Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Klasyka literatury dziecięcej pióra Ludwika Jerzego Kerna, z doskonale znanymi wielu pokoleniom ilustracjami Kazimierza Mikulskiego, po raz pierwszy zebrana w jednym tomie!
Znacie już Ferdynanda Wspaniałego? Jeszcze nie?! To najwyższy czas nadrobić zaległości. Co nieco opowiedzieć wam mogą rodzice, a nawet dziadkowie, bo Ferdynand to najbardziej znany czworonóg w polskiej literaturze. Ba! Celebryta wśród psów!
Ten dobrze ułożony członek pewnej mieszczańskiej rodziny popołudnia spędza najchętniej na kanapie, która jest stara i z jednej strony ma zagłębienie wielkości Ferdynanda. Dzieli ją ze swoim panem, ale ten szybko zasypia, więc i Ferdynand czuje się znużony.
A kiedy już zaśnie, wyobraża sobie, że wychodzi na korytarz, staje na dwóch łapach, zakłada melonik i może robić wszystko, czego tylko dusza zapragnie. Może być człowiekiem!
Spotykają go wówczas przygody, o których nawet nie marzył. Dlatego Ferdynand lubi śnić i jest z tych snów tak dumny, że sam nazywa siebie Ferdynandem Wspaniałym.
To postać i opowieść o tyle niezwykła, że wymyślił ją pies. A właściwie suka boksera imieniem Farsa…
„Był taki wieczór, że w domu byliśmy tylko ja i ona. Ja stukałem sobie coś na swojej dziś już niemodnej maszynie, a ona leżała u moich nóg i spała. Początkowo spokojnie, a potem w tym jej śnie zaczęło się coś dziać. Szczerzyła zęby, drżała, przebierała łapami, jakby przed kimś czy przed czymś uciekała. Nie ulegało wątpliwości: pies ma sny. Być może podobne do naszych? A może jej się śni, że jest człowiekiem?...I książka była gotowa. Pozostał drobiazg: trzeba ją było tylko napisać” – wspominał Ludwik Jerzy Kern.
Ludwik Jerzy Kern – urodzony przed stu laty pisarz, poeta, autor literatury dla dzieci i młodzieży, publicysta, uwielbiany przez czytelników wielu pokoleń. Zmarł w 2010 roku.
Farsa – jak pisze Ludwik Jerzy Kern: Wytworna ciemna bokserka o wdzięku perskiej księżniczki i wybitnych uzdolnieniach aktorskich. Występowała zresztą na scenie (w duecie ze swoją panią) w dwóch krakowskich teatrach: w Starym Teatrze (!) i w Bagateli. W Starym grała w Cudzie w Alabamie, a w Bagateli w Zielonym Gilu. Była profesjonalistką. Otrzymywała za to honoraria: 18 złotych za wieczór i niekiedy jeszcze dodatkowo mielony kotlecik, co nawet wybitnym aktorom się nie zdarza.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 271
I
We wtorek, zaraz po obiedzie, Ferdynand jak zwykle położył się na kanapie. Kanapa była stara i w jednym miejscu miała zagłębienie wielkości Ferdynanda. Ferdynand bardzo lubił to zagłębienie. Leżenie w nim sprawiało mu sporo przyjemności.
O tej porze w domu działy się różne ciekawe rzeczy. W kuchni podczas kąpieli rozmawiały ze sobą garnki i talerze, a od czasu do czasu wtrącały się do tej rozmowy łyżki, noże i widelce. Niby na pozór były to zwykłe brzęknięcia i stuknięcia, ale Ferdynand potrafił z nich zrozumieć prawie wszystko. Słyszał, jak półmisek mówił do widelca:
„Ty, przestań się kłuć!”.
Albo jak zrozpaczona szklanka wołała:
„Gdzie jest mój mąż, spodeczek?”.
W drugim pokoju pan, siedząc przy stole, kończył swoją poobiednią herbatę, a pani opowiadała panu o nim, o Ferdynandzie. Że Ferdynand to, że Ferdynand tamto, takie, wiecie, prywatne historie. Czasami nawet przyjemnie było posłuchać. Ale nie zawsze.
Potem było słychać szelest gazety, odgłos odsuwanego krzesła i kroki pana, które stawały się coraz głośniejsze. Jak już były straszliwie głośne, to znaczyło, że trzeba się trochę posunąć, żeby zrobić miejsce dla pana. Bo pan także lubił tę starą kanapę, tyle tylko że wyciągał się na niej jak długi, zamiast elegancko zwinąć się w kłębek.
