Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Opowieść o opowieściach, o tym, co to znaczy być wróżką i matką chrzestną, ale przede wszystkim o zwierciadłach i odbiciach. Magrat Garlick dziedziczy magiczną różdżkę, która potrafi wyczarowywać dynie (i właściwie nic więcej...) i z pozostałymi wiedźmami udaje się do Genui, żeby pewne dziewczę nie poślubiło księcia. Wbrew Przeznaczeniu i Happy-endyzmowi.
W całym wszechświecie żyją prymitywne plemiona, które nie ufają lustrom i obrazom. Uważają one, że lustra kradną część duszy.
Są też inni ludzie (ci noszą więcej odzieży), którzy twierdzą, że to zwykłe przesądy. Przesądy nie muszą być jednak fałszywe.
Lustro może wessać skrawek duszy, może w kawałku nie grubszego niż tchnienie, posrebrzonego szkła, pomieścić odbicie całego wszechświata, a nawet niebo pełne gwiazd .
Kto rozumie lustra, ten rozumie prawie wszystko.
Spójrzmy w lustro...
...głębiej...
...na pomarańczowe światełko na nagim górskim wierzchołku, tysiące mil od roślinnego ciepła bagien...
Terry Pratchett - Urodził się 28 kwietnia 1948 roku w Beaconsfield, zmarł 12 marca 2015. Jako autor opowiadań zadebiutował w wieku 13 lat. Już wtedy było oczywiste, że czeka go świetlana przyszłość. W 1965 roku zaczął pracować jako dziennikarz. W 1971 roku wydana została jego pierwsza powieść "The Carpet People", a potem kolejne "The Dark Side of the Sun" (1976) i "Strata" (1981). W 1980 roku został rzecznikiem prasowym Centralnego Zarządu Elektroenergetyki. W 1983 roku wydana została jego pierwsza powieść z cyklu Świat Dysku - "Kolor magii". Po ukazaniu się w 1986 roku książek "Blask fantastyczny" i "Mort" Terry Pratchett zdecydował się poświęcić wyłącznie pisaniu. Od tego czasu zarówno ilość wydanych i sprzedawanych książek, jak i popularność pisarza systematycznie wzrasta. Pratchett był także autorem kilku książek dla młodych czytelników. W 1998 roku został uhonorowany przez królową brytyjską Orderem Imperium Brytyjskiego za zasługi dla literatury.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 324
Tytuł oryginału
WITCHES ABROAD
Copyright © Terry and Lyn Pratchett 1991
First published by Victor Gollancz Ltd, London
Projekt graficzny serii
Zombie Sputnik Corporation
Ilustracja na okładce
©Josh Kirby/via Thomas Schlück GmbH
Redakcja
Łucja Grudzińska
Korekta
Wiesława Partyka
ISBN 978-83-8234-684-8
Warszawa 2021
Fantastyka
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Tego samego autora polecamy:
KOLOR MAGII
BLASK FANTASTYCZNY
RÓWNOUMAGICZNIENIE
MORT
CZARODZICIELSTWO
ERYK
TRZY WIEDŹMY
PIRAMIDY
STRAŻ! STRAŻ!
RUCHOME OBRAZKI
NAUKA ŚWIATA DYSKU I, II, III
KOSIARZ
WYPRAWA CZAROWNIC
POMNIEJSZE BÓSTWA
PANOWIE I DAMY
ZBROJNI
MUZYKA DUSZY
CIEKAWE CZASY
MASKARADA
OSTATNI BOHATER
ZADZIWIAJĄCY MAURYCY I JEGO EDUKOWANE GRYZONIE
NA GLINIANYCH NOGACH
WIEDŹMIKOŁAJ
WOLNI CIUTLUDZIE
BOGOWIE, HONOR, ANKH-MORPORK
OSTATNI KONTYNENT
CARPE JUGULUM
PIĄTY ELEFANT
PRAWDA
ZŁODZIEJ CZASU
ZIMISTRZ
STRAŻ NOCNA
POTWORNY REGIMENT
PIEKŁO POCZTOWE
ŁUPS!
ŚWIAT FINANSJERY
HUMOR I MĄDROŚĆ
ŚWIATA DYSKU
NIEWIDOCZNI AKADEMICY
W PÓŁNOC SIĘ ODZIEJĘ
NIUCH
Dedykuję wszystkim tym – bo dlaczego nie
– którzy po publikacji Trzech wiedźm zasypali autora
swoimi wersjami tekstu piosenki o jeżu.
Co ja narobiłem...
*1*
Oto świat Dysku, sunący przez kosmos na grzbietach czterech słoni, które z kolei stoją na skorupie Wielkiego A’Tuina, niebiańskiego żółwia.
Dawno, dawno temu taki wszechświat uważany był za niezwykły, a być może nawet całkiem niemożliwy.
Ale z drugiej strony... dawno, dawno temu wszystko było tak proste...
Ponieważ wszechświat był wtedy pełen ignorancji, a uczony przyglądał mu się jak poszukiwacz schylony nad górskim potokiem i wypatrujący złota wiedzy pośród żwiru głupoty, piasku niepewności i małych, wąsatych, ośmionożnych pływających stworków zabobonu.
Od czasu do czasu prostował się i wołał coś w rodzaju: „Hurra! Właśnie odkryłem trzecie prawo Boyle’a”. I wszyscy wiedzieli, na czym stoją. Problem w tym jednak, że ignorancja stała się ciekawsza, zwłaszcza ignorancja dotycząca spraw wielkich i ważnych, takich jak materia i kreacja. Ludzie zaprzestali cierpliwej budowy swych domków z patyczków racjonalności wśród chaosu, a zaczęli się interesować samym chaosem – po części dlatego, że o wiele łatwiej być ekspertem od chaosu, ale głównie z tego powodu, że chaos skutkował naprawdę ładnymi deseniami, które można umieścić na koszulkach.
I zamiast zajmować się prawdziwą nauką1, uczeni zaczęli nagle tłumaczyć, że poznanie czegokolwiek jest niemożliwe i że nie ma czegoś takiego, co można by nazwać rzeczywistością, którą da się poznawać, i jakie to wszystko strasznie ciekawe... A przy okazji, słyszeliście, że dookoła może latać mnóstwo różnych małych wszechświatów, tylko nikt ich nie widzi, bo są zakrzywione i zwinięte w sobie? Nawiasem mówiąc, ładna ta koszulka, prawda?
W porównaniu z czymś takim, spory żółw ze światem na grzbiecie jest całkiem zwyczajny. Przynajmniej nie udaje, że nie istnieje; nikt też na Dysku nie próbował tego nieistnienia udowodnić – by się przypadkiem nie okazało, że ma rację i nagle znajdzie się zawieszony w kosmicznej pustce. Dysk istnieje na samej granicy realności. Najmniejsze małe obiekty potrafią przebić się przez nią na drugą stronę. Dlatego na świecie Dysku ludzie traktują różne rzeczy z należytą powagą.
Na przykład opowieści.
Ponieważ opowieści są ważne.
Ludzie wierzą, że to oni wpływają na opowieści. Tymczasem jest odwrotnie.
Opowieści istnieją niezależnie od osób, które w nich występują. Dla kogoś, kto o tym wie, wiedza to potęga.
Opowieści – szerokie, falujące wstęgi ukształtowanej czasoprzestrzeni – powiewały i rozwijały się w całym wszechświecie od początków czasu. I ewoluowały. Najsłabsze wymarły, a najsilniejsze przetrwały i z każdym powtórzeniem nabierały mocy... Opowieści, wijące się i płynące w ciemności.
Samo ich istnienie narzuca delikatny, ale trwały wzorzec chaosowi, którym jest historia. Opowieści ryją rowki dość głębokie, by ludzie podążali nimi w taki sam sposób, w jaki woda spływa po zboczu pewnymi trasami. A za każdym razem, kiedy nowi aktorzy podążają ścieżką opowieści, rowek staje się głębszy.
