Wolfie Black i kojocie serce - Krzysztof Brac - ebook

Wolfie Black i kojocie serce ebook

Brac Krzysztof

0,0

Opis

Trzymasz właśnie w dłoni książkę o poszukiwaniu własnej tożsamości, akceptacji przez otoczenie i dojrzewaniu. Czy Wolfie pogodzi się ze swoją orientacją? Czy znajdzie wsparcie u przyjaciół? Kto stoi za śmiercią jego rodziców? I co ma z tym wspólnego nowy, tajemniczy sąsiad? Przed Tobą historia o zwierzętach i ich ludzkich dramatach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 284

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Krzysztof Brac

Wolfie Black i kojocie serce

© Krzysztof Brac, 2022

Trzymasz właśnie w dłoni książkę o poszukiwaniu własnej tożsamości, akceptacji przez otoczenie i dojrzewaniu. Czy Wolfie pogodzi się ze swoją orientacją? Czy znajdzie wsparcie u przyjaciół? Kto stoi za śmiercią jego rodziców? I co ma z tym wspólnego nowy, tajemniczy sąsiad? Przed Tobą historia o zwierzętach i ich ludzkich dramatach.

ISBN 978-83-8324-293-4

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Rozdział 1

Samotność i wspomnienia

Był ciepły, letni poranek. Miasteczko Blackberry Hill spowijały jeszcze senne opary mgły. Nic nadzwyczajnego dla miasta, które leży na wybrzeżu. Poranek podobny był do każdego innego w środku lata i nic nie wskazywało na to, że stanie się jednym z najistotniejszych w życiu naszego bohatera.

A przynajmniej tak wydawało się Wolfiemu, gdy wygrzebywał się z cienkiej, lnianej pościeli. Nie lubił wstawać wcześnie, zwłaszcza w wakacje. Nie zdziwiła go więc godzina, którą pokazywały fluorescencyjne wskazówki budzika stojącego na nocnej szafce.

Z małego przenośnego radia dobywał się właśnie głos speakera:

— Witajcie, moi drodzy! W naszym pięknym miasteczku dochodzi godzina dziesiąta! Co nam przyniesie nowy dzień? Sam nie wiem, nie ulega jednak wątpliwości, że będzie równie upalny, jak ostatni miesiąc! Mam rację, Sally?

— Oczywiście, Greg! Twojemu psiemu nosowi nic nie umknie! Chyba umiesz wywęszyć pogodę na kilka dni do przodu, czyż nie? Może powinieneś zastąpić mnie na stanowisku prezenterki pogody! Ale masz rację, będzie dziś upalnie i sucho. Dopiero pod wieczór zrobi się odrobinę chłodniej.

— Ach, nie drocz się, moja kocico, przecież nigdy bym ci tego nie zrobił! — zaśmiał się speaker. — W każdym razie, moi drodzy, ogony do góry! Rozprostować kości i wyskakiwać z wyrek! Zbyt piękny, bezchmurny i upalny mamy dzień na siedzenie w domach! Pamiętajcie jednak, by przed wyjściem dokładnie spryskać wodą całe futro! Użyjcie też sprayu przeciwsłonecznego! Nie zapomnijcie o ogonach!

— Nie zapomnijcie również o ciemnych okularach i czapkach! Przecież nie chcemy, by doszło do niemiłego w skutkach słonecznego udaru! Wychodząc, weźcie ze sobą dużo chłodnej wody! — dodała Sally.

— Starajcie się też, by wasze futerko było możliwie jak najkrótsze! Im dłuższe, tym większa szansa, że będzie wam strasznie gorąco! Miejscowy fryzjer na okres wakacji wprowadził dwadzieścia procent zniżki dla wszystkich psowatych, owiec i alpak! Koniecznie skorzystajcie z okazji! Zakładajcie cieniutkie bluzki i krótkie spodenki! Prawda, Sally? W końcu temperatura ma dziś sięgnąć rekordowych czterdziestu stopni! To nie przelewki, moje drogie futrzaki! Przypominamy też o gonitwie organizowanej na miejscowym stadionie, wystartuje niepokonany ogier Rafael! Z pozostałych doniesień: miejscowy klub pływacki zamieścił na Beastbooku informację, że organizuje naukę pływania w towarzystwie fok! A teraz nieco muzyki do późnego śniadanka od Purr FM! Trzymajcie się!

Wolfie przeciągnął się, wstał, włożył na tylne łapy kapcie, poprawił sterczące, długie, skołtunione futro na głowie i jakoś próbował doprowadzić do porządku zmierzwiony ogon, rozczesując szczotką. Ostatnio kupił komplet szczotek — mimo że był psem dużo wygodniej rozczesywało mu się futro szczotką dla alpaki.

Podszedł do lustra i przyjrzał się sobie krytycznie. Postać, którą ujrzał w lustrze, ktoś postronny oceniłby na dość przystojnego, wysokiego, umięśnionego psa, z czarnym, kosmatym futrem. Miał zielone oczy, przyjemny wyraz pyska i sześć piegów w okolicy czarnego, wilgotnego nosa. Wyprostował się, prężąc muskuły i oglądając wyrobione mięśnie klatki piersiowej i brzucha. Ćwiczył, i to dość często. Starał się zachowywać dobrą kondycję. Miłością do ruchu zaraził go jego przyjaciel, Steve.

— No właśnie, ciekawe, co u tego wilczka słychać? — zastanowił się Wolfie, ubierając czarne spodnie i skórzaną kurtkę mimo upału, który już teraz lał się z nieba. — Pora byłaby na jakieś śniadanko…

Otworzył drzwi od sypialni i przeszedł przez ładnie urządzony, obity brązową boazerią korytarz, po chwili znajdując się w salonie. Lubił ten duży, przestronny pokój, swoją miękką, szarą sofę, telewizor plazmowy wiszący pomiędzy dwoma oknami domu. Z nostalgią spojrzał na abstrakcyjny obraz między regałami na książki przy ścianie za sofą. Przed nią stał mały stoliczek do kawy ze szklanym blatem, pod którym leżały różne czasopisma.

— Ach, moja perełka — mruknął, dotykając czule klawiatury laptopa na stoliku. Miał w nim pierwsze rozdziały swojej nowej książki. — Niedługo do ciebie wrócę.

Odwrócił się i opuścił pokój przez wyjście na lewo od sofy. Sąsiadowało z drugim, prowadzącym do małego korytarzyka prowadzącego ku frontowym drzwiom. Na każdych widniała mała tabliczka z nazwą pokoju na wypadek wizyty gości.

— No to teraz pora na śniadanko! — powiedział, zacierając ręce. Podszedł do lodówki, nucąc coś pod nosem, otworzył ją i wyjął kilka kurzych jaj. Nalał oleju na patelnię, postawił na silnym ogniu i założył fartuszek kuchenny, by nie poplamić czystych ubrań. Wbił jajka na rozgrzany tłuszcz i wsłuchując się w ich skwierczenie, podszedł do okna, wyglądając zewnątrz. Niestety za wiele nie zobaczył, gdyż mgła dopiero zaczynała się rozwiewać.

— Trudno, ale może wybiorę się na plażę? — zastanowił się, wyjmując chleb z pojemnika i układając go w koszyku wyłożonym serwetką. — Steve i Nikki lubią tam chodzić, może ich spotkam? Poza tym przyda mi się odrobinka relaksu. W końcu niedługo idę do college’u.

Szczerze martwił się perspektywą rozpoczęcia studiów. Obawiał się reakcji futrzaków, gdyby, nie daj Boże, dowiedziały się o jego sekrecie. Poczuł dreszcze na samą myśl, że mógłby się wydać! W końcu nie wszyscy są na tyle wyrozumiali, by pojąć, że…

— O rany! — krzyknął, biegnąc w stronę patelni, z której zaczął się już unosić swąd przypalonych jajek sadzonych. — Jak zwykle! Niech to szlag!

Wyrzucił na talerz zawartość patelni. W ostatniej chwili udało mu się uratować śniadanie.

— Nie wiem, jak ten Steve to robi, że w kuchni zawsze wszystko mu się udaje — mruknął nie bez zazdrości. Jednak nie dane mu było długo skupić się na śniadaniu, bo myśli znowu odpłynęły ku murom uczelni.

Chciał się kształcić, zdobywać wiedzę, ale prawda była taka, że nie lubił przebywać w towarzystwie innych futrzaków. Co z tego, że napisał dwie powieści z myślą o nich, skoro nie potrafił porozmawiać nawet z listonoszem czy gazeciarzem, gdy przychodzili do domu? Nigdy nie czuł się pewnie w zawiązywaniu relacji, obojętnie, czy chodziło o psa, kojota, żbika, lisa, wilka, pumę, tygrysa, królika, smoka, aplakę czy kota. Bał się ich. Nie wiedział, dlaczego.

Podejrzewał, ale nie sądził, że TO może mieć wpływ nawet na koleżeńskie kontakty. Czasami chciałby po prostu z kimś szczerze, tak od serca, pogadać. Bał się jednak odtrącenia. Jedynie Steve’a i Nikkiego traktował inaczej.

