Wielkie nadzieje - Charles Dickens - ebook + audiobook + książka

Wielkie nadzieje audiobook

Dickens Charles

4,2

Opis

Ponadczasowa opowieść o dojrzewaniu i przemianie.

Poruszająca powieść dziewiętnastowiecznego mistrza pióra, Charlesa Dickensa, która doczekała się blisko dwudziestu filmowych adaptacji.

Osierocony Pip mieszka z siostrą i jej mężem kowalem. Pewnego dnia chłopiec pomaga ukrywającemu się zbiegowi. Mijają lata, Pip pracuje jako czeladnik u swojego szwagra. Jest nieszczęśliwie zakochany w Estelli, pięknej dziewczynce, wychowywanej przez bogatą, zdziwaczałą starą pannę Havisham. Młodych ludzi dzieli jeden z najbardziej prozaicznych powodów – status majątkowy. Pewnego dnia okazuje się jednak, że życie Pipa może ulec diametralnej zmianie. Młodzieniec otrzymuje od anonimowego darczyńcy ogromną sumę pieniędzy. Jest jednak jeden warunek – Pip ma wyjechać do Londynu i podjąć edukację.

Jak Pip, chłopak z prowincji, poradzi sobie w wielkim mieście? Czy dowie się, kim jest jego dobroczyńca? I wreszcie – czy uczucie Pipa i Estelli doczeka się szczęśliwego finału?

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 38 min

Lektor: Artur Ziajkiewicz
Oceny
4,2 (32 oceny)
17
7
6
0
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ewaor

Nie oderwiesz się od lektury

Drogie Legimi nie wiem czy ktoś sprawdza audiobooki ale to kolejny idący od tyłu. Masakra trzeba pilnować rozdziału i wracać do właściwego. Sama książka świetna, lektor super. Ale nie da się tego normalnie słuchać . Naprawcie to ¡
damianr

Nie oderwiesz się od lektury

nie wiem czemu wcześniej nie sięgnąłem po Dickensa. Było warto.
20
azutodragon

Dobrze spędzony czas

ustawie audiobooka jest dziwne zaczyna się od końca.
10
mariusz_hawrynski

Nie polecam

Daję jedną gwiazdkę, bo książki zmontowanej od końca do początku nie da się słuchać! To nie jest ocena samej książki tylko usługi oferowanej przez Legimi.
00



Tom I

TOM I

Rozdział I

Roz­dział I

Nazwi­sko ojca mego było Pir­rip, na chrzcie zaś dano mi imię Filip. W swym dzie­cin­nym języku połą­czy­łem oba te imiona, które tym spo­so­bem zlały się w krót­sze i łatwiej­sze Pip. I ja sam i wszy­scy ludzie nazy­wali mnie Pipem.

To, że ojciec nazy­wał się Pir­rip, stwier­dzał napis na nagrobku, a także świa­dec­two mej sio­stry Joeowej Gar­gery, żony kowala. Ni­gdy nie widzia­łem ojca i matki, ani nawet ich por­tre­tów (żyli jesz­cze przed wyna­le­zie­niem foto­gra­fii), poję­cie zaś o ich wyglą­dzie łączyło się w mej dzie­cin­nej wyobraźni z nagrob­kami. Kształt liter na nagrobku ojca nasu­nął mi dziwną myśl, że był to rosły, silny i smu­kły męż­czy­zna z czar­nymi, wiją­cymi się wło­sami. Ze stylu zaś napisu na pły­cie matki po dzie­cin­nemu wywnio­sko­wa­łem, że matka moja była kobietą cho­ro­witą, a twarz jej pokry­wały wyrzuty. Pięć małych kamieni o for­mie rom­bo­idal­nej, każdy na pół­to­rej stopy długi, leżą­cych rzę­dem za mogi­łami rodzi­ców i poświę­co­nych pamięci pię­ciu mych bra­cisz­ków, któ­rzy rychło usu­nęli się od udziału w walce życio­wej, wzbu­dzały we mnie dziwne prze­ko­na­nie, które z usza­no­wa­niem pie­lę­gno­wa­łem, że wszy­scy rodzili się, leżąc na grzbie­cie z rękami w kie­sze­niach od spodni i nie wyj­mo­wali ich przez całe swe życie.

Żyli­śmy w bagni­stej oko­licy, w pobliżu rzeki i o dwa­dzie­ścia mil1 od morza. Pierw­sze sil­niej­sze wra­że­nie odnio­słem w życiu pamięt­nego wil­got­nego wie­czora, kiedy po raz pierw­szy zro­zu­mia­łem, że ponure, zaro­słe pokrzy­wami miej­sce było cmen­ta­rzem; że Filip Pir­rip, nale­żący do tej gminy i Geo­r­gina, żona jego, pomarli i są pocho­wani; że Alek­san­der, Bar­tło­miej, Abra­ham, Towit i Roger, dzieci wyżej wymie­nio­nych, pomarły rów­nież i zostały pogrze­bane; że ponure pustynne miej­sce poza cmen­ta­rzem, poprze­ci­nane we wszyst­kich kie­run­kach kana­łami, gro­blami, rowami, na któ­rym gdzie­nie­gdzie pasło się bydło, moczar; że kręta, poły­sku­jąca oło­wiem smuga w dali, rzeka; że wid­nie­jąca na dale­kim hory­zon­cie płasz­czy­zna, od któ­rej dmie wiatr, morze; a mała, drżąca ze stra­chu na widok tego wszyst­kiego i pła­cząca istota, Pip.

– Prze­stań beczeć! – krzyk­nął straszny głos i spoza mogiły w pobliżu kościel­nego por­tyku wynu­rzył się jakiś czło­wiek. – Ciszej, mały dia­ble, bo pode­rżnę ci gar­dło.

Był to straszny czło­wiek w gru­bym sza­rym ubra­niu i z wielką, żela­zną okową na nodze, bez kape­lu­sza, w zno­szo­nych cho­da­kach, z głową okrę­coną w starą, brudną szmatę. Był on prze­mok­nięty na wylot, obry­zgany bło­tem, poka­le­czony o kamie­nie, popa­rzony pokrzywą i pokłuty trzciną. Chro­mał i drżał na całym ciele, oczy jego błysz­czały, a zęby szczę­kały. Schwy­cił mnie za kurtkę.

– Panie, nie pod­rzy­naj mi gar­dła! – bła­ga­łem go ze stra­chem. – Zmi­łuj się, nie czyń tego!

– Jak się nazy­wasz? – rzekł – żywo!

– Pip, panie.

– A dalej – mówił czło­wiek, nale­ga­jąc. – No, mówże!

– Pip… Pip, panie!

– Pokaż, gdzie miesz­kasz – rzekł. – Pokaż pal­cem!

Wska­za­łem stronę, gdzie leżała nasza wio­ska, nad brze­giem rzeki, w odda­le­niu mili, lub nieco wię­cej od kościoła, oto­czona olchami.

Czło­wiek popa­trzył chwilę na mnie, następ­nie wywró­cił mnie na dół głową i wypróż­nił mi kie­sze­nie. Nic w nich nie zna­lazł prócz kawałka chleba. Gdy kościół odzy­skał poprzed­nie poło­że­nie… bo w chwili, gdy mnie schwy­cił za nogi i obró­cił głową w dół, zda­wało mi się, że szczyt jego znaj­duje się u mych stóp, kiedy kościół zna­lazł się w poprzed­nim poło­że­niu, sie­dzia­łem na wyso­kim nagrobku i drża­łem na całym ciele, póki jadł mój kawa­łek chleba.

– No, szcze­niaku – rzekł, obli­zu­jąc wargi – ale też masz pyski!

Tak, policzki moje były dość tłu­ste, choć w ogóle byłem na swój wiek mało roz­wi­nięty.

– Niech mnie dia­bli wezmą, jeśli ich nie zjem – rzekł, groź­nie poru­sza­jąc głową – bo i dla­czego nie miał­bym ich zjeść!

Poważ­nie wyra­zi­łem nadzieję, że tego nie zrobi i jesz­cze sil­niej schwy­ci­łem płytę gro­bowca, na któ­rej mnie posa­dził, po czę­ści aby się na niej utrzy­mać, po czę­ści by stłu­mić łzy.

– Posłu­chaj no! – rzekł czło­wiek. – Gdzie twoja matka?

– Tu, panie – odrze­kłem.

Drgnął, odbiegł na kilka kro­ków, następ­nie sta­nął i zaczął patrzeć na mnie przez ramię.

– Oto tu, panie! – rze­kłem trwoż­li­wie. – Wła­śnie Geo­r­gina. To moja matka.

– O! – rzekł, wra­ca­jąc. – To zna­czy, że twój ojciec wraz z twoją matką?

– Tak, panie! – odpo­wie­dzia­łem. – On rów­nież podzie­lił jej los.

– Aha! – mruk­nął. – U kogoż miesz­kasz?… Jeśli przy­pu­ścimy, że będziesz żył… jesz­cze nic nie zde­cy­do­wa­łem co do tego.

– U sio­stry, panie!… U pani Joeowej Gar­gery… żony Joe Gar­gery’ego, kowala!

– Kowala?! – krzyk­nął i popa­trzył na swą nogę.

Chmur­nie spo­glą­dał kilka razy na nogę, to na mnie, wresz­cie pod­szedł do nagrobka, na któ­rym sie­dzia­łem, schwy­cił mnie za obie ręce i trzy­ma­jąc za nie wygiął mnie w tył, jak mógł naj­wię­cej, tak że oczy jego groź­nie patrzyły na mnie z góry, a ja bez­rad­nie spo­glą­dałem nań z dołu.

– No, słu­chaj! – rzekł. – Cho­dzi o to, czy mam cię zosta­wić przy życiu, czy nie? Wiesz, co to pil­nik?

– Tak, panie!

– A wiesz, co to pokarm?

– Tak, panie!

Za każ­dym pyta­niem prze­chy­lał mnie niżej i niżej, widocz­nie w tym celu, by prze­ko­nać mnie o mej bez­rad­no­ści i nie­bez­pie­czeń­stwie, w jakim się znaj­do­wa­łem.

– Dostar­czysz mi pil­nik? – Prze­chy­lił mnie jesz­cze niżej. – Przy­nie­siesz mi coś do zje­dze­nia? – Jesz­cze mnie prze­giął niżej. – A jeśli nie przy­nie­siesz, wyrwę twe serce i wątrobę! – Jesz­cze naci­snął niżej.

Tak prze­stra­szy­łem się i tak mi się zakrę­ciło w gło­wie, że z całych sił ucze­pi­łem się go rękami i rze­kłem:

– Nie był­byś pan łaskaw posta­wić mnie głową do góry… może wów­czas w gło­wie prze­sta­nie mi się krę­cić i będę mógł lepiej sły­szeć pana.

Zamiast odpo­wie­dzi tak mną zakrę­cił, że zda­wało mi się, jakby wraz ze mną kościół wywró­cił koziołka. Następ­nie chwy­cił mnie za obie ręce, posta­wił na pły­cie gro­bowca i prze­mó­wił do mnie tymi strasz­nymi sło­wami:

– Jutro rano przy­nie­siesz mi pil­nik i coś do zje­dze­nia. I to przy­nie­siesz tu na te stare okopy. Masz to zro­bić i nikomu ni­gdy ani sło­wem, ani zna­kiem nie dasz poznać, żeś widział takiego czło­wieka, jak ja. Tylko wtedy zosta­niesz przy życiu. Odważ się nie posłu­chać mnie i zdradź się jakimś słów­kiem, a natych­miast wyrwę ci serce i wątrobę i pożrę! Nie myśl, że jestem tu sam. Jest tu wraz ze mną jeden mło­dzie­niec. W porów­na­niu z nim jestem praw­dzi­wym anio­łem. Sły­szy każde słowo, jakie mówię do cie­bie i wie dosko­nale, jak należy się roz­pra­wić z takim mal­cem, jak ty i z jego ser­cem i wątrobą. Taki jak ty malec powi­nien uni­kać go. Choć­byś zamy­kał drzwi na klucz, choć­byś krył się w cie­płej pościeli, choć­byś otu­lał się w swą koł­drę, choć­byś myślał, że jesteś zupeł­nie bez­pieczny, młody czło­wiek mimo to cicho, po cichutku prze­krad­nie się do cie­bie i upro­wa­dzi cię z domu. Wiele, bar­dzo wiele trudu mnie kosz­to­wało wstrzy­ma­nie tego czło­wieka, aby się nie roz­pra­wił z tobą. Ach, jak trudno było zatrzy­mać go, by się nie rzu­cił na cie­bie. Cóż powiesz na to?

Przy­rze­kłem mu, że przy­niosę naza­jutrz rano pil­nik i tro­chę jedze­nia, jeśli znajdę.

– Powiedz – „Niech mnie Bóg ska­rze, jeśli nie przyjdę!”.

Powtó­rzy­łem te słowa, a on posta­wił mnie na ziemi.

– Uwa­żaj! – mówił. – Pamię­taj, co masz zro­bić i nie zapo­mnij o mło­dym czło­wieku. Idź teraz do domu!

– Dob… dobrej nocy, panie! – ledwo wyją­ka­łem.

– Oczy­wi­ście! – rzekł, obrzu­ca­jąc wzro­kiem wil­gotną, błot­ni­stą oko­licę. – Jed­nego tu tylko można sobie życzyć… by być żabą lub rybą.

Drżąc całym cia­łem, schwy­cił się rękami, jakby w oba­wie, że się roz­leci i uty­ka­jąc powlókł się do niskiego płotu kościel­nego.

