Wiersze wybrane - Katarzyna Koziorowska - ebook

Wiersze wybrane ebook

Koziorowska Katarzyna

5,0

Opis

„Odszukałam pośród szemrzących dróg tę jedyną, która zaprowadziła mnie do twojej epoki. Odnalazłam taki bezczas, z jakim nie warto witać jesieni, kołysać się wraz z wiosennym powiewem. W końcu przytrafiła mi się miłość — inkrustowana najlepszymi łzami, udekorowana światłem, które nie boi się własnego cienia. Poczułam na napiętej skórze twój nowo narodzony świt, poczułam myśli, niedawno poczęte, otulone miękkimi mgłami”.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 203

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Katarzyna Anna Koziorowska

Wiersze wybrane

Projektant okładkiRadosław Kamil Koziorowski

© Katarzyna Anna Koziorowska, 2024

© Radosław Kamil Koziorowski, projekt okładki, 2024

„Odszukałam pośród szemrzących dróg tę jedyną, która zaprowadziła mnie do twojej epoki. Odnalazłam taki bezczas, z jakim nie warto witać jesieni, kołysać się wraz z wiosennym powiewem. W końcu przytrafiła mi się miłość — inkrustowana najlepszymi łzami, udekorowana światłem, które nie boi się własnego cienia. Poczułam na napiętej skórze twój nowo narodzony świt, poczułam myśli, niedawno poczęte, otulone miękkimi mgłami”.

ISBN 978-83-8384-073-4

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Unikając światła

przyszedł omijając natrętne zakręty

i niepowtarzalne słowa

powrócił gubiąc się w tłumie

unikając światła bijącego

od ich myśli

był zatwardziałym samotnikiem

łzy nie miały znaczenia

kochał się w życiu

najczęściej bez wzajemności

przybywał w bólu skazany

na dożywotnie jutro

zaprzepaszczony niby łza na deszczu

pewnego dnia zrozumiał lęk

który zawzięcie pielęgnował

był to cień powiewający u ramion

płachta nocy ciągnęła się

niby najcięższa tęsknota

jak wyglądała jego śmierć?