Nazywa się to teorią przyczynowości narracyjnej i oznacza, że opowieść, kiedy już się zacznie, nabiera kształtu. Przejmuje wszelkie wibracje wszystkich innych swoich realizacji, jakie się kiedykolwiek zdarzyły.
Właśnie dlatego historia przez cały czas się powtarza.
I dlatego tysiąc bohaterów wykradło ogień bogom. Tysiąc wilków pożarło babcię, tysiąc księżniczek zostało pocałowanych. Miliony nieświadomych aktorów poruszało się mimowolnie po ścieżkach opowieści.
Jest już praktycznie niemożliwe, by trzeci i najmłodszy syn dowolnego króla, wyruszywszy z misją, w której wcześniej zginęli jego starsi bracia, nie odniósł sukcesu.
Opowieści nie dbają o to, kto bierze w nich udział. Ważne jest tylko, by były opowiadane, by się powtarzały. Albo też, jeśli wolicie, można sobie to wyobrazić inaczej: opowieść to forma pasożytnicza, naginająca życie ludzi tak, by służyło jej samej2.
Trzeba bardzo szczególnej osobowości, by mogła się temu oprzeć i stać się sodą oczyszczoną historii.
Dawno, dawno temu...
Szare dłonie ujęły młot i uderzyły w słupek tak mocno, że wbił się na całą stopę w miękką ziemię.
Jeszcze dwa uderzenia i nie dało się go wyrwać.
Na drzewach wokół polanki ptaki i węże obserwowały wszystko w milczeniu. W bagnie, niby plamy brudnej wody, dryfowały aligatory.
Szare dłonie podniosły poprzeczkę krzyża, umieściły na odpowiedniej wysokości i przywiązały lianami tak mocno, że aż trzeszczało.
Przyglądała mu się. Po chwili przywiązała na szczycie krzyża kawałek lustra.
– Płaszcz – poleciła.
Wziął płaszcz i włożył na ramiona krzyża. Poprzeczka była trochę za krótka, więc ostatnie kilka cali rękawów zwisało pusto.
– I kapelusz – dodała.
Był wysoki, okrągły i czarny. Lśnił lekko.
Lustro błyszczało pomiędzy czernią kapelusza i płaszcza.
– Czy to podziała? – zapytał.
– Tak. Nawet lustra mają swoje odbicia. Musimy zwalczać lustra lustrami. – Zerknęła na smukłą białą wieżę za lasem. – Trzeba odszukać jej odbicie.
– Musi więc sięgnąć daleko.
– Tak. Przyda się każda pomoc.
Rozejrzała się po łące.
Wezwała pana Tesco, lady Bon Annę, Hotalogę Andrewsa i Kroczącego Szeroko. Prawdopodobnie nie byli najlepszymi bogami.
Ale byli najlepsi, jakich potrafiła wymyślić.
To jest opowieść o opowieściach.
Albo o tym, co naprawdę znaczy być wróżką i matką chrzestną.
Ale też, zwłaszcza, o zwierciadłach i odbiciach.
W całym wszechświecie żyją prymitywne plemiona3, które nie ufają lustrom i obrazom. Uważają bowiem, że lustra kradną część duszy, a przecież tej duszy nikt nie ma aż tak dużo. Ludzie, którzy noszą więcej odzieży, twierdzą, że to przesądy. Twierdzą tak, mimo że ci, którzy przez całe życie pojawiają się na takich czy innych obrazach, zwykle stają się chudzi i przezroczyści. Składa się to na karb przepracowania i niedożywienia.
Zwykły przesąd. Ale przesądy nie muszą być fałszywe.
Lustro może wessać skrawek duszy. Lustro może pomieścić odbicie całego wszechświata, niebo pełne gwiazd w kawałku posrebrzonego szkła, nie grubszego niż tchnienie.
Kto rozumie lustra, ten rozumie prawie wszystko.
Spójrzmy w lustro...
...głębiej...
...na pomarańczowe światełko na nagim górskim wierzchołku, tysiące mil od roślinnego ciepła bagien...
Miejscowi nazywali ją Lisią Górą. Nie z powodu dużej liczby lisów, ale dlatego że była łysą górą. Fakt ten wywołał jednak sporo zyskownego zamieszania; w najbliższych wioskach często pojawiali się przybysze uzbrojeni w kusze, sidła i wnyki, po czym wyniośle żądali przewodników, którzy doprowadzą ich do lisich stad. Większość miejscowych potrafiła całkiem nieźle się z tego utrzymać – sprzedawali poradniki dla wędrujących po górze, mapy lisich siedlisk, ozdobne zegary z lisami wskazującymi godzinę, laski z lisią główką i ciastka wypiekane w kształcie lisa. Jakoś nikt nie znalazł czasu, żeby wyjaśnić nieporozumienie4.
Ta góra była chyba tak łysa, jak to tylko możliwe dla góry.
Większość drzew rezygnowała w połowie drogi na szczyt, dokąd docierało tylko parę sosenek. Sprawiały wrażenie bardzo podobne do kilku pasemek włosów na czaszce kogoś łysego, kto nie chce się pogodzić z losem.
Było to miejsce, gdzie spotykały się czarownice.
Dziś w nocy na samym wierzchołku płonęło ognisko. W migotliwym świetle poruszały się ciemne sylwetki.
Księżyc sunął leniwie nad plamami chmur.
Wreszcie ktoś wysoki, w szpiczastym kapeluszu, powiedział:
– To znaczy, że wszystkie przyniosłyśmy tylko sałatkę ziemniaczaną?
W Ramtopach pozostała jedna czarownica, która nie brała udziału w sabacie. Oczywiście, czarownice lubią przyjęcia tak samo jak wszyscy inni, jednak ta konkretna miała dzisiaj ważniejsze spotkanie. I to nie takie, które można łatwo przesunąć na kiedy indziej.
Dezyderata Hollow pisała testament.
Kiedy Dezyderata Hollow była jeszcze małą dziewczynką, babcia udzieliła jej czterech ważnych rad, które miały pokierować jej krokami na zaskakująco krętych ścieżkach życia.
Oto te rady:
Nigdy nie ufaj psu z pomarańczowymi brwiami.
Zawsze zapisuj nazwisko i adres młodego człowieka.
Nigdy nie stawaj między dwoma lustrami.
I zawsze noś absolutnie czystą bieliznę, codziennie, bo nigdy nie wiesz, czy nie przewróci cię i nie stratuje na śmierć spłoszony koń, a kiedy ludzie zobaczą, że masz na sobie brudną bieliznę, umrzesz ze wstydu.
Później Dezyderata urosła i została czarownicą. Jedną z korzyści tego stanu jest, że człowiek dokładnie wie, kiedy umrze, więc może nosić taką bieliznę, na jaką ma ochotę5.
Działo się to osiemdziesiąt lat temu, gdy pomysł, że będzie dokładnie wiedzieć, kiedy umrze, wydawał się całkiem atrakcyjny. Ponieważ – w tajemnicy, oczywiście – dobrze wiedziała, że będzie żyła wiecznie.
To było wtedy.
A to było teraz.
Wieczność okazała się trwać o wiele krócej niż kiedyś.
Kolejna kłoda rozpadła się w kominku na popiół. Dezyderata nie zamawiała opału na zimę. Przecież nie warto.
Oczywiście, była jeszcze jedna rzecz...
Starannie owinęła wąski, długi pakunek. Złożyła liścik, zaadresowała i wsunęła pod sznureczek. Załatwione.
Rozejrzała się. Od trzydziestu lat była niewidoma, ale nie sprawiało jej to kłopotów. Los pobłogosławił ją – jeśli to właściwe określenie – darem jasnowidzenia. Kiedy więc zwykłe oczy przestały funkcjonować, nauczyła się widzieć teraźniejszość, i tak o wiele łatwiejszą od przyszłości. A że okultystyczna siatkówka nie jest uzależniona od światła, Dezyderata oszczędzała na świecach. Każda sytuacja ma swoje dobre strony, jeśli tylko wie się, gdzie patrzeć. W przenośni, oczywiście.
