie nie czuła się tak zadowolona, jak w towarzystwie pani Hubble, która, o ile pamiętam, była małą figurką z ostrymi rysami twarzy w sukni błękitnoniebieskiego koloru; zachowywała się po dziecinnemu, dlatego że gdy wychodziła za mąż za pana Hubble’a – nie wiem jak dawno – była znacznie od niego młodsza. Pan Hubble był silnym, o szerokich barkach mężczyzną o zapachu wiórów, z niezwykle szeroko rozstawionymi nogami; w dzieciństwie, gdy szedłem naprzeciw niego, zawsze o parę wiorst przed sobą widziałem między jego nogami leżącą za nim okolicę.
Wobec gości czułem się nieswojo nawet wówczas, gdy jeszcze nie popełniłem kradzieży w spiżarni.
I obecnie było mi nieprzyjemnie, nie dlatego, że siedziałem w samym rogu stołu, który gniótł mi piersi, nie dlatego, że Pumblechook trącał mnie łokciem w oko, nie dlatego, że nie pozwolono mi się odzywać (bo i sam tego nie chciałem), nie dlatego, że mi dawano do ogryzania tylko kości z kury i podejrzane kąski wieprzowiny, którymi świnia pewno nie chlubiła się w czasie swego życia. Nie! Nie miałem o to pretensji, ale żeby mnie tylko nie prześladowano. Oni jednak nie pozostawili mnie w spokoju. Widocznie, wszelkimi siłami starali się według swego zwyczaju skierować na mnie rozmowę i czymkolwiek mnie dotknąć. Byłem dla nich małym byczkiem na hiszpańskiej arenie, w którego wbijali swe duchowe piki.
Zaczęło się to od chwili podania obiadu. Pan Wopsle przeczytał modlitwę, deklamując ją, jakby na scenie; o ile sobie przypominam, wyglądała ona na wizję z Hamleta lub Ryszarda III; modlitwę swą zakończył słowami, że wszyscy powinniśmy być wdzięcznymi, w odpowiedzi na to siostra ostro popatrzyła na mnie i rzekła cichym, ale pełnym wyrzutu głosem:
– Słyszałeś? Wdzięcznymi.
– Ty zaś szczególnie, chłopcze, powinieneś być wdzięcznym dla tych, którzy cię wychowali swymi „rękami” – rzekł pan Pumblechook.
Pani Hubble pokręciła głową i, patrząc na mnie z takim wyrazem, jakby ze mnie nic nigdy porządnego być nie mogło, rzekła:
– Ach, młodzi nigdy nie bywają wdzięczni.
Tajemnicze znaczenie słów tych nie było zrozumiałe dla całego towarzystwa, dopóki go nie rozjaśnił pan Hubble, mówiąc:
– Dlatego, że młodzież już z natury jest bez charakteru.
Wszyscy mruknęli: „słusznie”, i każdy z osobna spojrzał na mnie.
Wpływ i znaczenie Joe zmniejszyły się jeszcze bardziej w obecności tej kompanii. Ale zawsze tak, czy owak, starał się uspokoić i osłonić mnie; jak zwykle podczas obiadu tak i w tym wypadku, wlał mi do talerza prawie pół kwaterki sosu.
W połowie obiadu pan Wopsle przystąpił do surowej krytyki dzisiejszego kazania i znowu wspomniał o tym, że gdyby kościelna kariera była dla wszystkich otwarta, pokazałby im, jak się powinno mówić kazanie. Otrzymawszy kilka potwierdzających znaków od swych słuchaczy, wyraził zapatrywanie, że na dziś był wybrany zupełnie nieodpowiedni temat do kazania, czego nigdy wybaczyć nie może szczególnie wobec tego, że spotykamy na każdym kroku tyle żywotnych kwestii.
– Całkiem słusznie! – dodał pan Pumblechook. – Trafiłeś pan w samo sedno! Tematów wiele dla tych, którzy umieją posypać im soli na ogon. Tego właśnie im potrzeba. Taki człowiek nie potrzebuje szukać tematów do kazań, ma je zawsze w zapasie w swej solniczce – Pan Pumblechook ciągnął dalej po krótkiej rozwadze. – Popatrzcie na tę szynkę. Czyż to nie temat?! Chcecie znaleźć temat, spojrzyjcie na szynkę!