Patrzy­łem na niego, kiedy prze­cho­dził wśród pokrzyw i kolą­cych krza­ków, które rosły po brze­gach zie­lo­nego nasypu i zda­wało mi się, że sta­ran­nie omija mogiły, bojąc się, by z nich nie wysu­nęły się ręce mar­twych, nie schwy­ciły go za nogi i nie wcią­gnęły do sie­bie, do mogił.

Doszedł­szy do kościel­nego płotu, prze­lazł prze­zeń, jak czło­wiek, któ­remu nogi zdrę­twiały i nie zgi­nają się, zatrzy­mał się tu i spoj­rzał w moją stronę. Skoro tylko to spo­strze­głem, puści­łem się pędem do domu. Nie usta­jąc w biegu, na jakimś zakrę­cie obej­rza­łem się w tył i widzia­łem, że idzie ku rzece, schwy­ciw­szy się rękami jak poprzed­nio, z tru­dem prze­su­wa­jąc chorą nogę po ogrom­nych kamie­niach, roz­rzu­co­nych tu i tam dla wygody pie­szych na czas ulew­nych desz­czów i powo­dzi.

Moczar wid­niał na hory­zon­cie jakby długa ciemna smuga, kiedy znowu się zatrzy­ma­łem, by spoj­rzeć na niego, rzeka też wyglą­dała, jak smuga, ale nie tak już sze­roka i czarna, niebo zaś poza nią, jak pasmo smug kolo­ro­wych, poroz­dzie­la­nych ciem­nymi. Na samym brzegu rzeczki led­wie mogłem roz­róż­nić dwa czer­nie­jące przed­mioty obok sie­bie; jed­nym z nich była wie­cha, przy któ­rej lądo­wali rybacy; był to drąg, na szczy­cie któ­rego zatknięto dnem do góry beczkę bez obrę­czy. Dru­gim przed­mio­tem była szu­bie­nica, a na niej resztki łań­cu­chów, na któ­rych nie­gdyś powie­szono pirata. Czło­wiek szedł w stronę tej ostat­niej; jakby sam był pira­tem, który zmar­twych­wstał i poja­wił się tu, by go znowu powie­szono. Myśl ta prze­stra­szyła mnie i zda­wało mi się, że krowy też popod­no­siły łby i patrzyły za nimi, choć nie mogłem pojąć o czym w ogóle mogły myśleć. Ogląd­ną­łem się dookoła, czy nie ma gdzie w pobliżu strasz­nego mło­dzieńca, ale ni­gdzie nie doj­rza­łem naj­mniej­szych śla­dów jego obec­no­ści. Znowu mnie ogar­nął strach i, nie zatrzy­mu­jąc się ani chwili, pobie­głem do domu.

Rozdział II

Roz­dział II

Sio­stra moja, pani Joeowa Gar­gery była o dwa­dzie­ścia lat star­sza ode mnie i cie­szyła się wiel­kim wzię­ciem u sąsia­dów, dla­tego że wycho­wy­wała mnie „twardą ręką”. Wiele razy wów­czas pró­bo­wa­łem wyja­śnić zna­cze­nie tego dziw­nego wyra­że­nia, a wie­dząc, jak ciężka i silna była jej ręka, i jak czę­sto kła­dła ją na swego męża i na mnie, dosze­dłem do prze­ko­na­nia, że taką ręką wycho­wuje nie tylko mnie, ale i Joe Gar­gery’ego.

Nie na dobro­duszną wyglą­dała moja sio­stra i robiła takie na mnie wra­że­nie, jakby swą „ręką” wzięła za męża Joe Gar­gery’ego. Joe był bar­dzo pięk­nym męż­czy­zną, z jasnymi, wiją­cymi się wło­sami, spa­da­ją­cymi na twarz, z oczyma nie­okre­ślo­nego błę­kit­nego koloru, zle­wa­ją­cego się z biał­kami oczu. Był to nad­zwy­czaj ule­gły, dobro­duszny, czuły i wesoły czło­wiek i dobry towa­rzysz, Her­ku­les z wyglądu i ze sła­bo­ści swego cha­rak­teru.

Sio­stra moja miała czarne włosy, czarne oczy i nie­zwy­kle czer­woną twarz; tak, że czę­sto przy­cho­dziło mi do głowy, czy zamiast mydła nie używa do mycia musz­ka­to­ło­wego kwiatu. Wzro­stu wyso­kiego, kości­sta, nosiła zawsze gruby far­tuch, zwią­zany z tyłu w dwie pętle, z czwo­ro­boczną zasłoną na piersi, całą nabitą igłami i szpil­kami. Far­tuch ten uwa­żała za spe­cjalną ze swej strony zasługę i wiecz­nie robiła wymówki Joe, że musiała go nosić. Nie wiem doprawdy, dla­czego go nosiła, ale jeżeli już musiała nosić, czemu nie zdej­mo­wała go przez cały dzień.

Kuź­nia Joe przy­le­gała do naszego domu, zbu­do­wa­nego z drewna, jak więk­szość budyn­ków naszej oko­licy w tym cza­sie. Gdy przy­bie­głem z cmen­ta­rza, kuź­nia była już zamknięta, a Joe sie­dział w kuchni. Joe i ja byli­śmy współ­uczest­ni­kami cier­pień i żyli­śmy z sobą w przy­jaźni. Tym razem nie zdą­ży­łem otwo­rzyć drzwi i zaj­rzeć do kuchni, gdy po przy­ja­ciel­sku rzekł mi:

– Pani Joeowa już ze dwa­dzie­ścia razy wycho­dziła cię szu­kać, Pip! Przed chwilą wyszła znowu.

– Tak?

– Tak, Pip – rzekł Joe – a co gor­sza wzięła ze sobą „łaskotkę”.

Usły­szaw­szy nie­miłą wia­do­mość, posu­ną­łem się ku świa­tłu i zaczą­łem krę­cić jedyny guzik mej kurtki, póki się cał­kiem nie ode­rwał. „Łaskotką” nazy­wa­li­śmy trzcinę z cien­kim koń­cem, która zmię­kła od czę­stego sty­ka­nia się z moim wierzch­nim odzie­niem.

– To sia­dała – mówił Joe – to zry­wała się, chwy­tała za rózgę, rzu­cała się i mio­tała. Ot co wypra­wiała – mówił, popra­wia­jąc pogrze­ba­czem w komi­nie. – Tak, Pip, rzu­cała się i mio­tała!

– A dawno wyszła, Joe?

Zawsze zwra­ca­łem się do niego, jak do star­szego dziecka, albo do rów­nego.

– Tak – odpo­wie­dział, patrząc na zega­rek – z pięć minut temu. Pip! Idzie!… Skryj się prędko przy­ja­cielu za drzwi!… Tu, za ręcz­nik!

Usłu­cha­łem go. Sio­stra żywo otwo­rzyła drzwi i w tej chwili poczuła za nimi jakąś prze­szkodę, od razu domy­śliła się co to i puściła w ruch rózgę. W końcu pchnęła mnie na Joe, czę­sto słu­ży­łem jej za przed­miot do rzu­ca­nia w mał­żeń­skich nie­po­ro­zu­mie­niach, a Joe, zado­wo­lony, że mógł mnie wes­przeć, wsu­nął mnie w zagłę­bie­nie kominka i zasło­nił sobą.

– Gdzieś prze­pa­dał, smar­ka­czu? – rze­kła, tupiąc nogą. – Mów mi zaraz, gdzieś prze­pa­dał? Cóż to? Ha? Chcia­łeś mnie zanie­po­koić? Chcia­łeś mnie prze­stra­szyć? Wyrzucę was wszyst­kich stąd, choćby było pięć­dzie­się­ciu Pipów i pię­ciu­set Gar­ge­rych.

– Byłem tylko na cmen­ta­rzu – odpo­wie­dzia­łem ze swego miej­sca – pła­cząc i roz­cie­ra­jąc sobie ciało.

– Na cmen­ta­rzu! – Gdyby mnie nie było, dawno byś już był na cmen­ta­rzu! Kto cię „wła­sną ręką” wycho­wał?

– Ty – odpo­wie­dzia­łem.

– A jak to uczy­ni­łam, rada bym wie­dzieć?

– Nie wiem – wyją­ka­łem.

– Nie wiesz! A ja wiem, że już ni­gdy wię­cej tego nie uczy­nię. Śmiało mogę powie­dzieć, że ani razu nie zdję­łam tego far­tu­cha od czasu twego naro­dze­nia. Dość mi, że jestem żoną kowala, jesz­cze mam być twoją matką!

Smutno patrzy­łem na ogień i różne myśli prze­la­ty­wały mi przez głowę. Myśla­łem o zbiegu z żela­zną okową na nodze, o tajem­ni­czym mło­dym czło­wieku, o pil­niku, o poży­wie­niu, o przy­gnia­ta­ją­cym mnie stra­chu, pod wpły­wem któ­rego goto­wa­łem się okraść ludzi, co dali mi przy­tu­łek; zda­wało mi się, że roz­ża­rzone węgle w kominku z wyrzu­tem patrzą na mnie.

– Ach! – mówiła, sta­wia­jąc trzcinkę na zwy­kłe miej­sce. – Cmen­tarz… tak! O czym macie obaj mówić, jak nie o cmen­ta­rzu! (Żaden z nas ani słowa o cmen­ta­rzu nie wspo­mniał.) Czy wcze­śniej, czy póź­niej zło­ży­cie mnie na cmen­ta­rzu, zło­ży­cie!… Piękna z was będzie parka beze mnie, lepiej już o tym nie mówić.

Póki pani Joeowa krzą­tała się, przy­go­to­wu­jąc her­batę, Joe pil­nie patrzył na mnie, jakby roz­wa­żał, jaka by z nas była para, gdyby wbrew ocze­ki­wa­niom speł­niło się wyżej wspo­mniane zda­rze­nie. Sie­dział wciąż w jed­na­ko­wej pozy­cji, gła­dząc prawą ręką swe włosy i boko­brody, śle­dząc uważ­nie oczyma wszyst­kie ruchy pani Joeowej, co czy­nił zwy­kle, gdy była w takim uspo­so­bie­niu.

Sio­stra zawsze jed­na­kowo przy­go­to­wy­wała nam chleb z masłem. Sil­nie przy­ci­skała boche­nek do swej sukni na piersi, wsku­tek czego wbi­jały się weń i szpilki i dosta­wały się z nim do naszych ust. Potem brała nożem masło (nie­zbyt wiele) i sma­ro­wała nim chleb po apte­kar­sku, jak pla­ster, posłu­gu­jąc się przy tej czyn­no­ści obiema stro­nami noża z nad­zwy­czajną zręcz­no­ścią i wprawą, i kunsz­tow­nie zbie­rała masło z brze­gów skórki. Wygła­dziw­szy nożem powierzch­nię masła, odkra­wała grubą kromkę i, nie odej­mu­jąc jej od bochenka, dzie­liła na pół, po czym połowę poda­wała Joe a drugą mnie.

Tego dnia byłem głodny, lecz nie mogłem się zde­cy­do­wać na zje­dze­nie swej por­cji. Czu­łem, że powi­nie­nem zosta­wić cokol­wiek w zapa­sie dla strasz­nego zna­jo­mego i jego wspól­nika, okrop­nego mło­dego czło­wieka. Wie­dzia­łem, jak porząd­nie pro­wa­dziła swe gospo­dar­stwo pani Joeowa i sądzi­łem, że naj­sta­ran­niej­sze poszu­ki­wa­nia nie dostar­czą mi nic, czym by się można było poży­wić; dla­tego zde­cy­do­wa­łem się ukryć swój kawa­łek chleba z masłem, prze­pusz­cza­jąc go mię­dzy spodniami a nogą.

Nie­ła­two, oj, jak nie­ła­two było to speł­nić. Lżej by mi było zesko­czyć z dachu wyso­kiego domu lub nur­ko­wać w głę­bo­kiej wodzie. A jesz­cze trud­niej było uczy­nić to tak, by nie doj­rzał Joe. Już wspo­mnia­łem, że żyli­śmy w przy­jaźni i mie­li­śmy zwy­czaj wie­czo­rami porów­ny­wać, kto z nas prę­dzej zje swą kromkę; mil­cząc też poka­zy­wa­li­śmy ją sobie wza­jem­nie, jakby pobu­dza­jąc jeden dru­giego. I tym razem Joe parę razy poka­zy­wał mi swój szybko zmniej­sza­jący się kawa­łek, dając mi znak, bym przy­stą­pił do zwy­kłych wyści­gów, za każ­dym jed­nak razem, ku swemu zadzi­wie­niu widział, że sie­dzę, jak poprzed­nio, trzy­ma­jąc na jed­nym kola­nie żółty kubek z her­batą, a na dru­gim nie­tknięty kawa­łek chleba z masłem. Wresz­cie, tra­cąc nadzieję, zde­cy­do­wa­łem, że cokol­wiek by się stało, muszę to uczy­nić i to w naj­prost­szej for­mie, sto­sow­nie do oko­licz­no­ści. Korzy­sta­jąc z chwili, gdy Joe, popa­trzyw­szy na mnie, odwró­cił się, wsu­ną­łem chleb do spodni.