Bardzo też tęsknił za ojcem i matką. Oni by mu pomogli! Na pewno poradziliby, żeby znalazł sobie chociaż kolegę. Może nawet przyjaciela? Poczuł się smutny na wspomnienie rodziców. To już ponad rok, odkąd…

— Nie! — krzyknął. — Nie chcę znowu sobie przypominać tej traumy! — Uderzył łapą w stół. By otrząsnąć się z ponurych myśli, sięgnął po leżącą na stole książkę. Upiór południa po chwili pochłonął go bez reszty. Z włączonego radia dało się słyszeć rytmy piosenki Dogonitezespołu 3 Dogs Down.

— Wiedziałem, że to musi mieć coś wspólnego z tobą. Naprawdę nie dbam o to, co się dzieje teraz i co działo się wtedy. Tak długo jak będziesz moim przyjacielem na końcu — wyszeptał Wolfie, myśląc o rodzicach, a szybko otarta łza próbowała spłynąć mu po policzku.

***

Gdy doprowadził do porządku zarówno swoje niesforne i skołtunione futro (nie znosił konieczności rozczesywania go co rano!), jak i nostalgiczne i wrażliwe psie serce, otworzył drzwi wyjściowe. Od razu poczuł na pysku i piersiach pierwsze promienie palącego, wrześniowego słońca. Co prawda już niewiele zostało do października, bodaj jeden dzień, ale lato nie dawało za wygraną i nie chciało ustąpić tak łatwo jesieni.

Zresztą Wolfie nie znosił jesieni. Smutny to był dla niego czas. Nikt nie mógł nawet przypuszczać, jak smutny. Czas urodzin. Pies znajdował się na skraju załamania nerwowego, starał się jednak tłumić niedobre emocje i ukryć je pod maską wyluzowanego, uśmiechniętego futrzaka. Nie nawykł do okazywania przygnębienia przed kimkolwiek. Sądził, że to egoistyczne.

Jedynie z Nikkim i Steve’em był szczery. Nawet bardziej szczery niż przed sobą samym, z czego nagle zdał sobie sprawę, idąc ulicą Klonową w kierunku plaży. Wrażenie było tak silne, że aż przystanął i potrząsnął mocno łbem. Idąca w przeciwną stronę lisica obejrzała się za nim podejrzliwie, ale nic nie powiedziała.

— Co było, to było! Są rzeczy, których nie cofnę, muszę się z tym pogodzić! — Podszedł do rosnącego na skraju chodnika drzewa i oparł o nie łapę. Zwiesił głowę, próbując jakoś uspokoić serce. Te obrazywciąż do niego wracały. Wciąż i wciąż widział…

— Przepraszam! Wszystko gra? — spytał ktoś za jego plecami. Odwrócił się i warknął prosto w pyszczek chuderlawego, białego kocura w czerwonym podkoszulku i beżowych spodenkach.

— Spadaj, kocie! To nie twoja sprawa!

— Ale ja chciałem… — zaczął, lecz Wolfie nie dał mu dokończyć.

— Nic mi nie jest! Nie potrzebuję twojego zapchlonego kociego współczucia! Zjeżdżaj!

Odwrócił się i ruszył w swoją stronę. Po około pięciuset metrach skręcił w dróżkę biegnącą przez duży, stary park.

Lubił to miejsce. Było takie spokojne, ciche. Można usiąść na ławce, dać odpocząć łapom i pomyśleć w spokoju, kontemplując otaczającą przyrodę. Wdychać zapach trawy, kwiatów… Tylko że istniał jeden niezwykle irytujący Wolfiego szczegół — wszędzie kręciło się pełno zakochanych futrzaków. Gdzie nie spojrzeć, na ławkach siedziały przeróżne pary, niejednokrotnie mieszane.

„Straszne, jak można się tak obnosić z uczuciami!”, myślał, obrzucając niechętnym spojrzeniem lisiczkę i owczarka niemieckiego splecionych ze sobą w miłosnym uścisku na ławce. Jej biała koszulka na ramiączkach uwydatniała piękne, pociągające kształty, krótka, dżinsowa mini była aż nazbyt wyzywająca, a ruda kita oplatała w pasie psa, którego łapy dotykały jej pleców. Miał na sobie niebieską koszulkę z odciskiem łapy i krótkie, czarne, sportowe spodenki, które wybrzuszały się w pewnym miejscu, co Wolfie zauważył z niesmakiem. I jeszcze te namiętne pocałunki! Czuł, że albo szybko stamtąd odejdzie, albo zwymiotuje. Nie znosił widoku takich par!

„W sumie, czemu mnie to tak odrzuca?”, przemknęło mu przez głowę. I wtedy na oddalonej ławce w cieniu drzew zobaczył ich.

— O cholera! — warknął, próbując odwrócić wzrok. Ale nie mógł. Coś go ukuło w klatce piersiowej. Niesmak? Zgorszenie? A może… zazdrość? Tego ostatniego nawet nie dopuścił do świadomości. Był pewien jednego — znalazł się w złym miejscu o złym czasie.

Na ławce siedział jasnobrązowy pies, nastolatek młodszy od Wolfiego, i przytulał do siebie ubranego tylko w krótkie, białe spodenki tygrysa, swojego rówieśnika. Nie kryli się, a jeden patrzył na drugiego z czymś takim w oczach…

Wolfie nie potrafił, a może nie chciał wyobrażać sobie, co to było. Wiedział tylko, że nikt nigdy nie patrzył w ten sposób na niego.

— Boże… — wyszeptał, widząc, jak tygrys coś powiedział do towarzysza, całując go. Potem przytulili się, wstali z ławki i, o zgrozo, ruszyli w stronę Wolfiego. — Co robić, co robić… — panikował, rozglądając się gorączkowo. W końcu jednym skokiem znalazł się za najbliższym drzewem. Tygrys i pies minęli go, trzymając się za łapy.

Tego było już za wiele. Za wiele, jak na jeden dzień, a dochodziła dopiero jedenasta. Wolfie nie chciał jednak, by te wydarzenia pokrzyżowały mu plany. Przeszedł przez park i po kilku minutach znalazł się na plaży.

Wyglądało na to, że nie tylko on zapragnął udać się dzisiaj nad morze. Setki futrzaków, śmiejąc się, kąpiąc, gawędząc i jedząc przekąski zakupione w małych, plażowych barkach — zbudowanych z bambusa budkach krytych słomą — spędzały miło czas. Postanowił pójść w ich ślady i podszedł do budki.

Spojrzał na menu dla mięsożerców, zastanawiając się, czy zamówić hamburgera z wieprzowiny czy może stripsy z kurczaka, ale odrzucił ten pomysł. W karcie dla roślinożerców też nie znalazł nic interesującego.

— Dzień dobry, poproszę colę — powiedział do stojącego za ladą lwa.

Po chwili, trzymając w łapie chłodny napój z parasolką, podszedł do wolnego, zielonego leżaka ustawionego obok stolika ze szklanym blatem, podstawił na nim szklankę, po czym zdjął skórzaną kurtkę, podkoszulkę i spodenki. Następnie usiadł wygodnie na leżaku, w cieniu rzucanym przez wielki, biało-czerwony parasol. Rozglądał się ciekawie na wszystkie strony, próbując wyłowić z tłumu Steve’a i Nikkiego.

Nikki był krzyżówką lamparta i rysia. Dość spore lamparcie łapy, duże cętki na górnej części pleców oraz z tyłu nóg i na udach, biały brzuch i klatka piersiowa, duże uszy, krótki ogonek, zawadiackie, jasnobrązowe futro na głowie, sterczące w czub, sierść na policzkach. Przez chwilę sądził, że go zobaczył, ale mylił się.

No to może chociaż Steve gdzieś jest? Ciemnoniebieskie łaty do barków i do ud, przechodzące w błękit, niebieskie futro na łokciach, długi, niebieski ogon z kilkoma ciemniejszymi akcentami na końcu, czarny pyszczek, niebieskie włosy wyglądające jak grzebień na głowie i na plecach. Steve stanowił krzyżówkę geparda i wilka. A raczej miał za przodka geparda i po rodzicach odziedziczył plamki. Jego dwie siostry wyglądały podobnie. Ale i Steve’a nigdzie nie było widać. Zrezygnowany Wolfie zamknął oczy.

Skąd mógł, biedny, wiedzieć, że ten dzień nie skończy się tak, jak zakładał? Nie mógł przypuszczać, co dla niego przygotował Los. Nie zdawał sobie sprawy, że przyjedzie mu zmierzyć się z samym sobą. Jednak nie uprzedzajmy faktów…

***

Około ósmej rano Jake obudził się w swoim małym, stojącym na przedmieściu domu. Bardzo lubił wstawać wcześnie. Nie mógł znieść myśli, że słońce jest już na niebie, a on nie korzysta z dobrodziejstw, jakie daje natura i lato. Uwielbiał przechadzać się w blasku słońca, leżeć na trawie i wdychać zapach kwiatów, czując delikatne pieszczoty promieni na ciele.

— Witaj, świecie! — zawołał, otwierając szeroko okna sypialni i wpuszczając do środka ciepły powiew, niosący ze sobą zapach kwiatów. — Jak dobrze jest żyć, jak wspaniale! — Oparł ręce na parapecie i wyjrzał na zewnątrz. Za płotem sąsiad, znudzony sędziwy królik, kosił właśnie trawę. Dwie sąsiadki, lisice, matka z córką, akurat przechodziły koło furtki. Gdy go zobaczyły, pomachały na powitanie.