– Posuń się, Ferdynand! – mówił pan, trącając Ferdynanda gazetą. – No, jeszcze trochę się posuń, bo jak nie, to położę się na podłodze pod kanapą i będzie ci przykro.
Ferdynand nigdy by na coś takiego nie pozwolił, posuwał się więc troszeczkę, a pan kładł się obok niego. Od razu też zaczynały się odzywać z wnętrza kanapy sprężyny:
„Drim!”,
„Giam!”,
„Brdęk!”.
A po chwili znów, jak tylko pan się ruszył:
„Giam!”,
„Brdęk!”,
„Drim!”.
Nie muszę chyba dodawać, że również mowę sprężyn Ferdynand rozumiał znakomicie. Niekiedy nawet z nimi rozmawiał. Były to jedne z najdziwniejszych rozmów, jakie sobie można wyobrazić.
Pan przeważnie szybko zasypiał, gazeta wypadała mu z rąk i bardzo często znajdowała się nagle przed nosem Ferdynanda. Chcąc nie chcąc, Ferdynand zaczynał czytać. Wiecie, jak to jest: nie ma się wcale ochoty na czytanie, a ktoś wam podsunie pod nos, choćby w tramwaju, gazetę i zupełnie machinalnie zaczynacie czytać. To samo było z Ferdynandem.
Ponieważ to był wtorek, więc gazeta była wtorkowa. Gazety, jak wiadomo, dzielą się na:
poniedziałkowe,
wtorkowe,
środowe,
czwartkowe,
piątkowe,
sobotnie
i niedzielne.
Niedzielne są najgrubsze. „Może dlatego – myślał sobie Ferdynand – że w niedzielę pan najdłużej leży na kanapie”.
Więc, jak już powiedziałem, gazeta była wtorkowa i Ferdynand mimo woli zaczął ją czytać. Najpierw zobaczył, co grają w kinach, gazeta bowiem była tak przez pana złożona, że przed nosem Ferdynanda znalazła się akurat ostatnia strona, a na ostatniej stronie każda szanująca się gazeta zamieszcza program kin. Potem przeczytał dyżury aptek. Potem repertuar teatrów. Potem prognozę pogody na jutro. Dowiedział się, o której wschodzi i zachodzi słońce i który szpital będzie dziś w nocy przyjmował tych, co zanadto się objedzą lub połkną guzik. Jak już to wszystko przeczytał, to westchnął sobie głośno i głęboko się zamyślił...
Myślał tak sobie i myślał, kiedy nagle z ust pana dobiegło pierwsze, delikatne jeszcze i ledwo uchwytne: „Hrrr!”. Ferdynand nastawił uszu i po chwili usłyszał następne „Hrrr!”, już nieco mocniejsze. Nie ulegało wątpliwości – pan chciał porozmawiać z Ferdynandem. Więc Ferdynand natychmiast najgrzeczniej, jak umiał, odpowiedział panu: „Wrrr!”. Pan znowu: „Hrrr!”, a Ferdynand znowu: „Wrrr!”. Pan: „Hrrr!”, Ferdynand: „Wrrr!”. I tak sobie zaczęli rozmawiać:
– Hrrr!
– Wrrr!
– Hrrr!
– Wrrr!
– Hrrr!
Aż pan wreszcie odwrócił się na bok i przerwał tę interesującą rozmowę.
Ferdynand jeszcze raz zaczął czytać gazetę od początku, ale ponieważ wszystko już wiedział, szybko mu się to znudziło i przymrużywszy oczy, wpatrywał się w nogi pana, obok których właśnie leżał.
„Gdzie te nogi już nie były! – pomyślał sobie. – Takim nogom to dobrze. Chodzą, gdzie chcą. Żeby nawet odeszły jak najdalej, nikt na nie nie woła: «Do nogi!». Wszystko im wolno”.
Jeszcze bardziej przymrużył oczy.
„A gdyby tak... – przyszło mu nagle do głowy. – Gdyby tak wstać z tej kanapy, podejść do drzwi w przedpokoju, wyjść na schody i spróbować stanąć na własnych nogach! Na dwóch własnych nogach!”
– Ferdynandzie! – zawołał. – Jesteś wspaniały!
Powoli zsunął się z kanapy, tak żeby nie zbudzić pana i drzemiących w środku sprężyn, i cicho, cichuteńko poszedł do przedpokoju. Niestety, drzwi były zamknięte.
