Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Wielkie nadzieje” to jedna z najważniejszych powieści Charlesa Dickensa, porywająca historia o dojrzewaniu i dogłębnej moralnej przemianie.
Pip, sierota, mieszka z siostrą i jej mężem kowalem, ale po poznaniu ekscentrycznej panny Havisham i jej pięknej podopiecznej Estelli, zaczyna doświadczać życia zupełnie innego niż codzienność w kuźni. Po latach ciężkiej pracy jako czeladnik kowalski, Pip otrzymuje od anonimowego darczyńcy dużą sumę pieniędzy, pod warunkiem, że wyjedzie do Londynu i rozpocznie edukację. W nowym świecie Pip będzie musiał radzić sobie sam, zdobywając nowych przyjaciół, ale także wrogów, oraz odkrywając zaskakującą prawdę o swoim dobroczyńcy. Gdy jego majątek zaczyna topnieć, Pip zostaje zmuszony do ponownego samodzielnego zarabiania na życie. Jedyne co mu pozostaje to nieustająca miłość do Estelli.
„Wielkie nadzieje” uważane są za najlepiej skonstruowaną powieść Dickensa. To wyjątkowe arcydzieło literatury, które zainspirowało już kilkanaście adaptacji filmowych, jednocześnie stanowi ważny komentarz społeczny na temat warstwowej przepaści i nieuniknionych konsekwencji marzeń o lepszym życiu.
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nazwisko ojca mego brzmiało Pirrip, na chrzcie zaś dano mi imię Filipa. W swym dziecinnym języku połączyłem oba te imiona, które tym sposobem zlały się w krótsze i łatwiejsze Pip. I ja sam i wszyscy ludzie nazywali mnie Pipem.
To, że ojciec nazywał się Pirrip, stwierdzał napis na nagrobku, a także świadectwo mej siostry Józefowej Gargery, żony kowala. Nigdy nie widziałem ojca i matki, ani nawet ich portretów (żyli jeszcze przed wynalezieniem fotografii), pojęcie zaś o ich wyglądzie łączyło się w mej dziecięcej wyobraźni z nagrobkami. Kształt liter na nagrobku ojca nasunął mi dziwną myśl, że był to rosły, silny i smukły mężczyzna z czarnymi, wijącymi się włosami. Ze stylu zaś napisu na płycie matki po dziecinnemu wywnioskowałem, że matka moja była kobietą chorowitą, a twarz jej pokrywały wyrzuty. Pięć małych kamieni o formie romboidalnej, każdy na półtorej stopy długi, leżących rzędem za mogiłami, rodziców i poświęconych pamięci pięciu moich braciszków, którzy rychło usunęli się od udziału w walce życiowej, wzbudzały we mnie dziwne przekonanie, które z uszanowaniem pielęgnowałem, że wszyscy rodzili się, leżąc na grzbiecie z rękami w kieszeniach od spodni i nie wyjmowali ich przez całe swe życie.
Żyliśmy w bagnistej okolicy, w pobliżu rzeki i o dwadzieścia mil od morza. Pierwsze silniejsze wrażenie odniosłem w życiu pamiętnego wilgotnego wieczora, kiedy po raz pierwszy zrozumiałem, że ponure, zarosłe pokrzywami miejsce było cmentarzem; że Filip Pirrip, należący do tej gminy i Georgina, żona jego, pomarli i są pochowani; że Aleksander, Bartłomiej, Abraham, Towit i Roger, dzieci wyżej wymienionych, pomarły również i zostały pogrzebane; że ponure pustynne miejsce poza cmentarzem, poprzecinane we wszystkich kierunkach kanałami, groblami, rowami, na którym gdzieniegdzie pasło się bydło – moczar; że kręta, połyskująca ołowiem, smuga w dali – rzeka; że widniejąca na dalekim horyzoncie płaszczyzna, od której dmie wiatr – morze; a mała, drżąca ze strachu na widok tego wszystkiego i płacząca istota – Pip.
– Przestań beczeć! – krzyknął straszny głos i spoza mogiły w pobliżu kościelnego portyku wynurzył się jakiś człowiek. – Ciszej, mały diable, bo poderżnę ci gardło.
Był to straszny człowiek w grubym szarym ubraniu i z wielką, żelazną okową na nodze, bez kapelusza, w znoszonych chodakach, z głową okręconą w starą, brudną szmatę. Był on przemoknięty na wylot, obryzgany błotem, pokaleczony o kamienie, poparzony pokrzywą i pokłuty trzciną. Chromał i drżał na całym ciele, oczy jego błyszczały, a zęby szczękały. Chwycił mnie za kurtkę.
– Panie, nie podrzynaj mi gardła! – błagałem go ze strachem. – Zmiłuj się, nie czyń tego!
– Jak się nazywasz? – rzekł – żywo!
– Pip, panie.
– A dalej – mówił człowiek, nalegając. – No, mówże!
– Pip... Pip, panie!
– Pokaż, gdzie mieszkasz – rzekł. – Pokaż palcem!
Wskazałem stronę, gdzie leżała nasza wioska, nad brzegiem rzeki, w oddaleniu mili, lub nieco więcej od kościoła, otoczona olchami.
Człowiek popatrzył chwilę na mnie, następnie wywrócił mnie na dół głową i wypróżnił mi kieszenie. Nic w nich nie znalazł prócz kawałka chleba. Gdy kościół odzyskał poprzednie położenie... bo w chwili, gdy mnie chwycił za nogi i wywrócił głową w dół, zdawało mi się, że szczyt jego znajduje się u mych stóp – kiedy kościół znalazł się w poprzednim położeniu, siedziałem na wysokim nagrobku i drżałem na całym, ciele, póki jadł mój kawałek chleba.
– No, szczeniaku – rzekł, oblizując wargi – ale też masz pyski!
Tak, policzki moje były dość tłuste, choć w ogóle byłem na swój wiek mało rozwinięty.
– Niech mnie diabli wezmą, jeśli ich nie zjem – rzekł, groźnie poruszając głową – bo i dlaczegóż bym nie miał ich zjeść!
Poważnie wyraziłem nadzieję, że tego nie zrobi i jeszcze silniej schwyciłem płytę grobowca, na której mnie posadził, po części aby się na niej utrzymać, po części by stłumić łzy.
– Posłuchaj-no! – rzekł człowiek. – Gdzie twoja matka?
– Tu, panie – odrzekłem.
Drgnął, odbiegł na kilka kroków, następnie stanął i zaczął patrzeć na mnie przez ramię.
– Oto tu, panie! – rzekłem trwożliwie. – Właśnie Georgina. To moja matka.
– O! – rzekł, wracając. – To znaczy, że twój ojciec wraz z twoją matką?
– Tak, panie! – odpowiedziałem. – On również podzielił jej los.
– Aha! – mruknął. – U kogoż mieszkasz?... Jeśli przypuścimy, że będziesz żył... jeszcze nic nie zdecydowałem co do tego.
– U siostry, panie!... U pani Józefowej Gargery... żony Józefa Gargery, kowala!
– Kowala?! – krzyknął i popatrzył na swą nogę.
Chmurnie spoglądał kilka razy na nogę, to na mnie, wreszcie podszedł do nagrobka, na którym siedziałem, chwycił mnie za obie ręce i trzymając za nie wygiął mnie w tył, jak mógł najwięcej tak, że oczy jego groźnie patrzyły na mnie z góry, a ja bezradnie spoglądałem na niego z dołu.
– No, słuchaj! – rzekł. – Chodzi o to, czy mam cię zostawić przy życiu, czy nie? Wiesz, co to pilnik?
– Tak, panie!
– A wiesz, co to pokarm?
– Tak, panie!
Za każdym pytaniem przechylał mnie niżej i niżej, widocznie w tym celu, by przekonać mnie o mojej bezradności i niebezpieczeństwie, w jakim się znajdowałem.
– Dostarczysz mi pilnika? – Przechylił mnie jeszcze niżej. – Przyniesiesz mi coś do zjedzenia? – Jeszcze mnie przegiął niżej. – A jeśli nie przyniesiesz, wyrwę twe serce i wątrobę! – Jeszcze nacisnął niżej.
Tak przestraszyłem się i tak mi się zakręciło w głowie, że z całych sił uczepiłem się go rękami i rzekłem:
– Nie byłbyś pan łaskaw postawić mnie głową do góry... może wówczas w głowie przestanie mi się kręcić i będę mógł lepiej słyszeć pana.