– Istotnie! Ileż to morałów można zaczerpnąć z tego dla młodzieży – rzekł pan Wopsle; od razu zrozumiałem, że myśli o mnie.
– Słuchaj dobrze – rzekła mi surowo siostra, a Joe dolał mi sosu na talerz.
– Świnia – ciągnął pan Wopsle grubym głosem, wskazując widelcem na moją zaczerwienioną twarz, jakbym nie miał chrześcijańskiego imienia – Świnia zawsze była towarzyszem syna marnotrawnego. Obżarstwo świń jest wadą, przed którą zawsze przestrzegają młodzież. (Myślałem, czy by nie zastosować tego do tych, którzy wychwalają soczystą i tłustą szynkę). Co wstrętne jest u świni, jeszcze wstrętniejsze u chłopca.
– Albo u dziewczynki – dodał pan Hubble.
– Rozumie się, że i u dziewczynki, panie Hubble – odparł z rozdrażnieniem pan Wopsle – ale tu nie ma dziewczynki.
– W każdym razie – rzekł pan Pumblechook – nigdy nie powinieneś zapominać o tym, że masz być wdzięczny. Jeśli byś się urodził prosiakiem…
– On i był zawsze prosiakiem! – dorzuciła moja siostra.
Joe znów dolał mi sosu.
– Mówię o rzeczywistym, czworonogim prosięciu – odpowiedział pan Pumblechook. – Gdybyś się urodził takim prosięciem, czyż byłbyś tutaj? Nie…
– Chyba w takiej postaci – wtrącił pan Wopsle, wskazując głową półmisek.
– Nie o tym chciałem mówić – ciągnął pan Pumblechook, nie lubiący, gdy mu przerywano. – Chciałem powiedzieć, że nie siedziałbyś w towarzystwie ludzi starszych i lepszych, nie korzystałbyś z ich rozmów i nie rozkoszowałbyś się tym. Czyż mógłbyś się cieszyć tym wszystkim? Nie! I jakiż byłby twój los? – zwrócił się znów do mnie. – Sprzedaliby cię, jako rzecz wartościową, za pewną ilość szylingów na targu, a rzeźnik Dunstable podszedłby ku tobie, kiedy byś leżał na słomie, niczego nie podejrzewając, schwyciłby cię pod lewą łopatką a prawą odrzuciłby połę swego kaftana, aby wygodniej mu było wydostać składany nóż, a potem wypuściłby z ciebie wszystką krew, a z nią twe życie. Nie wychowywaliby cię wówczas „rękami”… o nie, bratku, nie!
Joe znów dolał mi podwójną porcję sosu, ale bałem się już jeść.
– Dużo kłopotu, myślę, sprawił pani? – rzekła pani Hubble ze współczuciem do siostry.
– Kłopotu? – odrzekła tym samym tonem siostra. – Kłopotu?
Po czym zaczęła szczegółowo wyliczać, ile to razy cierpiała z mego powodu, wiele bezsennych nocy spędziła, wiele razy spadałem z wysokich miejsc, wiele razy wpadałem w niskie, wiele razy sam się skaleczyłem, wiele razy życzyła sobie, bym umarł, a ja zawsze wykręcałem się od śmierci.
Zdaje mi się, że Rzymianie męczyli się wzajemnie swymi długimi nosami; czyż nie dlatego byli oni tak niespokojnego, popędliwego usposobienia? Jakkolwiek było, rzymski nos pana Wopsle’a pozbawiał mnie bezustannie spokoju i nieraz, gdy siostra opowiadała o mych postępkach, gotów byłem tak złapać go za nos, aby zawył na całe gardło. Ale wszystko, co przecierpiałem dotąd, niczym było w porównaniu z tym, czego doświadczyłem, gdy po opowiadaniu siostry nastąpiła przerwa, podczas której każdy uważał za swój obowiązek spojrzeć na mnie z niechęcią i wstrętem.
– Tak – rzekł pan Pumblechook, starając się zwrócić uwagę ogółu na ten temat, od którego zboczyliśmy – szynka to doskonała rzecz! Nieprawdaż?
– Czy wuj nie zechce trochę wódki? – spytała siostra.
O, nieba! Zaczyna się…! Spróbuje jej, powie, że słaba i przepadłem! Silnie schwyciłem za nogę stołu i czekałem rozstrzygnięcia swego losu.