Joe widocz­nie roz­stro­jony tym, że stra­ci­łem ape­tyt, w zamy­śle­niu, bez żad­nego zado­wo­le­nia, odgry­zał kąsek za kąskiem. Wol­niej niż zwy­kle żuł je, zatrzy­mu­jąc się chwi­lami, a potem łykał, jak pigułki. Miał zamiar odgryźć nowy kąsek i już pochy­lił na bok głowę, aby móc to łatwiej uczy­nić, gdy nagle wzrok jego padł na mnie i spo­strzegł, że moja kromka chleba gdzieś zni­kła.

Tak był zdzi­wiony tym, co się stało, że z chle­bem w ustach wytrzesz­czył na mnie oczy, co oczy­wi­ście nie mogło ujść uwagi sio­stry.

– Co się stało? – zapy­tała, sta­wia­jąc kubek na stół.

– Słu­chaj no – mru­czał do mnie Joe, kiwa­jąc głową z wyrzu­tem – Pip, przy­ja­cielu! Biedy się dopy­tasz. Udła­wisz się… Prze­cież nie zdą­ży­łeś go pogryźć!

– Cóż tam takiego się stało? – pytała sio­stra, jesz­cze ostrzej­szym tonem.

– Jeśli możesz odkaszl­nąć Pip, zmi­łuj się, uczyń to – mówił Joe, prze­cho­dząc stop­niowo do obawy. – Sztuka sztuką, a zdro­wie zdro­wiem.

Sio­stra wresz­cie stra­ciła cier­pli­wość i, rzu­ciw­szy się na Joe, dwa razy szarp­nęła go za boko­brody i ude­rzyła nim o ścianę; sie­dzia­łem, nie rusza­jąc się na miej­scu, czu­jąc, że jestem winny tego, co się stało.

– No, teraz spo­dzie­wam się, że mi powiesz o co cho­dzi, ośle! – zawo­łała sio­stra, zady­szana z pod­nie­ce­nia.

Joe bez­rad­nie spoj­rzał na nią, potem rów­nież bez­rad­nie na mnie.

– Wiesz co, Pip – mówił uro­czy­ście, trzy­ma­jąc ostatni kęs chleba w ustach, i to takim przy­ja­ciel­skim tonem, jak­by­śmy byli obaj równi. – Ale to połknąć taki nie­zwy­kły kęs!…

– Wszystko od razu połknął… tak?! – krzyk­nęła sio­stra.

– Wiesz, przy­ja­cielu, robi­łem i ja takie sztuki, gdy byłem w twoim wieku… i to dość czę­sto… z takimi samymi chłop­cami… ale ni­gdy nie widzia­łem, aby kto­kol­wiek poły­kał takie kawały. I jak ty od tego nie zgi­ną­łeś!

Sio­stra moja, jak sza­lona, rzu­ciła się ku mnie, schwy­ciła za włosy i nic wię­cej nie rze­kła, prócz tych strasz­nych słów:

– Chodź mi zaraz i pij lekar­stwo!

Jakiś nie­go­dziwy lekarz wpro­wa­dził w tym cza­sie w uży­cie dzieg­ciową wodę, jako lekar­stwo na wszyst­kie cho­roby, a pani Joeowa miała w swo­jej szafce znaczną ilość tego środka; wie­rzyła, że lecz­ni­cze jego wła­ści­wo­ści odpo­wia­dają zupeł­nie jego obrzy­dłemu sma­kowi. Lecz­ni­czy elik­sir, jako śro­dek wzmac­nia­jący, wiele już razy we mnie wle­wano w takiej ilo­ści, że czuć było ode mnie dzieg­ciem, jakby od świeżo posmo­lo­nego par­kanu. Tego wie­czora doza, prze­zna­czona dla mnie, doszła naj­więk­szych roz­mia­rów; pani Joeowa wlała mi ją wprost z butelki, ści­ska­jąc mą głowę pod ręką. Joe musiał wypić połowę dozy pod pozo­rem, że „źle mu się zro­biło”. Sądząc po sobie, mogę istot­nie przy­znać, że źle mi się robiło nie tylko przed przy­ję­ciem lekar­stwa, ale i po przy­ję­ciu.

Nie ma nic przy­krzej­szego nad wyrzuty sumie­nia, które męczą doro­słego czło­wieka lub dziecko, zwłasz­cza jeśli do nich przy­łą­cza się jesz­cze cięż­kie brze­mię, ukryte w spodniach; wów­czas (mogę to stwier­dzić wła­snym doświad­cze­niem) zno­szą ludzie naj­więk­szą karę w świe­cie. Świa­do­mość, że mam zamiar okraść panią Joeową (ni­gdy nie myśla­łem, że i Joe, ponie­waż gospo­dar­stwa nie uwa­ża­łem za jego wła­sność) połą­czona z koniecz­no­ścią przy­trzy­my­wa­nia chleba z masłem, gdy sie­dzia­łem, albo gdy musia­łem przejść po coś przez kuch­nię, dopro­wa­dzała mnie do roz­pa­czy. Gdy wiatr, wie­jący od moczaru, wpa­dał do komina i pod­nie­cał pło­mień ogni­ska, zdało mi się, że sły­szę skądś z zewnątrz głos czło­wieka z żela­zną okową u nogi, mówiący, że nie myśli umrzeć z głodu do jutra i żąda­jący, by mu natych­miast jeść dano. Potem myśla­łem nad tym, co będzie, jeśli mło­dzie­niec, któ­rego wstrzy­my­wał z takim tru­dem, aby nie rzu­cił się na mnie, straci wresz­cie cier­pli­wość, albo omyli się co do czasu i będzie się czuł w zupeł­nym pra­wie, nie cze­ka­jąc jutra, dobrać się do mego serca i wątroby? Jeśli to prawda, że włosy stają dęba, moje już z pew­no­ścią musiały się pod­nieść. A może to ni­gdy nikomu się nie przy­tra­fiło?

Była wigi­lia Bożego Naro­dze­nia i kazano mi mie­szać pud­ding, prze­zna­czony na dzień jutrzej­szy; mie­sza­łem go aku­rat od siód­mej do ósmej wie­czo­rem. Speł­nia­łem to z kulą u nogi (co zmu­szało mnie do cią­głego myśle­nia o czło­wieku z żela­zną okową) i wciąż czu­łem, jak chleb z masłem zsuwa się do kostki przy naj­mniej­szem poru­sze­niu, co w końcu stało się nie do znie­sie­nia. Na szczę­ście upa­trzy­łem dogodną chwilę i wśli­zną­łem się do swej izdebki na pod­da­szu.

– Cóż to! – zawo­ła­łem, sia­da­jąc przy kominku, aby ogrzać się cokol­wiek przed snem. – Strze­lono z wiel­kiej armaty?… Sły­szysz, Joe?

– A… – odpo­wie­dział. – Znowu jakiś wię­zień zbiegł.

– Co to zna­czy? – spy­ta­łem.

Pani Joeowa, która miała zwy­czaj wszę­dzie wmie­szać się ze swymi obja­śnie­niami, krzyk­nęła takim gru­bym gło­sem, jakim zwy­kle pro­po­no­wała dozę dzieg­cio­wej wody.

– Uciekł! Uciekł!

Powie­dziaw­szy to, zajęła się znów poń­czosz­kową robotą, a ja korzy­sta­jąc z tego, spy­ta­łem szep­tem Joe:

– Co to takiego wię­zień?

Joe zało­żył swe wargi, jak się to czyni, gdy się mówi cicho, ale z całej odpo­wie­dzi zro­zu­mia­łem tylko jedno słowo – „Pip”.

– Wczo­raj wie­czo­rem – mówił gło­śno – po zacho­dzie uciekł wię­zień! Strze­lono, aby dać znać o ucieczce. Teraz widocz­nie uciekł drugi.

– Kto strze­lał? – pyta­łem.

– Co za głupi malec! – wmie­szała się sio­stra, ponuro patrząc na mnie spoza swej roboty. – Do wszyst­kiego się musi wtrą­cić ze swymi pyta­niami. Nie dopy­tuj się, a nikt cię nie okła­mie.

Pomy­śla­łem, że źle czyni zapo­wia­da­jąc, że i ona by kła­mała, gdy­bym do niej zwró­cił się z pyta­niem. Ale ona ni­gdy przy nikim nie liczyła się z wyra­że­niami.

W tej chwili Joe jesz­cze bar­dziej pod­nie­cił mą cie­ka­wość, usi­łu­jąc wymó­wić jakieś słowo. Nie zro­zu­mia­łem go!

– Pani Joeowo – rze­kłem, zwra­ca­jąc się do niej, jakby do pierw­szo­rzęd­nego źró­dła, chciał­bym wie­dzieć, jeśli się nie pognie­wasz, skąd był ten wystrzał?

– Ach, ty nie­bo­skie stwo­rze­nie! – krzyk­nęła sio­stra takim gło­sem, jakby powie­działa co innego, niż chciała. – Z pon­tonu!

– O! – zawo­ła­łem, patrząc na Joe. – Pon­ton!

Joe kaszl­nął z odcie­niem wyrzutu, jakby mówił:

– Mówi­łem ci!

– A co to takiego pon­ton?

– No jakże wam się podoba ten malec?! – krzyk­nęła sio­stra, wska­zu­jąc na mnie dru­tem i z nie­za­do­wo­le­niem krę­cąc głową. – Odpo­wie­dzieć mu na jedno pyta­nie, on cię zarzuci innymi. Pon­tony to wię­zienne okręty, które stoją tam, daleko za bagnem.

– Chciał­bym wie­dzieć, kogo tam sadzają i za co? – pyta­łem z rezy­gna­cją.

Tego już było tro­chę za wiele dla pani Joeowej, zerwała się ze swego miej­sca.

– Słu­chaj, mal­cze! Nie na to wycho­wy­wa­łam cię „wła­snymi rękami”, abyś męczył ludzi swymi głu­pimi pyta­niami! Wielka zasługa, nie ma co mówić! Każdy miałby prawo mnie ganić. Na pon­tony, widzisz, wypra­wiają takich, któ­rzy zabi­jają, kradną, wyra­biają fał­szywe monety i szko­dzą innym. Tacy ludzie zawsze zaczy­nają od tego, że męczą wszyst­kich pyta­niami i dla­tego precz, natych­miast idź spać!

Ni­gdy mi nie dawali świecy, gdy sze­dłem spać, to też dra­pa­łem się po scho­dach w zupeł­nej ciem­no­ści; w gło­wie mi szu­miało i dzwo­niło praw­do­po­dob­nie stąd, że pani Joeowa akcen­to­wała ostat­nie słowa akom­pa­nia­men­tem, który wyko­ny­wała na mej gło­wie z pomocą naparstka. Jesz­cze więk­szy strach owład­nął mną na myśl, że jestem prze­zna­czony do pon­to­nów. Widzia­łem obec­nie jasno tę drogę przed sobą. Zaczą­łem od pytań, a oto przy­go­to­wy­wa­łem się okraść panią Joeową.

Od tego czasu, który pozo­stał daleko za mną, czę­sto myśla­łem, że ludzie mało rozu­mieją, do czego może dopro­wa­dzić dziecko strach. Nie cho­dzi o to, czy ważna jest jego przy­czyna, cho­dzi o sam strach. Czu­łem śmier­telną obawę na myśl o mło­dzieńcu, pra­gną­cym mego serca i wątroby; czu­łem śmier­telny strach na myśl o jego towa­rzy­szu z żela­zną okową; bałem się samego sie­bie z tego powodu, że dałem taką okropną obiet­nicę. A mimo to nie śmia­łem spo­dzie­wać się pomocy ze strony swej wszech­mo­gą­cej sio­stry, która zawsze, w każ­dym cza­sie gotowa była mnie ode­pchnąć. Z prze­ra­że­niem myślę o tym, na co mógł­bym się odwa­żyć dzięki stra­chowi.

Za każ­dym razem, gdy zasy­pia­łem tej nocy, zda­wało mi się we śnie, że silny prąd wody nie­sie mnie rzeką wprost na pon­tony i że w tej samej chwili, gdy prze­pły­wa­łem obok szu­bie­nicy, widmo pirata woła do mnie przez tubę, bym lepiej teraz nie pły­nął do brzegu, bo mnie powie­szą, w prze­ciw­nym razie zaś odłożą to na póź­niej. Bałem się usnąć, choć chciało mi się spać; wie­dzia­łem, że muszę speł­nić kra­dzież z pierw­szym prze­bły­skiem dnia. Nocą nic nie mogłem uczy­nić, bo ogień wów­czas jesz­cze nie tak łatwo było wznie­cić; musiał­bym w tym celu wziąć hubkę i krze­siwo, a to wywo­ła­łoby hałas podobny do szczęku łań­cu­cha tego pirata.