Na ścianie wisiało lustro. Ale oblicze w nim nie było twarzą Dezyderaty, zaróżowioną i krągłą. Wręcz przeciwnie.
– Umierasz, Dezyderato – oświadczyła kobieta w lustrze.
– Owszem.
– Zestarzałaś się. Takim jak ty zawsze się to zdarza. Twoja moc już prawie zanikła.
– To prawda, Lilith – zgodziła się spokojnie Dezyderata.
– I twoja magia przestaje ją chronić.
– Obawiam się, że tak.
– Czyli teraz pozostałam tylko ja i ta zła kobieta z bagien. I ja zwyciężę.
– Niestety, na to wygląda.
– Powinnaś znaleźć sobie następczynię.
– Nigdy nie miałam na to czasu. Nie wychodzi mi planowanie przyszłości.
Twarz w lustrze urosła – to postać zbliżyła się do swojej strony zwierciadła.
– Przegrałaś, Dezyderato Hollow.
– Tak bywa.
Dezyderata wstała trochę niepewnie i sięgnęła po serwetę.
Postać wyraźnie się irytowała. Pewnie uważała, że ludzie, którzy przegrywają, powinni być załamani, a nie zachowywać się tak, jakby bawili się żartem zrobionym zwycięzcom.
– Czy ty w ogóle rozumiesz, co oznacza przegrana?
– Niektórzy bardzo wyraźnie mi to tłumaczyli – odparła Dezyderata. – Żegnam, droga pani.
I zasłoniła zwierciadło serwetą.
Spod materiału dobiegło jeszcze gniewne syknięcie, a potem zapadła cisza.
Dezyderata stała przez chwilę nieruchomo, jakby zatopiona w myślach.
Potem uniosła głowę.
– Przed chwilą zagotowała się woda – powiedziała. – Może wypijesz filiżankę herbaty?
NIE, DZIĘKUJĘ, odezwał się głos za jej plecami.
– Od dawna czekasz?
OD ZAWSZE.
– Nie zatrzymuję cię, mam nadzieję.
TO SPOKOJNA NOC.
– Przygotuję herbatę. Zostało chyba jedno ciasteczko.
NIE, DZIĘKUJĘ.
– Gdybyś był głodny, to nad kominkiem stoi słój. To prawdziwy klatchiański wyrób, wiesz? Od prawdziwego klatchiańskiego garncarza. Z Klatchu – dodała.
NAPRAWDĘ?
– Za młodu sporo podróżowałam.
TAK?
– Piękne czasy. – Dezyderata szturchnęła pogrzebaczem palenisko. – Taką miałam pracę, rozumiesz. Zresztą pewnie u ciebie jest podobnie.
TAK.
– Nigdy nie wiedziałam, kiedy mnie wezwą. Ty, naturalnie, wiesz takie rzeczy. Głównie do kuchni... Zawsze jakoś trafiałam do kuchni. Czasem na bale, ale zwykle do kuchni. – Podniosła czajnik i nalała wrzątku do imbryka nad ogniem.
RZECZYWIŚCIE?
– Spełniałam ich życzenia.
Śmierć zdziwił się.
CO? TO ZNACZY... NA PRZYKŁAD ZABUDOWANE KREDENSY? NOWE ZLEWY? TAKIE RZECZY?
– Nie, nie. Życzenia ludzi. – Dezyderata westchnęła. – To wielka odpowiedzialność, taka praca chrzestnej wróżki. Trzeba wiedzieć, gdzie się zatrzymać. No wiesz... Ludzie, którym spełnia się życzenia, często okazują się nie całkiem mili. Czy więc powinno się im dać to, czego chcą, czy raczej to, czego potrzebują?
Śmierć uprzejmie skinął głową. Z jego punktu widzenia ludzie dostają to, co im się daje.
– Jak ta sprawa w Genoi... – zaczęła Dezyderata.
Śmierć gwałtownie podniósł głowę.
GENOA?
– Znasz ją? No tak, oczywiście, że znasz...
JA... ZNAM WSZYSTKO, NATURALNIE.
Dezyderata rozmarzyła się wyraźnie. Jej wewnętrzny wzrok spoglądał gdzieś daleko.
– Było nas dwie. Wiesz pewnie, że matki chrzestne zawsze występują parami. Ja i lady Lilith. Matka chrzestna ma wielką moc. To jak być częścią historii. W każdym razie urodziła się dziewczynka: z nieprawego łoża, ale wcale przez to nie gorsza. Nie chodzi o to, że nie mogli się pobrać, po prostu jakoś im to nie przyszło do głowy... I Lilith życzyła jej urody, władzy i żeby poślubiła księcia. Ha! Od tamtego dnia ciągle nad tym pracuje. Co mogłam zrobić? Nie można się spierać z takimi życzeniami. Lilith zna potęgę opowieści. Zrobiłam co mogłam, ale to Lilith ma moc. Słyszałam, że sama rządzi miastem. Zmienia cały kraj, żeby opowieść mogła się spełnić. Teraz i tak już za późno, przynajmniej dla mnie. Dlatego postanowiłam przekazać odpowiedzialność. Tak to już jest z wróżkami chrzestnymi. Nikt nie chce taką zostać. Oprócz Lilith, ma się rozumieć. Bzika ma i tyle. Dlatego posyłam kogoś innego. I tak chyba powinnam wcześniej o tym pomyśleć.
Dezyderata miała dobre serce. Wróżki chrzestne osiągają głębokie zrozumienie ludzkiej natury, dzięki czemu te dobre stają się łagodne, a te złe potężne. Dezyderata nie należała do osób, które używają ostrych sformułowań. Ale można było mieć pewność, że wykorzystując stosunkowo delikatne określenie „ma bzika”, ma na myśli kogoś, kto jej zdaniem znalazł się już parę mil poza horyzontem obłędu i ciągle przyspiesza.
Nalała herbaty.
– To problem z jasnowidzeniem – mówiła dalej. – Człowiek widzi, co się dzieje, ale nie wie, co to oznacza. Widziałam przyszłość. Jest tam kareta zrobiona z dyni, a to niemożliwe. Oraz woźnice z myszy, co mało prawdopodobne. Jest też zegar wybijający północ i coś ze szklanym pantofelkiem. To wszystko się wydarzy, ponieważ tak właśnie działają opowieści. I wtedy pomyślałam sobie: znam kilka osób, które zmuszają opowieści, by działały na ich sposób.
Znowu westchnęła.
– Chciałabym sama pojechać do Genoi – wyznała. – Stęskniłam się za ciepłem. I zbliża się Tłusty Wtorek. Za dawnych lat zawsze odwiedzałam Genoę w Tłusty Wtorek.
Zapadła pełna wyczekiwania cisza.
Po chwili odezwał się Śmierć.
CHYBA NIE PROSISZ MNIE O SPEŁNIENIE ŻYCZENIA?
– Ha! Nikt nie spełnia życzeń wróżki chrzestnej. – Dezyderata znów jakby spojrzała w głąb siebie. – Widzisz? Muszę wysłać je wszystkie trzy do Genoi. Muszą tam trafić, bo widziałam, że tam są. I koniecznie wszystkie trzy. To niełatwe z takimi osobami jak one. Muszę użyć głowologii. Muszę sprawić, żeby same się wysłały. Powiesz Esme Weatherwax, że ma gdzieś jechać, to z czystej przekory się nie ruszy. Ale jeśli jej powiesz, że nie wolno jej jechać, pobiegnie choćby po tłuczonym szkle. Tak już jest z Weatherwaxównymi. Nie umieją przegrywać.
Nagle przyszło jej do głowy coś zabawnego.
– Ale jedna z nich będzie się musiała nauczyć.
Śmierć milczał. Z jego punktu widzenia, pomyślała Dezyderata, przegrywanie to coś, czego każdy w końcu się uczy.
Dopiła herbatę. Potem wstała, ceremonialnym gestem wcisnęła na głowę szpiczasty kapelusz i wyszła przez kuchenne drzwi.