Siostra poszła po gliniany gąsiorek, przyniosła go i nalała wódki jednemu tylko panu Pumblechookowi. Ale wstrętny człowiek nie wypił jej od razu; chciał delektować się swą szklanką… podniósł, spojrzał pod światło i znów postawił, przedłużając tym moją mękę. Tymczasem państwo Joe zaczęli sprzątać resztki ze stołu i przygotowywać miejsce dla pieroga i puddingu.
Nie mogłem oderwać oczu od Pumblechooka. Trzymając się silnie rękami i nogami nogi od stołu ujrzałem, jak postukawszy palcem w szklankę, podniósł ją, uśmiechnął się, odchylił głowę w tył i wypił od razu wszystką wódkę. W tej chwili, ku nadzwyczajnemu zdziwieniu obecnych, zerwał się na nogi, zaczął biegać po izbie, dysząc od spazmatycznego kaszlu, wreszcie wybiegł za drzwi. Przez okno widać było, jak pluł i charkał, czyniąc najobrzydliwsze miny i rzucając się, jak szalony.
Jeszcze silniej schwyciłem za stół, gdy państwo Joe podbiegli do niego. Nie wiedziałem, jak się to stało, nie myślałem go truć. Wtedy dopiero zmniejszył się trochę ogarniający mnie przestrach, gdy ujrzałem, że wraca; przesunął niezadowolonym wzrokiem po całym towarzystwie, rzucił się na krzesło i krzyknął:
– Dziegieć!
To znaczy, że dolałem dziegciowej wody! Wiedziałem teraz, że będzie mu wciąż gorzej i gorzej. Stół pod naciskiem mych drżących rąk podniósł się, jak przy prawdziwym medium.
– Dziegieć! – ze zdziwieniem zawołała siostra. – Skąd mógł się wziąć dziegieć?
Ale wuj Pumblechook zawołał, że nie chce słyszeć o tym słowie, ani mówić o nim; machnął wspaniałomyślnie ręką i zażądał dżinu z wodą. Siostra, która ku wielkiej mej trwodze, zaczęła się już namyślać, pospieszyła przynieść mu dżinu, gorącej wody, cukru i skórki cytrynowej i zajęła się przygotowaniem ponczu. Na razie byłem ocalony. Trzymałem wciąż nogę stołu i ściskałem ją teraz z uczuciem wdzięczności.
Z wolna uspokoiłem się do tego stopnia, że puściłem nogę i zająłem się jedzeniem puddingu. Pan Pumblechook poweselał pod dodatnim wpływem ponczu. Już miałem nadzieję, że dzień minie spokojnie, gdy siostra moja rzekła Joe:
– Podaj czyste talerze… chłodne.
Chwyciłem znów za nogę stołu i przycisnąłem ją do siebie tak, jakby była towarzyszem mego dzieciństwa i przyjacielem mej duszy. Przewidywałem, co się stanie i czułem, że zginę.
– Obecnie poproszę was o spróbowanie – siostra zwróciła się do swych gości z nadzwyczajną grzecznością, na jaką tylko mogła się zdobyć – poproszę o spróbowanie doskonałego i wspaniałego prezentu wuja Pumblechooka.
Spróbować! Próżne ich nadzieje co do popróbowania!
– Idzie tu – rzekła moja siostra, wstając ze swego miejsca – o pieróg z wieprzowiną.
Całe towarzystwo obsypało ją komplementami. Wuj Pumblechook, przekonany o tym, że prócz pochwał nic innego nie może go spotkać, pospieszył dodać:
– O, bądź pani spokojna, oddamy pierogowi co mu się należy, a nikt z nas nie ma nic przeciw temu, by go spróbować po kawałku.
Siostra poszła po pieróg. Słyszałem, jak przeszła do spiżarni. Widziałem, jak pan Pumblechook zamierzał się swym nożem. Zrozumiałem po rozdętych nozdrzach rzymskiego nosa, jak ożywił się apetyt pana Wopsle’a. Usłyszałem uwagę pana Hubble’a, że „Kąsek pachnącego pieroga z wieprzowiną można zjeść po każdym wspaniałym obiedzie i nie przyniesie to szkody”, a potem słowa Joe: „I tobie, Pip, dadzą kawałek”. Nie mogę jednak na pewno powiedzieć, czy rzeczywiście krzyknąłem ze strachu, czy mi się to tylko zdawało. Czułem, że jest to ponad moje siły i że muszę uciec… Puściłem nogę stołu i rzuciłem się ku drzwiom.