Gdy czarna, aksa­mitna zasłona nocy, wid­nie­jąca za moim oknem, obra­mo­wała się sza­ra­wym bla­skiem, wysko­czy­łem z pościeli i zsze­dłem po scho­dach. Naj­mniej­szy trzask i szmer, gdy scho­dzi­łem po stop­niach, zda­wało się, mówiły: „Trzy­maj zło­dzieja!”, lub „Wsta­waj Joe!”. W spi­żarni, gdzie przy­go­to­wano wiele zapa­sów, wedle zwy­czaju, na nad­cho­dzące święta, prze­stra­szy­łem się okrop­nie na widok wiszą­cego zająca, który, jak mi się zda­wało, mru­gnął do mnie, gdy byłem doń zwró­cony. Nie mia­łem jed­nak czasu do spraw­dze­nia swych wra­żeń, ani do roz­my­ślań i w ogóle na nic, musia­łem korzy­stać z każ­dej chwili. Wzią­łem kawał chleba i sera, pół garnka drobno usie­ka­nego mięsa, zawią­za­łem to w kawa­łek płótna, wraz z wczo­raj­szą kromką chleba z masłem, odla­łem z kamien­nego gąsiora tro­chę wódki do przy­go­to­wa­nej na to szkla­nej butelki, po czym dola­łem do peł­no­ści do kamien­nego gąsiora z konewki sto­ją­cej w kuchen­nej szafce, wzią­łem prócz tego kość z tro­chą mięsa i piękny okrą­gły pie­róg nadziany wie­przo­winą. Mało już nie odsze­dłem bez tego pie­roga, ale oglą­da­jąc półki, czy nie ma tam czego odpo­wied­niego, zauwa­ży­łem okrą­głe gli­niane naczy­nie, zakryte z góry; zaj­rzaw­szy doń dostrze­głem pie­róg i zaraz zabra­łem go, w nadziei, że nie tak prędko może być potrzebny, a zatem nie od razu poznają brak jego.

W kuchni były drzwi łączące ją z kuź­nią; otwo­rzy­łem je i wyszu­ka­łem pil­nik mię­dzy przy­rzą­dami Joe. Zamkną­łem za sobą drzwi do kuźni, wysze­dłem przez te, któ­rymi wró­ci­łem wczo­raj z cmen­ta­rza, zamkną­łem je i zaczą­łem biec ku mocza­rom.

Rozdział III

Roz­dział III

Ranek był chmurny i mgli­sty. Zewnętrzna strona mego maleń­kiego okna była obsiana osia­dłymi na niej kro­pel­kami wil­goci, jakby jakiś leśny duch prze­pła­kał nad nim całą noc i przez ten czas posłu­gi­wał się nim, jak chustką. Wszystko dookoła pokryte było wil­gocią, błysz­czącą na nagich pło­tach i wątłej tra­wie, podobną do gru­bej paję­czyny, wią­żą­cej gałązki roślin. Ta sama kle­ista wil­goć pokry­wała par­kany i bramy, a z bagna pod­no­siła się tak gęsta mgła, że dotąd nie doj­rza­łem drew­nia­nego palca, wska­zu­ją­cego drogę do naszej wio­ski, do któ­rej zresztą nikt ni­gdy nie zacho­dził. Gdy zaś spoj­rza­łem nań i widzia­łem, jak mgła kro­pla za kro­plą spa­dała w dół, wydał mi się wid­mem, wska­zu­ją­cym mi pon­ton.

Mgła gęst­niała w miarę zbli­ża­nia się do moczaru, tak że teraz już nie ja bie­głem do ota­cza­ją­cych mnie przed­mio­tów, lecz one ku mnie. Zanie­po­ko­jone sumie­nie zwięk­szało jesz­cze nie­przy­jem­ność wycieczki. Wrota, napisy i rowy rwały się ku mnie przez mgłę i krzy­czały: „Malec z czymś w rodzaju pie­roga z wie­przo­winą! Zatrzy­maj­cie go!”. Zupeł­nie nie­spo­dzia­nie poja­wiło się przede mną bydło z roz­dę­tymi noz­drzami, z któ­rych buchała para. „Ej, ty, mały zło­dzieju!”. Czarny byk z białą plamą na szyi, która wyda­wała się memu win­nemu sumie­niu podobna do koł­nie­rza pastora, upo­rczy­wie wpi­jał się we mnie oczami i z takim peł­nym wyrzutu wyra­zem poru­szał głową, że nie mogłem wytrzy­mać i zawo­ła­łem: „Nie jestem nic winien, panie! Zro­bi­łem to nie dla sie­bie!”. W odpo­wie­dzi na to schy­lił łeb, wypu­ścił z noz­drzy kłąb pary, zadarł ogon i, kop­nąw­szy tyl­nymi nogami, znikł w jed­nej chwili.

Cały ten czas sze­dłem ku rzece. Pomimo tego, że szybko posu­wa­łem się naprzód, nie mogłem roz­grzać nóg; chłód i wil­goć tak ści­śle je objęły, jak żela­zna okowa nogę czło­wieka, do któ­rego sze­dłem. Dobrze zna­łem drogę do oko­pów, bo czę­sto w nie­dzielę przy­cho­dzi­łem tu z Joe, który sie­dząc raz ze mną na sta­rej arma­cie, mówił, że nie­raz wypra­wiać się tu będziemy, gdy zostanę jego uczniem. Tym­cza­sem skut­kiem gęstej mgły zsze­dłem w prawo z wła­ści­wej drogi i musia­łem wra­cać w dół rzeki błot­ni­stym wybrze­żem, pokry­tym śli­skimi kamie­niami i wie­chami, wska­zu­ją­cymi linię, do któ­rej docho­dzi wylew rzeki. Dążąc naprzód z moż­liwą dla mnie szyb­ko­ścią, prze­brną­łem rów w pobliżu oko­pów i chcia­łem już biec po nasy­pie z dru­giej strony rowu, gdy nagle ujrza­łem sie­dzącego czło­wieka. Zwró­cony ple­cami ku mnie, ze zło­żo­nymi rękami i nisko pochy­lony naprzód, spał twardo.

Pomy­śla­łem, że bar­dzo się ucie­szy, gdy w tak nie­spo­dzie­wany spo­sób otrzyma śnia­da­nie i dla­tego ostroż­nie pod­sze­dłem ku niemu i z lekka dotkną­łem go w ramię. Szybko zerwał się na nogi i zoba­czy­łem nie wczo­raj­szego, lecz jakie­goś innego czło­wieka.

Miał taką samą grubą szarą odzież, taką samą wielką żela­zną okowę, także uty­kał i mówił chra­pli­wym gło­sem, drżał od chłodu i wszystko było podobne, jak u tam­tego czło­wieka, z wyjąt­kiem twa­rzy i pła­skiego z sze­ro­kim skrzy­dłem kape­lu­sza na gło­wie. Wszystko to zmiar­ko­wa­łem w jed­nej sekun­dzie. On zaś ze strasz­nym prze­kleń­stwem rzu­cił się ku mnie i chciał mnie ude­rzyć, ale nie tra­fił, pośli­znął się, mało nie upadł i zaczął ucie­kać, potknął się jesz­cze dwa, trzy razy i znikł we mgle.

Sta­now­czo jest to wła­śnie ten młody czło­wiek! – pomy­śla­łem i serce me zabiło na tę myśl. Mogę dodać, że poczuł­bym też i ból w wątro­bie, gdy­bym wie­dział tylko, gdzie się ona znaj­duje.

Wkrótce potem byłem w oko­pach i zasta­łem wczo­raj­szego ska­zańca, który w ocze­ki­wa­niu na mnie błą­kał się tu i tam. Było mu widocz­nie bar­dzo zimno. Myśla­łem, że pad­nie na zie­mię i umrze z zimna w mej obec­no­ści. Oczy jego pło­nęły żądzą jadła, i gdy mu poda­łem pil­nik, z zimną krwią odło­żył go na bok na trawę, a całą swą uwagę sku­pił na zawi­niątku w mych rękach. Tym razem nie wykrę­cał mnie głową w dół, stał spo­koj­nie i patrzył, jak wypróż­nia­łem kie­sze­nie.

– Co tam masz w butelce, mały? – zapy­tał.

– Wódkę.

Jadł już przy­nie­sione drobno sie­kane mięso, wpy­cha­jąc je do ust, nie jak czło­wiek zaspo­ka­ja­jący swój głód, lecz jak ten, co w pośpie­chu pakuje swe rze­czy do walizki. Zatrzy­mał się tylko na chwilę, aby wypić kilka łyków wódki. Drżał całym cia­łem i zda­wało mi się, że odgry­zie i połknie szyjkę butelki.

– Ma pan pewno febrę? – spy­ta­łem.

– To samo myślę, mój mały! – odpo­wie­dział.

– Tu nie­zdrowe miej­sce – rze­kłem. – Pan leżał na ziemi, a tu mokro i łatwo się naba­wić febry… lub reu­ma­ty­zmu.

– Jesz­cze zdążę zjeść śnia­da­nie, zanim śmierć nastąpi – powie­dział. – I będę jadł, choćby mnie potem mieli pro­wa­dzić na szu­bie­nicę. Nic to, usta­nie ten dreszcz, usta­nie… gotów jestem się z tobą zało­żyć, mal­cze!

Chci­wie łykał drobno sie­kane mięso, chleb, ser, pie­rogi z wie­przo­winą bez wyboru, jedne za dru­gim, z trwogą spo­glą­da­jąc w mgłę ota­cza­jącą nas i od czasu do czasu prze­sta­jąc żuć, by nasłu­chi­wać. Każdy rze­czy­wi­sty i uro­jony odgłos, czy dźwięk żelaza na rzece, czy wrzask cze­goś żyją­cego na mocza­rze trwo­żyły go i wów­czas pytał:

– Nie myślisz ty mnie, dia­ble, oszu­kać? Nikogo nie spro­wa­dzi­łeś ze sobą?

– Nie, panie! Nie!

– A poli­cji nie zawia­do­mi­łeś?

– Nie!

– No, dobrze – rzekł – wie­rzę ci. I to prawda! Na cóż by się przy­dał taki szcze­niak, jak ty, gdyby w twych latach zamy­ślał poma­gać innym do drę­cze­nia na śmierć tak nie­szczę­śli­wego stwo­rze­nia, jak ja.

Dziw­nie zagrało mu w ustach przy tych ostat­nich sło­wach, wytarł oczy podar­tym, gru­bym ręka­wem.

Było mi go bar­dzo żal, a widząc, jak stop­niowo zabrał się do pie­roga z wie­przo­winą, rze­kłem mu wresz­cie:

– Bar­dzo jestem zado­wo­lony, że pie­róg panu sma­kuje.

– Co mówisz?

– Rad jestem, że pie­róg panu sma­kuje.

– Dzię­kuję, mój mały! Tak, sma­kuje mi.

Czę­sto przy­glą­da­łem się, jak jadł pokarm nasz podwó­rzowy pies i zna­la­złem wiele podo­bień­stwa w spo­so­bie ich jedze­nia. Podob­nie jak pies z początku odgry­zał kęsy, chwy­tał je i spiesz­nie, nie żując ich, poły­kał, oglą­da­jąc się rów­no­cze­śnie na wszyst­kie strony, jakby w oba­wie, czy się kto nie pojawi i nie wyrwie mu pie­roga. Znaj­do­wał się w ogóle w takim sta­nie, że z tru­dem mógł oce­nić war­tość pie­roga, choć nikomu z pew­no­ścią nie pozwo­liłby podzie­lić go z sobą bez wyszcze­rze­nia zębów na nie­pro­szo­nego gościa. Wtem zupeł­nie był podobny do psa.

– Boję się, że nic nie zostawi pan dla niego – nie­śmiało zauwa­ży­łem po chwili mil­cze­nia, pod­czas któ­rego namy­śla­łem się, czy nie będzie nie­de­li­katną z mej strony taka uwaga. – Wię­cej już nic w spi­żarni nie zostało.

Tylko wiara w rze­czy­wi­stość wspo­mnia­nego faktu pobu­dziła mnie do zwró­ce­nia się doń z tą uwagą.

– Zosta­wić dla niego? Dla kogo? – spy­tał, prze­sta­jąc gryźć skórkę pie­roga.

– Dla mło­dego czło­wieka, o któ­rym pan mówił… który ukrył się razem z panem.

– O… o! – krzyk­nął z czymś w rodzaju tłu­mio­nego śmie­chu. – Jemu? Tak, tak! On obej­dzie się i bez jedze­nia; niczego nie potrze­buje.

– Zda­wało mi się, że głodny – odrze­kłem.

Prze­stał jeść i spoj­rzał na mnie z naj­więk­szym zdzi­wie­niem, a zara­zem z nie­do­wie­rza­niem.

– Wyda­wało ci się? Kiedy?

– Teraz wła­śnie.

– Gdzie?

– Ot tam! – rze­kłem. – Sie­dział i spał, a ja myśla­łem, że to pan.

Schwy­cił mnie za kurtkę i tak spoj­rzał na mnie, że prze­stra­szy­łem się, czy nie wró­ciła mu poprzed­nia chęć pode­rżnię­cia mi gar­dła.

– Był ubrany tak, jak pan, tylko z kape­lu­szem na gło­wie – mówi­łem, drżąc ze stra­chu – i… i… – chcia­łem deli­kat­nie to wyra­zić – i miał te same powody życzyć sobie pil­nika. Sły­szał pan dziś w nocy wystrzał?

– Tak, prawda – rzekł do sie­bie – zdaje się, strze­lali.

– Dziwne, że nie jest pan pewien tego – odpo­wie­dzia­łem. – Myśmy sły­szeli w domu… a prze­cież do nas dalej, a i drzwi były zamknięte.

– Widzisz – rzekł – gdy człek musi włó­czyć się po tym bagnie z pustą głową i pustym żołąd­kiem, gdy ginie z zimna i głodu, całą noc nic wię­cej nie sły­szy prócz wystrza­łów i krzy­ków, które go prze­śla­dują. Widzi żoł­nie­rzy w czer­wo­nych mun­du­rach z pochod­niami w rękach… widzi, jak coraz cia­śniej i cia­śniej ota­czają go kołem. Sły­szy, jak wywo­łują jego numer i wołają po imie­niu, jak szczę­kają ich musz­kiety i roz­lega się komenda: „Pal!”. – Wyce­lo­wali i… nic! Nie jedną ich par­tię, niech ich dia­bli wezmą, widzia­łem dziś w nocy, ale setki… Raz, dwa! Raz, dwa! A co wystrza­łów!… Widzia­łem, jak drżała mgła i nie prze­stała drżeć nawet z prze­bły­skiem dnia… Ale co do tego czło­wieka – dotych­czas mówił, jakby zupeł­nie zapo­mniał o mej obec­no­ści – nie zauwa­ży­łeś u niego cze­goś cha­rak­te­ry­stycz­nego?