była przypadkiem jak zwykle

niedokończoną intencją pretekstem

nie do podważenia

łzy wyrywały się spod powiek

wbrew woli oddalenia

tak jego niepewność była

zbyt łakoma i niepotrzebna

powierzył swoje ciało pustce

aby czas odszukał drogę powrotną

Lustrzane spojrzenie

nie przerywajcie mi bardzo proszę

w połowie zdania

nie unikajcie słów

którymi pragnę was nasycić

pędzi haust wyłudzonego powietrza

piętrzą się odpowiedzi

bardzo retoryczne

nie jesteście skargą w której objęciach

pragnę stawać się zachętą

do zmartwychwstania

pięść poematu zaciska się na gardle

milkną sztandary gasną

osamotnione myśli

czy umarłaś z przypadku

nie zasłużywszy na wymyśloną śmierć

czy zaginęłaś pośród snów

próbując odnaleźć siebie

zanim znów cię zobaczę usłyszę

szelest serca

doszukam się ciała

gdzie nie ma wstępu

niegdysiejszy zmierzch

tańczymy w imię rozpustnej ciszy

szukamy ziarenka piasku gdzie tkwi

lustrzane spojrzenie

Oznaki przyszłości

oddalona od wątłej granicy

między zakazanym ciałem

a błagalną karą

zaginiona na krawędzi jutra

nie mogę odnaleźć człowieka

którego napotkałam przedwczoraj

przypadkiem w lustrze

oddzielona przez lata świetlne

od krzywoprzysięstwa

zakochana w twym wyczuleniu

jestem najwyżej łzą

wydartą bez żalu łykiem milczenia

za którym podążę

poza kraniec wytrzymałości

martwe łzy wzbierają

w oczach tłumu

nie słychać wołania o ciszę

wciąż wysłuchuję wyznań

płynących pod prąd czarnej rzeki

gdzie zalęgła się

moja niemoc

skrupulatność w poszukiwaniach

oznak przyszłości

być może pożegnałam cię

serdecznie

pokonałam ciszę jątrzącą się

pod znoszonym ochłapem języka

Przywołać wolność

ukryta między cudem a wtórnością

poszukuję gwiazd

które mogłyby świadczyć

o powrocie czułości

schowana serdecznie

w twoich słowach

żywię się obojętnością

dla jakiej nie warto śnić

pobieżnie

ukrzyżowana na własnym oddechu

usiłuję odrodzić się

u stóp przyszłości

wśród koszmarów

które nawiedzają mój czas

zakończona w twoich łzach

czekam na nawrót serca

na zbyt odległą perspektywę

światła

moje paznokcie szukają

pociechy w nieznanych zakątkach

twojej samotności

słowa gonią myśli nieumiejące żyć

bez wspomnień

muzyko

lśnij wystarczająco wymownie

aby przynęcić lęk

przywołać wolność

Szept wzgórz

rude chmury przeszyte

nadmiernymi spojrzeniami

słowa uciekające z pokorą

spomiędzy snów

jesteś tą zaginioną łzą

na którą czekam

odkąd zajaśniała noc

objawiły się nam ubogie

pocałunki

wszystkie urojenia

należą do innych czasów

kiedy to życie przypominało garść

świeżego oddechu

haust ckliwego kamienia

wiem że powrócisz

kiedy spadnie pierworodna

szkarłatna gwiazda

kiedy pochyli się ku nam

zbyt ciężki nieboskłon

wydobyłeś ze mnie westchnienie

wiatru szept wzgórz

nienasycenie echa

wszystkie kroki

które postawiłeś na powrotnej drodze

pielęgnuję i przyznaję się

do kary

nie chcę kochać wbrew sercu

dzięki przyszłości

tak odległej że czuję

twój zapach

twoje oczekiwanie na zmierzch

Wbrew wieczorowi

poruszam ciszę obudzoną

w centrum bezludnego wszechświata

modlę się własnymi słowami

do spadających gwiazd

których krew powiela

moje niedowierzanie

przenika mnie wiatr

wskrzeszony twoim oddechem

dotykają łzy przelane zbyt pośpiesznie

jestem dość samotna

żebym mogła sumiennie tęsknić

dziś twoje purpurowe niebo

szuka pocieszenia w moim śnie

twój bezczas koliduje z uśmiechem

który pragnę wręczyć ci

wbrew wieczorowi

ukrywam w płonącym sercu

ostatni słoneczny promień

życie które spóźniło się boleśnie

na własne urodziny

odszukaj mnie między słowami

które nigdy nie padły z niczyich ust

poczuj we mnie ten lęk

który prowadzi na najwyższy szczyt

Ostatni pociąg

miłość nigdy nie mogła

zasnąć w cieniu mojego serca

była bolączką z którą nie umiałam

się porozumieć

kosztowała zbyt wiele życia

i bezcennych łez

łączyła brzegi rzek

bezdenne otchłanie

życie i śmierć

powracała zawsze

w nieodpowiednim momencie

delektowała się szczęściem

gardziła samotnością

pewnego dnia ocknęła się

w niewłaściwym śnie

za bardzo pragnęła spełnienia

zgubiła gdzieś po drodze

sens istnienia

jej smutek stał się

zbyt kosztowny

to co miało stanowić kłamstwo

ocknęło się jako krystaliczna prawda

uczucia zamieniły się

na role z marzeniami

usechł ostatni podryg jutra

od ciszy bolały myśli

miłość spotkało to

co dotyka najpiękniejsze pragnienia

zakończyła się wielokropkiem

niemą balladą

zaginionym westchnieniem

spóźniła się na ostatni pociąg

uroniła o łzę za dużo

odnalazła zaginiony cień

Kropla strachu

w życiu czasem trzeba

umrzeć dla przykładu

czasami uśmiech oznacza

wołanie o pomoc

siła samotności jest tak znaczna

że sen przystaje

w połowie zdania

noc wyśniona na wszelki wypadek

jest ciałem porzuconym

w koleinie odległości

obcość czasu

często nie oswaja największych myśli

brak znaczenia nieba

doprowadza horyzont

do ufności

powróć moja niepodległa duszo

nieposkromiona wolności

odnajdź prawdę

pośród dalekosiężnych chmur

odszukaj uśmierzenie

dla mojego dotyku

chciałabym obudzić wieczność

ale pobieżność nieboskłonu

ciąży powietrzu

oddech jest niedomówieniem

życiorysem opowiedzianym

od środka

odnajdź kroplę strachu

odmienność języka

którym karmię

najbardziej zmęczonych

Zbyt odległe łzy

kocham się w słowach zbyt odległych

by objęły mój smutek

kocham się w gwiazdach

ich purpurowe łzy znaczą serce

nie rozumiem serdecznego bólu

który sprawia obojętność

ludzkich gestów

nicość wypełniająca podartą duszę

żal przepełniony głuchą złością

jest tlenem dla pożegnania

niezrozumieniem dla lęku

zanim odszukam w niebie miejsce

dla buńczucznych wspomnień

przeżyję jeszcze raz

tę kiepską teraźniejszość

nadam przyszłości puste imię

czy warto płakać kiedy noc

jest tak rozległa i osierocona?

czy warto śnić gdy trawi bezsenność?

nie szczycę się odrzuceniem

nie wołam pod prąd zagubienia

zrozum że mój żal jest zbyt rozległy

aby uciszył ostatnią anielską łzę

przeciwstawił się godzinom

ku którym podążają zaciekłe złudzenia

Bez podwójnego dna

niezasłużona śmierć spotyka

usychające z przesilenia łzy

cisza którą pielęgnuję

jest świetnym preludium do pożegnania

czarny wietrze

zapomnij na moment o świecie

powróć tam gdzie czekają

na ciebie zmiennocieplne gwiazdy

proszę niech twój śmiech

wypełni moją obolałą myśl

niech ciało doczeka się prawdy

dla jakiej nie warto odchodzić

dlaczego znów umieram w sobie

dlaczego przepełnia mnie

gorycz i bezsenność?