Nie zdążyłem jednak dobiec do nich, gdy natknąłem się na oddział żołnierzy, uzbrojonych w muszkiety. Jeden z nich, potrząsając ku mnie parą kajdanów, rzekł:
– Otóż i my! No, gdzież tu kowal?
Rozdział V
W chwili pojawienia się żołnierzy, uderzających kolbami nabitych muszkietów o próg naszego domu, wszyscy w strasznym zamieszaniu zerwali się od stołu. Pani Joeowa, która właśnie wróciła do kuchni z pustymi rękami, zatrzymała się ze zdziwieniem, zaledwie zdążywszy wydać żałosny okrzyk:
– Boże miłosierny! Co się stało z pierogiem?…
Sierżant i ja byliśmy w kuchni, gdy pani Joeowa osłupiała ze zdziwienia. Wówczas odzyskałem już cokolwiek przytomności. Sierżant pierwszy zapytał mnie przy bramie, a teraz stał, rozglądając się dokoła i trzymał w prawej ręce kajdany, lewą zaś oparł na mym ramieniu.
– Wybaczcie państwo – rzekł – ale już w drzwiach oznajmiłem temu pięknemu młodzieńcowi, że przychodzę tu w imieniu króla i chciałbym się widzieć z kowalem.
– Bądź pan łaskaw oznajmić nam, dlaczego chcesz się z nim widzieć? – spytała siostra.
– Pani – odpowiedział grzecznie sierżant – gdybym mówił od siebie, rzekłbym że uważam za zaszczyt i specjalną przyjemność zaznajomienie się z tak wspaniałą damą, jak pani, ale mówię w imieniu króla i dlatego odpowiadam, że mam do kowala interes.
Wszystkim podobała się taka grzeczność ze strony sierżanta, a pan Pumblechook zawołał:
– Bardzo pięknie!
– Widzisz pan, panie kowalu – mówił sierżant, który zdążył spostrzec Joe – jest taka sprawa… Trzeba poprawić zamek u tych kajdanów a i połączenia słabe, tymczasem koniecznie musimy ich użyć. Nie może pan ich obejrzeć?
Joe obejrzał je i rzekł, że do tego musi rozniecić ogień w kuźni, na co zejdzie nie mniej od dwóch godzin.
– Tylko tyle? A więc bądź pan łaskaw zabrać się do dzieła! – rzekł sierżant. – To służba dla jego wysokości. Każdy z mych ludzi może panu pomóc, chętnie zajmą się tym.
Zawołał swych ludzi i wszyscy, jeden po drugim weszli do kuchni, ustawili swe muszkiety w kącie i stanęli wokoło, jak to czynią żołnierze. Jeden z nich stał ze skrzyżowanymi rękami, drugi przeciągał się, inny poprawiał manierkę lub naboje, inny otwierał drzwi, by splunąć, z trudem zwracając szyję, ściśniętą wysokim kołnierzykiem.
Wszystko to widziałem, nie uświadamiałem sobie jednak, że ich widzę, tak dalece męczyły mnie różne obawy. Skoro tylko poznałem, że kajdany te nie są przygotowane dla mnie i że pieróg, dzięki niespodzianemu pojawieniu się wojska, usunął się na dalszy plan, zacząłem powoli przychodzić do siebie.
– Może mi pan powie, która godzina? – rzekł sierżant, zwracając się do pana Pumblechooka, jakby do człowieka, który jeden tylko pojmuje wartość czasu.
– Dopiero pół do trzeciej.
– Nie tak to źle, jak myślałem – rzekł sierżant – nawet choćby przyszło tu przesiedzieć dwie godziny, nie będzie jeszcze późno. Jak daleko stąd moczary? Myślę, że nie więcej nad milę?
– Akurat mila.
– Doskonale! Otoczymy ich przed zmierzchem. Kazano mi to uczynić zaraz po zmierzchu. Zdążymy więc.
– Więźniowie, panie sierżancie? – spytał pan Wopsle.
– Tak – odpowiedział tenże. – Aż dwóch. Na pewno wiemy, że ukrywają się wśród moczarów i że do nocy jeszcze nie ruszą się z miejsca. Czy nie widział kto z państwa tej dziczy?