— Dzień dobry! — krzyknął, uśmiechając się szeroko. Po chwili odwrócił się, rozprostował ramiona i przeciągnął się. Podszedł do lustr, spoglądając w odbicie. Duże uszy, jasnobrązowe futro, niesfornie rozczochrane na głowie, mały, ciemnobrązowy nos, biała klatka piersiowa i brzuch z nieśmiałymi kosmykami na piersiach. Miał krótkie futro, za to mięciutkie. Nie był specjalnie przystojny czy umięśniony, ale jako kojot podobał się sobie. A to, jego zdaniem, najważniejsze — by akceptować siebie, jakim stworzyła nas natura.

— Hm… — Brązowymi oczami próbował ocenić, w czym wyglądałby korzystnie, ale przypomniał sobie o najważniejszym: najpierw prysznic!

Mył się długo, podśpiewując. Gdy wyszedł spod strumienia gorącej wody, sięgnął po ręcznik i zaczął wycierać mokre futro. Po chwili rzucił okiem w kierunku lustra, przetarł szkło i spojrzał na odbicie. Zaśmiał się głośno, widząc, że futerko się nastroszyło.

— Ach, ten ogon! — Spojrzał przez ramię na sterczący w górę, zawijający się nieco w kierunku pleców ogon i znowu parsknął śmiechem. Nie był lekko nastroszony — bardziej przypominał wygiętą w łuk szczotkę do butelek. — Znowu trzeba uczesać.

Sięgnął po szczotkę, usiadł na łóżku w sypialni i starał się jakoś doprowadzić do porządku. Gdy wreszcie uznał, że futerko wygląda, jak należy, podszedł do szafy.

— Biały… nie, nie biały. Czerwony T-shirt? A może niebieski? E, sam nie wiem. Może jednak ubiorę czarny? — mruczał, przerzucając zawartość szafy i robiąc bałagan wokół. — Nic nie ubiorę! Jest dość ciepło, bym wziął tylko dżinsy.

Po chwili odwrócił się z parą starych, dziurawych dżinsów w łapie i spojrzał na łóżko oraz podłogę.

— Ups! — zachichotał. — Ja to zawsze nabroję! Teraz muszę to poskładać… Albo nie, po co?

Już miał wyjść, gdy jakiś wewnętrzny głosik podszepnął, że może lepiej posprzątać. A jeśli ktoś go odwiedzi? Skapitulował więc i zabrał się do składania ubrań. Gdy skończył, ze zgrozą zerknął na zegarek stojący na szafce nocnej.

— Pół godziny! Jeny, straciłem pół godziny, a jeszcze śniadanie trzeba zjeść! — Wybiegł z pokoju, mając tylko założoną jedną nogawkę. Przebiegł przez hol i pchnął białe drzwi pomiędzy schodami a wyjściem. Wpadł do małej kuchni, gdzie klapnął na krzesło przy małym stoliku, kończąc się ubierać.

— No! Wreszcie wszystko na swoim miejscu.

Spojrzał w stronę lodówki i zaklaskał ucieszony. Przypomniał sobie, że dziś jest szczególny dzień. Odkąd skończył szkołę średnią, Blackberry Furry’s High School, i to wcale z nie najgorszymi wynikami, czekał niecierpliwie całe wakacje na list z miejscowej uczelni. Złożył aplikację, licząc, że się dostanie.

Podszedł do lodówki, wyjął półmisek szynki i sera, oraz coś, co kupił specjalnie na tę okazję, to znaczy — gdyby dostał list z uczelni — czekoladowy torcik, ulubiony przysmak! Przepadał za słodyczami.

Smarując kanapki masłem i układając na nich plastry szynki, pomidora i ogórka, przyjrzał się raz jeszcze folderowi z college’u. Marzył o dostaniu się tam! W końcu to jedna z najlepszych uczelni w kraju, kształcąca młode futrzaki w najróżniejszych zawodach, a na dodatek podchodząca do sprawy nader progresywistycznie, postępowo i innowacyjnie. Stawiano na rozwijanie indywidualnych zdolności, a każdy student, bez względu na rasę, poglądy czy orientację, mógł liczyć na prawdziwie przyjacielskie relacje z wykładowcami. Nie tyle oceniali wiedzę, co zapał i zaangażowanie, promując przede wszystkim indywidualny talent. Była to także jedyna z najlepszych koedukacyjnych placówek oświatowych pozwalających na kształcenie się studentów zarówno roślinożernych, jak i mięsożerców, co nie stanowiło reguły w systemie edukacji.

Co prawda Jake jeszcze nie odkrył, w czym tak naprawdę jest dobry, czy w ogóle ma jakiś wrodzony lub nabyty talent, ale nie zrażał się tym. Liczył, że w końcu go w sobie znajdzie. Jak dotąd pisał krótkie opowiadania, głównie horrory i SF, ale nikomu ich nie pokazał. Leżały zamknięte na kluczyk w jego biurku.

Nagle rozległ się sygnał wiadomości SMS. Wyjął komórkę z kieszeni i spojrzał na wyświetlacz. Dotknął palcem ekranu, by odblokować telefon.

— Mama! — ucieszył się.

Jego rodzice mieszkali w San Dingo. Kochał ich, wiele rozmawiali przez Furnet, telefon, wpadali raz na kilka miesięcy, by życzyć mu powodzenia, podtrzymać na duchu, przywieść nieco ponadprogramowych pieniędzy czy jedzenia. Już gdy miał iść do szkoły średniej, ustalili, że najlepszym wyjściem będzie, jeśli zamieszka w ich małym domku, oddalonym raptem o 200 km od San Dingo, w Blackberry Hill. Nie protestował, w końcu dla młodego futrzaka oznaczało to nieskrępowaną wolność. No i przysyłali co miesiąc pieniądze na rachunki, więc nie miał problemów z jedzeniem czy mieszkaniem. Jedynym wyznacznikiem tego, że stan rzeczy nie ulegnie zmianie, były słowa ojca: „Ucz się.

Co miesiąc będziemy dzwonić do twojego wychowawcy, pana Blumbetta, i dowiadywać się o twoje stopnie!”. Jak powiedział, tak zrobił.

Jednak Jake lubił się uczyć. Nie miał problemów z językiem angielskim czy literaturą. Najgorzej szło mu z matematyki i fizyki, ale już w szkole podstawowej wiadomo było, że nie jest umysłem ścisłym, a rodziców z tych przedmiotów zadowalały w zupełności oceny dostateczne.

Jak więc można było się domyślić, SMS od mamy dotyczył studiów w college’u. Już miał odpisać, że jeszcze nie dostał wyników, gdy do drzwi ktoś zapukał. Zaciekawiony Jake otworzył i stanął oko w oko z panem Hacketem, listonoszem.

— Mam tu coś z uczelni dla ciebie, mały! — Biały tygrys zaśmiał się, aż zafalowały mu wąsiki. — I to dość ciężki! Chyba wiesz, co to znaczy?

Oczy Jake’a rozszerzyły się i szeroko otworzył pysk.

— O, dzięki, panie Hacket! — Przytulił listonosza i porwał z jego łap grubą kopertę.

— Powodzenia!

Zamknął drzwi i przeniósł kopertę do kuchni, kładąc na stole. Przez chwilę wpatrywał się w nią ze strachem. A jeśli się nie dostał? Może gdyby się dostał, list byłby grubszy? Co powie mama, jeśli go nie przyjęli?

Na imię Boskie! — Drżącymi palcami otworzył kopertę i z wypiekami na policzkach odczytał pierwsze wersy:

Szanowny Panie!

Niniejszym informujemy, że Pana podanie zostało rozpatrzone POZYTYWNIE i został Pan PRZYJĘTY w poczet studentów Akademii Blackberry’s! Cieszymy się, że możemy Panu przekazać tę szczęśliwą wiadomość. Dziękujemy, że wybrał Pan naszą uczelnię, mamy nadzieję, że będzie się Pan w jej murach czuł jak w domu.

Do listu dołączamy plan kampusu, plan zajęć i regulamin studiów oraz przysięgę, której będzie Pan zobowiązany przestrzegać. Zajęcia zaczynają się 2 października o godzinie 10:00 apelem na na placu przez budynkiem uczelni. Mam nadzieję, że będzie Pan usatysfakcjonowany poziomem naszej placówki.

Z poważaniem,

Dziekanat Wydziału Literatury

— Tak! Tak! Tak! — zakrzyknął trzykrotnie Jake, dając upust wielkiej radości i czując, jak jego ogon intensywnie merda. Zaklaskał i wziął ze stołu telefon komórkowy, wyszukał w kontaktach numer mamy i zadzwonił. Postanowił również uczcić ten sukces kąpielą słoneczną na plaży. Nie wiedział, że i jego życie odmieni się za sprawą pewnego wydarzenia…

Rozdział 2

Niespodziewane spotkanie

Dochodziła dziesiąta czterdzieści pięć, gdy znajdujący się w znakomitym humorze Jake przechodził ulicą w kierunku parku. Nagle zauważył dziwne zachowanie dużego, czarnego psa. Najpierw oparł łapę o drzewo i zwiesił głowę, a potem nakrzyczał na jakiegoś kocura, który chciał mu w czymś pomóc.