– Całą twarz miał w sinia­kach – rze­kłem, sta­ra­jąc się przy­po­mnieć go sobie.

– Czy nie tutaj? – zawo­łał, ude­rza­jąc się z całej siły w lewy poli­czek dło­nią.

– Tak, tutaj!

– Gdzież on? – pytał, cho­wa­jąc resztki jedze­nia pod szarą kurtkę. – Wskaż mi, w którą stronę poszedł. Wyśle­dzę go nie gorzej od tre­so­wa­nego psa. Niech licho weź­mie okowę z mej nogi. Daj no tu pil­nik, mój mały!

Wska­za­łem mu kie­ru­nek, w któ­rym pobiegł ów czło­wiek, a on przez chwilę patrzył uważ­nie w tę stronę. Po czym osu­nął się na nędzną trawę i z wście­kło­ścią zaczął piło­wać swą okowę, zapo­mi­na­jąc widocz­nie o mej obec­no­ści, a całą uwagę kie­ru­jąc wyłącz­nie na swą nogę; była na niej krwa­wiąca rana, a tak nie­ostroż­nie się z nogą obcho­dził, że można było sądzić, iż jest rów­nie nie­czuła, jak pil­nik. Widząc, z jaką bez­względ­no­ścią obcho­dzi się ze swą wła­sną nogą, znowu się prze­stra­szy­łem i poczu­łem, że jestem tro­chę za daleko od domu. Powie­dzia­łem mu, że już czas na mnie i muszę odejść, nie spoj­rzał nawet, sądzi­łem więc, że lepiej będzie jak naj­prę­dzej odda­lić się od niego. Po kilku minu­tach odwró­ci­łem się i ujrza­łem, że sie­dzi, pochy­liw­szy głowę nad kola­nem i z wście­kło­ścią piłuje, osy­pu­jąc prze­kleń­stwami kaj­dany i nogę. Ostatni odgłos, jaki usły­sza­łem, gdy mgła zakryła go przed mymi oczami, gdy się zatrzy­ma­łem, był zgrzyt pil­nika.

Rozdział IV

Roz­dział IV

Byłem pewny, że zastanę w kuchni poli­cjanta, który się zjawi, by mnie aresz­to­wać. Ale nie zoba­czy­łem go, a nawet nie wykryła się speł­niona przeze mnie kra­dzież. Pani Joeowa krzą­tała się, przy­go­to­wu­jąc wszystko do zbli­ża­ją­cego się przy­ję­cia, a Joe sie­dział na stop­niach za drzwiami, aby nie wpaść przy­pad­kiem na koszyk ze śmie­ciem. Zawsze go los prze­śla­do­wał i Joe naj­czę­ściej cier­piał odeń wów­czas, gdy sio­stra z naj­więk­szą tro­skli­wo­ścią krzą­tała się, sprzą­ta­jąc we wszyst­kich kątach.

– Gdzieś prze­pa­dał, dia­ble?

Odpo­wie­dzia­łem, że posze­dłem posłu­chać kolęd.

– No, to dobrze! – odrze­kła. – Można się było po tobie cze­goś gor­szego spo­dzie­wać.

Nie należy w to wąt­pić, pomy­śla­łem.

– Gdy­bym nie była żoną kowala i zwią­zaną z domem nie­wol­nicą, która ni­gdy nie zdej­muje tego far­tu­cha, także bym z przy­jem­no­ścią posłu­chała kolęd. Bar­dzo lubię kolędy, może dla­tego, że ni­gdy nie mogę ich sły­szeć.

Joe ośmie­lał się wejść do kuchni dopiero po wynie­sie­niu kosza ze śmie­ciami. Za każ­dym razem, gdy pani Joeowa patrzyła na niego, lewą stroną ręki gła­dził się po nosie z dobro­dusz­nym, łagod­nym wyra­zem; ale skoro tylko odwró­ciła się, krzy­żo­wał oba wska­zu­jące palce, co było naszym umó­wio­nym zna­kiem w tych razach, gdy sio­stra była nie w humo­rze. Ten zaś stan, prawdę mówiąc, był jej sta­nem nor­mal­nym tak, że ja i on całymi tygo­dniami, bywało, krzy­żo­wa­li­śmy palce i przy­po­mi­na­li­śmy sobą gro­bowce ryce­rzy ze zło­żo­nymi na krzyż nogami.

Dziś przy­go­to­wy­wano u nas wspa­niały obiad, skła­da­jący się z szynki, jarzyny i dwóch pulard. Pie­róg z mię­sem był gotów już wczo­raj (główny powód, że nie użyto doń drobno usie­ka­nego mięsa), a pud­ding piekł się na ogniu. Skut­kiem świą­tecz­nych przy­go­to­wań śnia­da­nie nasze nie było wykwintne.

Nakra­jała nam sio­stra tyle kawał­ków chleba, jakby miała nakar­mić nie jed­nego doro­słego czło­wieka i dziecko, lecz cały pułk i to po for­sow­nym mar­szu; chleb zapi­ja­li­śmy mle­kiem, roz­ro­bio­nym wodą z dzbanka. Pani Joeowa tym­cza­sem zało­żyła czy­ste firanki, zmie­niła stare nakry­cie na kominku na nowe z kwia­tami, po czym oczy­ściła pokój bawialny i zdjęła z mebli pokry­cie, które zdej­mo­wano zwy­czaj­nie tylko raz do roku; pokrowce osła­niały także i cztery małe gli­niane pudelki z czar­nymi noskami i koszycz­kami kwia­tów w pyskach, sto­jące na kamien­nej pod­sta­wie, a podobne do sie­bie, jak kro­ple wody. Pani Joeowa była skrzętną gospo­dy­nią i umiała porzą­dek uczy­nić mniej miłym i przy­jem­nym niż nie­ład. Sys­te­ma­tycz­ność, podob­nie jak i poboż­ność, ludzie czę­sto fał­szy­wie poj­mują.

Sio­stra była tak zajęta w tym dniu, że nie mogła iść do kościoła: poszli­śmy więc we dwójkę z Joe. W zwy­czaj­nym ubra­niu przed­sta­wiał on cha­rak­te­ry­styczny typ pięk­nego i dosko­nale zbu­do­wa­nego kowala, ale świą­teczna odzież zmie­niała go w praw­dziwe stra­szy­dło. Wszystko leżało na nim nie­dbale i zda­wało się uszyte zupeł­nie nie dla niego. Gdy przy dźwię­kach weso­łych dzwo­nów świą­tecz­nych wyszedł ze swego pokoju w parad­nym ubra­niu, wyglą­dał jak istne wcie­le­nie nie­szczę­ścia. Co do mnie, sio­stra wyobra­ziła sobie widocz­nie, że jestem mło­dym prze­stępcą, któ­rego w chwili uro­dze­nia wziął z rąk aku­szerki poli­cjant i oddał jej, by postę­po­wała z nim, jak na to zasłu­guje każdy burzy­ciel prawa. Postę­po­wano ze mną tak, jak gdy­bym sam posta­rał się o to, aby poja­wić się na świe­cie, na prze­kór zasa­dom roz­sądku, reli­gii, oby­czaj­no­ści i wszyst­kim dąże­niom swych naj­lep­szych przy­ja­ciół. A także i wów­czas, gdy kra­wiec miał robić mi ubra­nie, pole­cono mu, aby uszył je tak, bym się w nim nie mógł swo­bod­nie poru­szać.

Jestem pewny, że wspólna nasza wyprawa do kościoła sta­no­wiła dla wszyst­kich współ­czu­ją­cych ludzi wzru­sza­jący widok. Ale to, co raziło mnie w mym stroju, było niczym w porów­na­niu do mych ducho­wych tor­tur. Strach na widok Joeowej, zmie­rza­ją­cej do spi­żarni, był rów­nie silny, jak wyrzuty sumie­nia, nęka­jące mnie za to, co zro­bi­łem; cię­żar prze­stęp­nej tajem­nicy był tak wielki, że już myśla­łem o tym, czy nie lepiej wyja­wić go w kościele, co może by mnie uchro­niło od zemsty mło­dego czło­wieka. Oto w chwili, gdy zacznie się spo­wiedź, a pastor powie: „Kto z was ma coś na sumie­niu, niech wyjawi”, wstanę i popro­szę o pozwo­le­nie przej­ścia do zakry­stii. Byłem pewien, że tym wystą­pie­niem zwrócę uwagę całego zboru, ale było to Boże Naro­dze­nie, nie Wiel­ka­noc, i spo­wie­dzi nie było.

Na obiad do nas przyjść mieli pan Wop­sle – kościelny, pan Hub­ble – koło­dziej, pani Hub­ble – jego żona, wuj Joe Pum­ble­chook – zamożny han­dlarz zbo­żem. Obiad wyzna­czono na pół do dru­giej. Kie­dy­śmy wró­cili do domu, stół był już nakryty, pani Joeowa ubrana, obiad gotów i drzwi wej­ściowe otwarte dla ocze­ki­wa­nych gości; wszystko przy­brało szatę uro­czy­stą. A o kra­dzieży jak przed­tem ani słowa.

Czas mijał, nie przy­no­sząc ulgi mym uczu­ciom, aż wresz­cie zebrali się goście. Pan Wop­sle odzna­czał się wiel­kim rzym­skim nosem, wyso­kim, błysz­czą­cym czo­łem i gru­bym basem, któ­rym się bar­dzo szczy­cił; nasi zna­jomi mówili, że dać mu tylko swo­bodę, to prze­krzy­czy pastora. Sam zaś mawiał zwy­kle, że gdyby posada pastora była dostępna dla każ­dego w myśl kon­ku­ren­cji, byłby już z pew­no­ścią uto­ro­wał sobie drogę, ale ponie­waż nie jest dostępna, musi zado­wa­lać się sta­no­wi­skiem kościel­nego. „Amen” wywo­dził prze­raź­li­wym gło­sem, a gdy zaczy­nał czy­tać psalm, zawsze oglą­dał się na obec­nych, jakby mówił do nich:

– Sły­sze­li­ście wła­śnie mego przy­ja­ciela, teraz zaś bądź­cie łaskawi wyra­zić sąd swój o mym gło­sie.

Otwie­ra­łem drzwi gościom: Naj­pierw panu Wop­sle’owi, potem pań­stwu Hub­ble’owi, a wresz­cie wujowi Pum­ble­cho­okowi.

Raz na zawsze i pod grozą kary zabro­niono mi nazy­wać go wujem.

– Pani Joeowo – rzekł wuj Pum­ble­chook, tłu­sty, chory na astmę czło­wiek, z wiel­kimi, jak u ryby, ustami, z zamglo­nymi oczami i wło­sami pia­sko­wego koloru, ster­czą­cymi do góry; wygląd jego był taki, jakby dopiero co udła­wił się i w tym sta­nie tu przy­szedł. – Pani Joeowo, zamiast życzeń świą­tecz­nych przy­nio­słem pani… przy­nio­słem pani butelkę xeresu i… przy­nio­słem pani butelkę port­we­inu.

W każde Boże Naro­dze­nie poja­wiał się tak samo, powta­rzał te same słowa i przy­no­sił takie same butelki wina. Za każ­dym razem odpo­wia­dała mu Joeowa tymi samymi sło­wami:

– O, wu-ju Pum-ble-chook! Jak to pięk­nie.

– Nie jest to niczym w porów­na­niu z zasłu­gami pani. A teraz, czy wszy­scy zdrowi? Jak się masz pół­pen­sie? (To do mnie).

W podob­nych razach jedli­śmy obiad zazwy­czaj w kuchni, potem prze­cho­dzi­li­śmy do gościn­nego pokoju i jedli­śmy tam orze­chy, poma­rań­cze i jabłka, co można było porów­nać ze zmie­nia­niem przez Joe ubra­nia zwy­kłego na odświętne. Sio­stra moja była tym razem nie­zwy­kle wesoła; w ogóle w niczyim towa­rzy­stwie nie czuła się tak zado­wo­lona, jak w towa­rzy­stwie pani Hub­ble, która, o ile pamię­tam, była małą figurką z ostrymi rysami twa­rzy w sukni błę­kit­no­nie­bie­skiego koloru; zacho­wy­wała się po dzie­cin­nemu, dla­tego że gdy wycho­dziła za mąż za pana Hub­ble’a – nie wiem jak dawno – była znacz­nie od niego młod­sza. Pan Hub­ble był sil­nym, o sze­ro­kich bar­kach męż­czy­zną o zapa­chu wió­rów, z nie­zwy­kle sze­roko roz­sta­wio­nymi nogami; w dzie­ciń­stwie, gdy sze­dłem naprze­ciw niego, zawsze o parę wiorst przed sobą widzia­łem mię­dzy jego nogami leżącą za nim oko­licę.

Wobec gości czu­łem się nie­swojo nawet wów­czas, gdy jesz­cze nie popeł­ni­łem kra­dzieży w spi­żarni.