Wszyscy prócz mnie powiedzieli, że nie; a mnie nikt o to nie pytał.
– Cóż – rzekł sierżant. – Wpadną w pułapkę prędzej, niż myślą. No, kowalu! Jeśliście gotowi, to pełnijcie służbę jego wysokości.
Joe zdjął z siebie surdut, kamizelkę i kołnierz. Jeden z żołnierzy odsunął drewniane zastawy, drugi rozniecił ogień, trzeci chwycił za miech, inni stali wokół pieca, w którym wkrótce zapłonął ogień. Joe schwycił młot i podszedł do kowadła, my zaś patrzyliśmy, jak kuje.
Zainteresowanie się przyszłą obławą pochłonęło nie tylko uwagę towarzystwa, ale przerwało gniew siostry. Nalała żołnierzom piwa z beczułki, sierżantowi zaproponowała kieliszek wódki. Na to Pumblechook ostro zwrócił jej uwagę:
– Daj mu, pani, wina. Ręczę, że nie ma w nim dziegciu.
Sierżant podziękował mu i rzekł, że woli pić bez dziegciu i dlatego prosi o wino, jeśli jej wszystko jedno. Kiedy mu podano wino, wypił najpierw za zdrowie jego wysokości i złożył życzenia; wino przełknął głośno i cmoknął wargami.
– Co pan powiesz? Jakie wino?
– Wiesz pan, co powiem – odpowiedział – podejrzewam, że pan go dostarczyłeś.
Pumblechook zaśmiał się i rzekł:
– Aj, aj! A czemuż to?
– Dlatego – odpowiedział sierżant, klepiąc go po ramieniu – że pan, według mnie, jesteś człowiekiem znającym się na wartości rzeczy.
– Tak pan sądzi? – rzekł Pumblechook z uśmiechem zadowolenia. – Może jeszcze kieliszek?
– Wraz z panem? Pozwól się pan ze sobą trącić! – rzekł sierżant. – Brzegiem mego kieliszka o podstawkę pańskiego… i nóżką pańskiego o brzeg mego… Raz, dwa! Najpiękniejsza muzyka, dźwięk kieliszków. Zdrowie pańskie! Daj wam Boże żyć tysiąc lat i tak rozumieć się zawsze na rzeczach, jak teraz.
Sierżant znowu wypił wino i przygotowywał się, widocznie, do następnego kieliszka. Zauważyłem, że Pumblechook przejął się uczuciem gościnności i zapomniał o tym, że przyniósł to wino w prezencie. Wziął z rąk pani Joeowej butelkę i serdecznie wszystkich częstował. I mnie także troszkę się dostało. Tak się rozochocił, że otworzył i drugą butelkę i z taką samą serdecznością podejmował nią obecnych.
Stałem wraz z innymi przy ognisku, widziałem, jak wesoło zapijali i myślałem sobie, za jaką to doskonałą przyprawę posłużył im do obiadu mój nieszczęśliwy, zbiegły przyjaciel, ukrywający się na moczarach. Nie byliby z pewnością w tak dobrym usposobieniu, gdyby nie pozyskali niespodzianie tej wesołej wiadomości. Wszyscy już z nadzwyczajnym pragnieniem oczekiwali ujęcia „dwóch nicponiów”, dla których sapały miechy, gorzał żywym płomieniem ogień, z komina buchał dym, stękał i hukał Joe, groźnie przy każdym podnieceniu ognia migały na ścianach cienie, trzaskały i rozsypywały się iskry, a mnie zdawało się, że nawet zmierzch, mając na względzie biednych zbiegów, opuszczał się na ziemię wcześniej niż zwykle.
Joe kończył pracę, równocześnie uspakajało się wycie ognia i szum miechów. Włożywszy surdut Joe nie wiadomo skąd nabrał odwagi i zaproponował, aby który z nas poszedł z żołnierzami, by się przekonać, jak się udała obława. Pan Pumblechook i pan Hubble oświadczyli, że przenoszą fajkę i towarzystwo dam, natomiast pan Wopsle rzekł, że poszedłby, gdyby Joe mu towarzyszył. Joe zapewnił, że pójdzie z nim chętnie i weźmie mnie ze sobą, o ile żona pozwoli. Sądzę, że za nic nie puściłaby nas, gdyby nie była podniecona jej ciekawość i nie chciała jak najprędzej wiedzieć, czym się to wszystko skończy. Dlatego to powiedziała:
– Tylko, proszę cię, nie myśl, że jeśli przyniesiesz malca z poranioną wystrzałami głową, będę się troszczyła o jego leczenie.