Kawałek za domem, między drzewami ktoś wykopał głęboki dół, do którego przewidująco wstawił krótką drabinę. Dezyderata zeszła na dno i z wysiłkiem wyrzuciła drabinę w krzaki. Położyła się. I usiadła.
– Pan Czert, troll, mieszka koło tartaku, ma bardzo dobre ceny na trumny. Jeśli nie przeszkadza ci sosna.
NA PEWNO BĘDĘ O TYM PAMIĘTAŁ.
– Kazałam kłusownikowi Hurkerowi wykopać dla mnie ten dół – wyjaśniła Dezyderata. – W drodze do domu zajrzy tu jeszcze i go zasypie. Lubię porządek. Do dzieła, maestro.
SŁUCHAM? AHA, TAKIE POWIEDZENIE.
Wzniósł kosę.
Dezyderata Hollow odeszła na wieczny spoczynek.
– No tak – powiedziała. – To było łatwe. I co teraz?
A oto Genoa. Magiczne królestwo. Diamentowe miasto. Szczęśliwa kraina.
W samym środku miasta między dwoma zwierciadłami stoi kobieta i przygląda się sobie, odbijanej w nieskończoność.
Same zwierciadła także stoją pośrodku ośmiokąta zbudowanego z luster i otwartego na niebo, na najwyższej wieży w pałacu. Dają tyle odbić, że tylko z najwyższym wysiłkiem można odróżnić, gdzie kończą się lustra, a zaczyna prawdziwa osoba.
Nazywa się lady Lilith de Tempscire, choć w czasie swego długiego i pełnego wydarzeń życia nosiła wiele imion. To coś, jak odkryła, czego człowiek uczy się bardzo wcześnie. Jeśli chce do czegoś dojść – a ona na samym początku postanowiła, by dojść tak daleko, jak to tylko możliwe – powinien traktować imiona lekko i gromadzić moc wszędzie, gdzie ją znajdzie. Pochowała trzech mężów, z których co najmniej dwóch było już martwych.
I trzeba dużo podróżować. Większość ludzi prawie wcale nie podróżuje. Wystarczy zmieniać kraje i imiona, a jeśli ma się odpowiedni sposób bycia, świat jest otwartym mięczakiem. Na przykład wystarczyło przejechać ledwie sto mil, by stać się lady.
Teraz nie zawaha się przed niczym...
Dwa główne zwierciadła stoją prawie, ale niezupełnie naprzeciw siebie. Dzięki temu Lilith, zerkając przez ramię, może oglądać swoje obrazy powtarzające się wokół wszechświata w lustrze.
Wyczuwa siebie wlewającą się w siebie, pomnożoną przez nieskończone odbicia.
W końcu wzdycha i opuszcza przestrzeń między lustrami. Efekt jest zadziwiający: obrazy wiszą za nią jeszcze przez chwilę jak trójwymiarowe cienie, zanim się w końcu rozwiewają.
Zatem... Dezyderata umiera. Wścibski tłumok. Zasłużyła na śmierć. Nigdy nie rozumiała, jaką mocą dysponuje. Należała do osób, które boją się czynić dobro ze strachu, by kogoś nie skrzywdzić, które traktują wszystko z taką powagą, że raczej zadławią się moralnymi wątpliwościami, niż spełnią życzenie choćby jednej mrówki.
Lilith patrzy w dół, na miasto. Teraz nic jej już nie powstrzyma. Ta głupia kobieta voodoo z bagna to tylko drobna przeszkoda. Niczego nie rozumie.
Nic już nie stoi na drodze do tego, co Lilith lubi najbardziej ze wszystkiego.
Do szczęśliwego zakończenia.
Sabat na szczycie nieco się uspokoił.
Malarze i pisarze zawsze mieli trochę przesadzone wyobrażenia o tym, co dzieje się podczas sabatu czarownic. Wynika to z czasu spędzanego w niewielkich pomieszczeniach za spuszczonymi kotarami, zamiast na świeżym powietrzu.
Na przykład kwestia tańczenia nago. W klimacie umiarkowanym tylko kilka nocy w roku nadaje się do tańca bez ubrania – pomijając nawet problem kamieni, ostów i nie wiadomo skąd się pojawiających jeży.
Jest też cała ta sprawa z koziogłowymi bóstwami. Większość czarownic nie wierzy w bogów. Wiedzą naturalnie, że bogowie istnieją. Czasami ubijają z nimi różne interesy. Ale nie wierzą w nich. Zbyt dobrze ich znają. To tak jakby wierzyć w listonosza.
Albo jedzenie i picie – kawałki gadów i tak dalej. W rzeczywistości czarownice nawet nie próbują takich rzeczy. Najgorsze, co można powiedzieć o przyzwyczajeniach dietetycznych starszych czarownic, to skłonność do pierniczków maczanych w herbacie tak słodkiej, że łyżeczka staje w niej sztorcem. I czasami piją tę herbatę ze spodeczka, jeśli uznają, że jest za gorąca. W dodatku wydają przy tym odgłosy aprobaty, zwykle kojarzone z tańszymi systemami instalacji wodno-kanalizacyjnej. Nawet udka ropuchy i temu podobne specjały byłyby chyba lepsze niż coś takiego.
Albo rozważmy maści magiczne. Czystym przypadkiem malarze i pisarze mają tu trochę racji. Większość czarownic jest już w wieku, kiedy maści zaczynają być atrakcyjne. Przynajmniej dwie z obecnych dzisiaj miały na sobie słynne mazidło z gęsiego smalcu i szałwii babci Weatherwax. Nie pozwalało ono latać ani nie sprowadzało wizji, ale chroniło od przeziębień. Choćby dlatego że przykry zapach, jaki powstawał około drugiego tygodnia stosowania, trzymał wszystkich w takiej odległości, że nie można było się od nich niczym zarazić.
I wreszcie same sabaty. Przeciętna czarownica z natury nie jest istotą towarzyską, przynajmniej jeśli chodzi o inne czarownice. Występuje konflikt dominujących osobowości. Czarownice przypominają grupę przywódców pozbawionych zespołów do przewodzenia. Podstawowa niepisana zasada czarownictwa mówi: „Nie rób, co chcesz; rób, co ja mówię”. Naturalna liczebność konwentu wynosi jeden. Czarownice spotykają się tylko wtedy, kiedy nie mogą tego uniknąć.
Tak jak teraz.
Rozmowa, ze względu na nieobecność Dezyderaty, zeszła na pogłębiający się problem braku czarownic6.
– Jak to? Nikt? – upewniła się babcia Weatherwax.
– Nikt – potwierdziła babunia Brevis.
– To przecież straszne – orzekła babcia. – To obrzydliwe.
– Co? – wtrąciła matula Dismass.
– Mówi, że to obrzydliwe! – krzyknęła babunia Brevis.
– Co?
– Nie ma żadnej dziewczyny! Żeby zastąpiła Dezyderatę!
– Oj.
Wnioski powoli docierały do wszystkich.
– Gdyby któraś nie jadła skórek, to ja je wezmę – oznajmiła niania Ogg.
– Za czasów mojej młodości takie rzeczy się nie zdarzały – stwierdziła babcia. – Zawsze było przynajmniej tuzin czarownic tylko po tej stronie gór. Oczywiście, potem przyszło to... – skrzywiła się – ...szukanie sobie rozrywki. W dzisiejszych czasach za dużo jest tego szukania sobie rozrywki. Kiedy byłam dziewczyną, nie szukałyśmy sobie rozrywki. Nie miałyśmy czasu.
– Tempers fuggit – wtrąciła niania Ogg.
– Co?
– Tempers fuggit. To znaczy, że tamto było wtedy, a to jest teraz – wyjaśniła niania.
– Nie musisz mi o tym przypominać, Gytho. Sama wiem, kiedy jest teraz.
– Trzeba iść z duchem czasu.
– Niby dlaczego? Nie rozumiem, czemu...
– Czyli znowu musimy przesunąć granice – uznała babunia Brevis.