Ale przypadek, który jest sprzymierzeńcem wszystkich wielkich przedsięwzięć, który podróżnikom pomaga odkrywać nieznane lądy, a wodzom wygrywać przegrane bitwy, przypadek – ta gwiazda odważnych – przyszedł również z pomocą Ferdynandowi.
Oto, kiedy tak stał pod drzwiami, ze smutnie spuszczoną głową, przekonany, że nic z tego nie będzie, usłyszał na schodach znajome kroki. To był listonosz.
– Och, żeby tylko miał list do pana albo do pani – westchnął Ferdynand.
Po chwili rozległo się delikatne pukanie ołówkiem w drzwi. Pani zjawiła się bardzo szybko, otworzyła, a wtedy Ferdynand chyłkiem przeszedł pomiędzy nogami listonosza, które w ten sposób stały się dla niego łukiem triumfalnym prowadzącym w daleki świat.
Listonosz i pani tak byli zajęci, że niczego nie zauważyli. Pani zamknęła drzwi, listonosz poszedł piętro wyżej. Ferdynand został na schodach sam. Zbliżała się najważniejsza chwila.
„Po raz pierwszy w mym życiu – pomyślał Ferdynand – zejdę ze schodów tak, jak trzeba. Jestem wzruszony – dodał – jestem szczerze wzruszony”.
Stanął na dwóch tylnych łapach, prawą przednią położył na poręczy i powoli, krok za krokiem, zaczął schodzić w dół.
Poszło nadspodziewanie dobrze. Z drugiego piętra na pierwsze schodził co prawda z tą odrobiną niepewności właściwą wszystkim debiutantom, ale za to z pierwszego na parter schodził już nie debiutant, ale wytrawny, pewny siebie bywalec najświetniejszych klatek schodowych.
Na parterze zaczął nawet pogwizdywać. I z tym pogwizdywaniem, które dodawało jak gdyby lekkości jego wrodzonemu wdziękowi, wyszedł na oświetloną popołudniowym słońcem, pełną ludzi ulicę.
Znał ją nie od dziś. Ale tak jak dziś – patrzył na nią pierwszy raz. Dotychczas biegł zawsze z nosem przy ziemi, nie wiadomo dlaczego tracąc najlepsze widoki. Teraz kroczył majestatycznie, z głową podniesioną wysoko, i nagle zobaczył wszystko to, co z całą pewnością oglądali pan i pani, kiedy wychodzili z domu. Wysokie domy, drzewa, które składały się nie tylko z samych pni, ale miały jeszcze w górze liściaste korony, latarnie zakończone mlecznymi lampami i błękitne niebo, po którym przesuwały się pierzaste obłoki.
Ulicą jechały tramwaje, autobusy i samochody, a chodnikami szli przechodnie. Jedno, co trochę zastanowiło Ferdynanda, to to, że niektórzy jakby się troszkę za nim oglądali. Przystanął przed kwiaciarnią, obok której wisiało wielkie lustro. Przyjrzał się sobie z jednej i drugiej strony.
– Taaak! – powiedział. – Rozumiem. Muszę natychmiast iść do krawca.
II
Krawców w tym mieście było wielu. Którego wybrać? Ferdynand nie miał w tych sprawach żadnego doświadczenia. Jeszcze nigdy w życiu nie szył sobie ubrania. Szedł więc, wyprostowany, z głową zadartą do góry i rozglądał się po szyldach. Wreszcie przy jakiejś bramie zobaczył małą, skromną tabliczkę:
PIERWSZORZĘDNY
ZAKŁAD KRAWIECKI
M. DOGG
– Przynajmniej jakieś ludzkie nazwisko – mruknął – tyle że dziwnie pisane. Kto wie zresztą, może to nawet i ładnie brzmi? – zaczął się zastanawiać. – Bądź co bądź, takie dwa „g” na końcu wyglądają wytwornie. Gdyby tak sobie dodać gdzieś jakąś literę... Na przykład „Ferdynandd” albo „Ferrdynand”, albo „Feerdynand”, albo „Fferdynand”, albo „Ferddynand”, albo „Ferdyynand”, albo „Ferdynnand”, albo „Ferdynaand”, albo „Ferdynannd”, albo całkiem po prostu „Ffeerrddyynnaanndd”. Trzeba by to kiedyś wypróbować na papierze – postanowił Ferdynand – zobaczymy, jak to wygląda napisane. Bez tego nie można nic postanowić. Jak będę miał chwilę wolnego czasu, to się tą sprawą zajmę.
Wszedł do bramy, znalazł wejście do zakładu krawieckiego, mimo woli obwąchał drzwi, a potem nacisnął dzwonek.
„Najważniejsza rzecz – pomyślał sobie – to powiedzieć: «Dzień dobry!». Jak uda mi się powiedzieć: «Dzień dobry!» – to dalej już jakoś pójdzie”. Był pewien, że potrafi to powiedzieć, a jednak miał w sercu odrobinę niepokoju.
Drzwi otworzył pan Dogg osobiście. Gdy zobaczył Ferdynanda nonszalancko opartego o framugę, ściągnął z łysego czoła okulary i nerwowo umieścił je na nosie. Pytające spojrzenie krawca zmusiło Ferdynanda do czynu.
– Dzień do-bry pa-nu – powiedział bardzo powoli, lecz zdecydowanym głosem.
– Dzień dobry – z przyzwyczajenia odpowiedział krawiec. Zawsze odpowiadał: „Dzień dobry”, jeśli tylko ktoś inny mówił do niego: „Dzień dobry”.
– Chciał-bym za-mó-wić u pa-na u-bra-nie – powiedział Ferdynand.
– Czy pan ma na myśli siebie? – zapytał krawiec.
– O-czy-wiś-cie – odparł Ferdynand. – Tak się bo-wiem dziw-nie zło-ży-ło, że wy-szed-łem dzi-siaj z do-mu bez u-bra-nia, a nie chce mi się wra-cać.
– Jestem zawalony robotą... – powiedział krawiec. – Musiałbym wszystko odłożyć...
– Niech pan to dla mnie zro-bi! – zawołał Ferdynand i swoimi wiernymi oczami spojrzał w zmęczone oczy krawca. Jednocześnie stwierdził, że mówi coraz płynniej.
Krawiec był wyraźnie wzruszony. Otworzył szerzej drzwi i powiedział:
– Pan będzie łaskaw wejść do salonu.
Jeszcze żaden klient nie zrobił na nim tak dobrego wrażenia jak ten. Spojrzenie Ferdynanda uczyniło go miękkim jak wosk. Wskazał Ferdynandowi wygodny fotel, a sam stanął obok, nerwowo bawiąc się dwoma końcami centymetra, który miał zawieszony na szyi.
– Jaki to ma być garnitur? – zapytał uprzejmie.
– Ładny – odparł bez wahania Ferdynand.
– Rozumiem – powiedział pan Dogg. – A z jakiego materiału?
– Z ładnego – po chwili zastanowienia odrzekł Ferdynand.
– A jak go uszyjemy?
– Ładnie.
– A kamizelka jaka będzie?
– Ładna.
– A spodnie?
– Ładne.
– A klapy?
– Ładne.
– A z jakim mankietem zrobimy spodnie?
– Z ładnym.
– A jaką damy podszewkę?
– Ładną.
Pan Dogg był uszczęśliwiony. Pierwszy raz zdarzyło mu się spotkać klienta, który by tak dobrze wiedział, czego chce.
– Z największą przyjemnością uszyję panu ubranie! – zawołał. – Zaraz weźmiemy miarę. Proszę łaskawie wstać i stanąć prosto.
Ferdynand wstał, a pan Dogg zaczął go mierzyć centymetrem we wszystkie strony. Kiedy skończył, znów podsunął Ferdynandowi fotel.
– Ma pan tutaj całą masę różnych pism i żurnali. Proszę sobie przeglądać, a ja tymczasem skoczę do pracowni i skroję pański garnitur. Za dziesięć minut zrobimy przymiarkę.
Pan Dogg wyszedł, a Ferdynand zaczął od niechcenia przerzucać żurnale i tygodniki. Ale myśl, że już niedługo będzie miał własne, specjalnie dla siebie uszyte ubranie, nie pozwalała mu się skupić. Obojętnym wzrokiem patrzył na fotografie zamieszczone w pismach, bo chociaż przedstawiały one rzeczy naprawdę niezwykłe i ciekawe, to jednak były niczym w porównaniu z jego własnym ubraniem. Z prawdziwym ubraniem uszytym u prawdziwego krawca.
Nim minęło dziesięć minut, pan Dogg zjawił się z powrotem.
– Czy zechce pan przymierzyć? – zapytał.
Kto by nie chciał przymierzyć? Przecież to wielka przyjemność włożyć na siebie takie coś. Ferdynand stanął przed lustrem, a pan Dogg pomógł mu się ubrać w to, co ze sobą przyniósł. Nie była to jeszcze marynarka, ale także nie był to już sam materiał. Był to pewien kształt, który miał sobą wypełnić Ferdynand. Ten kształt zostanie dopasowany do Ferdynanda. On, Ferdynand, nada mu ostateczny fason.
– Spodni nie będziemy mierzyć – stwierdził kategorycznie pan Dogg. – Mam spodniarza, który się nie myli.
Ferdynand był zachwycony.
– Zupełnie słusznie – powiedział. – Po co mierzyć spodnie...
– Całkiem nieźle, całkiem nieźle... – mruczał pan Dogg, upinając na Ferdynandzie marynarkę. Usta miał pełne szpilek, dlatego też mówił jakby przez zęby. – Tu jeszcze trochę zbierzemy, tam popuścimy i będzie w porządku. Czy nie uciska pana pod pachami?
– Troszeczkę.
– Zaraz to poprawimy.
– Auuuuuuu! – zawył z bólu Ferdynand.
– Najmocniej pana przepraszam. To te okropne szpilki. Czy bardzo pana bolało?
Ferdynand uśmiechnął się niewyraźnie, co miało oznaczać, że owszem, bolało, ale nic nie szkodzi. Zresztą czym było takie głupie ukłucie w porównaniu z odbiciem, które teraz widział przed sobą w lustrze? Mimo że marynarka była zaledwie sfastrygowana i pospinana szpilkami, wyglądało to cudownie. Ferdynand sam siebie nie mógł poznać.
– Czy to ja, czy to nie ja? – zastanawiał się po cichu. A głośno dodał: – Właściwie, proszę pana, to mógłbym już tak jak teraz wyjść na ulicę.
– W takim stanie nie wypuściłbym pana stąd za żadne skarby – odpowiedział stanowczo pan Dogg. – Zobaczy pan, jak to będzie wyglądało w całości. Niech pan będzie cierpliwy, drogi panie... drogi panie...
– Ferdynandzie – podpowiedział Ferdynand.
– O, właśnie – pan Dogg odstąpił dwa kroki do tyłu. – Piękne imię! – powiedział z zachwytem. A potem już normalnym tonem: – Więc niech pan będzie cierpliwy, drogi panie Ferdynandzie, a ja postaram się zrobić to jak najszybciej.
To mówiąc, zdjął z Ferdynanda przyszłą marynarkę i zniknął w drzwiach pracowni.
Rzeczywiście nie trwało to zbyt długo. Ferdynand zdążył parę razy przejść się przez salon, parę razy wyjrzeć przez okno na ulicę i parę razy ziewnąć ze zdenerwowania, a już pan Dogg był z powrotem z gotowym ubraniem.
Ferdynand przebrał się za parawanem. Kiedy stamtąd wyszedł, pan Dogg zatarł z zadowoleniem dłonie.
– Panie Ferdynandzie! – zawołał. – Wygląda pan rewelacyjnie!
Ferdynand spojrzał w lustro i oniemiał. Wiedział, że to będzie wspaniałe, ale nie przypuszczał, że aż do tego stopnia. Popatrzył głęboko w oczy pana Dogga i rzekł:
– Ogromnie się sobie podobam, panie Dogg. – A potem zaraz dodał: – Pan, panie Dogg, jest królem krawców.
Pan Dogg z wdzięcznością przyjął komplement.
– Jeśli mi wolno panu coś poradzić – szepnął, nachyliwszy się nad lewym uchem Ferdynanda – to koszula do tego garnituru najlepsza byłaby w prążki.
– Prawda! – wrzasnął Ferdynand. – Na śmierć zapomniałem o koszuli.
– Do koszuli w prążki radziłbym krawat w paski – ciągnął dalej pan Dogg.
– Tak, tak, krawat musi być w paski – zgodził się Ferdynand.
– Co zaś do kapelusza, to najodpowiedniejszy, moim zdaniem, byłby chyba melonik.
– Wie pan, że sam o tym myślałem! – zawołał Ferdynand.
– Należałoby także... – tu pan Dogg całkiem ściszył głos. – Należałoby pomyśleć o czymś na nóżki.
– No właśnie, że też mi to wcześniej nie przyszło do głowy.
– Jeśli pan pozwoli, to zadzwonię do miasta i zaraz to wszystko przyślą.
– Kiedy... – zaczął niepewnie Ferdynand.
– Niech pan nic nie mówi – przerwał mu krawiec – wiem, co pan chce powiedzieć. Chce pan powiedzieć, że nie ma pan przy sobie pieniędzy. Nic nie szkodzi. Nie chodzi o pieniądze. Pańska wdzięczność, pańskie zadowolenie sprawią mi o wiele większą radość niż największa nawet suma pieniędzy. Proszę więcej o tym nie wspominać. Panie Ferdynandzie, pan jest wspaniały.
Z ogromnym trudem udało się Ferdynandowi opanować, żeby nie zaskowytać ze szczęścia i nie zacząć machać ogonem. Zamiast tego najładniej, jak potrafił, podał panu Doggowi łapę.
III
Najpiękniejszą ulicą w mieście, przystając sobie od czasu do czasu przed wystawami sklepów, szedł elegancki pan. Nowiuteńkie ubranie ślicznie na nim wyglądało. Przechodnie patrzyli na niego z podziwem, a on, mijając ich, uśmiechał się z wrodzonym sobie wdziękiem. Odsłaniał przy tym swoje białe zęby, ale tylko trochę, tyle ile trzeba. Kiedy doszedł do końca ulicy, przeszedł na drugą stronę i zaczął iść w przeciwnym kierunku. Lekki, podrygujący, szczęśliwy. To był Ferdynand.
Już piąty albo szósty raz szedł wzdłuż tej ulicy. Nie ma się czemu dziwić. Jeśli ktoś po raz pierwszy w życiu ma na sobie nowe ubranie, to chciałby w nim chodzić tylko po najpiękniejszej ulicy miasta. Jednak każda najpiękniejsza ulica, choćby była najdłuższa, gdzieś tam się kończy. Ferdynand, spostrzegłszy to, miał do wyboru albo skręcić w jakąś przecznicę, albo zawrócić i iść jeszcze raz tą samą drogą. Wybrał to drugie. W ten sposób doszedł do przeciwnego końca najpiękniejszej ulicy. Znów nie chciał skręcić w bok i znów zawrócił. A potem jeszcze raz. I jeszcze raz. I teraz właśnie szedł tą ulicą po raz piąty czy szósty.
Wydawać by się mogło, że to nic trudnego tak sobie spacerować tam i z powrotem. Nie jestem tego zdania. W przypadku Ferdynanda był to wielki wyczyn. Pomyślcie tylko, ile pokus czyhało na niego na każdym kroku. Po pierwsze: ulica wysadzana była drzewami, i to po obu stronach; po drugie: co kilkadziesiąt metrów była latarnia, a po trzecie (i to było najgorsze!): nagle ni stąd, ni zowąd przebiegały ulicę – koty. Kiedy pierwszy kot wypadł z bramy prosto pod nogi Ferdynanda, z Ferdynandem coś się stało. Chciał się rzucić natychmiast za nim i tylko najwyższym wysiłkiem woli powstrzymał się od tego. Żeby się uspokoić, stanął sobie przed okrągłym słupem z afiszami.
Widząc to, kwiaciarka, która przy słupie sprzedawała kwiaty, powiedziała do gazeciarki siedzącej wewnątrz słupa:
– Popatrz, pani, jakie dziś ludzie są przesądne. Kot takiemu przebiegnie drogę, to on nie pójdzie kroku dalej, tylko udaje, że afisz opery czyta.
„To o mnie – pomyślał Ferdynand. – No, żeby nie ubranie, już ja bym temu kotu pokazał!”
Ale trochę było mu głupio, że uważano go za przesądnego.
– Chciałbym panią zapewnić – zwrócił się do kwiaciarki – że co do kotów, to ani trochę nie jestem przesądny.
– Każdy tak mówi, panie szanowny – odpowiedziała kwiaciarka – a jak co do czego przyjdzie, to staje, robi trzy kroki do tyłu albo odkręca się przez lewe ramię, żeby tylko czary odegnać.
– Widzę, że pani mi nie wierzy, ale to, co powiedziałem, to prawda. Nie tylko, proszę pani, nie cofam się przed kotami, ale powiem pani w sekrecie, że uwielbiam je gonić.
– Co pan powie? – mruknęła z niedowierzaniem kwiaciarka. – Nie wygląda pan na takiego szybkobiegacza.
– A na co wyglądam? – zapytał Ferdynand.
– Wygląda pan na lalusia, co się z nudów po ulicy włóczy. Pani Biskupska – zwróciła się do gazeciarki – powiedz pani, czy on nie jest wspaniały?
Pani Biskupska wychyliła się aż do połowy przez okienko swojego kiosku, przyjrzała się Ferdynandowi, pokiwała głową i powiedziała:
– A wie pani, pani Trybulska kochana, że jest! Faktycznie jest wspaniały jak rzadko!
Ferdynand szybko zdjął melonik i uroczyście powiedział:
– Dziękuję kochanym paniom za tak miłe słowa. Z całego serca paniom dziękuję. Do widzenia paniom!
– Chwileczkę! – zawołała pani Biskupska. – Lubię grzecznych. Weź pan na pamiątkę ten drobiazg – to mówiąc, wyciągnęła z napełnionej wodą blaszanki różowy goździk i włożyła go Ferdynandowi w butonierkę.
Z goździkiem w klapie marynarki Ferdynand poszedł dalej, a pani Trybulska z panią Biskupską, patrząc za nim, powtarzały:
– Wspaniały! Daję słowo, że wspaniały!
Potem jeszcze parę innych kotów przebiegło Ferdynandowi drogę, ale każdy z nich robił na nim coraz mniejsze wrażenie. Ferdynand czuł, że jest już na koty uodporniony. Żeby nagle na jego drodze zjawił się cały orszak kotów albo żeby spotkał się oko w oko z najsłynniejszym kotem na świecie, z legendarnym Złotym Kotem, o którym, kiedy był niegrzeczny, opowiadała mu w dzieciństwie matka – to przeszedłby obok nich obojętnie, nawet nie zawarczawszy.
„Jak tak dalej pójdzie – pomyślał sobie – to dojdzie do tego, że najpierw zacznę koty lubić, potem nie będę mógł bez nich żyć, a w końcu zacznę je sam hodować. Kto wie, może to jest i przyjemne mieć w mieszkaniu własnego kota? – rozmyślał, idąc któryś tam raz wzdłuż najpiękniejszej ulicy. – W każdej chwili można go pogłaskać. A jak się kota głaszcze, to kot mruczy. To musi być bardzo miłe takie: mrrrrrrrrrrrrrrrrr – na każde zawołanie. W ogóle, co tu dużo gadać, kot to bardzo porządne zwierzę. Siedzi w domu, nie włóczy się po próżnicy, a co do czystości, może być wzorem dla wielu innych stworzeń”.
– Wydaje mi się, że koniecznie powinienem mieć własnego kota – powiedział półgłosem.
Gdyby istniały sklepy z kotami, Ferdynand natychmiast by do takiego sklepu wszedł i kazałby sobie zapakować kota, który by mu się najbardziej podobał. Nie jest wykluczone, że kupiłby od razu dwa koty, bo wiadomo przecież, że jeden kot źle się chowa. Poza tym dwa koty w mieszkaniu wyglądają o wiele poważniej, nie mówiąc już o tym, że i kotom jest raźniej we dwoje.
– Naturalnie, trzeba by im nadać jakieś imiona. W odpowiednim czasie wymyślę dwa piękne imiona dla moich kotów – powiedział Ferdynand sam do siebie. – Muszą się nazywać zupełnie inaczej niż wszystkie koty. Na razie chce mi się jeść.
To była prawda. Od śniadania Ferdynand nic nie miał w ustach. W dodatku to nieustanne spacerowanie okropnie go zmęczyło. Nowy sposób chodzenia, do którego zdążył się już zresztą całkowicie przyzwyczaić, okazał się w praktyce o wiele bardziej męczący niż ten dawny. Dawniej mógłby taką najpiękniejszą ulicę przelecieć w obie strony ze dwadzieścia razy i zanadto by się nie zmęczył. Najwyżej wywiesiłby język, i już. A dziś? O, to nie było to samo! Okazało się, że wolne, eleganckie chodzenie bardziej wyczerpuje niż bieganie na czworakach. Brzmi to nieprawdopodobnie, a jednak tak jest i na to nie ma rady.
Przy najpiękniejszej ulicy było wiele restauracji i jadłodajni, w których zgłodniali ludzie mogli się pożywić i nabrać sił. Każdy wybierał taką, jaka mu najbardziej odpowiadała. Ale Ferdynand był znowu w kłopocie. Do której wejść? Nie miał najmniejszego pojęcia. W tej sytuacji postanowił kierować się starą, wypróbowaną metodą, mianowicie – węchem.