Sierżant dworsko pożegnał się z damami i po przyjacielsku rozstał się z Pumblechookiem; wątpię, czyby był tak czuły na zasługi tego dżentelmena w bardziej suchych okolicznościach, niż obecne. Żołnierze wzięli broń i uszykowali się. Panu Wopsle’owi, Joe i mnie zwrócono uwagę, żebyśmy się trzymali poza wszystkimi i nie mówili ani słowa, gdy dojdziemy do bagien. Gdyśmy już wyszli z domu i skierowali do miejsca przeznaczenia, szepnąłem Joe do ucha:
– Spodziewam się, że ich nie znajdziemy.
– Dałbym całego szylinga, gdyby im się udało ukryć!
Ze wsi nikt nie przyłączył się do nas, dlatego że było zimno i pochmurno, droga błotnista i śliska, ściemniało się, a w mieszkaniach było tak ciepło i jasno, że nikt nie miał ochoty opuszczać domu. Kilku ludzi ukazało się w oświeconych oknach, popatrzyło z ciekawością na nas, nikt jednak z nich nie podążył. Przeszliśmy obok słupa z ręką wskazującą i skierowaliśmy się prosto na cmentarz. Tu zatrzymaliśmy się na dany przez sierżanta znak i dwaj lub trzej żołnierze okrążyli ścieżkami groby, przeszukali kaplicę, ale nikogo nie znaleźli. Potem przeszliśmy bocznymi drzwiami cmentarza i udaliśmy się wprost na moczary. Otoczyła nas zwiana wschodnim wiatrem mgła. Joe wziął mnie na plecy.
Gdyśmy dostali się na otwarte pustynne miejsce, gdzie przed ośmioma lub dziewięcioma godzinami widziałem obu nieszczęśliwych, przemknęła mi przez głowę przykra myśl, czy nie posądzi mnie mój więzień, że to ja go wydałem żołnierzom? Badał mnie, czy go nie oszukam i rzekł, że byłbym wstrętnym psiakiem, gdybym zamierzał przyłączyć się do obławy na niego. Może pomyśli, że jestem oszustem i wstrętnym psiakiem, który go wydał podstępnie?
Próżną rzeczą było teraz zadawać sobie podobne pytania. Byłem tu, na plecach Joe, który ze mną przeskakiwał doły, jak wojskowy koń i wciąż przestrzegał pana Wopsle’a, aby trzymał się blisko nas i nie padł na swój rzymski nos. Żołnierze szli przed nami, wyciągnięci w długą linię, w pewnym oddaleniu jeden od drugiego. Szliśmy tą samą drogą, którą ja niedawno przebywałem i z której zboczyłem z powodu mgły. Mgła się jeszcze nie podniosła, a może już wiatr ją rozwiał, tak że przy czerwonawym blasku zachodzącego słońca były zupełnie widoczne wiechy, szubienica, wał okopów i przeciwległy brzeg rzeki, choć wszystko to było zasnute ponurą, szarawą oponą.
Z bijącym ze strachu sercem, tłukącym się o szerokie plecy kowala, oglądałem się dokoła, czy nie ma gdzieś śladów obecności więźniów. Niczego nie widziałem i nie słyszałem. Pan Wopsle straszył mnie z początku swym sapaniem i ciężkim oddechem, później jednak przywykłem do tych dźwięków i mógłbym już je odróżnić od kroków więźniów. Przestraszyłem się nagle, gdyż mi się zdawało, że słyszę zgrzyt pilnika, okazało się, że było to tylko dzwonienie owcy, która przestała jeść i uważnie patrzyła na nas. Bydło, stojące tyłem do wiatru i deszczu, ze złością spoglądało na nas, jakbyśmy byli sprawcami niepogody. Ale prócz dzwoneczków, poruszeń stada i lekkiego szelestu trawy oświeconej bladym jaśnieniem zamierającego dnia, nic nie naruszało otaczającej nas ciszy.