– To niemożliwe – zaprotestowała natychmiast babcia Weatherwax. – I tak już obsługuję cztery wioski. Miotła ledwie zdąży wystygnąć.
– No cóż, po odejściu matki Hollow zdecydowanie brakuje nam ludzi – przypomniała babunia Brevis. – Wiem, że niewiele robiła, bo miała inne obowiązki, ale przynajmniej była. A to jest najważniejsze: być. Musi być miejscowa czarownica.
Cztery czarownice zapatrzyły się smętnie w ogień. No, w każdym razie trzy z nich się zapatrzyły. Niania Ogg, która zawsze wolała szukać w życiu jaśniejszych stron, robiła sobie grzankę.
– W Więcierskich Źródłach sprowadzili sobie maga – poinformowała babunia Brevis. – Nie było komu objąć posady, kiedy odeszła babcia Hopliss, więc posłali do Ankh-Morpork po maga. Prawdziwego. Ma tam sklep i wszystko, i na drzwiach mosiężną tabliczkę. Z napisem „Mag”.
Czarownice westchnęły.
– Pani Singe odeszła – mówiła dalej babunia Brevis. – I babunia Peavey odeszła.
– Naprawdę? Stara Mabel Peavey? – wykrzyknęła niania Ogg wśród gradu okruchów. – Ile miała lat?
– Sto dziewiętnaście. Mówiłam jej: „W twoim wieku nie można się wspinać po górach”, ale nie słuchała.
– Niektórzy ludzie tacy właśnie są – stwierdziła babcia. – Uparci jak muły. Powiesz, że nie wolno im czegoś robić, a nie spoczną, dopóki nie spróbują.
– Słyszałam jej ostatnie słowa – dodała babunia.
– A co powiedziała?
– „A niech to”, o ile dobrze pamiętam.
– W taki właśnie sposób chciałaby odejść – zapewniła niania Ogg.
Pozostałe czarownice pokiwały głowami.
– Wiecie co? Być może, oglądamy właśnie koniec czarownictwa w tej okolicy – zmartwiła się babunia Brevis.
Znów zapatrzyły się w płomienie.
– Nikt nie przyniósł prawoślazu? – upewniła się z nadzieją niania Ogg.
Babcia Weatherwax przyjrzała się swym siostrom czarownicom. Babuni nie znosiła – Brevis uczyła w szkole po drugiej stronie gór i miała paskudny zwyczaj bycia rozsądną, gdy tylko ktoś ją sprowokował. A matula Dismass była chyba najbardziej bezużyteczną jasnowidzącą w całej historii objawień przyszłości. Babci trudno też było wytrzymać z nianią Ogg, jej najlepszą przyjaciółką.
– A co z młodą Magrat? – zaproponowała niewinnie matula Dis-mass. – Jej teren przylega do Dezyderaty. Może zajęłaby się dodatkowym kawałkiem.
Babcia Weatherwax i niania Ogg wymieniły znaczące spojrzenia.
– W głowie jej się poprzewracało – stwierdziła krótko babcia.
– No wiesz, Esme... – zaprotestowała niania.
– W każdym razie ja uważam to za poprzewracanie. Nie wmówisz mi, że te bzdury o szukaniu krewnych to nie skutek poprzewracania w głowie.
– Tego nie powiedziała. Mówiła, że chce odnaleźć siebie, nie krewnych.
– No właśnie, przecież o to chodzi – rzekła babcia Weatherwax. – Powiedziałam jej: znam twoją rodzinę od lat. Simplicity Garlick była twoją matką, Araminta Garlick była twoją babką, Yolande Garlick jest twoją ciotką, a ty jesteś twoją... jesteś twoją sobą.
Usiadła wygodniej z zadowoloną miną kogoś, kto odgadł wszystko, co można wiedzieć o kryzysie osobowości.
– Nie chciała słuchać – dodała jeszcze.
Babunia Brevis zmarszczyła czoło.
– Magrat?
Usiłowała przywołać w myślach wizerunek najmłodszej czarownicy Ramtopów i zobaczyła... no, może nie twarz, ale lekko rozmazany wyraz beznadziejnej dobrej woli wbity pomiędzy ciało niczym badyl i włosy podobne do stogu siana po burzy. Nieustraszona wykonawczyni dobrych uczynków. Wiecznie się zamartwiająca. Osoba z rodzaju tych, które ratują małe ptaszki wypadające z gniazda, i płaczą, kiedy pisklęta zdychają, co jest funkcją, jaką dobra Matka Natura zwykle przeznacza małym ptaszkom wypadającym z gniazd.
– To do niej niepodobne – uznała.
– I jeszcze powiedziała, że chce być bardziej asertywna – oświadczyła babcia.
– Nic w tym złego – zapewniła niania. – Bycie czarownicą właśnie na asertywności polega.
– Nie mówiłam, że jest w tym coś złego – odparła babcia. – Powiedziałam jej, że nic w tym złego. Możesz być tak asertywna, jak tylko ci się podoba, powiedziałam, bylebyś robiła, co ci każą.
– Trzeba nacierać, a za tydzień czy dwa wszystko przejdzie – zapewniła matula Dismass.
Trzy czarownice spojrzały na nią wyczekująco, na wypadek gdyby miała do powiedzenia coś jeszcze. Nie miała.
– I w dodatku prowadzi... Co ona takiego prowadzi, Gytho? – spytała babcia.
– Kursy samoobrony – odparła niania.
– Przecież jest czarownicą – zdumiała się babunia Brevis.
– Też jej to mówiłam – zapewniła babcia Weatherwax, która przez całe życie bez lęku kroczyła nocami przez pełne zbójców górskie lasy, absolutnie pewna, że ciemność nie skrywa niczego straszniejszego niż ona. – Powiedziała, że to nie przeszkadza. Tak właśnie powiedziała.
– I tak nikt do niej nie przychodzi – uspokoiła ją niania Ogg.
– Miała chyba wyjść za króla... – przypomniała sobie babunia Brevis.
– Wszyscy tak myśleli – potwierdziła niania. – Ale znasz Magrat. Ma skłonność do otwierania się na na Idee. Teraz twierdzi, że nie ma zamiaru być obiektem seksualnym.
Wszystkie rozważyły tę kwestię. W końcu babunia Brevis odezwała się tonem osoby wypływającej na powierzchnię z głębin zamyślenia.
– Przecież nigdy nie była obiektem seksualnym.
– Z satysfakcją stwierdzam, że nawet nie wiem, co to jest obiekt seksualny – oświadczyła stanowczo babcia Weatherwax.
– A ja wiem – pochwaliła się niania Ogg.
Spojrzały na nią.
– Nasz Shane przywiózł mi kiedyś taki z obcych stron.
Dalej na nią patrzyły.
– Był brązowy i gruby, miał na sobie paciorki i miał twarz, i dwie dziurki do przewleczenia rzemyka.
Wciąż nie odwracały wzroku.
– W każdym razie mówił, że to właśnie to – dokończyła niania.
– Wydaje mi się, że opisujesz bożka płodności – podpowiedziała babunia Brevis.
Babcia pokręciła głową.
– To niepodobne do Magrat... – zaczęła.
– Nie wmówisz mi, że to jest warte dwa pensy – wtrąciła matula Dismass z tej chwili czasu, gdzie aktualnie przebywała.
Nikt nigdy dokładnie nie wiedział, która to chwila.
Była to choroba zawodowa osób obdarzonych darem jasnowidzenia. Umysł ludzki nie został stworzony, by pędzić tam i z powrotem po wielkiej autostradzie czasu. Dlatego często zrywa się z kotwicy. Spogląda wtedy losowo w przyszłość albo przeszłość, i tylko z rzadka w teraźniejszość. Matula Dismass była osobą temporalnie rozogniskowaną. To znaczy, że jeśli ktoś odezwał się do niej w sierpniu, prawdopodobnie słuchała go w marcu. Najlepszą metodą było zwracanie się do niej teraz – w nadziei że treść dotrze do niej, kiedy następnym razem umysł będzie mijał tę chwilę.