I obec­nie było mi nie­przy­jem­nie, nie dla­tego, że sie­dzia­łem w samym rogu stołu, który gniótł mi piersi, nie dla­tego, że Pum­ble­chook trą­cał mnie łok­ciem w oko, nie dla­tego, że nie pozwo­lono mi się odzy­wać (bo i sam tego nie chcia­łem), nie dla­tego, że mi dawano do ogry­za­nia tylko kości z kury i podej­rzane kąski wie­przo­winy, któ­rymi świ­nia pewno nie chlu­biła się w cza­sie swego życia. Nie! Nie mia­łem o to pre­ten­sji, ale żeby mnie tylko nie prze­śla­do­wano. Oni jed­nak nie pozo­sta­wili mnie w spo­koju. Widocz­nie, wszel­kimi siłami sta­rali się według swego zwy­czaju skie­ro­wać na mnie roz­mowę i czym­kol­wiek mnie dotknąć. Byłem dla nich małym bycz­kiem na hisz­pań­skiej are­nie, w któ­rego wbi­jali swe duchowe piki.

Zaczęło się to od chwili poda­nia obiadu. Pan Wop­sle prze­czy­tał modli­twę, dekla­mu­jąc ją, jakby na sce­nie; o ile sobie przy­po­mi­nam, wyglą­dała ona na wizję z Ham­leta lub Ryszarda III; modli­twę swą zakoń­czył sło­wami, że wszy­scy powin­ni­śmy być wdzięcz­nymi, w odpo­wie­dzi na to sio­stra ostro popa­trzyła na mnie i rze­kła cichym, ale peł­nym wyrzutu gło­sem:

– Sły­sza­łeś? Wdzięcz­nymi.

– Ty zaś szcze­gól­nie, chłop­cze, powi­nie­neś być wdzięcz­nym dla tych, któ­rzy cię wycho­wali swymi „rękami” – rzekł pan Pum­ble­chook.

Pani Hub­ble pokrę­ciła głową i, patrząc na mnie z takim wyra­zem, jakby ze mnie nic ni­gdy porząd­nego być nie mogło, rze­kła:

– Ach, mło­dzi ni­gdy nie bywają wdzięczni.

Tajem­ni­cze zna­cze­nie słów tych nie było zro­zu­miałe dla całego towa­rzy­stwa, dopóki go nie roz­ja­śnił pan Hub­ble, mówiąc:

– Dla­tego, że mło­dzież już z natury jest bez cha­rak­teru.

Wszy­scy mruk­nęli: „słusz­nie”, i każdy z osobna spoj­rzał na mnie.

Wpływ i zna­cze­nie Joe zmniej­szyły się jesz­cze bar­dziej w obec­no­ści tej kom­pa­nii. Ale zawsze tak, czy owak, sta­rał się uspo­koić i osło­nić mnie; jak zwy­kle pod­czas obiadu tak i w tym wypadku, wlał mi do tale­rza pra­wie pół kwa­terki sosu.

W poło­wie obiadu pan Wop­sle przy­stą­pił do suro­wej kry­tyki dzi­siej­szego kaza­nia i znowu wspo­mniał o tym, że gdyby kościelna kariera była dla wszyst­kich otwarta, poka­załby im, jak się powinno mówić kaza­nie. Otrzy­maw­szy kilka potwier­dza­ją­cych zna­ków od swych słu­cha­czy, wyra­ził zapa­try­wa­nie, że na dziś był wybrany zupeł­nie nie­od­po­wiedni temat do kaza­nia, czego ni­gdy wyba­czyć nie może szcze­gól­nie wobec tego, że spo­ty­kamy na każ­dym kroku tyle żywot­nych kwe­stii.

– Cał­kiem słusz­nie! – dodał pan Pum­ble­chook. – Tra­fi­łeś pan w samo sedno! Tema­tów wiele dla tych, któ­rzy umieją posy­pać im soli na ogon. Tego wła­śnie im potrzeba. Taki czło­wiek nie potrze­buje szu­kać tema­tów do kazań, ma je zawsze w zapa­sie w swej sol­niczce – Pan Pum­ble­chook cią­gnął dalej po krót­kiej roz­wa­dze. – Popa­trz­cie na tę szynkę. Czyż to nie temat?! Chce­cie zna­leźć temat, spoj­rzyj­cie na szynkę!

– Istot­nie! Ileż to mora­łów można zaczerp­nąć z tego dla mło­dzieży – rzekł pan Wop­sle; od razu zro­zu­mia­łem, że myśli o mnie.

– Słu­chaj dobrze – rze­kła mi surowo sio­stra, a Joe dolał mi sosu na talerz.

– Świ­nia – cią­gnął pan Wop­sle gru­bym gło­sem, wska­zu­jąc widel­cem na moją zaczer­wie­nioną twarz, jak­bym nie miał chrze­ści­jań­skiego imie­nia – Świ­nia zawsze była towa­rzy­szem syna mar­no­traw­nego. Obżar­stwo świń jest wadą, przed którą zawsze prze­strze­gają mło­dzież. (Myśla­łem, czy by nie zasto­so­wać tego do tych, któ­rzy wychwa­lają soczy­stą i tłu­stą szynkę). Co wstrętne jest u świni, jesz­cze wstręt­niej­sze u chłopca.

– Albo u dziew­czynki – dodał pan Hub­ble.

– Rozu­mie się, że i u dziew­czynki, panie Hub­ble – odparł z roz­draż­nie­niem pan Wop­sle – ale tu nie ma dziew­czynki.

– W każ­dym razie – rzekł pan Pum­ble­chook – ni­gdy nie powi­nie­neś zapo­mi­nać o tym, że masz być wdzięczny. Jeśli byś się uro­dził pro­sia­kiem…

– On i był zawsze pro­sia­kiem! – dorzu­ciła moja sio­stra.

Joe znów dolał mi sosu.

– Mówię o rze­czy­wi­stym, czwo­ro­no­gim pro­się­ciu – odpo­wie­dział pan Pum­ble­chook. – Gdy­byś się uro­dził takim pro­się­ciem, czyż był­byś tutaj? Nie…

– Chyba w takiej postaci – wtrą­cił pan Wop­sle, wska­zu­jąc głową pół­mi­sek.

– Nie o tym chcia­łem mówić – cią­gnął pan Pum­ble­chook, nie lubiący, gdy mu prze­ry­wano. – Chcia­łem powie­dzieć, że nie sie­dział­byś w towa­rzy­stwie ludzi star­szych i lep­szych, nie korzy­stał­byś z ich roz­mów i nie roz­ko­szo­wał­byś się tym. Czyż mógł­byś się cie­szyć tym wszyst­kim? Nie! I jakiż byłby twój los? – zwró­cił się znów do mnie. – Sprze­da­liby cię, jako rzecz war­to­ściową, za pewną ilość szy­lin­gów na targu, a rzeź­nik Dun­sta­ble pod­szedłby ku tobie, kiedy byś leżał na sło­mie, niczego nie podej­rze­wa­jąc, schwy­ciłby cię pod lewą łopatką a prawą odrzu­ciłby połę swego kaftana, aby wygod­niej mu było wydo­stać skła­dany nóż, a potem wypu­ściłby z cie­bie wszystką krew, a z nią twe życie. Nie wycho­wy­wa­liby cię wów­czas „rękami”… o nie, bratku, nie!

Joe znów dolał mi podwójną por­cję sosu, ale bałem się już jeść.

– Dużo kło­potu, myślę, spra­wił pani? – rze­kła pani Hub­ble ze współ­czu­ciem do sio­stry.

– Kło­potu? – odrze­kła tym samym tonem sio­stra. – Kło­potu?

Po czym zaczęła szcze­gó­łowo wyli­czać, ile to razy cier­piała z mego powodu, wiele bez­sen­nych nocy spę­dziła, wiele razy spa­da­łem z wyso­kich miejsc, wiele razy wpa­da­łem w niskie, wiele razy sam się ska­le­czy­łem, wiele razy życzyła sobie, bym umarł, a ja zawsze wykrę­ca­łem się od śmierci.

Zdaje mi się, że Rzy­mia­nie męczyli się wza­jem­nie swymi dłu­gimi nosami; czyż nie dla­tego byli oni tak nie­spo­koj­nego, popę­dli­wego uspo­so­bie­nia? Jak­kol­wiek było, rzym­ski nos pana Wop­sle’a pozba­wiał mnie bez­u­stan­nie spo­koju i nie­raz, gdy sio­stra opo­wia­dała o mych postęp­kach, gotów byłem tak zła­pać go za nos, aby zawył na całe gar­dło. Ale wszystko, co prze­cier­pia­łem dotąd, niczym było w porów­na­niu z tym, czego doświad­czy­łem, gdy po opo­wia­da­niu sio­stry nastą­piła prze­rwa, pod­czas któ­rej każdy uwa­żał za swój obo­wią­zek spoj­rzeć na mnie z nie­chę­cią i wstrę­tem.

– Tak – rzekł pan Pum­ble­chook, sta­ra­jąc się zwró­cić uwagę ogółu na ten temat, od któ­rego zbo­czy­li­śmy – szynka to dosko­nała rzecz! Nie­praw­daż?

– Czy wuj nie zechce tro­chę wódki? – spy­tała sio­stra.

O, nieba! Zaczyna się…! Spró­buje jej, powie, że słaba i prze­pa­dłem! Sil­nie schwy­ci­łem za nogę stołu i cze­ka­łem roz­strzy­gnię­cia swego losu.

Sio­stra poszła po gli­niany gąsio­rek, przy­nio­sła go i nalała wódki jed­nemu tylko panu Pum­ble­cho­okowi. Ale wstrętny czło­wiek nie wypił jej od razu; chciał delek­to­wać się swą szklanką… pod­niósł, spoj­rzał pod świa­tło i znów posta­wił, prze­dłu­ża­jąc tym moją mękę. Tym­cza­sem pań­stwo Joe zaczęli sprzą­tać resztki ze stołu i przy­go­to­wy­wać miej­sce dla pie­roga i pud­dingu.

Nie mogłem ode­rwać oczu od Pum­ble­cho­oka. Trzy­ma­jąc się sil­nie rękami i nogami nogi od stołu ujrza­łem, jak postu­kaw­szy pal­cem w szklankę, pod­niósł ją, uśmiech­nął się, odchy­lił głowę w tył i wypił od razu wszystką wódkę. W tej chwili, ku nad­zwy­czaj­nemu zdzi­wie­niu obec­nych, zerwał się na nogi, zaczął bie­gać po izbie, dysząc od spa­zma­tycz­nego kaszlu, wresz­cie wybiegł za drzwi. Przez okno widać było, jak pluł i char­kał, czy­niąc naj­obrzy­dliw­sze miny i rzu­ca­jąc się, jak sza­lony.

Jesz­cze sil­niej schwy­ci­łem za stół, gdy pań­stwo Joe pod­bie­gli do niego. Nie wie­dzia­łem, jak się to stało, nie myśla­łem go truć. Wtedy dopiero zmniej­szył się tro­chę ogar­nia­jący mnie prze­strach, gdy ujrza­łem, że wraca; prze­su­nął nie­za­do­wo­lo­nym wzro­kiem po całym towa­rzy­stwie, rzu­cił się na krze­sło i krzyk­nął:

– Dzie­gieć!

To zna­czy, że dola­łem dzieg­cio­wej wody! Wie­dzia­łem teraz, że będzie mu wciąż gorzej i gorzej. Stół pod naci­skiem mych drżą­cych rąk pod­niósł się, jak przy praw­dzi­wym medium.

– Dzie­gieć! – ze zdzi­wie­niem zawo­łała sio­stra. – Skąd mógł się wziąć dzie­gieć?

Ale wuj Pum­ble­chook zawo­łał, że nie chce sły­szeć o tym sło­wie, ani mówić o nim; mach­nął wspa­nia­ło­myśl­nie ręką i zażą­dał dżinu z wodą. Sio­stra, która ku wiel­kiej mej trwo­dze, zaczęła się już namy­ślać, pospie­szyła przy­nieść mu dżinu, gorą­cej wody, cukru i skórki cytry­no­wej i zajęła się przy­go­to­wa­niem pon­czu. Na razie byłem oca­lony. Trzy­ma­łem wciąż nogę stołu i ści­ska­łem ją teraz z uczu­ciem wdzięcz­no­ści.

Z wolna uspo­ko­iłem się do tego stop­nia, że puści­łem nogę i zają­łem się jedze­niem pud­dingu. Pan Pum­ble­chook powe­se­lał pod dodat­nim wpły­wem pon­czu. Już mia­łem nadzieję, że dzień minie spo­koj­nie, gdy sio­stra moja rze­kła Joe:

– Podaj czy­ste tale­rze… chłodne.

Chwy­ci­łem znów za nogę stołu i przy­ci­sną­łem ją do sie­bie tak, jakby była towa­rzy­szem mego dzie­ciń­stwa i przy­ja­cie­lem mej duszy. Prze­wi­dy­wa­łem, co się sta­nie i czu­łem, że zginę.

– Obec­nie popro­szę was o spró­bo­wa­nie – sio­stra zwró­ciła się do swych gości z nad­zwy­czajną grzecz­no­ścią, na jaką tylko mogła się zdo­być – popro­szę o spró­bo­wa­nie dosko­na­łego i wspa­nia­łego pre­zentu wuja Pum­ble­cho­oka.

Spró­bo­wać! Próżne ich nadzieje co do popró­bo­wa­nia!

– Idzie tu – rze­kła moja sio­stra, wsta­jąc ze swego miej­sca – o pie­róg z wie­przo­winą.