Żołnierze szli w kierunku starych okopów, my zaś postępowaliśmy za nimi w pewnym oddaleniu, gdy nagle wszyscy stanęliśmy. Na skrzydłach wiatru i ulewy doleciał nas nieoczekiwany krzyk. Po chwili znów się powtórzył. Był głośny i przeciągły, a dolatywał ze wschodu. Sądząc po rozmaitości dźwięków, można było zmiarkować, że krzyczy nie jeden człowiek, lecz dwóch lub więcej.
Sierżant i stojący obok niego szeptem coś ze sobą mówili, gdyśmy do nich podeszli. Sierżant, człowiek bardzo rezolutny, polecił, aby nikt na krzyki nie odpowiadał i dodał, że obecnie należy podwoić szybkość marszu. Skręciliśmy w prawo (to jest na wschód), a Joe biegł teraz tak, że ledwo zdołałem się na jego plecach utrzymać.
Nazywał to nie biegiem, lecz lotem – jedyna uwaga zrobiona przez niego w tym czasie. Przebiegaliśmy z pagórka na pagórek, przełaziliśmy przez płoty, brnęliśmy przez rowy, przeciskaliśmy przez zarośla, nie zwracając uwagi na to, kto i gdzie pędził. Im bardziej zbliżaliśmy się do tego miejsca, skąd dochodził krzyk, tym wyraźniejsze się okazywało, że krzyczy nie jeden człowiek, lecz więcej. Czasami, gdy krzyk milknął, żołnierze stawali. Gdy znów się podnosił, prędzej niż poprzednio biegli naprzód, a my za nimi. Gdyśmy już byli blisko, tak, że mogliśmy odróżnić krzyki, słyszeliśmy wołania:
– Rżną! – a potem drugie – Przestępcy! Zbiegi! Prędko! Tu zbiegli skazańcy! – Po czym głosy głuszyły się walką, a po chwili odzywały się jeszcze donośniej. Żołnierze pędzili, jak szaleni naprzód, a za nimi my z Joe.
Sierżant przybiegł pierwszy na miejsce, skąd rozchodził się odgłos walki, a za nim dwaj jego żołnierze. Mieli już odciągnięte kurki, gdyśmy do nich dotarli.
– Oto oni obaj! – krzyczał sierżant, schodząc do rowu. – Poddajcie się, bydlęta!
Na wszystkie strony bryzgała woda i błoto, rozlegały się straszne przekleństwa, sypały się uderzenia, gdy pozostali żołnierze pospieszyli pomóc sierżantowi do wyniesienia obu: mego znajomego zbiega najpierw, a potem drugiego. Obaj byli pokrwawieni i okryci błotem, miotali obelgi i chcieli się rzucić na siebie. Od razu obu poznałem.
– Zapamiętajcie sobie – rzekł mój więzień, ocierając krew z twarzy poszarpanymi rękawami i strzepując z palców wyrwane włosy – że ja go złapałem! Ja go wydałem! Zapamiętajcie to sobie!
– Nie ma o czym rozprawiać! – rzekł sierżant. – Nic na tym nie zyskasz, kochanku, obu was złapano. Kajdany!
– Nie chcę żadnego zysku… więcej nad to, co mi się udało spełnić, nie pragnę – odpowiedział mój więzień ze złym uśmiechem. – Złapałem go! On wie to dobrze… no a z nim siebie.
Drugi więzień był blady jak śmierć i obecnie miał sińce nie tylko z lewej strony twarzy, ale cały był pobity i poraniony. Dyszał i milczał do tej pory, aż ich skuto każdego osobno; ledwo stał, opierając się na ramieniu żołnierza.
– Zapamiętaj sobie, panie sierżancie… że chciał mnie zabić – były jego pierwsze słowa.
– Chciałem go zabić? – rzekł mój skazaniec z pogardą. – Starałem się go zabić i nie uczyniłem tego! Schwytałem go i wydałem… ot co zrobiłem! Nie tylko przeszkodziłem mu uciec z moczaru, ale jeszcze doprowadziłem go tu… cofnąłem go. On dżentelmen, patrzcie, ten łotr! No!… Galery otrzymają z powrotem swego dżentelmena i to dzięki mnie. Zabić go? Po co miałbym go zabijać, kiedy mogłem jeszcze gorzej mu uczynić, doprowadzając go z powrotem.