nie potrafię czekać zbyt dogłębnie

nie wiem czy wystarczy mi oddechu

aby zapamiętać łzy

nie znam obaw niewypowiedzianych

nie rozumiem myśli

bez własnego słowa

wszystko co kiedyś należało

do mnie dziś jest tęsknotą

bez podwójnego dna

zastępczej dobrotliwej melancholii

Która krzyczy najgłośniej

słowa spływające z twoich ust

nie przypominają

zarodków współczucia

myśli zagnieżdżone

w ciepłym kącie głowy

są pobożną jasnością

ucieleśnieniem najczystszej prawdy

odkąd poczułam na skórze

twój trujący dotyk

odkąd moja rzeczywistość

stała się snem

serce spoczęło w pokoju

dusza zaznała strachu

złudne są pragnienia

uosobione zbyt wcześnie

lepiej nie przyznawać się

do wspomnień

które pożądają twojego cienia

nie chcę żyć zbyt przesadnie

przyglądać się gwiazdom

podziwiać bezsenny urodzaj

moje ciało dryfuje na złość duszy

zmysły kołyszą się

wraz z powiewem westchnienia

proszę nie żegnaj się zbyt późno

nie szukaj pośród myśli tej

która krzyczy najgłośniej

Ocucić przyszłość ze śpiączki

moc złudzeń przynosi mi

wskrzeszenie i najgłębszy strach

bezsiła prowadzi

ku najwyższym wzgórzom

ku światłości

która zdobi twoje serce

moje ciało obumiera

z braku uśmiechu

dusza kona zrzucona na niełaskawe dno

powróć moja piękna samotności

udowodnij że przeszłość wciąż należy

do teraźniejszości

ukrywam kłamstwo

pod wycieraczką

najwyższa pora odzyskać

powietrze i znów oddychać

czas aby ocucić przyszłość ze śpiączki

i podzielić się nią z niewinnymi

bezsenny wiatr muska policzek

tęsknota pędzi ile sił w ciszy

piękne są chwile

kiedy łez jest zbyt wiele

momenty kiedy serce łasiło się

do umysłu

przepadły bez szeptu

w przepaść runęła

ostatnia krwawiąca gwiazda

ostatni niedokończony oddech

W połowie drogi

czerwone gwiazdy nie mieszczą się

w moim sercu

purpurowe łzy zdobią

białą skórę

obojętność pozostała tym

czego najmniej się spodziewamy

zabrakło wspomnień

powietrze nie trafia do płuc

tak cicho jest dziś w duszy

tak wiele zrozumiałam

odkąd utraciłam wczorajszy dzień

dalekie tak okropnie dalekie

są gwiazdy

dalsze niż niebo dalsze niż życie

czuję cię wszystkimi zmysłami

przygarniam do pustych łez

wypożyczony czas zakpił sobie

z mojej autobiografii

tak wstrętnie splagiatowanej

mój miły

zanim pozbawię cię bezsenności

zanim zerwę zakazany owoc

przystanę w połowie drogi

powrotnej

ocalę lęk który mi ciebie ofiarował

znów zasypiam w połowie smutku

przedostaję się

na drugą stronę lustra

Chciwa obojętność

było odbiciem światła

było jasnością której wstydził się

najgłębszy cień

miłość

poczęta nie w porę

kojarzyła się z lękiem

z bólem w klatce piersiowej

dedykowałam przyszłość

nieodpowiedniej samotności

wątpiłam w czerń

która przepełniała chciwą

obojętność

mój miły

przyodziany w najwykwintniejszy uśmiech

odnajdź własny czas

pośród moich dróg

przekonaj się że szczęście

odebrało mi prawo

do życia

jestem aby twoja przeszłość

była także moja

nie prowokuj moich obaw

do dalszej podróży

nie wschodź po niewłaściwej stronie nieba

lęk jest tym

czego wyrzekamy się najchętniej

senne łzy połyskują

na cienkiej skórze

Zaprzeszły sen

nie jestem osobą

z twojej obrazoburczej bajki

nie gram roli

która przekonałaby cię

do dalszego ciągu

jestem warta mniej niż wydaje się

straconym wrogom

odnajduję swój zaprzeszły sen

w twoich oczach

wskrzeszam wolność

która karmi moje godziny

zatrzymaj się

jeśli świat ma dla ciebie znaczenie

powstań skoro ciało

wciąż przynależy do duszy

skupiona na smutku

oddana łzom

podążam za światłem zmysłów

twojej jedności z rzeczywistością

powierzam czułość

przeobrażeniom

dedykuję łzom które nie zasłużyły

na melancholię

odłóż do szafy

niepotrzebne serce

odszukaj postument dla wiary

Powstać z popiołów

nie czuję już tego blasku

który w poprzednim życiu

rozjaśniał zakątki

mojej meandrycznej duszy

nie przypominam sobie dróg

które dziś prowadzą

wciąż pod prąd

jestem aby samotność

poznała własny sens

aby wreszcie zakwitły moje myśli

wciąż spoglądam w dal

aby odszukać tam przyjaźń

przerastającą teraźniejszość

otwieram okno

aby czas odnalazł wejście

do świata

cicha spokojna nocy

przybądź z pomocą

dla moich niewypowiedzianych słów

dla łask które tłamszą nicość

pewnego razu zrozumiem

ile serc potrzeba aby pokonać

ostatnią miłość

zrozumiem że ciało także potrzebuje

duszy aby powstać

z popiołów

Poczuć żal

zalśnił we mnie pierworodny sens

ocknął się bezczas

który zatruwa krew

przyjdź zanim moje życie zrozumie

że śmierć nie ma

żadnego przeznaczenia

pragnę dotknąć serdecznie

twoich łez

zapoznać się z przyszłością

którą powierzył ci ktoś inny

nie okłamujmy się nawzajem

leciwe dekady już nie współgrają

z łaską dla słów

mój sentyment sprzeciwia się

przeznaczeniu

nadaje niewłaściwie imię

skargom na dzieciństwo

gdzieś pomiędzy wersami

utraciłam puentę

dla tej fraszki

poemat wzniesiony twoim sercem

to tylko przywidzenie

zbyt łatwowierne

by nadać mu myśl

chciałabym przyśnić taki cień

który odnajdzie moje skryte łzy

poczuje mój żal

Wyświechtany cień

jesteś kłamstwem ukrytym

w proteście pozorów

jesteś prawdą schowaną

w zaciśniętej pięści serca

nie pożądam twojego światła

nie śnię o kryształowym uśmiechu

jesteś swobodą

wolnością wskrzeszoną

spośród urywanych odpowiedzi

tabliczka mnożenia odmówiona

dość pośpiesznie

może zdziałać cuda

potęga ludzkości nie umknie

władzy śmierci

ból nie zamieni się na role

z prawdą

tańczę dobitnie do ostatniego

haustu powietrza

a gdy zabraknie już wieczności

gdy umknie niewypowiedziane urojenie

wtulę duszę w twoją odległość

przywdzieję wyświechtany cień

nie oddalaj się ulicami

które do nikogo nie należą

spójrz w próżnię czeka tam wstęp

do nonszalanckiego życia

Czarno-biała bajka

pogrążam się w objęciach czasu

czuję zapach zakazanych owoców

smutek jest tym co pozwala

prowadzić tę urągliwą grę

niechcący utraciłam pretekst

dla istnienia rzeczywistości

odblaski kłamstw zdobią

twoją bladą twarz

cisza przeciwstawia się wołaniom

o krztynę pokory i odosobnienia

smutny jest twój uśmiech

poświęcony pragnieniu jutra

nie wiem co wybrać

otwarte okno

czy zamknięte drzwi?

co jest ciekawsze

samotność czy obojętność?