Zamiast odpowiedzi tak mną zakręcił, że zdawało mi się, jakby wraz ze mną kościół wywrócił koziołka. Następnie chwycił mnie za obie ręce, postawił na płycie grobowca i przemówił do mnie tymi strasznymi słowami:
– Jutro rano przyniesiesz mi pilnik i coś do zjedzenia. I to przyniesiesz tu na te stare okopy. Masz to zrobić i nikomu nigdy ani słowem, ani znakiem; nie dasz poznać, żeś widział takiego człowieka, jak ja. Tylko wtedy zostaniesz przy życiu. Odważ się nie posłuchać mnie i zdradź się jakiem słówkiem, a natychmiast wyrwę ci serce i wątrobę i pożrę! Nie myśl, że jestem tu sam. Jest tu wraz ze mną jeden młodzieniec. W porównaniu z nim jestem – prawdziwym aniołem. Słyszy każde słowo, jakie mówię do ciebie i wie doskonale, jak należy się rozprawić z takim malcem, jak ty i z jego sercem – i wątrobą. Taki jak ty malec powinien unikać go. Choćbyś zamykał drzwi na klucz, choćbyś krył się w ciepłej pościeli, choćbyś otulał się w swą kołdrę, choćbyś myślał, że jesteś zupełnie bezpiecznym, młody człowiek mimo to cicho, po cichutku przekradnie się do ciebie i uprowadzi cię z domu. Wiele, bardzo wiele trudu mnie kosztowało wstrzymanie tego człowieka, aby się nie rozprawił z tobą. Ach, jak trudno było zatrzymać go, by się nie rzucił na ciebie. Cóż powiesz na to?
Przyrzekłem mu, że przyniosę nazajutrz rano pilnik i trochę jedzenia – jeśli znajdę.
– Powiedz: – „niech mnie Bóg skarze, jeśli nie przyjdę!”
Powtórzyłem te słowa, a on postawił mnie na ziemi.
– Uważaj! – mówił. – Pamiętaj, co masz zrobić i nie zapomnij o młodym człowieku. Idź teraz do domu!
– Dob... dobrej nocy, panie! – ledwo wyjąkałem.
– Oczywiście! – rzekł, obrzucając wzrokiem; wilgotną, błotnistą okolicę. – Jednego tu tylko można sobie życzyć... by być żabą lub rybą.
Drżąc całym ciałem, chwycił się rękami, jakby w obawie, że się rozleci i utykając, powlókł się do niskiego płotu kościelnego.
Patrzyłem na niego, kiedy przechodził wśród pokrzyw i kłujących krzaków, które rosły po brzegach zielonego nasypu i zdawało mi się, że starannie omija mogiły, bojąc się, by z nich nie wysunęły się ręce martwych, nie chwyciły go za nogi i nie wciągnęły do siebie, do mogił.
Doszedłszy do kościelnego płotu, przelazł przezeń, jak człowiek, któremu nogi zdrętwiały i nie zginają się, zatrzymał się tu i spojrzał w moją stronę. Skoro tylko to spostrzegłem, puściłem się pędem do domu. Nie ustając w biegu, na jakimś zakręcie obejrzałem się w tył i widziałem, że idzie ku rzece, chwyciwszy się rękami jak poprzednio, z trudem przesuwając chorą nogę po ogromnych kamieniach, rozrzuconych tu i tam dla wygody pieszych na czas ulewnych deszczów i powodzi.
Moczar widniał na horyzoncie jakby długa ciemna smuga, kiedym znowu się zatrzymał, by spojrzeć na niego; rzeka też wyglądała, jak smuga, ale nie tak już szeroka i czarna, niebo zaś poza nią, jak pasmo smug kolorowych, porozdzielanych ciemnymi. Na samym brzegu rzeczki ledwie mogłem rozróżnić dwa czerniejące przedmioty obok siebie; jednym z nich była wiecha, przy której lądowali rybacy; był to drąg, na szczycie którego zatknięto dnem do góry beczkę bez obręczy. Drugim przedmiotem była szubienica, a na niej resztki łańcuchów, na których niegdyś powieszono pirata. Człowiek szedł w stronę tej ostatniej; jakby sam był piratem, który zmartwychwstał i pojawił się tu, by go znowu powieszono. Myśl ta przestraszyła mnie i zdawało mi się, że krowy też popodnosiły łby i patrzyły za nimi, choć nie mogłem pojąć o czym ogóle mogły myśleć. Oglądnąłem się dookoła, czy nie ma gdzie w pobliżu strasznego młodzieńca, ale nigdzie nie dojrzałem najmniejszych śladów jego obecności. Znowu mnie ogarnął strach i nie zatrzymując się ni chwili, pobiegłem do domu.
Siostra moja, pani Józefowa Gargery była o dwadzieścia lat starszą ode mnie i cieszyła się wielkim wzięciem u sąsiadów dlatego, że wychowywała mnie „twardą ręką”. Wiele razy wówczas próbowałem wyjaśnić znaczenie tego dziwnego wyrażenia, a wiedząc, jak ciężką i silną była jej ręka i jak często kładła ją na swego męża i na mnie, doszedłem do przekonania, że taką ręką wychowuje nie tylko mnie, ale i Józefa Gargery.
Nie na dobroduszną wyglądała moja siostra i robiła takie na mnie wrażenie, jakby swą „ręką” wzięła za męża Józefa Gargery. Józef był bardzo pięknym mężczyzną, z jasnymi, wijącymi się włosami, opadającymi na twarz, z oczami nieokreślonego błękitnego koloru, zlewającego się z białkami oczu. Był to nadzwyczaj uległy, dobroduszny, czuły i wesoły człowiek i dobry towarzysz, Herkules z wyglądu i ze słabości swego charakteru.
Siostra moja miała czarne włosy, czarne oczy i niezwykle czerwoną twarz; tak, że często przychodziło mi do głowy, czy zamiast mydła nie używa do mycia muszkatołowego kwiatu. Wzrostu wysokiego, koścista, nosiła zawsze gruby fartuch, związany z tyłu w dwie pętle, z czworoboczną zasłoną na piersi, całą nabitą igłami i szpilkami. Fartuch ten uważała za specjalną ze swej strony zasługę i wiecznie robiła wymówki Józefowi, że musiała go nosić. Nie wiem doprawdy, dlaczego go nosiła, ale jeżeli już musiała nosić, czemu nie zdejmowała go przez cały dzień.
Kuźnia Józefa przylegała do naszego domu, zbudowanego z drzewa, jak większość budynków naszej okolicy w tym czasie. Ody przybiegłem z cmentarza, kuźnia była już zamknięta, a Józef siedział w kuchni. Józef i ja byliśmy współuczestnikami cierpień i żyliśmy z sobą w przyjaźni. Tym razem nie zdążyłem otworzyć drzwi i zajrzeć do kuchni, gdy po przyjacielsku rzekł mi:
– Pani Józefowa już ze dwadzieścia razy wychodziła cię szukać, Pip! Przed chwilą wyszła znowu.
– Tak?
– Tak, Pip – rzekł Józef – a co gorsza wzięła ze sobą „łaskotkę”.
Usłyszawszy niemiłą wiadomość, posunąłem się ku światłu i zacząłem – kręcić jedyny guzik mej kurtki, póki się całkiem nie oderwał. „Łaskotką” nazywaliśmy trzcinę z cienkim końcem, która zmiękła od częstego stykania się z moim wierzchnim odzieniem.
– To siadała – mówił Józef – to zrywała się, chwytała za rózgę, rzucała się i miotała. Ot co wyprawiała – mówił, poprawiając pogrzebaczem w kominie. – Tak, Pip, rzucała się i miotała!
– A dawno wyszła, Józiu?
Zawsze zwracałem się do niego, jak do starszego dziecka, albo do równego.
– Tak – odpowiedział, patrząc na zegarek – z pięć minut temu. Pip! Idzie!... Skryj się prędko przyjacielu za drzwi!... Tu, za ręcznik!
Posłuchałem go. Siostra żywo otworzyła drzwi i w tej chwili poczuła za nimi jakąś przeszkodę, od razu domyśliła się co to i puściła w ruch rózgę. W końcu pchnęła mnie na Józefa – często służyłem jej za przedmiot do rzucania w małżeńskich nieporozumieniach – a Józef zadowolony, że mógł mnie wesprzeć, wsunął mnie w zagłębienie kominka i zasłonił sobą.