– Usiłował… usiłował… mnie zabić. Bądźcie świadkami.
– Słuchajcie! – rzekł mój skazaniec sierżantowi. – Sam bez czyjejkolwiek pomocy uciekłem z więzienia, oszukałem wszystkich i uciekłem. Mogłem spokojnie oddalić się i z tych moczarów… Popatrzcie na mą nogę! Czy na niej widzicie żelazo?… Uciekłbym, gdybym nie wiedział, że „on” tu jest… Puścić „go” na wolność? Pozwolić mu cieszyć się tym, czego sam się dobiłem! Dać mu możność rozporządzania mną dla własnych jego celów! Znowu? Nie, nie, nigdy! Umarłbym i ja na dnie tego kanału – mówił dramatycznie, wstrząsając rękami w kajdanach – tak silnie trzymałbym go rękami, że nie wyrwałby się z nich bez waszej pomocy.
Drugi skazaniec, który odczuwał widoczny lęk przed swym towarzyszem, znów powtórzył:
– Usiłował mnie zabić… i byłbym już trupem, gdybyście nie nadeszli.
– Łże! – krzyknął pierwszy. – Urodził się kłamcą i umrze kłamcą. Popatrzcie mu w twarz… Czyż na niej nie wyryte kłamstwo? Każcie mu spojrzeć mi w oczy… Niech popatrzy, jeśli może!
Drugi zbieg starał się uśmiechnąć pogardliwie; nie udało mu się to jednak, tylko nerwowo zadrgały mu usta i obrzucił wzrokiem żołnierzy, potem bagno i niebo, a nie spojrzał na mówiącego.
– Widzicie? – ciągnął mój więzień. – Widzicie jak podły! Widzicie jego chytre, biegające oczy? Takie same były one, gdy nas wspólnie sądzili… On i wówczas ani razu na mnie nie spojrzał.
Drugi skazaniec, który przez cały ten czas poruszał wąskimi wargami, trwożnie oglądając się na wszystkie strony, popatrzył na mówiącego ze słowami: „nie wart jesteś, bym na ciebie patrzył!”, i rzucił wzrokiem na swe skute ręce. Słowa te doprowadziły mego więźnia do takiej wściekłości, że rzuciłby się na niego, gdyby nie wmieszali się w to żołnierze.
– Mówię wam – rzekł drugi więzień – że zabiłby mnie, gdyby mógł.
Rzeczywiście drżał cały ze strachu, a wargi jego pokryły się białymi plamami, jak płatki śniegu.
– Po co tu gadać! – rzekł sierżant. – Zapalić pochodnie!
Gdy jeden z żołnierzy, który zamiast broni niósł koszyk, przykląkł, by otworzyć go, mój zbieg po raz pierwszy obejrzał się dokoła i ujrzał mnie. Zsunąłem się z pleców Joe, skorośmy tylko tu przyszli i stałem na brzegu kanału, nie poruszając się z miejsca. Spojrzałem na niego, kiedy obrócił się ku mnie i poruszyłem rękami i głową. Chciałem, by uważniej spojrzał na mnie i zrozumiał, że nie jestem winien. Nic jednak nie wskazało mi, że osiągnąłem mój cel; rzucił na mnie tylko dziwne spojrzenie, którego nie zrozumiałem, ale to trwało tylko chwilkę, a potem zdaje mi się, choćbym cały czas a nawet cały dzień patrzył, nic bym nie dojrzał w jego twarzy, prócz dziwnego, skupionego wyrazu.
Żołnierz z koszykiem wykrzesał ognia, zapalił trzy czy cztery pochodnie, jedną wziął sam a inne rozdał. Ściemniało się coraz bardziej. Zanim ruszyliśmy z tego miejsca, czterej żołnierze stanęli kołem i dwa razy strzelili w powietrze. Wkrótce potem ukazały się inne pochodnie w pewnym oddaleniu za nami, a potem i na moczarach po drugiej stronie rzeki.
– Wszystko w porządku – rzekł sierżant. – Marsz!
Nie zdążyliśmy ujść kilku kroków, gdy rozległ się wystrzał trzech armat, od którego, zdawało się, że coś pękło mi w uszach.
– Czekają was na pokładzie statku – mówił sierżant swemu więźniowi. – Widzicie, że wnet przybędziecie. Nie pozostawać w tyle! Bliżej!