pewnego poranka wyśniłam

dalszy ciąg tej czarno-białej bajki

nie było dla ciebie miejsca

w moim domu

nie poczułam światła w twoim wzroku

ciężko jest pokonać przeszłość

gdy księżyc objawia się jasno

Zwrócić winę

bezimienne równiny

szczyty bez własnego nieba

księżyc stoi jasno

w mojej popękanej szybie

jestem pustką

którą wypełnić mogą wyświechtane dusze

wykradzione pamięci

krzyczysz

żeby mogli usłyszeć cię

milczący

szepcesz żeby los podniósł się

z klęczek

usiłowałam stać się kimś

odmiennym

ale utraciłam margines wiary

zwątpienia w ostateczną godzinę

nie pozwól mi śnić

zbyt jasno

za oknem trwa głuchoniema

bitwa żywiołów

oddychaj z całych sił duszy

kołysz się na wzburzonym

powiewie wiatru

zanim dotkniesz słońca

przytul się do piersi nocy

w twoich objęciach konają

najpiękniejsze gwiazdy

nie ma człowieka

jakiemu zwróciłabym własną winę

W nieznaną przeszłość

ciche przypadki natręctw

chodzą własnymi wydeptanymi

trotuarami

zanim pożegnasz mnie

na powitanie

podaj mi wspomnienie

tego pięknego kłamstwa

podziel się oddechem zbyt odległym

aby schwytać słoneczny promień

kilka słów

przyodziana

w znoszone płótno nocy

palto wyszywane purpurowymi łzami

płynę pod prąd tej łaskawej rzeki

która nie śmie na mnie zaczekać

nie chcę nie potrafię

żyć tak donośnie żeby mogła zagłuszyć

mnie martwa mowa lat

tracę kontrolę

nad własnym czasem

nad pragnieniem

które polecam ptakom bojącym się nieba

zostanie mi tylko

kilka chciwych oddechów

parę wyuzdanych spojrzeń

prosto w źródło

przykrywam się płachtą śniegu

odpływam w nieznaną przeszłość

Umrzeć dożywotnio

wykwintna szczegółowość czasu

nie odzwierciedla się w snach

uległość naniesiona

na plan ciszy nie jest tym

czego się spodziewamy

mój mroczny mesjaszu

złóż ciężkie serce w moje ramiona

poczuj z całych sił drżenie myśli

to co niedokończone

musi odzyskać zwieńczenie

w stuletnich gwiazdozbiorach

podzielona na sen i jawę

wyśniłam bluźnierczy sens

porzuciłam objawienie światła

mroczny mesjaszu

pragnę pokochać cię łapczywie

żeby świat zrozumiał sens szeptu

moje pragnienia

przełamane na pół

potrzebują krztyny oddechu

miłosierdzia czającego się

w mrocznym zakątku duszy

tak jestem tuż obok ciebie

żebyś zrozumiał że czasem potrzeba

wieczności

aby umrzeć dożywotnio

Któremu zaufałam

to co nas okrutnie dzieli

nie jest sprzymierzonym światem

potęgą przyszłości wzniesionej

na podejrzanym fundamencie

wszystko co pragnę ci zwrócić

to lęk i pokora

nabawiłam się ich

gdy tęskniłam

wbrew spełnionym pocałunkom

pomimo dotyku zadanego

zbyt wyniośle

wiem

jesteś dość odległy żebym słyszała

krystaliczny śpiew łez

wiem twoje serce postukuje

wbrew światłu

wbrew splecionym dłoniom

wszystko dziś jest nowe

nawet samotność pozwoliła

unieść się tęsknocie

zajaśniała w tobie dziewicza przepaść

przebudził się urodzaj

dla jakiego śnię w milczeniu

przepraszam

nie przypilnuję ci miejsca

w kolejce

nie zdradzę ucieleśnionego smutku

któremu zaufałam

Milczenie łez

mój mroczny mesjaszu

opuszczam myśli

które nie prowadzą ku samotności

porzucam bezczas kojarzący się

z milczeniem łez

nie odchodzę jednak

na drugą stronę szkarłatnych chmur

nie pragnę wspomnień

by były niedokończoną nadzieją

nagie myśli rozebrane ze słów

nie wymagają dziś wycieszenia

nie chcą marzeń

by były kamieniem węgielnym

mroczny mesjaszu

odkąd poczułam na skórze twój cień

odkąd ból przepełnił serce

stałeś się wytchnieniem

od bezsenności

zamieniłeś w odległość

którą pokona moja tęsknota

kres położą niewierne usta

mroczny mesjaszu

wskaż zegar co udowodni godzinę

uświadomi przestrzeń chwili

niech to co nadludzkie

zespoi dziś nasze ramiona

zamieni w źródło poznania

istnienia wbrew niebu

Nikt nie zawinił

mój mroczny mesjaszu

powracający z sieni ziemskiego piekła

czy stanowisz zwierciadło

dla sumień ludzkości?

czy zamieniasz się w pokój

który zjednoczy

najbardziej skłócone słowa?

jesteś tak blisko

wtulam łzy w twoją rozłożystą pierś

czuję z całych sił bliskość

zachęcam serce do dalszej podróży

nie ma w nas dość smutku

aby położyć kres

nieucieleśnionej tęsknocie

drogi mroczny mesjaszu

dostrzeż we mnie zwierciadło dla łez

doszukaj się prawdy która zastąpi

wieloletnie pożegnanie

nie jestem tu po to abyś śnił

na przekór nocy

przynoszę ci najcudowniejsze gwiazdy

aby złączyła nas przepaść

mroczny mesjaszu

pokonajmy tę niespokojną rzekę

doszukajmy się skrupułów

gdzie nikt nie zawinił

Choć usta milczą

mój mroczny mesjaszu

czy siła naszych złudzeń

pokona nieoswojony rozsądek?

czy nieporuszone myśli

odrodzą się ze łzami?