Całe towa­rzy­stwo obsy­pało ją kom­ple­men­tami. Wuj Pum­ble­chook, prze­ko­nany o tym, że prócz pochwał nic innego nie może go spo­tkać, pospie­szył dodać:

– O, bądź pani spo­kojna, oddamy pie­ro­gowi co mu się należy, a nikt z nas nie ma nic prze­ciw temu, by go spró­bo­wać po kawałku.

Sio­stra poszła po pie­róg. Sły­sza­łem, jak prze­szła do spi­żarni. Widzia­łem, jak pan Pum­ble­chook zamie­rzał się swym nożem. Zro­zu­mia­łem po roz­dę­tych noz­drzach rzym­skiego nosa, jak oży­wił się ape­tyt pana Wop­sle’a. Usły­sza­łem uwagę pana Hub­ble’a, że „Kąsek pach­ną­cego pie­roga z wie­przo­winą można zjeść po każ­dym wspa­nia­łym obie­dzie i nie przy­nie­sie to szkody”, a potem słowa Joe: „I tobie, Pip, dadzą kawa­łek”. Nie mogę jed­nak na pewno powie­dzieć, czy rze­czy­wi­ście krzyk­ną­łem ze stra­chu, czy mi się to tylko zda­wało. Czu­łem, że jest to ponad moje siły i że muszę uciec… Puści­łem nogę stołu i rzu­ci­łem się ku drzwiom.

Nie zdą­ży­łem jed­nak dobiec do nich, gdy natkną­łem się na oddział żoł­nie­rzy, uzbro­jo­nych w musz­kiety. Jeden z nich, potrzą­sa­jąc ku mnie parą kaj­da­nów, rzekł:

– Otóż i my! No, gdzież tu kowal?

Rozdział V

Roz­dział V

W chwili poja­wie­nia się żoł­nie­rzy, ude­rza­ją­cych kol­bami nabi­tych musz­kie­tów o próg naszego domu, wszy­scy w strasz­nym zamie­sza­niu zerwali się od stołu. Pani Joeowa, która wła­śnie wró­ciła do kuchni z pustymi rękami, zatrzy­mała się ze zdzi­wie­niem, zale­d­wie zdą­żyw­szy wydać żało­sny okrzyk:

– Boże miło­sierny! Co się stało z pie­ro­giem?…

Sier­żant i ja byli­śmy w kuchni, gdy pani Joeowa osłu­piała ze zdzi­wie­nia. Wów­czas odzy­ska­łem już cokol­wiek przy­tom­no­ści. Sier­żant pierw­szy zapy­tał mnie przy bra­mie, a teraz stał, roz­glą­da­jąc się dokoła i trzy­mał w pra­wej ręce kaj­dany, lewą zaś oparł na mym ramie­niu.

– Wybacz­cie pań­stwo – rzekł – ale już w drzwiach oznaj­mi­łem temu pięk­nemu mło­dzień­cowi, że przy­cho­dzę tu w imie­niu króla i chciał­bym się widzieć z kowa­lem.

– Bądź pan łaskaw oznaj­mić nam, dla­czego chcesz się z nim widzieć? – spy­tała sio­stra.

– Pani – odpo­wie­dział grzecz­nie sier­żant – gdy­bym mówił od sie­bie, rzekł­bym że uwa­żam za zaszczyt i spe­cjalną przy­jem­ność zazna­jo­mie­nie się z tak wspa­niałą damą, jak pani, ale mówię w imie­niu króla i dla­tego odpo­wia­dam, że mam do kowala inte­res.

Wszyst­kim podo­bała się taka grzecz­ność ze strony sier­żanta, a pan Pum­ble­chook zawo­łał:

– Bar­dzo pięk­nie!

– Widzisz pan, panie kowalu – mówił sier­żant, który zdą­żył spo­strzec Joe – jest taka sprawa… Trzeba popra­wić zamek u tych kaj­da­nów a i połą­cze­nia słabe, tym­cza­sem koniecz­nie musimy ich użyć. Nie może pan ich obej­rzeć?

Joe obej­rzał je i rzekł, że do tego musi roz­nie­cić ogień w kuźni, na co zej­dzie nie mniej od dwóch godzin.

– Tylko tyle? A więc bądź pan łaskaw zabrać się do dzieła! – rzekł sier­żant. – To służba dla jego wyso­ko­ści. Każdy z mych ludzi może panu pomóc, chęt­nie zajmą się tym.

Zawo­łał swych ludzi i wszy­scy, jeden po dru­gim weszli do kuchni, usta­wili swe musz­kiety w kącie i sta­nęli wokoło, jak to czy­nią żoł­nie­rze. Jeden z nich stał ze skrzy­żo­wa­nymi rękami, drugi prze­cią­gał się, inny popra­wiał manierkę lub naboje, inny otwie­rał drzwi, by splu­nąć, z tru­dem zwra­ca­jąc szyję, ści­śniętą wyso­kim koł­nie­rzy­kiem.

Wszystko to widzia­łem, nie uświa­da­mia­łem sobie jed­nak, że ich widzę, tak dalece męczyły mnie różne obawy. Skoro tylko pozna­łem, że kaj­dany te nie są przy­go­to­wane dla mnie i że pie­róg, dzięki nie­spo­dzia­nemu poja­wie­niu się woj­ska, usu­nął się na dal­szy plan, zaczą­łem powoli przy­cho­dzić do sie­bie.

– Może mi pan powie, która godzina? – rzekł sier­żant, zwra­ca­jąc się do pana Pum­ble­cho­oka, jakby do czło­wieka, który jeden tylko poj­muje war­tość czasu.

– Dopiero pół do trze­ciej.

– Nie tak to źle, jak myśla­łem – rzekł sier­żant – nawet choćby przy­szło tu prze­sie­dzieć dwie godziny, nie będzie jesz­cze późno. Jak daleko stąd moczary? Myślę, że nie wię­cej nad milę?

– Aku­rat mila.

– Dosko­nale! Oto­czymy ich przed zmierz­chem. Kazano mi to uczy­nić zaraz po zmierz­chu. Zdą­żymy więc.

– Więź­nio­wie, panie sier­żan­cie? – spy­tał pan Wop­sle.

– Tak – odpo­wie­dział tenże. – Aż dwóch. Na pewno wiemy, że ukry­wają się wśród mocza­rów i że do nocy jesz­cze nie ruszą się z miej­sca. Czy nie widział kto z pań­stwa tej dzi­czy?

Wszy­scy prócz mnie powie­dzieli, że nie; a mnie nikt o to nie pytał.

– Cóż – rzekł sier­żant. – Wpadną w pułapkę prę­dzej, niż myślą. No, kowalu! Jeśli­ście gotowi, to peł­nij­cie służbę jego wyso­ko­ści.

Joe zdjął z sie­bie sur­dut, kami­zelkę i koł­nierz. Jeden z żoł­nie­rzy odsu­nął drew­niane zastawy, drugi roz­nie­cił ogień, trzeci chwy­cił za miech, inni stali wokół pieca, w któ­rym wkrótce zapło­nął ogień. Joe schwy­cił młot i pod­szedł do kowa­dła, my zaś patrzy­li­śmy, jak kuje.

Zain­te­re­so­wa­nie się przy­szłą obławą pochło­nęło nie tylko uwagę towa­rzy­stwa, ale prze­rwało gniew sio­stry. Nalała żoł­nie­rzom piwa z beczułki, sier­żan­towi zapro­po­no­wała kie­li­szek wódki. Na to Pum­ble­chook ostro zwró­cił jej uwagę:

– Daj mu, pani, wina. Ręczę, że nie ma w nim dzieg­ciu.

Sier­żant podzię­ko­wał mu i rzekł, że woli pić bez dzieg­ciu i dla­tego prosi o wino, jeśli jej wszystko jedno. Kiedy mu podano wino, wypił naj­pierw za zdro­wie jego wyso­ko­ści i zło­żył życze­nia; wino prze­łknął gło­śno i cmok­nął war­gami.

– Co pan powiesz? Jakie wino?

– Wiesz pan, co powiem – odpo­wie­dział – podej­rze­wam, że pan go dostar­czy­łeś.

Pum­ble­chook zaśmiał się i rzekł:

– Aj, aj! A cze­muż to?

– Dla­tego – odpo­wie­dział sier­żant, kle­piąc go po ramie­niu – że pan, według mnie, jesteś czło­wie­kiem zna­ją­cym się na war­to­ści rze­czy.

– Tak pan sądzi? – rzekł Pum­ble­chook z uśmie­chem zado­wo­le­nia. – Może jesz­cze kie­li­szek?

– Wraz z panem? Pozwól się pan ze sobą trą­cić! – rzekł sier­żant. – Brze­giem mego kie­liszka o pod­stawkę pań­skiego… i nóżką pań­skiego o brzeg mego… Raz, dwa! Naj­pięk­niej­sza muzyka, dźwięk kie­lisz­ków. Zdro­wie pań­skie! Daj wam Boże żyć tysiąc lat i tak rozu­mieć się zawsze na rze­czach, jak teraz.

Sier­żant znowu wypił wino i przy­go­to­wy­wał się, widocz­nie, do następ­nego kie­liszka. Zauwa­ży­łem, że Pum­ble­chook prze­jął się uczu­ciem gościn­no­ści i zapo­mniał o tym, że przy­niósł to wino w pre­zen­cie. Wziął z rąk pani Joeowej butelkę i ser­decz­nie wszyst­kich czę­sto­wał. I mnie także troszkę się dostało. Tak się roz­ocho­cił, że otwo­rzył i drugą butelkę i z taką samą ser­decz­no­ścią podej­mo­wał nią obec­nych.

Sta­łem wraz z innymi przy ogni­sku, widzia­łem, jak wesoło zapi­jali i myśla­łem sobie, za jaką to dosko­nałą przy­prawę posłu­żył im do obiadu mój nie­szczę­śliwy, zbie­gły przy­ja­ciel, ukry­wa­jący się na mocza­rach. Nie byliby z pew­no­ścią w tak dobrym uspo­so­bie­niu, gdyby nie pozy­skali nie­spo­dzia­nie tej weso­łej wia­do­mo­ści. Wszy­scy już z nad­zwy­czaj­nym pra­gnie­niem ocze­ki­wali uję­cia „dwóch nic­po­niów”, dla któ­rych sapały mie­chy, gorzał żywym pło­mie­niem ogień, z komina buchał dym, stę­kał i hukał Joe, groź­nie przy każ­dym pod­nie­ce­niu ognia migały na ścia­nach cie­nie, trza­skały i roz­sy­py­wały się iskry, a mnie zda­wało się, że nawet zmierzch, mając na wzglę­dzie bied­nych zbie­gów, opusz­czał się na zie­mię wcze­śniej niż zwy­kle.

Joe koń­czył pracę, rów­no­cze­śnie uspa­ka­jało się wycie ognia i szum mie­chów. Wło­żyw­szy sur­dut Joe nie wia­domo skąd nabrał odwagi i zapro­po­no­wał, aby który z nas poszedł z żoł­nie­rzami, by się prze­ko­nać, jak się udała obława. Pan Pum­ble­chook i pan Hub­ble oświad­czyli, że prze­no­szą fajkę i towa­rzy­stwo dam, nato­miast pan Wop­sle rzekł, że poszedłby, gdyby Joe mu towa­rzy­szył. Joe zapew­nił, że pój­dzie z nim chęt­nie i weź­mie mnie ze sobą, o ile żona pozwoli. Sądzę, że za nic nie puści­łaby nas, gdyby nie była pod­nie­cona jej cie­ka­wość i nie chciała jak naj­prę­dzej wie­dzieć, czym się to wszystko skoń­czy. Dla­tego to powie­działa:

– Tylko, pro­szę cię, nie myśl, że jeśli przy­nie­siesz malca z pora­nioną wystrza­łami głową, będę się trosz­czyła o jego lecze­nie.

Sier­żant dwor­sko poże­gnał się z damami i po przy­ja­ciel­sku roz­stał się z Pum­ble­cho­okiem; wąt­pię, czyby był tak czuły na zasługi tego dżen­tel­mena w bar­dziej suchych oko­licz­no­ściach, niż obecne. Żoł­nie­rze wzięli broń i uszy­ko­wali się. Panu Wop­sle’owi, Joe i mnie zwró­cono uwagę, żeby­śmy się trzy­mali poza wszyst­kimi i nie mówili ani słowa, gdy doj­dziemy do bagien. Gdy­śmy już wyszli z domu i skie­ro­wali do miej­sca prze­zna­cze­nia, szep­ną­łem Joe do ucha:

– Spo­dzie­wam się, że ich nie znaj­dziemy.

– Dał­bym całego szy­linga, gdyby im się udało ukryć!

Ze wsi nikt nie przy­łą­czył się do nas, dla­tego że było zimno i pochmurno, droga błot­ni­sta i śli­ska, ściem­niało się, a w miesz­ka­niach było tak cie­pło i jasno, że nikt nie miał ochoty opusz­czać domu. Kilku ludzi uka­zało się w oświe­co­nych oknach, popa­trzyło z cie­ka­wo­ścią na nas, nikt jed­nak z nich nie podą­żył. Prze­szli­śmy obok słupa z ręką wska­zu­jącą i skie­ro­wa­li­śmy się pro­sto na cmen­tarz. Tu zatrzy­ma­li­śmy się na dany przez sier­żanta znak i dwaj lub trzej żoł­nie­rze okrą­żyli ścież­kami groby, prze­szu­kali kaplicę, ale nikogo nie zna­leźli. Potem prze­szli­śmy bocz­nymi drzwiami cmen­tarza i uda­li­śmy się wprost na moczary. Oto­czyła nas zwiana wschod­nim wia­trem mgła. Joe wziął mnie na plecy.