– Gdzieś przepadał, smarkaczu? – rzekła, tupiąc nogą. – Mów mi zaraz, gdzieś przepadał? Cóż to? Ha? Chciałeś mnie zaniepokoić? Chciałeś mnie przestraszyć? Wyrzucę was wszystkich stąd, choćby było pięćdziesięciu Pipów i pięciuset Gargerich.
– Byłem tylko na cmentarzu – odpowiedziałem ze swego miejsca – płacząc i rozcierając sobie ciało.
– Na cmentarzu! – Gdyby mnie nie było, dawno byś już był na cmentarzu! Kto cię „własną ręką” wychował?
– Ty – odpowiedziałem.
– A jak to uczyniłam, rada bym wiedzieć? –
– Nie wiem – wyjąkałem.
– Nie wiesz! A ja wiem, że już nigdy więcej tego nie uczynię. Śmiało mogę powiedzieć, że ani razu nie zdjęłam tego fartucha od czasu twego narodzenia. Dość mi, że jestem żoną kowala, jeszcze mam być twoją matką!
Smutno patrzyłem na ogień i różne myśli przelatywały mi przez głowę. Myślałem o zbiegu z żelazną okową na nodze, o tajemniczym młodym człowieku, o pilniku, o pożywieniu, o przygniatającym mnie strachu, pod wpływem którego gotowałem się okraść ludzi, co dali mi przytułek; zdawało mi się, że rozżarzone węgle na kominku z wyrzutem patrzą na mnie.
– Ach! – mówiła, stawiając trzcinkę na zwykłe miejsce. – Cmentarz... tak! O czymże macie obaj mówić, jak nie o cmentarzu! (Żaden z nas ani słowa o cmentarzu nie wspomniał). Czy wcześniej, czy później złożycie mnie na cmentarzu, złożycie!... Piękna z was będzie parka beze mnie, lepiej już o tym nie mówić.
Póki pani Józefowa krzątała się, przygotowując herbatę, Józef pilnie patrzył na mnie, jakby rozważał, jaka by z nas była para, gdyby wbrew oczekiwaniom spełniło się wyżej wspomniane zdarzenie. Siedział wciąż w jednakowej pozycji, gładząc prawą ręką swoje włosy i bokobrody, śledząc uważnie oczyma wszystkie ruchy pani Józef owej, co czynił zwykle, gdy była w takim usposobieniu.
Siostra zawsze jednakowo przygotowywała nam chleb z masłem. Silnie przyciskała bochenek do swej sukni na piersi, wskutek czego wbijały się w niego i szpilki i dostawały się z nim do naszych ust. Potem brała nożem masło (nie zbyt wiele) i smarowała nim chleb po aptekarsku, jak plaster, posługując się przy tej czynności obiema stronami noża z nadzwyczajną zręcznością i wprawą i kunsztownie zbierała masło z brzegów skórki. Wygładziwszy nożem powierzchnię masła, odkrawała grubą kromkę i nie odejmując jej od bochenka, dzieliła na pół, po czym połowę podawała Józefowi a drugą mnie.
Tego dnia byłem głodnym, lecz nie mogłem się zdecydować na zjedzenie swej porcji. Czułem, że powinienem zostawić cokolwiek w zapasie dla strasznego znajomego i jego wspólnika, okropnego młodego człowieka. Wiedziałem, jak porządnie prowadziła swe gospodarstwo pani Józefowa i sądziłem, że najstaranniejsze poszukiwania nie dostarczą mi nic, czym by się można było pożywić; dlatego zdecydowałem się ukryć swój kawałek chleba z masłem, przepuszczając go między spodniami a nogą.
Niełatwo, oj, jak niełatwo było to spełnić. Lżej by mi było zeskoczyć z dachu wysokiego domu lub nurkować w głębokiej wodzie. A jeszcze trudniej było uczynić to tak, by nie dojrzał Józef. Już wspomniałem, że żyliśmy w przyjaźni i mieliśmy zwyczaj wieczorami porównywać, kto z nas prędzej zje swą kromkę; milcząc też pokazywaliśmy ją sobie wzajemnie, jakby pobudzając jeden drugiego. I tym razem Józef parę razy pokazywał mi swój szybko zmniejszający się kawałek, dając mi znak, bym przystąpił do zwykłych wyścigów, za każdym jednak razem, ku swemu zdziwieniu widział, że siedzę, jak poprzednio, trzymając na jednym kolanie żółty kubek z herbatą a na drugim nietknięty kawałek chleba z masłem. Wreszcie, tracąc nadzieję, zdecydowałem, że cokolwiek by się stało, muszę to uczynić i to w najprostszej formie, stosownie do okoliczności. Korzystając z chwili, gdy Józef, popatrzywszy na mnie, odwrócił się, wsunąłem chleb do spodni.
Józef widocznie rozstrojony tym, że straciłem apetyt, w zamyśleniu, bez żadnego zadowolenia, odgryzał kąsek za kąskiem. Wolniej niż zwykle żuł je, zatrzymując się chwilami, a potem łykał, jak pigułki. Miał zamiar odgryźć nowy kąsek i już pochylił na bok głowę, aby móc to łatwiej uczynić, gdy nagle wzrok jego padł na mnie i spostrzegł, że moja kromka chleba gdzieś znikła.
Tak był zdziwionym tym, co się stało, że z chlebem w ustach wytrzeszczył na mnie oczy, co oczywiście nie mogło ujść uwagi siostry.
– Co się stało? – zapytała, stawiając kubek na stół.
– Słuchaj no – mruczał do mnie Józef, kiwając głową z wyrzutem – Pip, przyjacielu! Biedy się dopytasz. Udławisz się... Przecież nie zdążyłeś go pogryźć!
– Cóż tam takiego się stało? – zapytała siostra, jeszcze ostrzejszym tonem.
– Jeśli możesz odkaszlnąć Pip, zmiłuj się, uczyń to – mówił Józef, przechodząc stopniowo do obawy. – Sztuka sztuką, a zdrowie zdrowiem.
Siostra wreszcie straciła cierpliwość i rzuciwszy się na Józefa, dwa razy szarpnęła go za bokobrody i uderzyła nim o ścianę; siedziałem, nie ruszając się na miejscu, czując, że jestem winnym tego, co się stało.
– No, teraz spodziewam się, że mi powiesz, o co chodzi, ośle! – zawołała siostra, zadyszana z podniecenia.
Józef bezradnie spojrzał na nią, potem również bezradnie na mnie.
– Wiesz co, Pip – mówił uroczyście, trzymając ostatni kęs chleba w ustach i to takim przyjacielskim tonem, jakbyśmy byli obaj równi. – Ale to połknąć taki niezwykły kęs!!...
– Wszystko od razu połknął... tak? – krzyknęła siostra.
– Wiesz, przyjacielu – robiłem, i ja takie sztuki, gdym był w twoim wieku... i to dość często... z takimi samymi chłopcami... ale nigdy nie widziałem, aby ktokolwiek połykał takie kawały. I jak żeś ty z tego nie zginął!
Siostra moja, jak szalona, rzuciła się ku mnie, chwyciła za włosy i nic więcej nie rzekła, prócz tych strasznych słów:
– Chodź mi zaraz i pij lekarstwo!
Jakiś niegodziwy lekarz wprowadził w tym czasie w użycie dziegciową wodę, jako lekarstwo na wszystkie choroby, a pani Józefowa miała w swojej szafce znaczną ilość tego środka; wierzyła, że lecznicze jego właściwości odpowiadają zupełnie jego obrzydłemu smakowi. Leczniczy eliksir, jako środek wzmacniający, wiele już razy we mnie wlewano w takiej ilości, że czuć było ode mnie dziegciem, jakby od świeżo posmolonego parkanu. Tego wieczora doza, przeznaczona dla mnie, doszła największych rozmiarów; pani Józefowa wlała mi ją wprost z butelki, ściskając mą głowę pod ręką. Józef musiał wypić połowę dozy pod pozorem, że „źle mu się zrobiło”. Sądząc po sobie, mogę istotnie przyznać, że źle mi się robiło nie tylko przed przyjęciem lekarstwa, ale i po przyjęciu.