Babcia na próbę pomachała rękami przed niewidzącymi oczami matuli Dismass.
– Znowu ją wcięło – stwierdziła.
– Cóż, jeśli Magrat nie może przejąć obowiązków, jest jeszcze Millie Hopgood spod Kromki – przypomniała babunia Brevis. – To pracowita dziewczyna. Co prawda ma większego zeza niż Magrat.
– Nic w tym złego – zaprotestowała babcia Weatherwax. – Zez dobrze wygląda u czarownicy.
– Ale trzeba wiedzieć, jak z niego korzystać – wtrąciła niania Ogg. – Stara Gertie Simmons miała zeza i zawsze rzucała zły urok na czubek własnego nosa. Nie można ludziom sugerować, że jeśli zirytują czarownicę, ona mamrocze coś, przeklina, a potem odpada jej czubek nosa.
Znowu spojrzały w płomienie.
– Przypuszczam, że Dezyderata nie wskazała następczyni? – upewniła się babunia Brevis.
– Nie mogła – odparła babcia Weatherwax. – Nie tak załatwiamy sprawy u nas.
– To prawda, ale Dezyderata niewiele czasu tu spędzała. Taką miała pracę. Ciągle wyjeżdżała w obce strony.
– Nie znoszę obcych stron.
– Byłaś w Ankh-Morpork – przypomniała delikatnie niania. – To obce strony.
– Nie, wcale nie. Ankh-Morpork jest tylko bardzo daleko stąd. To nie to samo co obce. Obce strony są tam, gdzie bełkoczą w pogańskim języku, jedzą zagraniczne paskudztwa i oddają cześć... no wiecie... obiektom – wyjaśniła babcia, prawdziwa ambasadorka dobrej woli. – Obce strony mogą leżeć całkiem blisko, jeśli nie zachowuje się czujności. Ha! – dodała ze wzgardą. – Tak, z obcych stron mogła przywieźć właściwie wszystko.
– Mnie kiedyś przywiozła bardzo ładny biało-niebieski półmisek – wtrąciła niania Ogg.
– O to właśnie chodzi – podsumowała babunia Brevis. – Ktoś powinien pójść do niej i rozejrzeć się po chacie. Miała tam sporo cennych rzeczy. Straszna jest sama myśl, że jakiś złodziej mógłby się włamać i tam szperać.
– Nie wyobrażam sobie, żeby jakiś złodziej odważył się włamać do domku czarownicy... – zaczęła babcia i urwała nagle. – Tak – zgodziła się potulnie. – To dobry pomysł. Zajmę się tym natychmiast.
– Nie, ja się tym zajmę – zaprotestowała niania Ogg, która także miała dość czasu, żeby coś sobie uświadomić. – Zajrzę tam po drodze do domu. Żaden problem.
– Nie, na pewno chciałabyś wrócić wcześnie – powiedziała z naciskiem babcia. – Nie przejmuj się. Mogę tam wpaść.
– Ależ to naprawdę nie sprawi kłopotu – zapewniła niania.
– Nie powinnaś się przemęczać w twoim wieku – przypomniała jej babcia.
Patrzyły na siebie wyzywająco.
– Nie rozumiem, o co wam chodzi – wtrąciła babunia Brevis. – Możecie przecież iść tam razem, zamiast się kłócić.
– Jutro będę trochę zajęta – poinformowała babcia. – Może po obiedzie?
– Zgoda – ustąpiła niania Ogg. – Spotkajmy się przy jej chacie. Zaraz po obiedzie.
– Mieliśmy kiedyś taką, ale ten odkręcany kawałek wypadł gdzieś i się zgubił – powiedziała matula Dismass.
Kłusownik Hurker rzucił do dołu ostatnią łopatę ziemi. Uznał, że wypada powiedzieć kilka słów.
– No, to by było na tyle – rzekł.
Stanowczo była jedną z lepszych czarownic, pomyślał w mroku przedświtu, zmierzając w stronę chaty. Niektóre inne – choć są, oczywiście, wspaniałymi istotami ludzkimi, dodał do siebie pospiesznie, tak znakomitą grupą kobiet, jakiej tylko można mieć nadzieję uniknąć – były nieco władcze. Pani Hollow należała do tych, które potrafią człowieka wysłuchać.
Na kuchennym stole leżał długi pakunek, niewielki stosik monet i koperta.
Hurker otworzył kopertę, choć nie była zaadresowana do niego. Wewnątrz znalazł mniejszą kopertę i liścik.
Liścik brzmiał: „Paczę na ciebie, Albercie Hurker. Odniesiesz paczkę i kopertę, a gdybyś spróbował zajrzeć do śrotka, czeka cię coś strasznego. Jako zawodowa dobra wrószka i matka chszesna nie mogę nikogo pszeklinać, ale pszewiduję, że to coś będzie związane z ugryzieniem przez wściekłego wilka, asz noga ci zsinieje, zaropieje, a w końcu otpadnie, i nie pytaj mnie nawet skąd wiem, zresztą i tak nie możesz, bo jestem martwa. Wszyskiego najlepszego, Dezyderata”.
Wziął pakunek z zamkniętymi oczami.
W potężnym polu magicznym Dysku światło biegnie powoli, a zatem czas także. Jakby to ujęła niania Ogg: kiedy w Genoi podają herbatkę, u nas jest środa...
W rzeczywistości w Genoi wstawał świt. Lilith siedziała w wieży i przy użyciu zwierciadła posyłała swe obrazy, by przemierzały świat. Szukała...
Gdziekolwiek słońce błysnęło na szczycie fali, gdzie tylko gładko zamarzł lód, gdzie było lustro albo odbicie, stamtąd mogła wyjrzeć Lilith. Nie potrzebowała magicznego zwierciadła. Każde lustro się nadaje, trzeba tylko wiedzieć, jak go używać. A Lilith, roziskrzona mocą milionów obrazów, wiedziała to doskonale.
Dręczyła ją jedna wątpliwość. Dezyderata zapewne się jej pozbyła. Takie jak ona zawsze tak postępują. Sumienne. I prawdopodobnie oddała ją tej głupiej dziewczynie z wodnistymi oczami, która czasami odwiedzała ją w chacie – tej noszącej tanią biżuterię i niegustowne suknie. Świetnie by pasowała.
Ale Lilith wolała się upewnić. Nie dotarłaby tutaj, gdzie była dzisiaj, gdyby nie upewniała się w takich sprawach.
W kałużach i oknach w całym Lancre pojawiała się na moment i znikała twarz Lilith...
Teraz świt dotarł też do Lancre. Jesienne mgły kłębiły się wśród lasu.
Babcia Weatherwax pchnęła drzwi chaty. Nie były zamknięte. Jedyny gość, którego oczekiwała Dezyderata, nie należał do takich, których mogłyby zniechęcić zamki.
– Kazała się pochować na tyłach – odezwał się głos zza jej pleców. Należał do niani Ogg.
Babcia zastanowiła się nad swoim następnym posunięciem. Gdyby wytknęła niani, że specjanie przyszła wcześniej, by sama przeszukać dom, zapewne sprowokowałaby pytania dotyczące własnej tu obecności. Z pewnością potrafiłaby na nie odpowiedzieć, gdyby miała na to dość czasu. W sumie, lepiej zająć się właściwym celem wizyty.
– Aha. – Kiwnęła głową. – Zawsze lubiła porządek. Cała Dezyderata.
– To przez tę pracę – stwierdziła niania Ogg. Przecisnęła się obok i w zadumie zbadała wzrokiem pokój. – Przy takiej pracy zawsze trzeba wiedzieć, gdzie co leży. O rany, ależ wielgachny kocur!
– To lew – wyjaśniła babcia Weatherwax, zerkając na wypchany łeb nad kominkiem.
– Cokolwiek to było, musiało walnąć w ścianę z piekielną szybkością.
– Ktoś go zabił. – Babcia rozejrzała się badawczo.
– No pewno – zgodziła się niania. – Gdybym zobaczyła, jak coś takiego przegryza mi się przez ścianę, sama bym to walnęła pogrzebaczem.