— Nie rozumiem — mruknął sam do siebie Jake — jak można być niegrzecznym futrzakiem? I jak w ogóle można się złościć w tak piękny dzień, jak dziś?

Wzruszył ramionami i nucąc pod nosem, poszedł do parku. Uwielbiał to miejsce, Było tak pełne pozytywnej, pulsującej w powietrzu energii, że chciało mu się śpiewać. Ptaki, promienie słońca prześwitujące między liśćmi drzew, i te futrzaki na ławkach, tak radosne, tak cieszące się życiem i sobą! Co prawda nadkładał nieco drogi, bo mieszkał kilka ulic dalej, ale park niedaleko Klonowej był jego ulubionym miejscem przechadzek.

— Ach, tu jest naprawdę rozkosznie! — powiedział głośno, rozrzucając na bok ramiona. Spojrzał w bok i zobaczył dwie podśmiewające się z niego zajęczyce, próbujące zamaskować uśmiechy długimi uszami. Akurat wyszły na powietrze z pociechami.

— Cześć — przywitał się.

Odpowiedziały mu tylko śmiechem, wzruszył więc ramionami i ruszył ścieżką. Znowu dostrzegł tego samego dużego psa. Wyglądał, jakby w panice szukał jakiejś kryjówki. Nagle schował się za drzewem. Kojot nie rozumiał, dlaczego. Przecież ten tygrys i brązowy psiak tylko spokojnie szli, trzymając się za łapy.

— A to ci dziwny typek, no! — powiedział Jake, śmiejąc się z wybryków czarnego psa. — Musi mieć chyba jakiś poważny problem — zmartwił się. — Żeby tak się bać towarzystwa innych futrzaków? Boże…

Posmutniał nieco i zaczął rozmyślać o czarnym psowatym. Naprawdę, nie rozumiał futrzaków, które nie chciały przebywać z innymi i złościły się za chęć pomocy. To dziwne. Co mu zrobili ci dwaj? Może to jego znajomi, których wolał uniknąć? Tylko dlaczego? Jaki problem może mieć ten nieszczęśliwy futrzak?

Był nieszczęśliwy, to pewne. Tylko jaki mógł mieć powód? Jake przypuszczał, że wszystkiemu winna jest strata kogoś bliskiego albo zerwanie z dziewczyną, ale to przecież nie usprawiedliwiało zachowania psa. Nie wolno tak robić, nie wolno zachowywać się niegrzecznie wobec tych, którzy dali nam pomocną łapę!

Poczuł nieco złości, ale szybko ją opanował. Nie był typem kogoś, kto łatwo się irytował. Uznawał, że to po prostu niepotrzebna strata sił i energii. Po co marnować życie na użalanie się nad sobą, skoro można je wykorzystać w sposób o wiele przyjemniejszy?

Jednak czarny pies siedział mu w głowie, gdy wchodził na plażę. Liczył, że kąpiel słoneczna pozwoli zrelaksować się i odprężyć. Chciał wykorzystać jak najpełniej sytuację, w jakiej się znalazł — ostatni dzień wakacji.

Poszukał więc wolnego miejsca na piasku i położył na nim ręcznik. Z małego plecaka, w który się zaopatrzył przed wyjściem z domu, wyjął książkę. Nie lubił nosić pasków, dlatego rozpiął spodnie. Wolał swobodę, mimo że nie miał nic pod spodniami. Wyciągnął się na brzuchu i pogrążył w lekturze.

— Ale gorąco! Jak mi się chce pić! — powiedział kilkanaście minut później, klękając na ręczniku i ocierając rąbkiem spocony pysk. — O, barek! — Zaklaskał w łapy i ruszył w jego kierunku, uprzednio poprawiwszy spodnie, które nieco spadały.

— Co dla pana? — spytał barman.

W tym samym czasie Wolfie zdjął z oczu czarne okulary i obserwował uważnie młodego kojota.

„Co to za typek?”, pomyślał. Wstał i podszedł do niego.

— Obojętnie. Coś na ochłodę. Może być cola — odparł Jake, zakładając ręce za głową i przeciągając się.

— A pan to się nie za swobodnie zachowuje? — zagadnął Wolfie. Gdy ktoś mu się wydawał sympatyczny, starał się ubrać maskę uśmiechniętego, wyluzowanego psa.

— Co? — mruknął kojot, odwracając się. „To ten pies! Ten sam czarny pies! Czemu do mnie zagadał?”, przemknęło mu przez głowę. — A co, nie wolno? Jake — przedstawił się,

— Jasne, że wolno! Wolfie. — Wyciągnął ku niemu łapę na powitanie. Pomyślał, że miło byłoby spędzić ten dzień z jakimś sympatycznym futrzakiem. W końcu we dwoje raźniej, a skoro nie ma tu Nikkiego czy Steve’a, chociaż ten uśmiechnięty kojot będzie dla niego pretekstem, by nieco oderwać się od ponurej rzeczywistości.

— Miło mi poznać. Jak się masz? — spytał Jake jakby nigdy nic. Wiedział, że nie usłyszy od razu prawdy. A może?

— Dobrze. Przejdziemy się plażą? — odrzekł Wolfie, choć przez jego twarz przemknął cień. Chciał iść do swojego miejsca, własnego zakątka, ale wolał mieć towarzysza.

„Towarzystwo, towarzystwo, ktokolwiek… kogokolwiek. Pal licho, mógłby być nawet ten zawszony kocur, co mnie zaczepił rano!”, myślał gorączkowo Wolfie.

— Chętnie. Uwielbiam spacery — stwierdził kojot. Ramię w ramię zaczęli przechodzić między plażującymi futrzakami.

Jake pomyślał, że dobrze byłoby choć trochę „wybadać”, z kim ma do czynienia. Szli w kierunku, którego do końca nie znał, gdzieś z dala od głównej plaży, w dzikie i niedostępne rejony.

— Chwilka, czekaj! Czekaj no! — Zatrzymał się wpół kroku, zdając sobie nagle sprawę, że to się może nieciekawie skończyć. — Ja cię nie znam. W sumie, dlaczego miałbym z tobą gdziekolwiek iść? Gdzie mnie zabierasz? — zagadnął ostrożnie, cofając się odruchowo kilka kroków i strosząc ogon. Zastrzygł uszami.

— Zobaczysz — odwarknął Wolfie, starając się nie dać po sobie poznać, że obecność Jake’a jest mu potrzebna. — Nie musisz się mnie bać, nic złego się nie stanie! Nie jestem mordercą czy coś takiego!

— Morderca by tak samo mówił! — zauważył Jake.

— Naprawdę, nie mam złych zamiarów! — zirytował się pies. — Okej, nie chcesz iść, to nie! A chciałem pokazać ci ładne miejsce niedaleko.

— Ładne miejsce? — zainteresował się kojot. — Okej, idę z tobą. Wzbudzasz zaufanie.

— Nie sądzę — warknął.

— No dobra, może i nie, ale mam super dzień i zaryzykuję.

A gdzie mieszkasz?

— Ha, ale szybki! — powiedział na głos.

„Naprawdę sądzi, że mu powiem?”.

— To nie tak! Ja chciałem tylko… — speszył się kojot, robiąc się nieco czerwony na pyszczku. Nie chciał przecież od razu się wpraszać, broń Boże! — Chciałem tylko się spytać na wszelki wypadek, żeby wiedzieć, jakbyś chciał, bym przyszedł albo…

— Dobra, dobra… — mruknął Wolfie, wiedząc najwyraźniej swoje.

W skrytości ducha cieszyło go, że Jake… że ktokolwiek jest obok. Ale nie dopuszczał tego do siebie. Zadowolenie, że inny futrzak z nim gdzieś idzie? Co to za powód w ogóle do radości? Spojrzał na Jake’a, który, zdaje się, był zupełnie odmiennego zdania — uśmiechał się jeszcze szerzej, ciesząc obecnością nowego kolegi.

„Jak tak dalej pójdzie, policzki mu się rozerwą od tego uśmiechu”, pomyślał.

Nie rozumiał takich skrajnych optymistów. Świat to bagno, a każdy chce ci dowalić, gdy pozna twoją słabość czy odkryje inność. Taka jest rzeczywistość, i ten kojot powinien to wiedzieć. Inaczej zaboli go bardzo, gdy ktoś mu wytknie słabości.

„Dobrze, że nie masz takiego sekretu, jak ja”, pomyślał, patrząc na Jake’a.

***

Kilka minut później doszli na miejsce. To miejsce, szczególne dla Wofiego. Biała, nieco bardziej zarośnięta i dzika plaża. Fale oceanu muskające morski brzeg. Błękitne niebo niemal doskonale zlewające się z lazurem wody. Delikatna morska bryza chłodząca i chroniąca przed upałem. Słońce odbijające się od powierzchni wody i rzucające na nią przepiękne refleksy. A nad tym wszystkim duży, trawiasty klif, wyrastające dobry dwadzieścia metrów nad poziom oceanu.

Jake stał przez moment jak urzeczony. Odebrało mu mowę.