Nie ma nic przykrzejszego nad wyrzuty sumienia, które męczą dorosłego człowieka lub dziecko, zwłaszcza jeśli do nich przyłącza się jeszcze ciężkie brzemię, ukryte w spodniach; wówczas (mogę to stwierdzić własnym doświadczeniem) znoszą ludzie największą karę w świecie. Świadomość, że mam zamiar okraść pani Józefową – (nigdy nie myślałem, że i Józefa, ponieważ gospodarstwa nie uważałem za jego własność) – połączona z koniecznością przytrzymywania chleba z masłem, gdym siedział, albo gdy musiałem przejść po co przez kuchnię, doprowadzała mnie do rozpaczy. Gdy wiatr, wiejący od moczaru, wpadał do komina i podniecał płomień ogniska, zdało mi się, że słyszę skądsiś z zewnątrz głos człowieka z żelazną okową u nogi, mówiący, że nie myśli umrzeć z głodu do jutra i żądający, by mu natychmiast jeść dano. Potem myślałem nad tym, co będzie: jeśli młodzieniec, którego wstrzymywał z takim trudem, aby nie rzucił się na mnie, straci wreszcie cierpliwość, albo omyli się co do czasu i będzie się czuł w zupełnym prawie, nie czekając jutra, dobrać się do mego serca i wątroby? Jeśli to prawda, że włosy stają dęba, moje już z pewnością musiały się podnieść. A może to nigdy nikomu się nie przytrafiło?
Była wigilia Bożego Narodzenia i kazano mi mieszać pudding, przeznaczony na dzień jutrzejszy; mieszałem go akurat od siódmej do ósmej wieczorem. Spełniałem to z kulą u nogi (co zmuszało mnie do ciągłego myślenia o człowieku z żelazną okową) i wciąż czułem, jak chleb z masłem, zsuwa się do kostki przy najmniejszym poruszeniu, co w końcu stało się nie do zniesienia. Na szczęście upatrzyłem dogodną chwilę i wyśliznąłem się do swej izdebki na poddaszu.
– Cóż to! – zawołałem, siadając przy kominku, aby ogrzać się cokolwiek przed snem. Strzelono z wielkiej armaty?... Słyszysz Józefie?
– A... – odpowiedział. – Znowu jakiś więzień zbiegł.
– Co to znaczy? – spytałem.
Pani Józefowa, która miała zwyczaj wszędzie wmieszać się ze swymi objaśnieniami, krzyknęła takim grubym głosem, jakim zwykle proponowała dozę dziegciowej wody.
– Uciekł! Uciekł!
Powiedziawszy to, zajęła się znów pończoszkową robotą, a ja korzystając z tego, spytałem szeptem Józefa:
– Co to takiego więzień?
Józef założył swe wargi, jak się to czyni, gdy się mówi cicho, ale z całej odpowiedzi zrozumiałem tylko jedno słowo „Pip”.
– Wczoraj wieczorem – mówił głośno – po zachodzie uciekł więzień! Strzelono, aby dać znać o ucieczce. Teraz widocznie uciekł drugi.
– Kto strzelał? – pytałem.
– Co za głupi malec! – wmieszała się siostra, ponuro patrząc na mnie spoza swej roboty. – Do wszystkiego się musi wtrącić ze swymi pytaniami. Nie dopytuj się, a nikt cię nie okłamie.
Pomyślałem, że źle czyni zapowiadając, że i ona by kłamała, gdybym do niej zwrócił się z pytaniem. Ale ona nigdy przy nikim nie liczyła się z wyrażeniami.
W tej chwili Józef jeszcze bardziej podniecił mą ciekawość, usiłując wymówić jakieś słowo. Nie zrozumiałem go!
– Pani Józefowo – rzekłem, zwracając się do niej, jakby do pierwszorzędnego źródła – chciałbym wiedzieć – jeśli się nie pogniewasz – skąd był ten wystrzał?
– Ach ty nieboskie stworzenie – krzyknęła siostra takim głosem, jakby powiedziała co innego, niż chciała. – Z pontonu!
– O! – zawołałem, patrząc na Józefa. – Ponton!
Józef kaszlnął z odcieniem wyrzutu, jakby mówił:
– Mówiłem ci!
– A co to takiego ponton?
– No jakże wam się podoba ten malec! – krzyknęła siostra, wskazując na mnie drutem i z niezadowoleniem kręcąc głową. – Odpowiedzieć mu na jedno pytanie, on cię zarzuci innymi. Pontony to więzienne okręty, które stoją tam, daleko za bagnem.
– Chciałbym wiedzieć, kogo tam sadzają i za co? – pytałem z rezygnacją.
Tego już było trochę za wiele dla pani Józefowej, zerwała się ze swego miejsca.
– Słuchaj, malcze! Nie na to wychowywałam cię „własnymi rękami”, abyś męczył ludzi swymi głupimi pytaniami! Wielka zasługa, nie ma co mówić! Każdy miałby prawo mnie ganić. Na pontony, widzisz, wyprawiają takich, którzy zabijają, kradną, wyrabiają fałszywe monety i szkodzą innym. Tacy ludzie zawsze zaczynają od tego, że męczą wszystkich pytaniami i dlatego – precz, natychmiast idź spać!
Nigdy mi nie dawali świecy, gdym szedł spać, to też drapałem się po schodach w zupełnej ciemności; w głowie mi szumiało i dzwoniło prawdopodobnie stąd, że pani Józefowa akcentowała ostatnie słowa akompaniamentem, który wykonywała na mej głowie z pomocą naparstka. Jeszcze większy strach zawładnął mną na myśl, że jestem przeznaczony do pontonów. Widziałem obecnie jasno tę drogę przed sobą. Zacząłem od pytań, a oto przygotowywałem się okraść panią Józefową.
Od tego czasu, który pozostał daleko za mną, często myślałem, że ludzie mało rozumieją, do czego może doprowadzić dziecko strach. Nie chodzi o to, czy ważną jest jego przyczyna, chodzi o sam strach. Czułem śmiertelną obawę na myśl o młodzieńcu, pragnącym mego serca i wątroby; czułem śmiertelny strach na myśl o jego towarzyszu z żelazną okową; bałem się samego siebie z tego powodu, że dałem taką okropną obietnicę. A mimo to nie śmiałem; spodziewać się pomocy ze strony swej wszechmogącej siostry, która zawsze, w każdym czasie gotową była mnie odepchnąć. Z przerażeniem myślę o tym, na co mógłbym się odważyć dzięki strachowi.
Za każdym razem, gdym; zasypiał tej nocy, zdawało mi się we śnie, że silny prąd wody niesie mnie rzeką wprost na pontony i że w tej samej chwili, gdy przepływałem obok szubienicy, widmo pirata woła do mnie przez tubę, bym lepiej, teraz nie płynął do brzegu, bo mnie powieszą, w przeciwnym razie zaś odłożą to na później. Bałem się zasnąć, choć chciało mi się spać; wiedziałem, że muszę spełnić kradzież z pierwszym przebłyskiem dnia. Nocą nic nie mogłem uczynić, bo ogień wówczas jeszcze nie tak łatwo było wzniecić; musiałbym w tym celu wziąć hubkę i krzesiwo, a to wywołałoby hałas podobny do szczęku łańcucha tego pirata.
Gdy czarna aksamitna zasłona nocy, widniejąca za moim oknem, obramowała się szarawym blaskiem, wyskoczyłem z pościeli i zszedłem na dół po schodach. Najmniejszy trzask i szmer, gdy schodziłem po stopniach, zdawało się, mówiły: „Trzymaj złodzieja!” lub „Wstawaj Józefie!” W spiżarni, gdzie przygotowano wiele zapasów, wedle zwyczaju, na nadchodzące święta, przestraszyłem się okropnie na widok wiszącego zająca, który, jak mi się zdawało, mrugnął do mnie, gdym był do niego zwrócony. Nie miałem jednak czasu do sprawdzenia swych wrażeń, ani do rozmyślań i w ogóle na nic, musiałem korzystać z każdej chwili. Wziąłem kawał chleba i sera, pół garnka drobno posiekanego mięsa, zawiązałem to w kawałek płótna, wraz z wczorajszą kromką chleba z masłem, odlałem z kamiennego gąsiora trochę wódki do przygotowanej na to szklanej butelki, po czym dolałem do pełności do kamiennego gąsiora z konewki, stojącej w kuchennej szafce, wziąłem prócz tego kość z trochą mięsa i piękny okrągły pieróg nadziany wieprzowiną. Mało już nie odszedłem bez tego pieroga, ale oglądając półki czy nie ma tam czego odpowiedniego, zauważyłem okrągłe, gliniane naczynie, zakryte z góry; zajrzawszy do niego dostrzegłem pieróg i zaraz zabrałem go, w nadziei, że nie tak prędko może być potrzebnym, a zatem nie od razu poznają brak jego.