życie jest mi boleśnie obojętne

przeszłość wciąż próbuje

zerwać maskę

pogrążona w jedności

z przeznaczeniem

sponiewierana

przez wyuzdane konstelacje

poszukuję namiastki smutku

w zaprzepaszczonej namiętności

mroczny mesjaszu

znów czuję

uśmierzający powiew melancholii

ponownie doświadczam

tej jedynej obietnicy

dla jakiej mogłabym napisać

splagiatowane epitafium

zespojone bólem dusze

próbują dotknąć myśli opatrzności

odnaleźć sedno

zjednoczenia

mroczny mesjaszu

nie umieraj wbrew miłości

nie odchodź choć usta milczą

Przypowieść

nieuniknione słowa należą do zdań

które nie zaznały ani początku

ani rozwinięcia

niepoukładane myśli

subtelnie drażnione

przynoszą najczystsze gwiazdy

dziewicze poranki

pozbawione bezsenności

pogrążam się w tej samotności

niby w oddechu

serce rzuca się do ucieczki

ukrzyżowana we własnym śnie

przeklinam nienarodzoną przyszłość

wyrzekam się nieba

które usiłuje odebrać mi pociechę

nie rozumiem

skąd w moim wołaniu tyle milczenia

nie pojmuję w jaki sposób odkryłeś

że wciąż tu jestem

proszę nakarm mnie ciałem

podaj kielich wina

pewnego razu przebudzę się

między oknem a drzwiami

powróci taka pora kiedy nawet strach

był przypowieścią straconego

Apokalipsa

do bólu smutne są myśli

które nie należą do Boga

delikatne słowa

w nie ubieram strach

porzuconą obojętność

przeklęta niestała pamięci

nie chcę

żeby świat dobiegał kresu

a człowiek obumierał

na wewnętrzną apokalipsę

przybędzie taka biała noc

by nasycić nas światłem

spadających gwiazd

przyniesie obietnicę

wiodącą ku zardzewiałej bramie

raju

niepogodne jest serce

w duszy łka deszcz

czy zrozumiesz ile snów minęło

od wspomnień

czujesz jak przemija

ostatnia gwieździsta łza

Ręka Boga

przeinaczona jest noc

co zamiast gwiazd przynosi

szkarłatne pocałunki

do bólu rozległa ta przestrzeń

łącząca nasze koślawe antypody

wspomnienia zasiane

ręką Boga

samotność znów dotyka nas

trującymi palcami

kwitnie we mnie pogarda

zmieszana z zatraconą winą

pokuta nie lśni już

tak jasno jak dotychczas

bolesne myśli szukają

wytchnienia w ślepym zaułku głowy

rodzę się

na przekór ludzkości

wbrew wolnej woli straconych

nie rozumiem ówczesnych snów

z którymi tak ci do twarzy

Do snu

zatracone konflikty strapionych

nieprzemyślane łzy

myśli wydane na pastwę losu

smutne są dziś twoje dłonie

pozbawione dotyku

kochanego ciała

nie czuję w tobie tej nocy

z którą tak było mi do snu

rozprzestrzenia się żarliwa pasja

że to co opuszczone

nie musi być bezsennym porankiem

ciszą wyłuskaną

spod powieki słońca

mój samotny wędrowcu

poczuj sobą moją duszę

wystawioną na publiczne ośmieszenie

doświadcz smutku

co zdobi serce

nie chcę żeby miłość

odebrała mi również ciebie

Senny dotyk

moja nieodwzajemniona śmierci

jak długo potrwa

wędrówka w głąb ciała

wykwintna przyszłości

czy jesteś dostatecznie nieopodal

abym wyśniła

zagmatwany przypadek

dogorywa we mnie bliskość

twoich złudzeń

pokrewieństwo urojeń

którym nie śmiem się sprzeciwiać

przeklęta przez anioła stróża

odrzucona przez opatrzność

pielęgnuję w sobie tę moc

która unicestwi czas

odbierze wspomnienia

obumierającym porankom

jest w nas dość uroku

aby poświęcić się

pierwszemu sennemu dotykowi

Perswazja duszy

powraca we mnie noc

rozebrana do ostatniej gwiazdy

czuję niewinne kroki ciszy

jak śni o mnie

wbrew zasianym pocałunkom

miłość przeinaczona

na samym wstępie

prowadzi do kolizji sumień

do różnic w podrygach

sennych wzruszeń

nieme są westchnienia

które na moich policzkach

pozostawia dziewiczy powiew

smutku

zbyt czuły dotyk

próbuje naznaczyć łzy

przeciwstawić się przyszłości

co pozostała w tyle

bezbronne ciało

ulega perswazji duszy

melancholia spycha czas

poza margines subtelności

Znoszony kir

zapoznałam się

z pierwszym wiosennym pocałunkiem

pojęłam smak ciszy

z nią nie warto cudzołożyć

podąża ku naszej tęsknocie

najczystsze niebo

zbliża się pustka

w której pozostawiłam resztkę

przerysowanego życia

otulam się twoim powietrzem

niby przyjemnym w dotyku

całunem

znoszonym kirem

namiętność wykradziona

z oków teraźniejszości

to tylko bezrozumna mrzonka

światło skazane

na ciemność

moje ciało nie reaguje

na wspomnienia godzin

nie przeciwstawia się pragnieniom

samotnych wysp

Towarzystwo dla serca

twoje znoszone ciało

przyczajone

w zaśniedziałej klatce egzystencji

twoja dusza zaciekły ból

nie są tym samym

co w poprzednim jutrze

nie chcę

aby samotność wypełniała myśli

a serce domagało

towarzystwa

jesteś tak bliski

złudzeniom

że dogania mnie skrzywdzone niebo

słońce przecięte na pół

wszystko w co wątpiłam

jest dziś wskrzeszonym czasem

przerwą

w splagiatowanym życiorysie

dokucza cierpliwy strach

drażni pora na którą wszyscy

stale czekali

jesteś tak do bólu obecny

tak znajomy moim ramionom

czuję ciszę na znak

że światło jeszcze nie obumarło

wciąż śpi w nas ciemność

Resztki pocałunków

pojednana

z niecierpliwym bezczasem

wałęsam się między myślami

kwitnącymi ładnie

o tej porze roku

okrutnie nieprzejrzany jest

dzisiejszy poranek

jeszcze gorszy zmierzch

który dotknął moich łez

ocucił usta z resztek

pocałunków

wydostałam się

z tej szalonej matni

z labiryntu w którym ukrywa się

mój pierworodny lęk

gwiazdy postradały zmysły

lśnią na przekór snom

przeciwko cierpieniu

które dźwiga twoje przewinienie

nie mogę kochać się

w nostalgii

zamiast westchnienia

przynosi utraconą teraźniejszość

jasne są dziś

twoje wspomnienia

delikatniejsze od pragnienia

Zamknij duszę

przepełniona wspomnieniem

kołyszę się

na tej kryształowej tafli

zagubionego lustra

skazana

na dożywotni bezkres

podaję ci bezsenną dłoń

wręczam zaprzepaszczoną przyszłość

już nic nie będzie

takie samo

jak w poprzednim świecie

nie wskaże drogi

pomiędzy pola umarłych snów

jestem

aby życie wręczyło ci

krztynę kryształowego powietrza

ponury poranek

z którym nie chcę się narodzić

przyśnij się

mojej rzeczywistości

odszukaj we mnie ucieleśnienie łez

każdy dzień przynosi coś jeszcze