Gdy wreszcie ją odzyskał, nieśmiało wyszeptał:

— To twoje miejsce?

— Tak. Mało kto je zna. Przychodzę tu pomyśleć. Podoba ci się? — spytał, zerkając na kojota, który stał z błyszczącymi oczami i otwartym pyszczkiem. Skinął głową. Przez moment obaj patrzyli na scenerię.

„Hm… Czemu ja go w ogóle tu wziąłem? Przecież wcale go nie znam! Teraz czuję się nieco nagi. Jakbym pokazał mu najbardziej osobiste pamiątki czy zdjęcia. Jakbym pokazał mu swoje serce… Co ja, do jasnej cholery, myślę?!”, zganił się Wolfie. „Co mi chodzi po głowie? Mogłem go w ogóle nie zabierać, teraz nachodzą mnie tylko głupie myśli, gdy patrzę na niego…”.

— Bardzo. Ale czemu mnie tu wziąłeś? Chciałeś tylko pokazać mi okolicę? — Zerknął na czarnego psa, który wyglądał, jakby coś go gryzło, jakby bił się z myślami. I nie była to łatwa walka.

„Rodzice pewnie chcieliby, bym go lepiej poznał”. Otarł prędko łzę, odwracając głowę tak, by Jake jej nie dostrzegł. „Ale przecież nie mogę! Cholera, nie mogę! Przecież to inny futrzak! Samiec! Inny! Obcy! Nie znam go! Nie znam, nie znam…”.

Wtedy odezwał się w jego głowie inny głos: A może powinieneś go poznać, skoro go nie znasz? Przecież chcesz, prawda?

— Chciałbym cię poznać. To dobre miejsce. Po prostu chciałem mieć towarzystwo, ot tak, pogadać z kimś.

Weszli na klif i usiedli. Wolfie zerknął na Jake’a i zauważył, że ten siedzi ciut za blisko, a jego lewa łapa spoczywa niebezpiecznie blisko prawej łapy Wolfiego. Spróbował więc nieco się przesunąć, tak by kojot tego nie dostrzegł. Na szczęście ten był zajęty podziwianiem okolicy.

„Uff, mało brakowało, abym dotknął jego łapy!”, pomyślał pies i aż zadrżał ze strachu na samą myśl.

— Pięknie tu — zauważył kojot, ocierając łzę, która spłynęła mu po policzku. –Naprawdę bardzo ładny widok!

„Ten mi się tu wzrusza widoczkami!”, warknął w duchu czarny pies.

— A ty co robiłeś, gdy tutaj przyszedłeś pierwszy raz? — podszepnął znowu ten wścibski głosik w głowie Wolfiego.

„Przecież nie mogę się tu rozbeczeć przed jakimś głupim kojocikiem!”, pomyślał, uderzając ze złością pięścią w ziemię.

— Owszem. Gdzie mieszkasz? Wiesz, tak z ciekawości pytam, bo… — spytał Jake’a, mając nadzieje, że daleko, daleko za miastem. W innym stanie. Kraju. Na innej planecie. W innym wszechświecie.

— Bo? Na przedmieściu, przy Lipowej — odpowiedział kojot, kładąc się i przymykając oczy.

— Nieważne. Znam tę okolicę. Ja na Klonowej. Kojarzysz? Taki duży, biały dom, dwa piętra — odburknął.

„A niech to jasny szlag! Ten durny samczyk mieszka kilka ulic dalej! Jasna cholera!”.

— Blisko. Ale nie kojarzę tego domu. Tej ulicy w ogóle. Jakoś tam nigdy nie chodziłem. Może raz — odparł Jake. — Lubię kino, filmy SF i…

„Kto cię, do jasnej cholery, pyta?! Zamknij się!”, myślał pies.

„To jakiś horror!”.

— …horrory? — spytał natrętnego kojota.

— Tak. Uwielbiam horrory! Szczególnie o potworach, zombie i duchach! — przytaknął.

Wpadnij wieczorem, coś obejrzymy… Wpadnij, obejrzymy… Wpadnij… — podszeptywał Wolfiemu ten wścibski, syczący w głowie głosik.

— Wpadnij wieczorem, coś obejrzymy — wypalił, nim ugryzł się w język. — Jeśli chcesz oczywiście.

„Do ciężkiej cholery! Ale ze mnie idiota! Miej wymówkę, miej pretekst, no miej, na Boga!”.

— Chętnie, super pomysł. Z przyjemnością coś z tobą obejrzę!

„No i jestem w dupie”, pomyślał kompletnie załamany pies. — Coś nie tak? — zaciekawił się Jake.

— Ależ skądże znowu! Jest… cudnie — wysyczał przez zaciśnięte zęby. — Fajnie, że masz czas.

— Przecież widzę! Co ci jest? Coś jest nie tak, wiem to! — Nie ustępował kojot, zaciskając zęby i lustrując uważnie psa wzrokiem. Dotknął nieśmiało jego ramienia, by go trochę ośmielić.

— Powiedziałem, że nic! — wybuchnął Wolfie, poderwał się na równe nogi i odszedł kilka kroków. Zamknął oczy i próbował głęboko oddychać, by się opanować. — Nic. Mi. Nie. Jest.

„Co mu jest?”, zastanowił się Jake, po czym zapytał: — Mam sobie pójść? Chcesz zostać sam? Po prostu to powiedz, dla mnie to nie problem.

„Tak!”, przemknęło Wolfiemu przez myśl, ale ostatecznie powiedział tylko: — Nie, przepraszam. Nie powinienem tak wybuchać.

— Nic się nie stało. A powiedz mi, jakie lubisz książki? — Zmienił szybko temat, by odwrócić uwagę czarnego psa od incydentu sprzed chwili.

Wolfie odetchnął głęboko, żeby się uspokoić i wyciszyć.

Spróbował sobie przypomnieć ulubionych autorów.

— No wiesz, przygodowe, SF, różne. Howling, Jacq Christpaw, John Bork, Fullman. A ty? — Wolfie, ośmielony nieco, usiadł obok Jake’a i pogrążyli się w rozmowie.

— O, lubię te same gatunki i znam tych autorów! Są świetni! Naprawdę, bardzo interesujące i ciekawe historie. O, a polską autorkę, Lissowską, znasz? — rozentuzjazmował się kojot, merdając ogonem.

— Nie. A co, dobra jest? — Patrzył przed siebie.

— Bardzo dobra. Wspaniała autorka, pisze naprawdę wciągające, interesujące i nawet zabawne książki. Chwała Królestwa, której Wieczność strzeże! Myśmy Jej sługi, myśmy Jej żołnierze! Garścią popiołu życie nasze spłonie! W chwale Królestwa, przed Tym, co na tronie! — zawołał wzniośle Jake, a oczy mu rozbłysły.

— Co?

— To hymn Królestwa Niebieskiego. Z Piewcy gromu. A mój ulubiony cytat? Myślisz, że jesteś gotowy umrzeć? Patrz mi w oczy, gdy do ciebie mówię! Pytałem, czy jesteś gotowy umrzeć za to, co kochasz i w co wierzysz. Bo my tak. I właśnie wybieramy się oddawać życie i krew za Królestwo. Za takich jak ty, Tubiel. Za twoje lilie i róże. Za twój święty spokój. Ponieważ jesteśmy dostatecznie szaleni. Zastanów się dobrze, czy ty również[1].

— Może kiedyś przeczytam. A znasz ten cytat? W życia wędrówce, na połowie czasu, straciwszy z oczu szlak niemylnej drogi, w głębi ciemnego znalazłem się lasu.

„Ech, i znowu, znowu to wraca! Zawsze, gdy czytam te słowa, TE SCENY wracają. W głębi ciemnego znalazłem się lasu…, myślał Wolfie, a oczy zaszły mu mgiełką.

— Dante, prawda? Boska komedia, Dante — powiedział po namyśle kojot i zaklaskał.

— Brawo. A muzykę, jaką lubisz? Ja lubię muzykę rockową, 3 Doors Down, Iron Collars, AC/DC.

— W sumie też je lubię. Chociaż wolę piosenki, w których tekście zawarta jest jakaś głębsza myśl. No i bardzo lubię sztukę, wiesz?

— Ja lubię abstrakcjonizm. Każdy interpretuje obrazy wedle swej woli.

Wolfie od dawna nie czuł się tak, jak teraz. Zdał sobie nagle sprawę, a uderzyło go to z siłą obucha, że naprawdę, NAPRAWDĘ ma ochotę poznać bliżej tego wyluzowanego, roześmianego i, musiał przyznać, irytującego samczyka. Sam nie wiedział, co go ku temu popchnęło. Samotność? Może. Chęć wygadania się przed kimś, otwarcia się? Nie wiedział. Może po prostu za długo był sam, tylko on i jego myśli. Z wyboru.

Rozmawiając z Jake’em nagle uświadomił sobie wszystko. Było to dla niego niebywałe. Nowe. Nieznane. Poczuł się dziwnie. Zapatrzył się w horyzont, na chwilę zapominając o obecności kojota.