W kuchni były drzwi, łączące ją z kuźnią; otworzyłem je i wyszukałem pilnik między przyrządami Józefa. Zamknąłem za sobą drzwi do kuźni, wyszedłem przez te, którymi wróciłem wczoraj z cmentarza, zamknąłem je i zacząłem biec ku moczarom.
Ranek był pochmurny i mglisty. Zewnętrzna strona mojego maleńkiego okna była obsiana osiadłymi na niej kropelkami wilgoci, jakby jakiś leśny duch przepłakał nad nim całą noc i przez ten czas posługiwał się nim, jak chustką. Wszystko dookoła pokryte było wilgocią, błyszczącą na nagich płotach i wątłej trawie, podobną do grubej pajęczyny, wiążącej gałązki roślin. Ta sama kleista wilgoć pokrywała parkany i bramy, a z bagna podnosiła się tak gęsta mgła, że dotąd nie dojrzałem drewnianego palca, wskazującego drogę do naszej wioski, do której zresztą nikt nigdy nie zachodził. Gdy zaś spojrzałem na niego i widziałem, jak mgła kropla za kroplą spadała w dół, wydał mi się widmem, wskazującym mi ponton.
Mgła gęstniała w miarę zbliżania się do moczaru, tak że teraz już nie ja biegłem do otaczających mnie przedmiotów, lecz one ku mnie. Zaniepokojone sumienie zwiększało jeszcze nieprzyjemność wycieczki. Wrota, napisy i rowy rwały się ku mnie przez mgłę i krzyczały: – „Malec z czymś w rodzaju pieroga z wieprzowiną! Zatrzymajcie go!” – Zupełnie niespodziewanie pojawiło się przede mną bydło z rozdętymi nozdrzami, z których buchała para. – „Ej, ty, mały złodzieju!” – Czarny byk z białą plamą na szyi, która wydawała się memu winnemu sumieniu podobna do kołnierza pastora, uporczywie wpijał się we mnie oczami i z takim pełnym wyrzutu wyrazem poruszał głową, że nie mogłem wytrzymać i zawołałem: – „Nie jestem nic winien, panie! Zrobiłem to nie dla siebie!” – W odpowiedzi na to schylił łeb, wypuścił z nozdrzy kłąb pary, zadarł w górę ogon i kopnąwszy tylnymi nogami, znikł w jednej chwili.
Cały ten czas szedłem ku rzece. Pomimo tego, żem szybko posuwał się naprzód, nie mogłem rozgrzać nóg; chłód i wilgoć tak ściśle je objęły, jak żelazna okowa nogę człowieka, do którego szedłem. Dobrze znałem drogę do okopów, bo często w niedzielę przychodziłem tu z Józefem, który siedząc raz ze mną na starej armacie, mówił, że nieraz wyprawiać się tu będziemy, gdy zostanę jego uczniem. Tymczasem skutkiem gęstej mgły zszedłem w prawo z właściwej drogi i musiałem wracać w dół rzeki błotnistym wybrzeżem, pokrytym śliskimi kamieniami i wiechami, wskazującymi linię, do której dochodzi wylew rzeki. Dążąc naprzód z możliwą dla mnie szybkością, przebrnąłem rów w pobliżu okopów i chciałem już biec po nasypie z drugiej strony rowu, gdy nagle ujrzałem siedzącego człowieka. Zwrócony plecami ku mnie, ze złożonymi rękami i nisko pochylony naprzód, spał twardo.
Pomyślałem, że bardzo się ucieszy, gdy w tak niespodziewany sposób otrzyma śniadanie i dlatego ostrożnie podszedłem ku niemu i z lekka dotknąłem go w ramię. Szybko zerwał się na nogi i zobaczyłem nie wczorajszego, lecz jakiegoś innego człowieka.
Miał taką samą grubą szarą odzież, taką samą wielką żelazną okowę, także utykał i mówił chrapliwym głosem, drżał od chłodu i wszystko było podobne, jak u tamtego człowieka, z wyjątkiem twarzy i płaskiego z szerokim skrzydłem kapelusza na głowie. Wszystko to zmiarkowałem w jednej sekundzie. On zaś ze strasznym przekleństwem rzucił się ku mnie i chciał mnie uderzyć, ale nie trafił, pośliznął się, mało nie upadł i zaczął uciekać, potknął się jeszcze dwa, trzy razy i zniknął we mgle.
Stanowczo jest to właśnie ten młody człowiek! – pomyślałem i serce me zabiło na tę myśl. Mogę dodać, że poczułbym też i ból w wątrobie, gdybym wiedział tylko, gdzie się ona znajduje.
Wkrótce potem byłem w okopach i zastałem wczorajszego skazańca, który w oczekiwaniu na mnie błąkał się tu i tam. Było mu widocznie bardzo zimno. Myślałem, że padnie na ziemię i umrze z zimna w mej obecności. Oczy jego płonęły żądzą jadła i gdy mu podałem pilnik, z zimną krwią odłożył go na bok na trawę, a całą swą uwagę skupił na zawiniątku w mych rękach. Tym razem nie wykręcał mnie głową w dół, stał spokojnie i patrzył, jak wypróżniałem kieszenie.
– Co tam masz w butelce, mały? – zapytał.
– Wódkę.
Jadł już przyniesione drobno siekane mięso, wpychając je do ust, nie jak człowiek, zaspokajający swój głód, lecz jak ten, co w pośpiechu pakuje swoje rzeczy do walizki. Zatrzymał się tylko na chwilę, aby wypić kilka łyków wódki. Drżał całym ciałem i zdawało mi się, że odgryzie i połknie szyjkę butelki.
– Ma pan pewno febrę? – spytałem.
– To samo myślę, mój mały! – odpowiedział.
– Tu niezdrowe miejsce – rzekłem. – Pan leżał na ziemi, a tu mokro i łatwo się nabawić febry... lub reumatyzmu.
– Jeszcze zdążę zjeść śniadanie, zanim śmierć nastąpi – powiedział. – I będę jadł, choćby mnie potem mieli prowadzić na szubienicę. Nic to, ustanie ten dreszcz, ustanie... gotów jestem się z tobą założyć, malcze!
Chciwie łykał drobno siekane mięso, chleb, ser, pierogi z wieprzowiną bez wyboru, jedne za drugim, z trwogą spoglądając w mgłę, otaczającą nas i od czasu do czasu przestając żuć, by nadsłuchiwać. Każdy rzeczywisty i urojony odgłos, czy dźwięk żelaza na rzece, czy wrzask czegoś żyjącego na moczarze trwożyły go i wówczas pytał.
– Nie myślisz ty mnie, diable, oszukać? Nikogo nie sprowadziłeś ze sobą?
– Nie, panie! Nie!
– A policji nie powiadomiłeś?
– Nie!
– No, dobrze – rzekł – wierzę ci. I to prawda! Na cóż by się przydał taki szczeniak, jak ty, gdyby w twych latach zamyślał pomagać innym do dręczenia na śmierć tak nieszczęśliwego stworzenia, jak ja.
Dziwnie zagrało mu w ustach przy tych ostatnich słowach, wytarł oczy podartym, grubym rękawem.
Było mi go bardzo żal, a widząc, jak stopniowo zabrał się do pieroga z wieprzowiną, rzekłem mu wreszcie:
– Bardzo jestem zadowolony, że pieróg panu smakuje.
– Co mówisz?
– Rad jestem, że pieróg panu smakuje.
– Dziękuję, mój mały! Tak, smakuje mi.
Często przyglądałem się, jak jadł pokarm nasz podwórzowy pies i znalazłem sporo podobieństwa w sposobie ich jedzenia. Podobnie jak pies z początku odgryzał kęsy, chwytał je i spiesznie, nie żując ich, połykał, oglądając się równocześnie na wszystkie strony, jakby w obawie, czy się kto nie pojawi i nie wyrwie mu pieroga. Znajdował się w ogóle w takim stanie, że z trudem mógł ocenić wartość pieroga, choć nikomu z pewnością nie pozwoliłby podzielić go z sobą bez wyszczerzenia zębów na nieproszonego gościa. W tym zupełnie był podobny do psa.
– Boję się, że nic nie zostawi pan dla niego – nieśmiało zauważyłem po chwili milczenia, podczas którego namyślałem się, czy nie będzie niedelikatną z mej strony taka uwaga. – Więcej już nic w spiżarni nie zostało.
Tylko wiara w rzeczywistość wspomnianego faktu pobudziła mnie do zwrócenia się do niego z tą uwagą.