Oczywiście, nie istnieje nic takiego jak typowa chatka czarownicy. Gdyby jednak istniało coś takiego, jak nietypowa chatka czarownicy, to z pewnością właśnie w takiej się znalazły. Poza głowami zwierząt o szklistych oczach, ściany pokrywały półki z książkami i akwarelowe obrazy. W stojaku na parasole tkwiła włócznia. Zamiast zwykłej gliny i fajansu w kredensie stały zagraniczne z wyglądu mosiężne naczynia i delikatna błękitna porcelana. W całym domu nie znalazłoby się ani jednego suszonego zioła, było za to mnóstwo książek, większość wypełniona drobnym, starannym pismem Dezyderaty. Na całym stole leżały arkusze papieru, wyglądające na pracowicie wykreślone mapy.
Babcia Weatherwax nie lubiła map. Instynktownie wyczuwała, że spłaszczają krajobraz.
– Trzeba przyznać, że bywała w świecie – uznała niania Ogg. Wzięła wachlarz z kości słoniowej i pomachała nim kokieteryjnie7.
– Dla niej było to łatwe – przyznała babcia.
Otworzyła kilka szuflad. Przejechała palcami po półce nad kominkiem i przyjrzała im się krytycznie.
– Mogłaby poświęcić chwilę i popracować trochę miotełką do kurzu – stwierdziła odruchowo. – Ja tam bym nie umierała, zostawiając dom w takim stanie.
– Zastanawiam się, gdzie zostawiła... no wiesz... to? – mruknęła niania. Otworzyła drzwiczki stojącego zegara i zajrzała do wnętrza.
– Wstydź się, Gytho! – oburzyła się babcia. – Nie przyszłyśmy tu, żeby jej szukać.
– Oczywiście że nie. Tak sobie tylko pomyślałam... – Niania Ogg stanęła na palcach, próbując ukradkiem zajrzeć na szczyt kredensu.
– Gytho! Jak możesz! Idź, zrób nam po filiżance herbaty.
– No dobrze...
Burcząc pod nosem, niania Ogg zniknęła w spiżarce. Po chwili dobiegł stamtąd zgrzyt ręcznej pompy.
Babcia Weatherwax od niechcenia zbliżyła się do fotela i szybko sięgnęła pod siedzenie.
W sąsiednim pomieszczeniu rozległ się głośny brzęk. Babcia wyprostowała się szybko.
– I nie przypuszczam, żeby była pod zlewem! – zawołała.
Odpowiedź niani Ogg była niezrozumiała.
Babcia odczekała chwilę, po czym podkradła się szybko do kominka. Wsunęła rękę do wnętrza i ostrożnie obmacała mur.
– Szukasz czegoś, Esme? – spytała z tyłu niania Ogg.
– Tam jest pełno sadzy – wyjaśniła babcia i odskoczyła nerwowo. – Sadzy tam pełno.
– Więc jej tam nie ma? – rzuciła niania głosem pełnym słodyczy.
– Nie wiem, o czym mówisz.
– Nie musisz udawać. Wszyscy wiedzą, że musiała ją mieć. Należy do zawodu. Właściwie nawet jest zawodem.
– No... może – przyznała babcia Weatherwax. – Chciałam ją tylko chwilę potrzymać. Ale nie używać. Nie zobaczysz mnie używającej czegoś takiego. Widziałam je raz czy dwa. Niewiele ich już zostało.
Niania Ogg pokiwała głową.
– Nie ma odpowiedniego drewna.
– Nie sądzisz chyba, że jest z nią pochowana?
– Nie, raczej nie. Ja bym nie chciała, żeby mnie chować z czymś takim. To wielka odpowiedzialność. Zresztą nie pozostałaby pochowana. Takie rzeczy chcą być używane. Przez cały czas stukałaby ci w trumnie. Sama wiesz, jaki z nimi kłopot.
Uśmiechnęła się.
– Przyniosę serwis do herbaty – powiedziała. – A ty rozpal ogień.
Po czym wróciła do spiżarni.
Babcia Weatherwax sięgnęła nad kominek po zapałki, ale zaraz sobie uświadomiła, że ich nie znajdzie. Dezyderata zawsze powtarzała, że ma zbyt dużo zajęć, by nie korzystać z czarów w gospodarstwie. Nawet jej pranie samo się prało.
Babcia nie pochwalała takiego użytku z czarów, ale była zirytowana. Poza tym miała ochotę na herbatę.
Wrzuciła do kominka kilka polan i przyglądała się im tak długo, że wybuchnęły płomieniem z samego zakłopotania.
Wtedy właśnie jej wzrok przyciągnęło zasłonięte lustro.
– Zakrywała je? – mruknęła do siebie. – Nie wiedziałam, że stara Dezyderata bała się burzy.
Zdjęła serwetę.
Spojrzała.
Bardzo niewiele osób na całym świecie panuje nad sobą tak jak babcia Weatherwax. Jej samokontrola jest twarda niczym pręt z lanego żelaza. I tak samo elastyczna.
Strzaskała lustro.
Lilith wyprostowała się nagle w swej lustrzanej wieży.
Ona?
Twarz była inna, naturalnie. Starsza. Minęło już wiele lat. Ale oczy się nie zmieniają, a czarownice zawsze patrzą na oczy.
Ona!
Magrat Garlick, czarownica, także stała przed lustrem. W jej przypadku było ono całkiem niemagiczne i wciąż w jednym kawałku, choć kilka razy niewiele już brakowało.
Ze zmarszczonymi brwiami przyjrzała się swojemu odbiciu. Potem zajrzała do taniej, drzeworytowej broszurki, którą otrzymała poprzedniego dnia.
Wymamrotała pod nosem kilka słów, wyciągnęła przed siebie ręce i energicznie wyprowadziła kilka ciosów w powietrze.
– Haaaiiiiieeeeehgh! – powiedziała. – Hm.
Magrat pierwsza byłaby skłonna przyznać, że posiada otwarty umysł. Był otwarty jak pole, jak niebo. Żaden umysł nie mógłby być bardziej otwarty bez specjalnej interwencji chirurgicznej. I ciągle czekała, aż coś go wypełni.
W tej chwili wypełniało go poszukiwanie wewnętrznego spokoju, kosmicznej harmonii i prawdziwej istoty Bytu.
Kiedy ktoś mówi: „Wpadła mi do głowy pewna myśl”, nie jest to zwykła metafora. Pierwotne natchnienie – maleńkie cząstki samodzielnych myśli – bez przerwy mkną przez kosmos. Są ściągane do takich umysłów jak Magrat w ten sam sposób, w jaki woda ścieka do dziury na pustyni.
Wszystko przez to, uważała zawsze, że jej matka miała braki w sztuce pisania. Kochająca matka poprawnie napisałaby: Margaret. A wtedy córka byłaby Peggy albo Maggie – solidne, krzepkie imiona, na których można polegać. Z Magrat niewiele daje się osiągnąć. Brzmi jak nazwa czegoś, co żyje w jamie na brzegu rzeki i ciągle jest zalewane wodą.
Myślała wprawdzie, czyby nie zmienić imienia, lecz w głębi serca wiedziała, że nic z tego nie wyjdzie. Nawet gdyby stała się z wierzchu Chloe albo Isobel, i tak pod spodem pozostanie Magrat. Ale miło byłoby spróbować. Miło byłoby nie być Magrat – choćby przez kilka godzin.
Takie właśnie myśli popychają człowieka na drogę Odnalezienia Własnego Ja. A jedną z pierwszych rzeczy, jakich Magrat się nauczyła, to że ktoś, kto Odnalazł Własne Ja, nie powinien o tym wspominać babci Weatherwax. Babcia uważała, że emancypacja to kobiece dolegliwości, o których nie należy mówić w obecności mężczyzn.
Niania Ogg okazywała więcej zrozumienia, choć jej komentarze – zdaniem Magrat – były zwykle dość dwuznaczne. Zdaniem niani były prawdopodobnie wręcz całkiem jednoznaczne i bardzo z tego dumne.