Przechodząc obok restauracji, pociągał mocno nosem, potem gwałtownie wypuszczał całe powietrze i jeszcze raz głęboko wciągał je do płuc. Wraz z powietrzem dostawały się do jego nosa zapachy charakterystyczne dla danej restauracji.
– O nie, tutaj nie wejdziemy – mruczał. – Za nic na świecie nie wejdziemy tutaj! Czuję kapuśniak. Od dzieciństwa nie znoszę kapuśniaku. Dziękuję ci, mój kochany nosie, za to ostrzeżenie!
I szedł dalej. Przy następnej restauracji znowu przystawał, robił kilka porządnych wdechów, zastanawiał się chwilę i mówił:
– I tutaj także nie wejdziemy! Jestem przekonany, że kucharz w tej restauracji uważa przypaloną kaszę za największy przysmak wszystkich czasów. Nienawidzę kaszy w ogóle, a jeszcze bardziej nienawidzę kaszy przypalonej. Nosie mój cudowny, składam ci hołd.
Jak gdyby nigdy nic, obojętnym krokiem spacerowicza odchodził od tej restauracji, której jego nos wystawił tak złą opinię, i szukał innej.
Przy którejś tam z kolei zdawało mu się, że wreszcie trafił. Przyjemny zapach pieczonej wołowiny sprawił, że już, już chciał nacisnąć klamkę i wejść do środka, ale kiedy się dokładniej wwąchał, stwierdził, że prócz pieczonej wołowiny pachnie również ogórkową zupą.
Zupa ogórkowa to było jedno z jego najgorszych wspomnień. Kiedyś niechcący wylał cały talerz ogórkowej zupy na dywan. Tak, to prawda, że wspiął się łapami na stół. Ale wcale nie po ogórkową zupę, lecz po parówkę, która obok niej leżała. Pech chciał, że przysuwając parówkę, potrącił ten przeklęty talerz. Parówka została na stole, a talerz z zupą znalazł się na dywanie. Talerz zabił się na miejscu. Przed śmiercią zdążył tylko powiedzieć: „Brzdęk!”, i już nie żył. Zupa z rozpaczy po nim rozlała się po całym dywanie. Pan nie chciał słuchać żadnych usprawiedliwień Ferdynanda i okazał się człowiekiem bezlitosnym. Nawet nie bardzo bolało, ale odtąd Ferdynand na wspomnienie ogórkowej zupy dostawał gęsiej skórki.
– Wołowina wołowiną – powiedział do siebie – a zupa ogórkowa zupą ogórkową. Nikt mnie na to nie nabierze. Chwała ci, mój nosie, że odkryłeś niebezpieczeństwo. Chętnie bym cię pocałował, gdybym tylko mógł się pocałować we własny nos.
Nos Ferdynanda godzien był tego bez wątpienia. Dowiódł tego zresztą za chwilę, gdy wśród wielu wypełniających ulicę zapachów wyłowił nagle urzekający swoim pięknem ledwo, ledwo jeszcze na razie wyczuwalny, oszałamiający zapach sztuki mięsa. To był jego ulubiony przysmak. Ferdynand skupił się, zdobył pewność, skąd zapach płynie, i powiedział:
– Nosie, prowadź!
Nosowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Nos również był bardzo głodny. Ruszyli naprzód. Zapach stawał się teraz z każdą sekundą mocniejszy. Nos przeszedł na drugą stronę ulicy, a zaraz za nim Ferdynand, ponieważ okazało się, że zapach ten właśnie stamtąd płynie. Zatrzymał się przed wielkimi oszklonymi drzwiami. Nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że to właśnie zza tych drzwi zapach ten się wydobywał. Tak, byli na miejscu. Ferdynand mimo woli zadarł głowę do góry. Nad drzwiami wielkimi neonowymi literami było wypisane: „JAK U MAMY”.
– Nie mogliśmy lepiej trafić, mój nosie! – powiedział Ferdynand.
– Co tam jest napisane? – zapytał nos.
– Prawda! – krzyknął Ferdynand. – Zapomniałem, że ty nie umiesz czytać. „Jak u Mamy”.
Nos aż kichnął z zadowolenia.
– Bardzo ładny napis, Ferdynandzie. Wchodzimy.
Ferdynand poprawił goździk w klapie, wypiął dumnie pierś do przodu i przez wielkie szklane drzwi, puszczając nos przodem, wszedł do środka.