– Zostawić dla niego? Dla kogo? – spytał, przestając gryźć skórkę pieroga.
– Dla młodego człowieka, o którym pan mówił... który ukrył się razem z panem.
– O... o! – krzyknął z czymś w rodzaju tłumionego śmiechu. – Jemu? Tak, tak! On obejdzie się i bez jedzenia; niczego nie potrzebuje.
– Zdawało mi się, że głodny – odrzekłem.
Przestał jeść i spojrzał na mnie z największym zdziwieniem, a zarazem z niedowierzaniem.
– Wydawało ci się? Kiedy?
– Teraz właśnie.
– Gdzie?
– Ot tam! – rzekłem. – Siedział i spał, a ja myślałem, że to pan.
Chwycił mnie za kurtkę i tak spojrzał na mnie, że przestraszyłem się, czy nie wróciła mu poprzednia chęć poderżnięcia mi gardła.
– Był ubrany tak, jak pan, tylko z kapeluszem na głowie – mówiłem, drżąc ze strachu – i... i... – chciałem delikatnie to wyrazić – i miał te same powody życzyć sobie pilnika. Słyszał pan dziś w nocy wystrzał?
– Tak, prawda – rzekł do siebie – zdaje się strzelali.
– Dziwne, że nie jest pan pewien tego – odpowiedziałem. – Myśmy słyszeli w domu... a przecież do nas dalej, a i drzwi były zamknięte.
– Widzisz – rzekł – gdy człek musi włóczyć się po tym bagnie z pustą głową i pustym żołądkiem, gdy ginie z zimna i głodu, całą noc nic więcej nie słyszy prócz wystrzałów i krzyków, które go prześladują. Widzi żołnierzy w czerwonych mundurach z pochodniami w rękach... widzi, jak coraz ciaśniej i ciaśniej otaczają go kołem. Słyszy, jak wywołują jego numer i wołają po imieniu, jak szczękają ich muszkiety i rozlega się komenda: – „Pal!” – Wycelowali i... nic! Niejedną ich partię, niech ich diabli wezmą, widziałem dziś w nocy, ale setki... Raz, dwa! Raz, dwa! A co wystrzałów!... Widziałem, jak drżała mgła i nie przestała drżeć nawet z przebłyskiem dnia... Ale co do tego człowieka – dotychczas mówił, jakby zupełnie zapomniał o mej obecności – nie zauważyłeś u niego czegoś charakterystycznego?
– Całą twarz miał w siniakach – rzekłem, starając się przypomnieć go sobie.
– Czy nie tutaj? – zawołał, uderzając się z całej siły w lewy policzek, dłonią.
– Tak, tutaj!
– Gdzież on? – pytał, chowając resztki jedzenia pod szarą kurtkę. – Wskaż mi, w którą stronę poszedł. Wyśledzę go nie gorzej od tresowanego psa. Niech licho weźmie okowę z mej nogi. Dajno tu pilnik, mój mały!
Wskazałem mu kierunek, w którym pobiegł ów człowiek, a on przez chwilę patrzył uważnie w tę stronę. Po czym osunął się na nędzną trawę i z wściekłością zaczął piłować swą okowę, zapominając widocznie o mej obecności, a całą uwagę kierując wyłącznie na swą nogę; była na niej krwawiąca się rana, a tak nieostrożnie się z nogą obchodził, że można było sądzić, iż jest równie nieczułą, jak pilnik. Widząc, z jaką bezwzględnością obchodzi się ze swą własną nogą, znowu się przestraszyłem i poczułem, że jestem trochę za daleko od domu. Powiedziałem mu, że już czas na mnie i muszę odejść, nie spojrzał nawet, sądziłem więc, że lepiej będzie jak najprędzej oddalić się od niego. Po kilku minutach odwróciłem się i ujrzałem, że siedzi, pochyliwszy głowę nad kolanem i z wściekłością piłuje, obsypując przekleństwami kajdany i nogę. Ostatni odgłos, jaki usłyszałem, gdy mgła zakryła go przed mymi oczami, gdym się zatrzymał, był zgrzyt pilnika.
Byłem pewny, że zastanę w kuchni policjanta, który się zjawi, by mnie aresztować. Ale nie zobaczyłem go, a nawet nie wykryła się spełniona przeze mnie kradzież. Pani Józefowa krzątała się, przygotowując wszystko do zbliżającego się przyjęcia, a Józef siedział na stopniach za drzwiami, aby nie wpaść przypadkiem na koszyk ze śmieciem. Zawsze go los prześladował i Józef najczęściej cierpiał odeń wówczas, gdy siostra z największą troskliwością krzątała się, sprzątając we wszystkich kątach.
– Gdzieś przepadał, diable?
Odpowiedziałem, żem poszedł posłuchać kolęd.
– No, to dobrze! – odrzekła. – Można się było po tobie czegoś gorszego spodziewać.
Nie należy o tym wątpić, pomyślałem.
– Gdybym nie była żoną kowala i związaną z domem niewolnicą, która nigdy nie zdejmuje tego fartucha, także bym z przyjemnością posłuchała kolęd. Bardzo lubię kolędy, może dlatego, że nigdy nie mogę ich słyszeć.
Józef ośmielał się wejść do kuchni dopiero Po wyniesieniu kosza ze śmieciami. Za każdym razem, gdy pani Józefowa patrzyła na niego, lewą stroną ręki gładził się po nosie z dobrodusznym, łagodnym wyrazem; ale skoro tylko odwróciła się, krzyżował oba wskazujące palce, co było naszym umówionym znakiem w tych razach, gdy siostra była nie w humorze. Ten zaś stan, prawdę mówiąc, był jej stanem normalnym tak, że ja i on całymi tygodniami, bywało, krzyżowaliśmy palce i przypominaliśmy sobą grobowce rycerzy ze złożonymi na krzyż nogami.
Dziś przygotowywano u nas wspaniały obiad, składający się z szynki, jarzyny i dwóch pulard. Pieróg z mięsem był gotów już wczoraj (główny powód, że nie użyto do niego drobno posiekanego mięsa), a pudding piekł się na ogniu. Skutkiem świątecznych przygotowań śniadanie nasze nie było wykwintne.
Nakroiła nam siostra tyle kawałków, chleba, jakby miała nakarmić nie jednego dorosłego człowieka i dziecko, lecz cały pułk i to po forsownym, marszu; chleb popijaliśmy mlekiem, rozrobionym wodą z dzbanka. Pani Józefowa tymczasem założyła czyste firanki, zmieniła stare nakrycie na kominku na nowe z kwiatami, po czym oczyściła pokój bawialny i zdjęła z mebli pokrycie, które zdejmowano zwyczajnie tylko raz do roku; pokrowce osłaniały także i cztery małe gliniane pudelki z czarnymi noskami i koszyczkami kwiatów w pyskach, stojące, na kamiennej podstawie, a podobne do siebie, jak krople wody. Pani Józefowa była skrzętną gospodynią i umiała porządek uczynić mniej miłym, i przyjemnym niż nieład. Systematyczność, podobnie jak i pobożność, ludzie często fałszywie pojmują.
Siostra była tak zajęta w tym dniu, że nie mogła iść do kościoła: poszliśmy więc we dwójkę z Józefem. W zwyczajnym ubraniu przedstawiał on charakterystyczny typ pięknego i doskonale zbudowanego kowala, ale świąteczna odzież zmieniała go w prawdziwe straszydło. Wszystko leżało na nim niedbale i zdawało się uszytym zupełnie nie dla niego. Gdy przy dźwiękach wesołych dzwonów świątecznych wyszedł ze swego pokoju w paradnym ubraniu, wyglądał jak istne wcielenie nieszczęścia. Co do mnie, siostra wyobraziła sobie widocznie, że jestem młodym przestępcą, którego w chwili urodzenia wziął z rąk akuszerki policjant i oddał jej, by postępowała z nim, jak na to zasługuje każdy burzyciel prawa. Postępowano ze mną tak, jak gdybym sam postarał się o to, aby pojawić się na świecie, na przekór zasadom rozsądku, religii, obyczajności i wszystkim dążeniom swych najlepszych przyjaciół. A także i wówczas, gdy krawiec miał robić mi ubranie, polecono mu, aby uszył je tak, bym się w nim nie mógł swobodnie poruszać.