Gdy­śmy dostali się na otwarte pustynne miej­sce, gdzie przed ośmioma lub dzie­wię­cioma godzi­nami widzia­łem obu nie­szczę­śli­wych, prze­mknęła mi przez głowę przy­kra myśl, czy nie posą­dzi mnie mój wię­zień, że to ja go wyda­łem żoł­nie­rzom? Badał mnie, czy go nie oszu­kam i rzekł, że był­bym wstręt­nym psia­kiem, gdy­bym zamie­rzał przy­łą­czyć się do obławy na niego. Może pomy­śli, że jestem oszu­stem i wstręt­nym psia­kiem, który go wydał pod­stęp­nie?

Próżną rze­czą było teraz zada­wać sobie podobne pyta­nia. Byłem tu, na ple­cach Joe, który ze mną prze­ska­ki­wał doły, jak woj­skowy koń i wciąż prze­strze­gał pana Wop­sle’a, aby trzy­mał się bli­sko nas i nie padł na swój rzym­ski nos. Żoł­nie­rze szli przed nami, wycią­gnięci w długą linię, w pew­nym odda­le­niu jeden od dru­giego. Szli­śmy tą samą drogą, którą ja nie­dawno prze­by­wa­łem i z któ­rej zbo­czy­łem z powodu mgły. Mgła się jesz­cze nie pod­nio­sła, a może już wiatr ją roz­wiał, tak że przy czer­wo­na­wym bla­sku zacho­dzą­cego słońca były zupeł­nie widoczne wie­chy, szu­bie­nica, wał oko­pów i prze­ciw­le­gły brzeg rzeki, choć wszystko to było zasnute ponurą, sza­rawą oponą.

Z biją­cym ze stra­chu ser­cem, tłu­ką­cym się o sze­ro­kie plecy kowala, oglą­da­łem się dokoła, czy nie ma gdzieś śla­dów obec­no­ści więź­niów. Niczego nie widzia­łem i nie sły­sza­łem. Pan Wop­sle stra­szył mnie z początku swym sapa­niem i cięż­kim odde­chem, póź­niej jed­nak przy­wy­kłem do tych dźwię­ków i mógł­bym już je odróż­nić od kro­ków więź­niów. Przestra­szyłem się nagle, gdyż mi się zda­wało, że sły­szę zgrzyt pil­nika, oka­zało się, że było to tylko dzwo­nie­nie owcy, która prze­stała jeść i uważ­nie patrzyła na nas. Bydło, sto­jące tyłem do wia­tru i desz­czu, ze zło­ścią spo­glą­dało na nas, jak­by­śmy byli spraw­cami nie­po­gody. Ale prócz dzwo­necz­ków, poru­szeń stada i lek­kiego sze­le­stu trawy oświe­co­nej bla­dym jaśnie­niem zamie­ra­ją­cego dnia, nic nie naru­szało ota­cza­ją­cej nas ciszy.

Żoł­nie­rze szli w kie­runku sta­rych oko­pów, my zaś postę­po­wa­li­śmy za nimi w pew­nym odda­le­niu, gdy nagle wszy­scy sta­nę­li­śmy. Na skrzy­dłach wia­tru i ulewy dole­ciał nas nie­ocze­ki­wany krzyk. Po chwili znów się powtó­rzył. Był gło­śny i prze­cią­gły, a dola­ty­wał ze wschodu. Sądząc po roz­ma­ito­ści dźwię­ków, można było zmiar­ko­wać, że krzy­czy nie jeden czło­wiek, lecz dwóch lub wię­cej.

Sier­żant i sto­jący obok niego szep­tem coś ze sobą mówili, gdy­śmy do nich pode­szli. Sier­żant, czło­wiek bar­dzo rezo­lutny, pole­cił, aby nikt na krzyki nie odpo­wia­dał i dodał, że obec­nie należy podwoić szyb­kość mar­szu. Skrę­ci­li­śmy w prawo (to jest na wschód), a Joe biegł teraz tak, że ledwo zdo­ła­łem się na jego ple­cach utrzy­mać.

Nazy­wał to nie bie­giem, lecz lotem – jedyna uwaga zro­biona przez niego w tym cza­sie. Prze­bie­ga­li­śmy z pagórka na pagó­rek, prze­ła­zi­li­śmy przez płoty, brnę­li­śmy przez rowy, prze­ci­ska­li­śmy przez zaro­śla, nie zwra­ca­jąc uwagi na to, kto i gdzie pędził. Im bar­dziej zbli­ża­li­śmy się do tego miej­sca, skąd docho­dził krzyk, tym wyraź­niej­sze się oka­zy­wało, że krzy­czy nie jeden czło­wiek, lecz wię­cej. Cza­sami, gdy krzyk milk­nął, żoł­nie­rze sta­wali. Gdy znów się pod­no­sił, prę­dzej niż poprzed­nio bie­gli naprzód, a my za nimi. Gdy­śmy już byli bli­sko, tak, że mogli­śmy odróż­nić krzyki, sły­sze­li­śmy woła­nia:

– Rżną! – a potem dru­gie – Prze­stępcy! Zbiegi! Prędko! Tu zbie­gli ska­zańcy! – Po czym głosy głu­szyły się walką, a po chwili odzy­wały się jesz­cze dono­śniej. Żoł­nie­rze pędzili, jak sza­leni naprzód, a za nimi my z Joe.

Sier­żant przy­biegł pierw­szy na miej­sce, skąd roz­cho­dził się odgłos walki, a za nim dwaj jego żoł­nie­rze. Mieli już odcią­gnięte kurki, gdy­śmy do nich dotarli.

– Oto oni obaj! – krzy­czał sier­żant, scho­dząc do rowu. – Pod­daj­cie się, bydlęta!

Na wszyst­kie strony bry­zgała woda i błoto, roz­le­gały się straszne prze­kleń­stwa, sypały się ude­rze­nia, gdy pozo­stali żoł­nie­rze pospie­szyli pomóc sier­żan­towi do wynie­sie­nia obu: mego zna­jo­mego zbiega naj­pierw, a potem dru­giego. Obaj byli pokrwa­wieni i okryci bło­tem, mio­tali obe­lgi i chcieli się rzu­cić na sie­bie. Od razu obu pozna­łem.

– Zapa­mię­taj­cie sobie – rzekł mój wię­zień, ocie­ra­jąc krew z twa­rzy poszar­pa­nymi ręka­wami i strze­pu­jąc z pal­ców wyrwane włosy – że ja go zła­pa­łem! Ja go wyda­łem! Zapa­mię­taj­cie to sobie!

– Nie ma o czym roz­pra­wiać! – rzekł sier­żant. – Nic na tym nie zyskasz, kochanku, obu was zła­pano. Kaj­dany!

– Nie chcę żad­nego zysku… wię­cej nad to, co mi się udało speł­nić, nie pra­gnę – odpo­wie­dział mój wię­zień ze złym uśmie­chem. – Zła­pa­łem go! On wie to dobrze… no a z nim sie­bie.

Drugi wię­zień był blady jak śmierć i obec­nie miał sińce nie tylko z lewej strony twa­rzy, ale cały był pobity i pora­niony. Dyszał i mil­czał do tej pory, aż ich skuto każ­dego osobno; ledwo stał, opie­ra­jąc się na ramie­niu żoł­nie­rza.

– Zapa­mię­taj sobie, panie sier­żan­cie… że chciał mnie zabić – były jego pierw­sze słowa.

– Chcia­łem go zabić? – rzekł mój ska­za­niec z pogardą. – Sta­ra­łem się go zabić i nie uczy­ni­łem tego! Schwy­ta­łem go i wyda­łem… ot co zro­bi­łem! Nie tylko prze­szko­dzi­łem mu uciec z moczaru, ale jesz­cze dopro­wa­dzi­łem go tu… cof­ną­łem go. On dżen­tel­men, patrz­cie, ten łotr! No!… Galery otrzy­mają z powro­tem swego dżen­tel­mena i to dzięki mnie. Zabić go? Po co miał­bym go zabi­jać, kiedy mogłem jesz­cze gorzej mu uczy­nić, dopro­wa­dza­jąc go z powro­tem.

– Usi­ło­wał… usi­ło­wał… mnie zabić. Bądź­cie świad­kami.

– Słu­chaj­cie! – rzekł mój ska­za­niec sier­żan­towi. – Sam bez czy­jej­kol­wiek pomocy ucie­kłem z wię­zie­nia, oszu­ka­łem wszyst­kich i ucie­kłem. Mogłem spo­koj­nie odda­lić się i z tych mocza­rów… Popa­trz­cie na mą nogę! Czy na niej widzi­cie żelazo?… Uciekł­bym, gdy­bym nie wie­dział, że „on” tu jest… Puścić „go” na wol­ność? Pozwo­lić mu cie­szyć się tym, czego sam się dobi­łem! Dać mu moż­ność roz­po­rzą­dza­nia mną dla wła­snych jego celów! Znowu? Nie, nie, ni­gdy! Umarł­bym i ja na dnie tego kanału – mówił dra­ma­tycz­nie, wstrzą­sa­jąc rękami w kaj­da­nach – tak sil­nie trzy­mał­bym go rękami, że nie wyrwałby się z nich bez waszej pomocy.

Drugi ska­za­niec, który odczu­wał widoczny lęk przed swym towa­rzy­szem, znów powtó­rzył:

– Usi­ło­wał mnie zabić… i był­bym już tru­pem, gdy­by­ście nie nade­szli.

– Łże! – krzyk­nął pierw­szy. – Uro­dził się kłamcą i umrze kłamcą. Popa­trz­cie mu w twarz… Czyż na niej nie wyryte kłam­stwo? Każ­cie mu spoj­rzeć mi w oczy… Niech popa­trzy, jeśli może!

Drugi zbieg sta­rał się uśmiech­nąć pogar­dli­wie; nie udało mu się to jed­nak, tylko ner­wowo zadrgały mu usta i obrzu­cił wzro­kiem żoł­nie­rzy, potem bagno i niebo, a nie spoj­rzał na mówią­cego.

– Widzi­cie? – cią­gnął mój wię­zień. – Widzi­cie jak podły! Widzi­cie jego chy­tre, bie­ga­jące oczy? Takie same były one, gdy nas wspól­nie sądzili… On i wów­czas ani razu na mnie nie spoj­rzał.

Drugi ska­za­niec, który przez cały ten czas poru­szał wąskimi war­gami, trwoż­nie oglą­da­jąc się na wszyst­kie strony, popa­trzył na mówią­cego ze sło­wami: „nie wart jesteś, bym na cie­bie patrzył!”, i rzu­cił wzro­kiem na swe skute ręce. Słowa te dopro­wa­dziły mego więź­nia do takiej wście­kło­ści, że rzu­ciłby się na niego, gdyby nie wmie­szali się w to żoł­nie­rze.

– Mówię wam – rzekł drugi wię­zień – że zabiłby mnie, gdyby mógł.

Rze­czy­wi­ście drżał cały ze stra­chu, a wargi jego pokryły się bia­łymi pla­mami, jak płatki śniegu.

– Po co tu gadać! – rzekł sier­żant. – Zapa­lić pochod­nie!

Gdy jeden z żoł­nie­rzy, który zamiast broni niósł koszyk, przy­kląkł, by otwo­rzyć go, mój zbieg po raz pierw­szy obej­rzał się dokoła i ujrzał mnie. Zsu­ną­łem się z ple­ców Joe, sko­ro­śmy tylko tu przy­szli i sta­łem na brzegu kanału, nie poru­sza­jąc się z miej­sca. Spoj­rza­łem na niego, kiedy obró­cił się ku mnie i poru­szy­łem rękami i głową. Chcia­łem, by uważ­niej spoj­rzał na mnie i zro­zu­miał, że nie jestem winien. Nic jed­nak nie wska­zało mi, że osią­gną­łem mój cel; rzu­cił na mnie tylko dziwne spoj­rze­nie, któ­rego nie zro­zu­miałem, ale to trwało tylko chwilkę, a potem zdaje mi się, choć­bym cały czas a nawet cały dzień patrzył, nic bym nie doj­rzał w jego twa­rzy, prócz dziw­nego, sku­pio­nego wyrazu.

Żoł­nierz z koszy­kiem wykrze­sał ognia, zapa­lił trzy czy cztery pochod­nie, jedną wziął sam a inne roz­dał. Ściem­niało się coraz bar­dziej. Zanim ruszy­li­śmy z tego miej­sca, czte­rej żoł­nie­rze sta­nęli kołem i dwa razy strze­lili w powie­trze. Wkrótce potem uka­zały się inne pochod­nie w pew­nym odda­le­niu za nami, a potem i na mocza­rach po dru­giej stro­nie rzeki.

– Wszystko w porządku – rzekł sier­żant. – Marsz!

Nie zdą­ży­li­śmy ujść kilku kro­ków, gdy roz­legł się wystrzał trzech armat, od któ­rego, zda­wało się, że coś pękło mi w uszach.

– Cze­kają was na pokła­dzie statku – mówił sier­żant swemu więź­niowi. – Widzi­cie, że wnet przy­bę­dzie­cie. Nie pozo­sta­wać w tyle! Bli­żej!