„Co ja tu w ogóle robię? Przecież to wbrew wszystkiemu, w co wierzę! Wbrew moim zasadom! Wbrew moim postanowieniom! Wbrew mnie! Dlaczego on tu jest? Dlaczego pozwoliłem, by ze mną tu, w to szczególne, niemal święte dla mnie, miejsce, przyszedł obcy? Obcy, i to do tego samiec?! Dlaczego z nim gadam? Co się zmieniło? Co on w sobie ma? Przecież miał być tylko oderwaniem się od rzeczywistości! I, u licha, chyba się stał! Stał się oderwaniem tak bardzo, że czuję, że tracę tożsamość, to, kim jestem! Nie mogę pozwolić na więcej!”.

Możesz… — odezwał się znowu wścibski głos w głowie.

„Nie mogę! A jak to pójdzie za daleko? Co, jeśli… Nie, nie, nie! To nie ma prawda się stać! To wbrew naturze! Wbrew wszystkiemu! To zepsuje całkiem mój obraz siebie samego! Jakby cały poświęcony czas, by się odciąć od innych nagle się…”.

— ...rozpłynął.

— Co mówiłeś? — Wolfie spojrzał nieprzytomnie na Jake’a.

— Mówię, że to metaforyczne przedstawienie czasu, który się rozpłynął. Czasu naszego życia, czyż nie? — spytał kojot, patrząc na niego. — Nie słuchałeś? Opowiadam ci o najpiękniejszym, ulubionym obrazie. Labrador Dalí, Stałość wspomnienia. Sam nie wiem, ale gdy patrzę na obrazy, zastanawiam się nad swym życiem. Może nie wyglądam, ale każdy potrzebuje czasami…

— Refleksji? — dokończył za niego Wolfie.

— Tak. Refleksji nad życiem. To dziwne, ale chyba każdy, bez wyjątku, musi czasami zastanowić się nad tym, co to znaczy życie, czego od niego oczekuje, jakie są jego aspiracje, dążenia. Masz tak czasem?

„Zbyt często, mój mały, zbyt często!”, pomyślał, ale wolał milczeć. Jake wzruszył ramionami i powiedział:

— Chodź. Pora się zbierać. Zaczyna zmierzchać, a chyba nie masz ochoty siedzieć tu całą noc, prawda?

[1] Kossakowska M.L, Siewca wiatru, Fabryka słów, Lublin 2004, s. 349

Rozdział 3

Powrót upiorów przeszłości

Nieprzetarta ścieżka czy ubity trakt?

Blackberry Hill powoli pogrążało się w mroku. Na niebie ledwo widoczne krwawe słońce chowało się za horyzontem, rozpalając błękitne niebo pastelowymi barwami zachodu — różowym, jasnopomarańczowym i kremowym.

Nie minęło wiele czasu, gdy słońce całkowicie skryło się, by innym futrzakom, po drugiej stronie globu, przynieść piękny, jasny poranek. Jednak dla Wolfiego i Jake’a dzień jeszcze nie dobiegł końca. Mimo że było bardzo późno, oni kontynuowali rozmowę.

Wolfie nie wiedział, dlaczego, ale otworzył się przed tym kojotem na tyle, że aż sam poczuł zaskoczenie. Opowiedział mu o ulubionych książkach, o tym, co lubi jeść, a czego nie znosi, o chętnie słuchanych utworach muzycznych. Zbyt wiele wyjawił, zbyt wiele w tak krótkim czasie. Nim się spostrzegł, spędził z zupełnie obcym futrzakiem, i do tego samcem, cały dzień! Gdyby ktoś powiedział mu wczoraj rano, co się zdarzy, wyśmiałby go. Mimo to czuł w środku miłe ciepło. Ciepło, którego nigdy w życiu nie zaznał. Zdawało się emanować z tego roześmianego, uśmiechniętego samczyka na cały świat, na wszystkie pobliskie osoby jak aura. Przyjemna, ciepła aura beztroskiego, optymistycznego futrzaka bez problemów.

Szli w stronę parku, a Wolfie rozmyślał.

„Cholera jasna! To nienaturalne! To nielogiczne! Przecież świat nie jest dobrym, przyjemnym miejscem. To nie jest miejsce, w którym można sobie pozwolić na uśmiech. Życie to walka. Jeśli się zagapisz, dostaniesz cios między oczy. Przecież wiem, o czym mówię. Przecież rok temu straciłem… Nie, nie mogę o tym myśleć!”.

Zatrzymał się i potrząsnął głową, by odgonić wspomnienia.

„Ten kojot powinien to wiedzieć, nim będzie za późno. Ale nie ja go będę uświadamiać, o nie!”.

— Park! Jesteśmy! — powiedział Jake i zaklaskał w łapy. — Uwielbiam to miejsce, a ty? Zawsze jest tu tak zielono, tak ładne, przyjemnie, ten zapach kwiatów, te promienie słońca prześwitujące między liśćmi…

— Taa, jasne — burknął.

Jake zdawał się nie zauważać przygnębienia nowego przyjaciela, zbyt podekscytowany tym, że poznał czarnego psa. Uśmiechał się szeroko, był dosłownie rozentuzjazmowany. „Gdyby miał skrzydła, to by latał nad chodnikiem! Ech… Nie rozumiem go. Nie rozumiem, jak można tak się cieszyć ze zwykłego spotkania na plaży. Phi!”, myślał, jednak nic nie powiedział, tylko pokręcił z politowaniem głową.

— Widzisz? Lubimy te same gatunki filmów, książek, muzyki! — Kojot wyrzucił łapy w górę i aż podskoczył. — To naprawdę super, że tyle nas łączy!

— I ostre jedzenie. A propos… chodźmy do mnie. Zjemy coś dobrego i obejrzymy film — powiedział Wolfie.

Bynajmniej nie miał ochoty na to, by Jake go odwiedził. Nie mógł się jednak wykręcić. Przecież wtedy, na klifie, obiecał, że obejrzą razem jakiś film. Musiał więc pogodzić się z faktem, że dzisiejszego wieczoru Jake będzie dotrzymywał mu towarzystwa. Wychowanie wzięło górę — przecież to niekulturalnie odwracać tak kota ogonem i odwoływać spotkanie. Skoro obiecał, to musiało dojść do skutku. Ale w duchu czuł, że się nie uda i nie wyjdzie z tego nic dobrego.

A może wyjdzie? Skąd możesz wiedzieć, Wolfie? No skąd wiesz? No? — odezwał się wścibski głosik w jego głowie Zignorował jego zaczepki.

— Okej. Mam ochotę na porządny film akcji! Albo dobre SF. — Jake był jeszcze bardziej wyluzowany i ucieszony faktem, że odwiedzi Wolfiego w domu. O ile to w ogóle możliwe, by jeszcze bardziej się z czegoś cieszyć.

Szli dalej, opuścili park i chodnikiem ruszyli przed siebie w stronę Klonowej, mając po lewej stronie krótki żywopłot, za nim drzewa i rozległy trawnik, a po prawej domy jednorodzinne.

— No, już blisko. Niedługo będziemy w domu. Mam nadzieję, że ci się spodoba — rzekł Wolfie, chociaż nie żywił takiej nadziei, i zrobił coś, czego sam się nie spodziewał po sobie. Coś, czego nigdy by nie zrobił, gdyby nie otaczający mrok i słabe oświetlenie ulicznych latarni. Nieobecność innych futrzaków w pobliżu w jakiś niezrozumiały dla psa sposób odblokowały go. Objął Jake’a ramieniem! — Na co masz ochotę? Widziałem ostatnio fajną knajpkę dla mięsożerców „Grill u Joego”, można nawet zamawiać na wynos.

— Mam ochotę na… na… Nie wiem sam. Coś się wymyśli. Jestem głodny — mruknął kojot, masując się po brzuchu. Słychać było głośne burczenie. — Tyle wiem.

— Ja też — przyznał Wolfie. — Co zjemy? Pizzę? Decyduj.

— Super! — ucieszył się samczyk. — Może być pizza. Uwielbiam!

„Aj, co ja najlepszego robię, cholera!”, pomyślał pies i cofnął łapę. „U licha, objąłem samca. Samca objąłem ramieniem! Innego futrzaka! Praktycznie nic o nim jeszcze nie wiem poza kilkoma szczegółami! Samiec to samiec, a ja go…”.

Objąłem, objąłem… I co? Objąłeś! Otoczyłeś ramieniem tego roześmianego, milutkiego kojocika! I co, tak źle? Takie to złe?

Niewłaściwe? — droczył się z nim wewnętrzny głos.

— Tak! — powiedział na głos.

„Ups! Jak ja się teraz wykręcę?”.

— Co tak? — spytał Jake.

— No… super, że zjemy pizzę.

— No! — Wyszczerzył się kojot, prezentując białe zęby. — RANY! TU mieszkasz?! — wykrzyknął zaskoczony i stał przez moment z rozdziawionym pyszczkiem.

Znaleźli się przed wysokim trzypiętrowym domem, otynkowanym na biało, z brązowym dachem, zamkniętymi okiennicami w dużych oknach na piętrze. Do frontowych drzwi prowadziła brukowana ścieżka, a do pięknych, dębowych z szybami, przez które widać było fragment holu, schody. Po obu ich stronach stały filary, po których biegły żłobienia, jakoby je obwiązujące od dołu do góry. Stały na prostokątnym murku, biegnącym do samego wejścia. Nad nimi znajdował się trójkątny portyk z pięknymi rzeźbionymi winoroślami i winogronami. Po lewej stronie drzwi wisiała tabliczka z numerem „4” i nazwą ulicy „Klonowa”.

— Tak. Wejdźmy — odpowiedział Wolfie. — Nie stójmy tak w progu.

„Jeszcze ktoś cię tu zobaczy i sobie coś pomyśli!”.

— Jesteś bogaty?

— Nie, nie! Jestem pisarzem. Odziedziczyłem dom. Nie chcę o tym gadać.

— Przykro mi. Ale skąd kasa na to? Przecież utrzymanie takiego dużego domu musi sporo kosztować. Jak to się stało, że cię na to stać?

Przez pysk psa przemknął grymas. Znowu wróciły wszystkie przykre obrazy, z którymi próbował, nadaremnie, pogodzić się przez rok. Wciąż miał przed oczami uśmiechnięte twarze rodziców, potem zmieniające się w maski przerażenia, słyszał po raz setny ich krzyki, widział buzujące płomienie. I tego czarnego wilka ukrytego w cieniu drzew pobliskiego lasu. Pamiętał, jak futrzak podszedł do niego, gdy siła uderzenia wyrzuciła go z płonącego samochodu. Przykucnął przy nim. Miał na sobie czarne spodnie i bluzę z kapturem. Nie widział pyska. Znowu jednak usłyszał głos: „Kiedyś cię dorwę, jak dorwałem twoich starych. Patrz na nich! Patrz!”.

I widział. Widział ich. Płonące futro, przeraźliwe krzyki… Matkę, która uśmiechała się mimo bólu, a w jej oczach radość, że przeżył…

Przez długie miesiące wolał myśleć, że to obraz po traumie. Tak samo mówił psycholog. Że to po prostu projekcja, by mieć kogoś, kogo mógłby obwiniać. W końcu policja nie znalazła przy nieprzytomnym psie żadnych śladów łap. Jednak trauma pozostała, w każdym futrzaku widział tego wilka…

Potem wszystko zniknęło, a łza znowu spłynęła biednemu Wolfiemu po policzku. Otarł ją i spojrzał na Jake’a, który cały czas stał i podziwiał dom.

— Wejdźmy.

— Och, wybacz — mruknął przepraszająco kojot i nagle posmutniał. Chciał dotknąć ramienia kolegi, ale ten już wchodził do domu. Ruszył za nim.

***

Jake był pod ogromnym wrażeniem domu Wolfiego — dużego salonu, mnóstwa książek na półkach, wielkości całego budynku. Czuł się taki mały, przytłoczony tym wszystkim. Nigdy nie zetknął się z takim luksusem. Najlepszy i najdroższy telewizor, na stoliku najnowocześniejszy laptop, no i abstrakcyjny obraz… A w przedpokoju, który prowadził do drzwi wyjściowych, stały dwie rzeźby. Jake wolał myśleć, że to kopie. Wszystko było takie duże, piękne, drogie…

Kojot nagle poczuł się zupełnie nie na miejscu. Speszony, malutki, niepasujący do otoczenia. Przecież był zwyczajnym futrzakiem z przedmieścia, a to?! To przecież willa! A Wolfie musiał odziedziczyć kupę pieniędzy…

„Jake, o czym ty myślisz! Przecież musiał kogoś stracić, biedaczek! A ty o kasie”, skarcił się w myślach i nieco pokraśniał. Zawstydzony spuścił głowę i usiadł na brzeżku kanapy.

— Rozgość się. Zrobię coś do jedzenia — powiedział Wofie, wskazując drzwi z napisem „Kuchnia”. — Zaraz wracam.

— Okej — mruknął onieśmielony Jake, nadal rozglądając się ciekawie po pokoju. — Pięknie tu u ciebie…

— Z szynką może być? — usłyszał krzyk Wolfiego z kuchni.

— Pizza? Z szynką? Tak, poproszę! — odpowiedział.

Po chwili Wolfie wrócił do pokoju i usiadł obok Jake’a.

— Podoba ci się dom, co?

— Bardzo! Ale czuję się tak dziwnie… Nigdy nie byłem w takim mieszkaniu, wiesz? — Spojrzał na psa, nieśmiało się uśmiechając.

— A ty jak mieszkasz? — zagadnął go.

— Hm… jak to powiedzieć? Na pewno skromniej. Mam małą sypialnię, kuchnię, salon… Mały, jednopiętrowy domek. Nic specjalnego — mamrotał Jake, czerwieniąc się i odwracając wzrok. Ku jego zdumieniu, Wolfie uśmiechnął się i poklepał go po ramieniu.

— Oj, przestań, to przecież nie powód do wstydu! Obejrzymy coś? Chciałeś obejrzeć jakiś SF, nie? — zaproponował, włączając telewizor. Zaczął przeskakiwać z kanału na kanał, a kojot z zainteresowaniem spojrzał na laptop na stoliku do kawy. — A to co? Mówiłeś, że piszesz, tak? Nad czym pracujesz? Pokażesz mi?

Wolfie warknął. Nie lubił, gdy ktoś pytał o jego pracę. Nie znosił wtrącania się w tak osobiste sprawy, jak twórczość, koncepcje, myśli, przelewane na papier czy na klawiaturę.

— Pracuję nad powieścią. Ale nie pokażę ci, nie ma mowy! — powiedział, odrobinę za mocno podnosząc głos. Wziął laptop ze stolika i odniósł do swojej sypialni.

— Przepraszam. Nie chciałem cię urazić — szepnął Jake, gdy pies wrócił i ciężko opadł na kanapę. — Też piszę, ale tak… do szuflady, wiesz. Ciekawe, czy to w ogóle dobre wychodzi, sam nie wiem. Lubię pisać.

Wolfie milczał, szukając filmu.

— Pizza chyba już gotowa, co? Znowu mi burczy w brzuchu. — Uśmiechnął się, próbując nieco rozładować atmosferę. — Czuć już zapach. Mmm!

— Chyba masz rację. Zaraz wrócę. Zaczekaj tu.

— Pomogę ci, chcesz? — Już się podnosił z kanapy.

— Nie! Nie potrzebuję niczyjej pomocy! — warknął pies i wszedł do kuchni, trzasnąwszy drzwiami.

„Ale drażliwy futrzak! Co ja mu zrobiłem? Może powinienem sobie iść? Zdaje się być nie w humorze. Ale czemu?”, myślał Jake. Nagle doznał olśnienia. „Chyba chodzi o to, że ten dom jest odziedziczony! Widać, musiałem go tym rozdrażnić. I co ja teraz mam zrobić?”.

Nie miał jednak okazji, by dłużej analizować zachowanie psa. Zawsze był empatyczny i potrafił wyczytywać z postępowania innych futrzaków ich motywy. Uważał to za jedną z zalet. Właściwie to za jedyną zaletę. Nie miał nigdy śmiałości, czy może był zbyt skromny, by patrzeć na siebie w superlatywach. Brał życie, jakim jest, w myśl piosenki Myslovitz, lecz mimo wszystko czuł się nieco samotny. Nie miał kolegów, ale niezbyt mu to przeszkadzało. Był raczej samotnikiem, choć w głębi kojociego serca musiał przyznać, że wiele by dał, by poznać kogoś, kogo mógłby nazwać prawdziwym przyjacielem.

Może i nie powinien zadawać się z tym czarnym psem po tym, jak widział, co zrobił kotu na ulicy, ale poczuł, że musi, po prostu MUSI mu pomóc. Coś go tknęło, gdy popatrzył na Wolfiego. Poczuł do niego sympatię, pragnął jakoś się zbliżyć, polubił go. Zwłaszcza, że Los czy Bóg wyraźnie chciał, by się spotkali. Może, pomagając czarnemu psu, wykona dobry uczynek? Starał się zawsze pomagać innym w kłopotach.

Teraz, siedząc na tej szarej kanapie w ogromnym domu nowego znajomego, czuł się strasznie nie na miejscu. Jakby był nieproszonym gościem. Uznał jednak, że tylko mu się wydaje.

„O, coś się zaczyna!”, pomyślał, patrząc na ekran telewizora. — Trepy kosmosu! Super! Mój ulubiony — powiedział głośno, rozsiadając się wygodniej.

— O! Mój ulubiony film! — usłyszał za sobą głos Wolfiego, który niósł dwie duże pizze z szynką, polane keczupem. — Też go lubisz?

— No ba! Te wilki to dopiero dają czadu! — Pokiwał skwapliwie głową.

„Nawet ten sam film lubimy! Sporo nas łączy… Nie no, co to ma w ogóle być?! Jakiś żart losu czy co?!”, zastanawiał się pies, ale nie dał nic po sobie poznać. „To i tak niewłaściwe!

Obejrzymy tylko film i cześć, tyle!”.

A może chcesz więcej? — znowu odezwał się wścibski głosik.

„Na pewno nie! No pięknie, teraz się kłócę z moją własną psychiką! Chyba pora iść do psychiatry albo psychologa”, pomyślał zrezygnowany.

— Wolfie… coś ci jest? — spytał Jake, patrząc na niego uważnie.