Jestem pewny, że wspólna nasza wyprawa do kościoła stanowiła dla wszystkich współczujących ludzi wzruszający widok. Ale to, co raziło mnie w mym stroju, było niczym w porównaniu do moich duchowych tortur. Strach na widok Józefowej, zmierzającej do spiżarni, był równie silny, jak wyrzuty sumienia, nękające mnie za to, com spełnił; ciężar przestępnej tajemnicy był tak wielki, że już myślałem o tym, czy nie lepiej wyjawić go w kościele, co może by mnie uchroniło od zemsty młodego człowieka. Oto w chwili, gdy zacznie się spowiedź, a pastor powie: „kto z was ma coś na sumieniu, niech wyjawi”, wstanę i poproszę o pozwolenie przejścia do zakrystii. Byłem pewien, że tym wystąpieniem zwrócę uwagę całego zboru, ale było to Boże Narodzenie nie Wielkanoc i spowiedzi nie było.
Na obiad do nas przyjść mieli pan Wopsle, kościelny, pan Hubble, kołodziej, pani Hubble jego żona, wuj Józefa Pumblechook, zamożny handlarz zbożem. Obiad naznaczono na pół do drugiej. Kiedyśmy wrócili do domu, stół był już nakryty, pani Józefowa ubrana, obiad gotów i drzwi wchodowe otwarte dla oczekiwanych gości; wszystko przybrało szatę uroczystą. A o kradzieży jak przedtem ani słowa.
Czas mijał, nie przynosząc ulgi mym uczuciom, aż wreszcie zebrali się goście. Pan Wopsle odznaczał się wielkim rzymskim nosem, wysokim, błyszczącym czołem i grubym basem, którym się bardzo szczycił; nasi znajomi mówili, że dać mu tylko swobodę, to przekrzyczy pastora. Sam zaś mawiał zwykle, że gdyby posada pastora była dostępną dla każdego w myśl konkurencji, byłby już z pewnością utorował sobie drogę, ale ponieważ nie jest dostępną, musi zadowalać się stanowiskiem kościelnego. „Amen” wywodził przeraźliwym głosem, a gdy zaczynał czytać psalm, zawsze oglądał się na obecnych, jakby mówił do nich:
– Słyszeliście właśnie mego przyjaciela, teraz zaś bądźcie łaskawi wyrazić sąd swój o mym głosie.
Otwierałem drzwi gościom: Najpierw panu Wopsle, potem państwu Hubble, a wreszcie wujowi Pumblechook.
Raz na zawsze i pod grozą kary zabroniono mi nazywać go wujem.
– Pani Józefowo – rzekł wuj Pumblechook, tłusty, chory na astmę człowiek, z wielkimi, jak u ryby, ustami, z zamglonymi oczami i włosami piaskowego koloru, sterczącymi do góry; wygląd jego był taki, jakby dopiero co udławił się i w tym stanie tu przyszedł. – Pani Józefowo, zamiast życzeń świątecznych przyniosłem Pani... przyniosłem pani butelkę xeresu i... Przyniosłem pani butelkę portweinu.
W każde Boże Narodzenie pojawiał się tak samo, powtarzał jedne i te same słowa i przynosił takie same butelki wina. Za każdym razem odpowiadała mu Józefowa tymi samymi słowami:
– O wuju Pum-ble-chook! Jak to pięknie.
– Nie jest to niczym w porównaniu z zasługami pani. A teraz, czy wszyscy zdrowi? Jak się masz półpensie? (to do mnie).
W podobnych razach obiadowaliśmy zazwyczaj w kuchni, potem przechodziliśmy do gościnnego pokoju i jedliśmy tam orzechy, pomarańcze i jabłka, co można było porównać ze zmienianiem przez Józefa ubrania zwykłego na odświętne. Siostra moja była tym razem niezwykle wesoła; w ogóle w niczyim towarzystwie nie czuła się tak zadowoloną, jak w towarzystwie pani Hubble, która, o ile pamiętam, była małą figurką z ostrymi rysami twarzy w sukni błękitno-niebieskiego koloru; zachowywała się po dziecinnemu, dlatego że gdy wychodziła za mąż za pana Hubble’a – nie wiem jak dawno – była znacznie od niego młodszą. Pan Hubble był silnym, o szerokich barkach mężczyzną o zapachu wiórów, z niezwykle szeroko rozstawionymi nogami; w dzieciństwie, gdy szedłem naprzeciw niego, zawsze o parę wiorst przed sobą widziałem między jego nogami leżącą za nim okolicę.
Wobec gości czułem się nieswojo nawet wówczas, gdym jeszcze nie spełnił kradzieży w spiżarni.
I obecnie było mi nieprzyjemnie, nie dlatego, żem siedział na samym rogu stołu, który gniótł mi piersi, nie dlatego, że Pumblechook trącał mnie łokciem w oko, nie dlatego, że nie pozwolono mi się odzywać (bo i sam tego nie chciałem) nie dlatego, że mi dawano do obgryzania tylko kości z kury i podejrzane kąski wieprzowiny, którymi świnia pewno nie chlubiła się w czasie swego życia. Nie! Nie miałem o to pretensji, ale żeby mnie tylko nie prześladowano. Oni jednak nie pozostawili mnie w spokoju. Widocznie, wszelkimi siłami starali się według swego zwyczaju skierować na mnie rozmowę i czymkolwiek mnie dotknąć. Byłem dla nich małym byczkiem na hiszpańskiej arenie, w którego wbijali swe duchowe piki.
Zaczęło się to od chwili podania obiadu. Pan Wopsle przeczytał modlitwę, deklamując ją, jakby na scenie; o ile sobie przypominam, wyglądała ona na wizję z Hamleta lub Ryszarda III-go; modlitwę swą zakończył słowami, że wszyscy powinniśmy być wdzięcznymi w odpowiedzi na to siostra ostro popatrzyła na mnie i rzekła cichym, ale pełnym wyrzutu głosem:
– Słyszałeś? Wdzięcznymi.
– Ty zaś szczególnie, chłopcze, powinieneś być wdzięcznym dla tych, którzy cię wychowali swymi „rękami” – rzekł pan Pumblechook.
Pani Hubble pokręciła głową i patrząc na mnie z takim wyrazem, jakby ze mnie nic nigdy porządnego być nie mogło, rzekła:
– Ach, młodzi nigdy nie bywają wdzięczni.
Tajemnicze znaczenie słów tych nie było zrozumiałe dla całego towarzystwa, dopóki go nie rozjaśnił pan Hubble, mówiąc:
– Dlatego, że młodzież już z natury jest bez charakteru.
Wszyscy mruknęli: „słusznie” i każdy z osobna spojrzał na mnie.
Wpływ i znaczenie Józefa zmniejszyły się jeszcze bardziej w obecności tej kompanii. Ale zawsze tak czy owak, starał się uspokoić i osłonić mnie; jak zwykle podczas obiadu tak i w tym wypadku, wlał mi do talerza prawie pół kwaterki sosu.
W połowie obiadu pan Wopsle przystąpił do surowej krytyki dzisiejszego kazania i znowu wspomniał o tym, że gdyby kościelna kariera była dla wszystkich otwarta, pokazałby im, jak się powinno mówić kazanie. Otrzymawszy kilka potwierdzających znaków od swych słuchaczów, wyraził zapatrywanie, że na dziś był wybrany zupełnie nieodpowiedni temat do kazania, czego nigdy wybaczyć nie może szczególnie wobec tego, że spotykamy na każdym kroku tyle żywotnych kwestii.
– Całkiem słusznie! – dodał pan Pumblechook. – Trafił pan w samo sedno! Tematów wiele dla tych, którzy umieją posypać im soli na ogon. Tego właśnie im potrzeba. Taki człowiek nie potrzebuje szukać tematów do kazań, ma je zawsze w zapasie w swej solniczce. Pan Pumblechook ciągnął dalej po krótkiej rozwadze. – Popatrzcie na tę szynkę. Czyż to nie temat! Chcecie znaleźć temat, spojrzyjcie na szynkę!
– Istotnie! Ileż to morałów można zaczerpnąć z tego dla młodzieży – rzekł pan Wopsle; od razu zrozumiałem, że myśli o mnie.
– Słuchaj dobrze – rzekła mi surowo siostra, a Józef dolał mi sosu na talerz.
– Świnia – ciągnął pan Wopsle grubym głosem, wskazując widelcem na moją zaczerwienioną twarz, jakbym nie miał chrześcijańskiego imienia – Świnia zawsze była towarzyszem syna marnotrawnego. Obżarstwo świń jest wadą, przed którą zawsze przestrzegają młodzież. (Myślałem, czy by nie zastosować tego do tych, którzy wychwalają soczystą i tłustą szynkę?) Co wstrętnym jest u świni, jeszcze wstrętniejszym u chłopca.