każda noc oswaja

spadające gwiazdy

a kiedy już przepadnę

ucałuj moje serce

zamknij pieczołowicie duszę

Przeklęty księżyc

schowana po ostatni oddech

we własnym strachu

szukam drogi powrotnej

dla mojej pamięci

czas narzucony zbyt gwałtownie

kojarzy się z bezdennym wołaniem

konającego człowieka

łzy przymarzające do gwiazd

złorzeczą dziś niebu

wyrzekają

wschodzącej nocy

w ustach rozpływa się

ostatnie słowo

myśli uciekają pośpiesznie

przez szeroko otwarte bramy

zaskoczona przez jeszcze jeden świt

kojarzę ci się

z posłuszeństwem

ze strzępkami tęsknoty

pocałunkiem bez skrupułów

nie przeklinajmy księżyca

pewnego dnia zwróci nam

wykradziony świt

wyrzekłam się dotyku

którym miałabym nakarmić

twoją kwaśną skórę

W dziewiczej ciszy

oddaję się bez końca ramionom

mojego anioła marnotrawnego

powierzam czułości

tak jasnej

że nie widzę drogi

wiodącej do przedsionka piekła

zmysły

zmarznięte od chwili

gdy odzyskałam wiarę

w sen

kolidują z natrętnym spojrzeniem

ponad mury bezmyślnych epok

ze zrozumieniem dla świata

który umiera pomaleńku

w dziewiczej ciszy

to co należało się

nieznajomym dziś stanowi

świadectwo zalęknionych proroków

świadków ukojenia i pokoju

obojętność dla wzruszeń

zasępienie oddechu

to wszystko dogorywa

w pełnokrwistych pocałunkach

w urojeniach nie do pary

Początek przemijania

przemijanie znów zaczęło się

o niewłaściwej porze

śmierć jak zwykle przechytrzyła

siebie samą

i wróciła w moje objęcia

spowszedniała wieczność

czai się za głuchym zakrętem

nie widać śladów

pozostawionych przez życie

posądzona o zbyt dobry uczynek

kojarząca się z bezsennym dniem

pochylam się

nad umarłym cieniem

nad gwiazdami

które ktoś oszukał

popełniłam to samo wspomnienie

porzuciłam ciało

na krawędzi zmierzchu

poraniona przez ślady

na śniegu

ginę pośród słów

pomiędzy myślami

które nie należą do nikogo

Posmak senności

zrozumiałam trafną bezcelowość

mojej ufności

pojęłam prawdę

siejącą sen

na czoła pożegnanych

bliska jest pewność

że odzyskam przyszłość

odnajdę zakazane uliczki

na mapie serca

pobudzona do sentymentu

zwrócona światu

balansuję między iskrami łez

chełpię się spokojem

który ukradł mi pozostałość

po sumieniu

dzisiejsza noc brzmi

tak znajomo

dławię się gwiazdą

co utknęła w płucach

czy wciąż pamiętasz moje myśli

czy nadal wierzysz

w pojednanie zmysłów

w zjednoczenie poranków

czuję pośród myśli

kwaśny posmak senności

rozumiem to milczenie

co nie sprzyja wierności

Zziębnięte łzy

zrozum dobrze

moje myśli

pogódź się z kłamstwem

zrodzonym przez zachłanne usta

cenna jest wiara w świat

który nie należy do Boga

pozostawiona

bezczelnie w podmiejskiej kałuży

spodziewam się powrotu

czasu

nadejścia proroctw tak jasnych

że utracimy cielesność

odetchniemy z ulgą

choć zabrakło powietrza

grzeszna

jak twój marnotrawny anioł

wyzbyta obietnic

niby najdoskonalszy współczesny mit

pragnę dotrzeć na granicę

samotności

gdzie swój początek mają

najdroższe dusze

przyszłość towarzyszy przeszłości

jestem

obumiera w tobie tchnienie

wydarte powiewom

krzyk wypełnia zziębnięte łzy

Nie doczeka się łez

bezczynność jest bezsenną falą

zagarniającą godziny

pozbawione przyszłości

ofiarność przynosi ciało

które będzie idealnie leżeć

na duszy

wynaturzona do bólu

skrzyżowana z wiecznością

pełznę pod prąd życia

pomiędzy sny

które utraciły najbliższych

tak bardzo nie chcę

aby odległość chełpiła się

tęsknotą

nie chcę żeby ból stał się

świadectwem istnienia

samotna do bólu

wyświechtanych pocałunków

pobłogosławiona

przez szkarłatne niebo

widzę tylko znajome twarze

tak bliskie absurdalnym urojeniom

zakochałam się

w twoim oddechu

delektuję

przyśpieszonym kołataniem serca

jestem ciałem

które nie doczeka się łez

nigdy nie stanie na baczność

Pierwszy krok na wodzie

bezrozumne są szkarłatne chmury

poczęte twoim sercem

jakże odległe myśli

którym nikt nie śmiał nadać słów

zrozum moje miejsce jest tutaj

po lewej stronie duszy

pozbawiona prawa do życia

usycham w zasłużonym śnie

stawiam pierwszy krok

na wodzie

oddech podążający za ciałem

to tylko kilka sennych wynaturzeń

parę oszustw

do których chcę się przyznać

skazana na dożywotni sens

odnajduję spokój pośród niebios

doszukuję się pamięci

by zwiastowała przyszłość

jestem kolejnym wyrzutkiem

ten świat mnie nie potrzebuje

pogrążona w jestestwie

oddana wierności

scałowuję ból z kwaśnych warg

Po raz pierwszy

bezgłos zwieńczony krzykiem

bez pojednania

jest mową którą zbyt trudno zapomnieć

zmęczona pretekstem do snu

szukam zawzięcie

twoich odcisków słów

poszukuję pustki by była mi drogowskazem

przebudziłam się

z tej matni

niosącej same opustoszałe godziny

myśli skazane na dożywocie

nie chcę aby moja samotność

wyszła na jaw

żebyśmy znów uwierzyli w szczęście

moja wykwintna przeszłości

czy czujesz szepty

nowo narodzonych gwiazd

czy czujesz jak przepełnia cię

nieznane powietrze

czujesz smutny posmak

sennego pocałunku

przyśniła mi się godzina

która wybiła zanim po raz pierwszy

spojrzałam w przestrzeń

zobaczyłam uśmiechnięte niebo

życzliwe serce księżyca

nie jestem

aby moje ciało było pamiątką

po dawno zapomnianym człowieczeństwie

Na złość nocy

kochałam się w codziennych snach

choć wiedziałam

możesz dać mi tylko strach

pragnęłam poczuć ciepło powietrza

ale wymykałaś się

w połowie słowa

czułam na cienkiej skórze

światło uśmiechu

jednoczyłam się ze łzami

których nie miałaś odwagi mi wręczyć

pomimo przeciwności losu

teraz kiedy nie rozumiem

wyświechtanych pragnień

kiedy serce przekroczyło margines

mogę jedynie karmić się

chwilami które wykradła mi

przeszłość

sycić się księżycowym uśmiechem

tak podobnym do tego

który nosiłaś

i wiem

choć życie zrzuciło mnie

z postumentu nieba

choć bezczas nosi twoje imię

przyśnisz się na złość nocy

przeciwko gwiazdom

Rozpostarte serce

strącona z ostrej krawędzi

rozpostartego na oścież serca

pozbawiona prawa

do uśmiechu

kołyszę w słowach twoje imię