— Nie, nic. Jestem nieco zmęczony, a pojutrze do college’u idę. Drugiego października zaczyna się rok akademicki. — Wiem. Ale naprawdę nic ci nie jest? Nie wyglądasz najlepiej…

— Powiedziałem, że NIE! — krzyknął i odwrócił się od kojota. — A nawet jeśli, to nic ci do tego!

— Och, nie krzycz! Co ja ci zrobiłem?

„Do ciężkiej cholery, jesteś tu, a ja mam ochotę cię…”.

Przytulić? — podszepnął usłużny głosik.

„Wypieprzyć na zbity pysk!”.

A to niby czemu?

„Do ciężkiej cholery, bo może być wspólnikiem tamtego wilka z lasu sprzed roku!” — kłócił się dalej ze sobą.

Słyszysz ty siebie? — zapytał retorycznie głos.

Zignorował go i spojrzał na kojota, który siedział ze spuszczoną głową, żując kawałek pizzy.

— Przepraszam — wyszeptał Jake, podnosząc wzrok na psa.

— Za co? –zdumiał się Wolfie.

— Nie no… Jakoś tak głupio wyszło, powinienem sobie pójść… — Zaczął się podnosić z kanapy. — Najwyraźniej nie chcesz tu mojego towarzystwa.

— Nie, czekaj… To ja cię przepraszam! — Pies poderwał się. — Usiądź, proszę! Przyniosę picie. Na co masz ochotę?

— Na lemoniadę, jeśli można. Ale serio, nie chcę się narzucać… — mruknął kojot, odwracając wzrok. Czuł się zbity z tropu. Ten pies zaczął mu się wydawać coraz dziwniejszy. Wybuchał bez powodu, a Jake odnosił wrażenie, że to jego wina.

„Niee… Na pewno nie moja, przecież nie zrobiłem nic takiego, by go wkurzyć”.

„To wszystko jego wina!”, myślał w tym samym czasie Wolfie, wyciągając z lodówki szklany dzbanek z lemoniadą. „Na pewno jest w zmowie z tamtym wilkiem. Powinienem go wywalić z domu, a najlepiej permanentnie usunąć!”.

O czym ty gadasz? — odezwał się znowu głosik w głowie. Stary, czas do terapeuty! To tylko niegroźny futrzak, wyluzuj!

Nic ci nie zrobił!

„Zrobił! Zrobił! On tu jest, i to już jego wina! Powinien dostać karę. Po cholerę go zaczepiłem?!”.

Ha, to, że go zaczepiłeś jest jego winą? No zobacz na niego, jaki jest przybity!

Wolfie musiał po raz pierwszy zgodzić się z głosikiem w głowie. Faktycznie, Jake wydawał się przybity, zmieszany, niepewny…

„Musisz być do tego taki przystojny…”, pomyślał, zerkając w stronę kanapy, gdy wyszedł z kuchni. „O czym ja myślę?! To już całkiem ze mną niezgodne”.

…ze mną zgodne, ze mną zgodne, ze mną zgodne… — powtarzał jak echo głosik.

Pies potrząsnął energicznie głową.

— No, mam lemoniadę i szklanki. Oglądajmy film. Akurat się reklamy skończyły — powiedział jakby nigdy nic.

— Dzięki. — Jake wziął od niego lemoniadę i upił łyk. Siedzieli razem na kanapie, komentując film, rozmawiając. Powoli obaj wyluzowali się.

Jake nie chciał drażnić Wolfiego, a pies wolał dla świętego spokoju nie odzywać się na temat zajścia sprzed chwili. Co by im dało, gdyby znowu poniosła go impulsywność? Woleli udawać, że nic się nie stało i wieczór zapewne upłynąłby im spokojnie, gdyby nie jedno zdarzenie.

Po filmie Wolfie pomyślał, że nie powinien wyganiać Jake’a do domu. A skoro posiadał dodatkowy komplet pościeli w szafie, czemu by nie pościelić mu posłania na kanapie?

— Zostaniesz na noc, co? Już nieco za późno, byś sam się błąkał po okolicy — zaproponował. Właściwie to wolałby, by kojot poszedł i już nigdy się nie spotkali, ale z drugiej strony… Czuł się w pewnym stopniu odpowiedzialny za tego futrzaka. Nie wiedział, nie pojmował, dlaczego, ale w środku, gdzieś na samym dnie serca, pod twardą, kamienną skorupą, coś się zatliło.

W każdym razie żal by mu było, gdyby kojot został napadnięty albo wpadł pod samochód. Miałby wówczas kolejny powód, by nienawidzić życia. Oznaczałoby to, że Jake jest ranny albo nie żyje z jego winy. Mama zawsze mówiła Wolfiemu, by troszczył się o kogoś, kto jest dla niego miły. A Jake był miły. Chyba. Zasłużył więc na to, by go chronić choć przez jedną noc od niebezpieczeństwa świata. Od ryzyka, jakie niesie ze sobą mrok.

Teraz jednak musiał się przyznać do czegoś przed sobą samym. Polubił odrobinę tego futrzaka. Odrobinę. A mimo to nadal czuł, że to on jest winny powrotowi traumy, wspomnień sprzed roku. Ale wiedział, że bliźnim należy odpuszczać winy, dać drugą szansę. Postanowił więc zatrzymać Jake’a u siebie.

— Naprawdę mogę zostać? To nie problem? — spytał kojot, patrząc na psa niepewnym wzrokiem.

— Poczekaj, skoczę po pościel i poduszki.

Jake poczekał, aż Wolfie zniknie za drzwiami sypialni i rozpiął spodnie. Wtedy zdał sobie z czegoś sprawę.

„Przecież ja pod spodem nic nie mam. I co teraz?, myślał gorączkowo, czując wypieki na policzkach. Nim zdążył się zorientować, wrócił pies z naręczem pościeli.

— O! — Wolfie stanął w drzwiach na moment, nie wiedząc, jak się zachować.

„Tego już za wiele! Już ja ci dam, rozbierać się w moim domu, ty…!”.

Już miał się zdenerwować i nakrzyczeć na Jake’a, gdy nagle poczuł przemożną ochotę na coś. Głosik w głowie znowu mu coś podszeptywał:

Przytul go…

„Co?”.

No przytul… Dawaj! Co ci szkodzi? No zobacz go, jak się zaczerwienił! No przytul…

„Nie ma mowy!”.

Przytul…

„I nim się zorientował, rzucił pościel na kanapę i mocno przytulił Jake’a. Słyszał pulsującą w uszach krew, serce waliło jak młotem, poczuł też coś jeszcze. Coś, czego się nie spodziewał.

— Wolfie, co ty robisz? — wymamrotał zbity z tropu kojot.

„To jest niewłaściwe! Nie mogę! Nie wolno mi! Nie wolno!”.

— Odejdź ode mnie! Precz! Precz! PRECZ! — krzyknął i odepchnął mocno Jake’a, który upadł na kanapę kompletnie zaskoczony. — Nie wolno mi cię przytulać! To złe, złe, rozumiesz?!

Wolfie nie wytrzymał. Zalał się łzami i rzucił biegiem do swojej sypialni. Trzasnął drzwiami, ale te się nie domknęły.

Jake, kompletnie zaskoczony, podniósł się z kanapy i bezgłośnie podszedł do drzwi sypialni kolegi. Przez szparę widać było, jak ten otwiera okno i wychodzi na balkon.

„O rety, ten pies naprawdę potrzebuje pomocy. Nie powinienem, ale chyba muszę, muszę mu pomóc. Tylko jak?”.

Wślizgnął się powoli do pokoju i cichutko wyszedł na balkon. Zastał Wolfiego opartego o barierkę i trzęsącego się od płaczu.

— Jejku… — wyszeptał. — Wolfie, co ci jest? Powiesz mi?

— Nie! — wybuchnął tamten. — Nie… Nie mogę… To złe… — dokończył szeptem.

— Ale co jest złe? — Kojot stanął przy barierce i spojrzał na Wolfiego uważnie. — To, że mnie przytuliłeś?

— Ta-ak… — załkał pies.

„No i chyba znamy powód!”, ucieszył się w duchu kojot.

— Ale to naprawdę nic złego. Nie zrobiłeś nic złego, Wolfie, serio. — Dotknął nieśmiało jego ramienia. O dziwo pies nie strącił łapy.

— Naprawdę tak sądzisz? To nie jest złe? — spytał chyba bardziej siebie niż Jake’a.

— Naprawdę. A teraz chodź, musisz się położyć. No, chodź… — Delikatnie poklepał psa po muskularnych plecach i poprowadził w stronę wejścia do sypialni. Gdy znaleźli się w środku, Jake zapalił światło i ruszył w kierunku drzwi.

— Zostawię cię teraz samego, dobrze? Jakby co, to wiesz, gdzie mnie znaleźć. –Uśmiechnął się z łapą na klamce.

— Jake?

— Tak?

— To nie jest złe?

Jake tylko szerzej się uśmiechnął i wyszedł. Za drzwiami pokręcił głową i powlókł się w stronę kanapy.

„Co za dzień, co za dzień… Tak zamkniętego i dziwnego psa jeszcze w całym swoim życiu nie spotkałem”.

Zdjął spodnie i położył na oparciu sofy. Spojrzał w stronę drzwi do sypialni Wolfiego.

„Mimo to lubię cię”, pomyślał, przykrywając się kołdrą.