– Albo u dziewczynki – dodał pan Hubble.
– Rozumie się, że i u dziewczynki, panie Hubble – odparł z rozdrażnieniem pan Wopsle – ale tu nie ma dziewczynki.
– W każdym razie – rzekł pan Pumblechook – nigdy nie powinieneś zapominać o tym, że masz być wdzięcznym. Jeślibyś się urodził prosiakiem...
– On i był zawsze prosiakiem! – dorzuciła moja siostra.
Józef znów dolał mi sosu.
– Mówię o rzeczywistym, czworonogiem prosięciu – odpowiedział pan Pumblechook. – Gdybyś się urodził takim prosięciem, czyż byłbyś tutaj? Nie...
– Chyba w takiej postaci – wtrącił pan Wopsle, wskazując głową półmisek.
– Nie o tym chciałem mówić – ciągnął pan Pumblechook, nie lubiący, gdy mu przerywano. – Chciałem powiedzieć, że nie siedziałbyś w towarzystwie ludzi starszych i lepszych, nie korzystałbyś z ich rozmów i nie rozkoszowałbyś się tym. Czyż mógłbyś się cieszyć tym wszystkim? Nie! I jakiż byłby twój los? – zwrócił się znów do mnie. – Sprzedaliby cię, jako rzecz wartościową, za pewną ilość szylingów na targu, a rzeźnik Dunstable podszedłby ku tobie, kiedy byś leżał na słomie, niczego nie podejrzewając, chwyciłby cię pod lewą łopatkę, a prawą odrzuciłby połę swego kaftana, aby wygodniej mu było wydostać składany nóż, a potem wypuściłby z ciebie wszystką krew, a z nią twe życie. Nie wychowywaliby cię wówczas „rękami”... o nie, bratku, nie!
Józef znów dolał mi podwójną porcję sosu, ale bałem się już jeść.
– Dużo kłopotu, myślę, sprawił pani? – rzekła pani Hubble ze współczuciem do siostry.
– Kłopotu? – odrzekła tym samym tonem siostra. – Kłopotu?
Po czym zaczęła szczegółowo wyliczać, ile to razy cierpiała z mego powodu, wiele bezsennych nocy spędziła, wiele razy spadałem z wysokich miejsc, wiele razy wpadałem w niskie, wiele razy sam się skaleczyłem, wiele razy życzyła sobie, bym umarł, a ja zawsze wykręcałem się od śmierci.
Zdaje mi się, że Rzymianie męczyli się wzajemnie swymi długimi nosami; czyż nie dlatego byli oni tak niespokojnego, popędliwego usposobienia? Jakkolwiek było, rzymski nos Pana Wopsle'a pozbawiał mnie bezustannie spokoju i nieraz, gdy siostra opowiadała o mych postępkach, gotów byłem tak złapać go za nos, aby zawył na całe gardło. Ale wszystko, com przecierpiał dotąd, niczym było w porównaniu z tym, czego doświadczyłem, gdy po opowiadaniu siostry nastąpiła przerwa, podczas której każdy uważał za swój obowiązek spojrzeć na mnie z niechęcią i wstrętem.
– Tak – rzekł pan Pumblechook, starając się zwrócić uwagę ogółu na ten temat, od którego zboczyliśmy – szynka to doskonała rzecz! Nieprawdaż?
– Czy wuj nie zechce trochę wódki? – spytała siostra.
O, nieba! Zaczyna się...! Spróbuje jej, powie, że słaba i przepadłem! Silnie schwyciłem za nogę stołu i czekałem rozstrzygnięcia swego losu.
Siostra poszła po gliniany gąsiorek, przyniosła go i nalała wódki jednemu tylko Pumblechookowi. Ale wstrętny człowiek nie wypił jej od razu; chciał delektować się swoją szklanką... podniósł, spojrzał pod światło i znów postawił, przedłużając tym mą mękę. Tymczasem państwo Józefowie zaczęli sprzątać resztki ze stołu i przygotowywać miejsce dla pieroga i puddingu.
Nie mogłem oderwać oczu od Pumblechooka. Trzymając się silnie rękami i nogami nogi od stołu ujrzałem, jak postukawszy palcem w szklankę, podniósł ją, uśmiechnął się, odchylił głowę w tył i wypił od razu wszystką wódkę. W tej chwili, ku nadzwyczajnemu zdziwieniu obecnych, zerwał się na nogi, zaczął biegać po izbie, dysząc od spazmatycznego kaszlu, wreszcie wybiegł za drzwi. Przez okno widać było, jak pluł i charkał, czyniąc najobrzydliwsze miny i rzucając się, jak szalony.
Jeszcze silniej schwyciłem za stół, gdy państwo Józefowie podbiegli do niego. Nie wiedziałem, jak się to stało, nie myślałem go truć. Wtedy dopiero zmniejszył się trochę, ogarniający mnie przestrach, gdym ujrzał, że wraca; przesunął niezadowolonym wzrokiem po całym towarzystwie, rzucił się na krzesło i krzyknął:
– Dziegieć!
To znaczy, że dolałem dziegciowej wody! Wiedziałem teraz, że będzie mu wciąż gorzej i gorzej. Stół pod naciskiem mych drżących rąk podniósł się, jak przy prawdziwym medium.
– Dziegieć! – ze zdziwieniem, zawołała siostra. – Skąd mógł się wziąć dziegieć?
Ale wuj Pumblechook zawołał, że nie chce słyszeć o tym słowie, ani – mówić o nim; machnął wspaniałomyślnie ręką i zażądał dżinu z wodą. Siostra, która ku wielkiej mej trwodze, zaczęła się już namyślać, pospieszyła przynieść mu dżinu, gorącej wody, cukru i skórki cytrynowej i zajęła się przygotowaniem ponczu. Na razie byłem ocalony. Trzymałem wciąż nogę stołu i ściskałem ją teraz z uczuciem wdzięczności.
Z wolna uspokoiłem się do tego stopnia, że puściłem nogę i zająłem się jedzeniem puddingu. Pan Pumblechook poweselał pod dodatnim wpływem ponczu. Już miałem nadzieję, że dzień minie spokojnie, gdy siostra moja rzekła Józefowi:
– Podaj czyste talerze... chłodne.
Chwyciłem znów za nogę stołu i przycisnąłem ją do siebie tak, jakby była towarzyszem mego dzieciństwa i przyjacielem mej duszy. Przewidywałem, co się stanie i czułem, że zginę.
– Obecnie poproszę was o spróbowanie – siostra zwróciła się do swych gości z nadzwyczajną grzecznością, na jaką tylko mogła się zdobyć – poproszę o spróbowanie doskonałego i wspaniałego prezentu wuja Pumblechooka.
Spróbować! Próżne ich nadzieje co do popróbowania!
– Idzie tu – rzekła moja siostra, wstając ze swego miejsca – o pieróg z wieprzowiną.
Całe towarzystwo obsypało ją komplementami. Wuj Pumblechook, przekonany o tym, że prócz pochwał nic innego nie może go spotkać, pospieszył dodać:
– O, bądź pani spokojna, oddamy pierogowi co mu się należy, a nikt z nas nie ma nic przeciwko temu, by go spróbować po kawałku.
Siostra poszła po pieróg. Słyszałem, jak przeszła do spiżarni. Widziałem, jak pan Pumblechook zamierzał się swym nożem. Zrozumiałem po rozdętych nozdrzach rzymskiego nosa, jak ożywił się apetyt pana Wopsle'a. Usłyszałem uwagę pana Hubble’a, „że kąsek pachnącego pieroga z wieprzowiną można zjeść po każdym wspaniałym obiedzie i nie przyniesie to szkody”, a potem słowa Józefa: „i tobie, Pip, dadzą kawałek”. Nie mogę jednak na pewno powiedzieć, czy rzeczywiście krzyknąłem ze strachu, czy mi się to tylko zdawało. Czułem, że jest to ponad moje siły i że muszę uciec... Puściłem nogę stołu i rzuciłem się ku drzwiom.
Nie zdążyłem jednak dobiec do nich, gdy natknąłem się na oddział żołnierzy, uzbrojonych w muszkiety. Jeden z nich potrząsając ku mnie parą kajdan, rzekł:
– Otóż i my! No, gdzież tu kowal?