rozglądam za szczęściem

które gdzieś tu zostawiłaś

wciąż nie rozumiem

skąd w tobie tyle samotności

gdzie widziałam ostatnio twój smutek

gdy patrzę na ciebie

odbitą w lustrze

czuję posmak spojrzenia

słyszę ciszę którą odziedziczyłam

po wspomnieniach

niezwykle jasne są myśli

nie rozwiewa ich wiatr strachu

nie tłamsi pożegnanie

jakim mnie powitałaś

nie wiem dlaczego

wciąż śnisz o teraźniejszości

skoro moje życie utknęło

w przełyku

czy poczujesz ten jeden jedyny sen

dla jakiego jeszcze tu jestem

nie przekraczaj niewidzialnej granicy

jestem tu abyś pamiętała

o mojej tęsknocie

Wzlatywać ponad niebo

czciłam ostatni pocałunek

na zdradzonych ustach

oddawałam się egzystencji

przynosiła wszystko

oprócz łez

nie chciałam wzlatywać

ponad niebo

w objęcia wszechczasu

pomiędzy konającymi ogarkami gwiazd

rozumiem

twoja bezsenność nigdy nie znała

smaku wyrzutów

miłości przeciwstawiającej się

kamieniom

smutki rozsiewane pragnieniem

nigdy nie zrozumieją

drogi powrotnej

nie doświadczą pełni rzeczywistości

którą gardzę

z kieszeniami pełnymi złudzeń

wybieram się w podróż

poza granice słońca

prosto w serce księżyca

moja samotność odebrana światu

nigdy nie będzie

przypominała życia

nie otrząśnie się ze słów

zadanych zbyt mocno

wciąż pochopnie

Zatęchła przyszłość

mój cień znalazł sobie właśnie

nowego właściciela

sny przestały być uroczo prorocze

i kompletnie wyuzdane

namiastka radości

co zalęgła się w kącie ostrym

głowy

dziś trwa w naszych dłoniach

sponiewiera przerwaną w połowie

linię życia

zanim zaczniesz wołać tak

że nie usłyszy cię

ktoś inny

zanim pokryjesz treściwym słowem

resztkę bolesnej odpowiedzi

retorycznej

ukaż swoje ciało mojej wrażliwości

wstań z klęczek

na które zepchnął cię oddech

powołana

do spełnienia

obracam w ustach ostatni kęs

samotności

rozglądam się za ciałem

któremu tak brak wina

kolejna godzina nie ma odwagi

aby poruszyć wskazówką

powietrze wciąż pachnie

zatęchłą przyszłością

Nie odzyskam ciała

zgrzyt

wpadających na siebie pragnień

łoskot zderzających się

niepokornych myśli

nie wiem kim jestem

w tych współczesnych czasach

nie wiem co się dzieje

z duszą dotąd tak senną

bezbronną

powinnam jednak odzyskać

wiarę w niebo

zrozumieć obojętność ziemi

pobrzmiewa we mnie

niespełniona wieczność

życie spóźnione

na własny początek

przykryta ciepłym przytulnym snem

wyobrażam sobie

nawrót jutra

wskrzeszony zbyt pośpiesznie proces

wciąż nie wiem kim jest

moja śmierć

tobą czy kimś jeszcze

wzruszenie ciśnie się do słów

lecz wiem nie odzyskam ciała

zalągł się we mnie

zarodek posłuszeństwa

wskrzeszony w twoim zwierciadle

To tylko czas

nie chciałam aby każda

napotkana twarz

nosiła twoje odbicie

nie kochałam za ciasnych myśli

stłoczonych ku wyjściu

z tego raju

moje wędrówki dotyczyły serc

zasianych zbyt licznie

dusz ukrzyżowanych

w imię wolności

bo wolność jest tym

co przypomina moją uległość

co zbawia wieczność

skazaną na życie

podzwaniają we mnie skrupuły

tak liczne że chylą się wrzosowiska

że dotykam sercem

kryształowych chmur

lęgnie się we mnie zmierzch

tak grzeszny że nie wierzę

w wyrzuty sumienia

przeciwstawiam się winie

nie wiem kiedy ostatnio

tak bardzo brakowało mi powietrza

nie wiem gdzie szukać

źródła bólu

to tylko czas nic więcej

Szklanka matczynego mleka

czciłam złość wskrzeszoną myślą

niedopasowaną do słowa

pielęgnowałam serce

co zgubiło drogę powrotną

już wiem wiele tęsknoty

brakuje aby wskrzesić pojednanie

przyczaić się do skoku

oszukać skazy zadane kamieniom

taki był początek istnienia śmierci

pogrzebanej za życia

obojętnej na ciepło mojego ciała

to co zobaczyłam

nigdy nie dobiegnie kresu

co poczułam pozostanie

wiecznie żywe

nadziewam na palce zdrowaśki

klepię ten pacierz wyuczony

niby tabliczka mnożenia

tak bardzo obawiam się

ciała wciąż płynącego z prądem

niby śmieć

odzyskam ten niezdrowy lęk

zadedykowany szklance

matczynego treściwego mleka

Wołanie o przyszłość

powracam z życiem w kieszeni

w ramionach dzierżę

niepokonany żal

dręczy mnie współczucie

wzniesione twoimi palcami

nie ma we mnie

samotności aby oszukać miłość

nie nie kojarzysz się

z jutrzejszą rzeczywistością

nie karmisz zaniechanych omamów

przybądź z najlepszymi łzami

połóż kres wołaniom

o przyszłość

mój niedokończony rozdział

to dalszy ciąg mrzonki

jakiej tak mi potrzeba

nie zgadzam się na szczęście

mogłoby wykraść mi

resztkę ciepłej fantazji

wschód słońca w ciele

jest zwątpieniem w dowolny kres

zagubione drogi

nadal prowadzą wstecz

Chodź

nieskromność zrodzona

w jutrze

nie przypomina snu zagubionego

pośród powietrza

jasność

poczęta w dosłownym bólu

nie koliduje z cieniem

który zaostrza apetyt

nie chcę aby czas przemilczał

poczęcie strachu

krzyk odnalazł usta

podążam

za niestworzonymi wspomnieniami

nie mieszczę się w godzinie

powierzoną przez kogoś jeszcze

gardzę gwiazdami

zbyt łatwo spoczęły

w moich płucach

sprzeciwiam się

odpowiedziom retorycznym

nie czuję tęczy

co rozkwitła w twoim sercu

przyznaję do winy

nigdy nie czułam się lepiej

wybija chwila

która przyniesie ciekawskie łzy

chodź zadedykuję ci

mój dzisiejszy sen

Pośród cierni

wskrzeszona

ze wspólnych myśli

poczęta w blasku wschodzących łkań

nie jestem tą różą

która wiodła ku spełnieniu

wiary w zbyt intymny czas

mój uśmiech

z lekka wyświechtany i dawno znoszony

to tylko utwierdzenie w prawdzie

przekonanie

do własnej nadziei

nie mogę zrozumieć siły

napędzającej ten bezsenny koszmar

tę lichą wymówkę

żeby nie kochać świata

spokrewniona z wiatrem

kołyszę sercem w rytm

tej nagiej ballady

rozpościeram ramiona

gotowa do odlotu

póki rodzi się we mnie słońce

póki księżyc podkrada światło

nie ocknę się z tej matni

nie przebudzę pośród cierni znaczących

twoją skroń

Poprzednia obecność

jestem w pobliżu

twoich łez

czuję rześki oddech słów

nie słyszę nieba u swych ramion

nie doświadczam cienia

przedrzeźnia każdy krok

niedaleko mi

do nowoczesnych złudzeń

do wyobrażeń poczętych

w imię pamięci

zbyt długo czekałam na powrót

bezsennych dni

niedostatecznie często

pokładłam nadzieję w iluzjach

łza którą udekorowałam

twoje serce

być może powróci

ale nie będzie tym samym

co w poprzedniej obecności

twoje przypadkowe pocałunki

pasują idealnie do warg

dusza współgra z nagim cieniem

lękliwymi palcami

pozbawiam cię namiętności

odbieram pasję

za którą zazdrośnie tęskniłam

Daleko do przeszłości

pod powiekami wzbierają

płowe melancholie

w sercu ocknęła się przyszłość

odrzucona przez Boga

na wstępie

nie słyszę kroków

wschodzącego czasu

nie czuję jak twój oddech

spopiela zmysły

tak okrutnie daleko

do przeszłości

o której śniłam

wykradzionym wieczorem

po pamięci zostało tylko

ckliwe westchnienie i tęsknota

nie do pary

mam tylko lęk

w którym zagnieździło się

moje światło

usiłuję spłoszyć nieczynny prolog

lecz śmierć poczęta

nie w porę

zwiastuje najwyżej smutne

westchnienie snu

pozostaniesz dla mnie

aż do ostatecznego kroku serca

zostaniesz wbrew woli

niemych spokojnych łez

Dożywotnia tęsknota

wyśniłeś mój wczorajszy sens

przyodziałeś uśmiech

który ci zwróciłam

znów czuję ciepło drogi

u twych stóp

lecz wiem

nie należy ona do mnie

kroki odmierzają godziny

pozostałe do nawrotu

dożywotniej tęsknoty

powrotu duszy

w której wciąż tkwi odbicie

twoich dłoni

doskwiera mi zimno zasiane

oddechem

dokucza przepaść

u nadwerężonych skrzydeł

pamiętam błąkałam się

przy granicy okna i drzwi

szukałam zwątpienia

które tu porzuciłeś

samotna po dno łzy

pragnę zadedykować ci ból

którego nie określi żadna myśl

chcę powierzyć martwy pocałunek

żeby uśmiech przysiadł

na duszy

Odszedł pociąg

doświadczyłam takiego pocałunku

co wżyna się w duszę

słów dość rzadkich

że myśli uciekały w popłochu

kochałam

ten podły bezczas i wyrocznię

która wyznała cel i sens

byłam uzależniona od odległości

od kilometrów

spijających nietrwałe oddechy

rozkoszowałam pojednaniem

które nigdy nie prowadziło

do jedności

przeklinałam przyszłość

przybyła nie w porę

dzisiejsze serce lśni tak jasno

że nie widzę dalszego ciągu podróży

odszedł bezpowrotnie ostatni pociąg

peron jest znów pusty

przepadły marzenia

skończyły się pierwsze łzy

Okrutna pomyłka

byłeś dla mnie ojczystą duszą

pozostaniesz ciszą

przed którą trudno uciec

sądziłam

wartość snów

przewyższ sens prawdy

okrutnie się pomyliłam

nie mogłam wyznać winy

skoro sumienie

lśniło czystością

przypominały mi o tobie senne ślady

na ustach

przypominały pragnienia

które kończyły się

w twoich słonych palcach

oddech lat muskał spokój

który wybuchł w końcu

raniąc dotkliwiej niż tęsknota

niż zapomnienie

wykradłam ci przeciwny los

kłamstwo za którym zachłannie

podążam

nie chcę kochać twoich snów

pragnę ucieleśnienia oddechu

smutnego spojrzenia

prosto w strach

Uśmiech cięższy od smutku

nie czuję twojego dotyku

nie pamiętam zapachu myśli

tak

było mi znajome twoje ciepło

twój strach

przyszłość próbowała uwolnić się

z klatki dłoni

wina dotyczyła nas obojga

tęskniłam za życiem

za wspomnieniami

co wżynają się w duszę

pozostawiając smętne ślady

twoje powinowactwo do samotności

udzielało się również mnie

próbowałam wytańczyć

jeszcze jeden sen

ale ciemność zapadła

o niewłaściwej porze

nie mogłam przyznać się do łez

bowiem do bólu przypominały

szczęście

chciałam odszukać utracone niebo

skazane na dożywocie gwiazdy

lecz moc wygrywała

z istnieniem

uśmiech był cięższy od smutku

Który nie należał

podążałam bez końca

za jutrem

które należało do przeszłości

kupowałam życie

po zbyt niskiej cenie

nie chciałam lśnić tak zawzięcie

mimo podmuchu gwiazd

niedokończonych myśli

tkwiłam na takielunku

tego sprzedanego świata

lecz niebo pozostawało

równie jasne i serdeczne

smutne chmury zasnuwały

mój spokój

dobierały się do duszy

nie mogłam łkać nadaremno

ciśnienie czasu wymykało się

między słowami

nie kochałam się w twoim bezczasie

tylko w dotyku

co do nas nie należał

tak dotkliwe były poranki

że odnajdywałam w niebie

moją twarz odbitą

niby w lustrze

przemiń słodka gwiazdo

przepadnij na próbę

marna konstelacjo ogołocona

z bólu

O jeden krok za dużo

powróciła

przyniosła ze sobą utracony raj

kilka koślawych łez

naprędce skreślony list

do samotnego wędrowca

nie miała zbyt wiele

do powiedzenia

wzięła kilka chciwych wdechów

i zbezcześciła

długo poszukiwany uśmiech

nikt nie śmiał

się przeciwstawić

wciąż stawiała o jeden krok

za dużo

jej słowa jaśniejsze od myśli

nie chciały układać się w zdania

kończyły

przed znakiem zapytania

nie chciała żyć

po omacku

lgnęła do ciszy którą trawił przesyt

nienawidziła wiatru

niósł bezkresne ballady

zbyt pośpieszne sny

bała się rozważać

prawdę na bieżąco

cień sprzeciwiał się jej woli

przyszedł taki poranek

wydała z siebie szept i umilkła

by ustąpić miejsca cierpieniu

oswoić tutejszy lęk

umarła

bez wyrzutów i poczucia winy

dokładnie tak jak obiecał

przepalony pocałunek

Dalszy ciąg przeszłości

niemy przebłysk melancholii

łza poczęta

nie w porę

jestem przykładem jak śnić

nieśpiesznie według zasad

próbuję ugłaskać słowa

ty sprzeciwiasz się osobności

spowinowacona ze światłem

mknę pod prąd źródła

odgaduję dalszy ciąg przeszłości

moje ciało

sumiennie ucałowane

to tylko kilka zgasłych łez

parę przepalonych gwiazd

nie jestem tym samym człowiekiem

którego znało moje imię

próbujesz odszukać

w sobie żal aby na zawsze

stał się tęsknotą

rozmarzona do granic przyzwoitości

skazuję na ból moją pochopność

podobieństwo do ciszy

skrupuły zadane

obosiecznym językiem

to idylla której nie można

zaprzeczyć

Codzienne epitafium

zanim własne bicie serca

podetnie ci skrzydła

a oddech zamieni się w owoc

ciało obumrze

jak ostatni zimowy kwiat

cisza której do twarzy z jutrem

przez noc pielęgnowałam

ten ostatni sen

wolność za jaką śmiem tęsknić

daleki jest mój świat

od waszych planet

życie chadza poboczem

kochałam to powietrze

zbyt łakomie

wypełniało myśli

śniłam o najpiękniejszym człowieku