Krótko mówiąc, Magrat zrezygnowała z prób nauczenia się czegokolwiek od starszych czarownic i zarzuciła sieć poszukiwań dalej. O wiele dalej. Tak daleko, jak to tylko możliwe.
Niezwykłą cechą wszystkich poszukiwaczy mądrości jest to, że nieważne, gdzie się akurat znajdują, zawsze szukają jej bardzo daleko. Mądrość to jedna z tych rzeczy, które wydają się tym większe, im są dalej8.
W tej chwili Magrat poszukiwała swojego ja, podążając Drogą Skorpiona, która oferowała kosmiczną harmonię, wewnętrzne zespolenie i możliwość wybicia napastnikowi nerek przez uszy. Posłała po podręcznik.
Oczywiście, pojawiły się wątpliwości. Autor, wielki mistrz Lobsang Dibbler, mieszkał w Ankh-Morpork. Nie wydawało się to odpowiednim siedliskiem kosmicznej mądrości. Poza tym, choć wiele razy podkreślał, że Droga Skorpiona nie powinna być wykorzystywana dla agresji, jedynie dla zyskiwania kosmicznej mądrości, wszystko to wypisał drobnym drukiem pomiędzy ilustracjami przedstawiającymi ludzi, którzy entuzjastycznie okładają się ryżowymi cepami i wołają „Hai!”. Później człowiek uczył się, jak dłonią rozbijać cegły i chodzić po rozżarzonych węglach, i opanowywał inne kosmiczne umiejętności.
Magrat uznała, że Ninja to ładne imię dla dziewczyny.
Znowu wyprężyła się przed lustrem.
Ktoś zapukał do drzwi. Otworzyła.
– Hai? – spytała.
Kłusownik Hurker cofnął się o krok. Był trochę zdenerwowany – wściekły wilk tropił go spory kawałek w lesie.
– Tego... – powiedział. Pochylił się i troska zastąpiła zdumienie. – Zraniła się panienka w głowę?
Spojrzała na niego, nie rozumiejąc. Po chwili dopiero zdała sobie sprawę, o co mu chodzi, i ściągnęła z głowy opaskę z rysunkiem chryzantemy, bez której praktycznie niemożliwe jest poszukiwanie kosmicznej mądrości przy równoczesnym wykręcaniu łokci przeciwnika o trzysta sześćdziesiąt stopni.
– Nie – odparła krótko. – Czego chcesz?
– Mam paczkę dla panienki.
Wręczył jej przesyłkę. Miała jakieś dwie stopy długości i była bardzo wąska.
– Jest też liścik – podpowiedział.
Przesunął się w bok i usiłował czytać jej przez ramię.
– To prywatna wiadomość – oświadczyła Magrat.
– Naprawdę? – zdziwił się uprzejmie Hurker.
– Tak!
– Powiedziała mi, że dostanę pensa za doręczenie – przypomniał sobie kłusownik.
Magrat sięgnęła do sakiewki.
– Pieniądze wykuwają łańcuch, który wiąże klasę robotniczą – ostrzegła, wręczając mu monetę.
Hurker, który nigdy w życiu nie pomyślałby o sobie jako o klasie robotniczej, pokiwał tylko głową. Za pensa skłonny był wysłuchać wszystkiego.
– Mam nadzieję, że głowa przestanie panienkę boleć – rzucił jeszcze na pożegnanie.
Kiedy Magrat została sama w swojej kuchni-dojo, rozwinęła pakunek. Znalazła cienki biały pręcik.
Zajrzała do listu. Dezyderata pisała: „Jakoś nie miałam czasu wyszkolić następczyni, więc musisz wystarczyć. Masz jechać do miasta Genoi. Sama bym to zrobiła, ale nie mogę, poniewasz jestem martwa. Ella Saturday NIE MOŻE wyjść za księcia. PS To ważne”.
Magrat spojrzała na swoje odbicie w lustrze. A potem znowu na list.
„PSPS Powiec tym 2 Staruchom że mają nie jechać z tobą, bo tylko wszystko popsują”.
Było jeszcze coś.
„PSPSPS Czasem przełącza sie na dynie, ale szypko się zorientujesz”.
Magrat znowu popatrzyła w lustro. I na różdżkę.
W jednej chwili jej życie było całkiem proste, a w następnej zaroiło się od komplikacji.
– O rany – powiedziała. – Jestem chrzestną wróżką!
1 Na przykład odszukaniem tego przeklętego motyla, który – trzepocząc skrzydełkami – powoduje wszystkie burze, jakie ostatnio nas nachodzą, i zmuszenie go, żeby przestał.
2 Ludzie mylą się też co do miejskich legend. Logika i rozsądek przekonują, że to wymysły, powtarzane przez ludzi, którzy bardzo chcieliby zobaczyć niezwykłe zbiegi okoliczności, sprawiedliwość dziejową i tak dalej. To nieprawda. Legendy miejskie przydarzają się bez przerwy i wszędzie, gdyż opowieści odbijają się i przelatują tam i z powrotem po całym wszechświecie. W dowolnej chwili setki martwych teściowych są wywożone na bagażniku skradzionych samochodów, a wierne owczarki alzackie dławią się palcami nocnych włamywaczy. Legendy nie są ograniczone do jednego świata. Setki żeńskich merkuriańskich jivpts zwraca cztery oczka na ratowników i mówi „Mój trzoda-mąż będzie wściekły. To był jego moduł podróżny”. Legendy miejskie żyją.
3 Uznawane za prymitywne przez ludzi, którzy noszą więcej odzieży niż członkowie tych plemion.
4 Błędna wymowa może mieć fatalne skutki. Pewien chciwy szeryf Yl-Abi został kiedyś przeklęty przez niewykształcone bóstwo i wszystko, czego dotknął, zmieniało się w Zołto, który okazał się niedużym krasnoludem z oddalonej o setki mil górskiej osady. Klątwa magicznie ściągała go do królestwa i kopiowała bezlitośnie. Jakieś dwa tysiące Zołtów później klątwa się wreszcie wyczerpała. Obecnie mieszkańcy Yl-Abi znani są z niezwykle niskiego wzrostu i skłonności do irytacji.
5 Co wiele wyjaśnia w kwestii czarownic.
6 Dezyderata za pośrednictwem matuli Dismass wysłała liścik, w którym przepraszała, że nie może przybyć, ponieważ jest martwa. Dar jasnowidzenia pozwala ściśle przestrzegać norm towarzyskich.
7Niania Ogg nie wiedziała pewnie, kim jest kokietka. Ale chyba potrafiłaby zgadnąć.
8 Na przykład Ścieżka Pani Cosmopolite, bardzo popularna wśród młodych ludzi zamieszkujących ukryte doliny powyżej linii wiecznego śniegu w wysokich Ramtopach. Gardząc naukami starszych, odzianych w żółte szaty i kręcących młynkami modlitewnymi, często wyruszają pod numer trzeci przy ulicy Quirmowej w płaskim, spowitym mgłami Ankh-Morpork, by szukać mądrości u stóp pani Marietty Cosmopolite, krawcowej. Nikt nie zna powodu takiego zachowania, innego niż wspomniana już atrakcyjność dalekiej mądrości. Zwłaszcza że nie rozumieją ani słowa z tego, co do nich mówi, czy też – o wiele częściej – krzyczy. Wielu ogolonych młodych mnichów powraca do swych górskich twierdz, by medytować nad niezwykłą mantrą im przekazaną, na przykład „Uciekaj stąd, ale już!” i „Jeśli jeszcze raz zobaczę, że któryś z was, pomarańczowych łobuzów, się na mnie gapi, poczuje kant mojej dłoni, jasne?” albo „Dlaczego przyłazicie tu, głupki, i wpatrujecie się w moje stopy?”. Młodzi mnisi opracowali nawet specjalną szkołę walki opartą na tych doświadczeniach. Polega na krzyczeniu niezrozumiale na przeciwnika i uderzaniu go miotłą.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI