Z tej strony raju - Francis Scott Fitzgerald - ebook + audiobook

Z tej strony raju ebook

Francis Scott Fitzgerald

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Klasyczna powieść sławnego amerykańskiego pisarza Francisa Scotta Fitzgeralda (autora m.in. „Wielkiego Gatsby’ego”) z 1920 roku. Jej bohater, Amory Blaine, dopiero wchodzi w dorosłe życie. Studiuje na Uniwersytecie Princeton, przeżywa pierwszą miłość, idzie do wojska i trafia do Europy na front pierwszej wojny światowej.

Jest to jedna z najlepszych amerykańskich książek o dorastaniu - młodzieńczych pragnieniach i rozczarowaniach, odkrywaniu świata, konflikcie pokoleń i poszukiwaniu idei, w które warto wierzyć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 346

Oceny
4,2 (5 ocen)
2
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




KSIĘGA PIERWSZA. Romantyczny egotysta

KSIĘGA PIERW­SZA

Roman­tyczny ego­ty­sta

ROZDZIAŁ 1. Amory, syn Beatrice

ROZ­DZIAŁ 1

Amory, syn Beatrice

Więk­szość zalet, oprócz nie­licz­nych wad, Amory Bla­ine odzie­dzi­czył po swo­jej matce. Jego ojciec był czło­wie­kiem nie­udol­nym i nie­umie­ją­cym się wyra­zić. Lubił Byrona i czę­sto zasy­piał nad Ency­klo­pe­dią Bri­tan­nicą. Wzbo­ga­cił się w wieku trzy­dzie­stu lat dzięki śmierci swo­ich dwóch star­szych braci, makle­rów gieł­do­wych z Chi­cago. W pierw­szym pory­wie szczę­ścia z przy­pływu for­tuny udał się do Bar Har­bor, gdzie poznał Beatrice O’Hara. W rezul­ta­cie prze­ka­zał swo­jemu synowi Amory’emu wzrost nieco poni­żej stu osiem­dzie­się­ciu cen­ty­me­trów oraz nie­chęć do podej­mo­wa­nia decy­zji w naj­waż­niej­szych momen­tach życia. Przez wiele lat trzy­mał się na ubo­czu życia rodzin­nego – skromna postać, któ­rej twarz prze­sło­nięta była mato­wymi wło­sami, cią­gle zajęty „opieką” nad żoną i cią­gle żyjący w prze­świad­cze­niu, że jej nie rozu­miał i nie potra­fił zro­zu­mieć.

Za to Beatrice Bla­ine! To była kobieta! Na sta­rych foto­gra­fiach przed­sta­wia­ją­cych posia­dłość jej ojca w Lake Geneva, Wiscon­sin lub szkołę w Klasz­to­rze Naj­święt­szego Serca, do któ­rej uczęsz­czały wyłącz­nie córki naj­bo­gat­szych, widać wyraź­nie jej deli­katne rysy oraz pro­stą ele­gan­cję jej stro­jów. Otrzy­mała świetną edu­ka­cję – ta młoda i piękna kobieta była przed­mio­tem plo­tek w śro­do­wi­sku Naj­star­szych Rodzin Rzym­skich; Kar­dy­nał Vitori, Kró­lowa Mar­ghe­rita oraz inne osoby ze śmie­tanki towa­rzy­skiej, o któ­rych sły­szeli tylko naj­waż­niejsi, znali ją jako bar­dzo bogatą Ame­ry­kankę. W Anglii nauczyła się pić whi­sky z wodą sodową zamiast wina, a pod­czas zimy spę­dzo­nej w Wied­niu bar­dzo popra­wiła się jej sztuka pro­wa­dze­nia kon­wer­sa­cji. Beatrice O’Hara otrzy­mała wykształ­ce­nie, któ­rego już ni­gdy nie będzie można powtó­rzyć – edu­ka­cję mie­rzoną liczbą rze­czy oraz osób, o któ­rych można było wyra­żać się z cza­ru­jącą pogardą; dogłębną zna­jo­mość sztuki i tra­dy­cji pozba­wio­nych jakich­kol­wiek idei, u schyłku cza­sów, kiedy ogrod­nik wyci­nał wszyst­kie nie­do­sko­nałe róże, aby uzy­skać jeden nie­ska­zi­telny kwiat.

Pew­nego dnia, kiedy nie była już bar­dzo zajęta, wró­ciła do Ame­ryki, gdzie spo­tkała Ste­phena Bla­ine’a i wyszła za niego za mąż – tylko dla­tego, że była nieco zmę­czona i smutna. Jej jedyne dziecko przy­szło na świat po męczą­cym okre­sie ciąży pew­nego wio­sen­nego dnia w dzie­więć­dzie­sią­tym szó­stym roku.

Kiedy Amory miał pięć lat, był już dla swo­jej matki wspa­nia­łym towa­rzy­szem. Miał kasz­ta­nowe włosy, wiel­kie i piękne oczy, do któ­rych jego twarz z cza­sem doro­sła, bogatą wyobraź­nię i pre­fe­ren­cje do ele­ganc­kich stro­jów. Mię­dzy czwar­tym i dzie­sią­tym rokiem życia podró­żo­wał z matką po kraju w pry­wat­nym samo­cho­dzie ojca od Coro­nado, gdzie matka z nudów prze­szła zała­ma­nie ner­wowe w ele­ganc­kim hotelu, aż do Mexico City, gdzie zapa­dła na suchoty, na szczę­ście lek­kie. Kło­poty te spra­wiały jej przy­jem­ność i z cza­sem wyko­rzy­sty­wała tę kon­dy­cję do stwa­rza­nia wokół sie­bie odpo­wied­niej atmos­fery, szcze­gól­nie po wypi­ciu kilku głęb­szych.

Dla­tego też pod­czas gdy inni, bar­dziej lub mniej szczę­śliwi, bogaci chłopcy wal­czyli ze swo­imi guwer­nant­kami na plaży w New­port lub dosta­wali baty albo zmu­szani byli do czy­ta­nia „Tylko dla śmiał­ków” lub „Frank na Mis­si­sipi”, Amory pod­gry­zał potul­nych boyów hote­lo­wych w Wal­dorf, uczył się doce­niać muzykę kame­ralną i sym­fo­niczną, jed­no­cze­śnie otrzy­mu­jąc bar­dzo spe­cja­li­styczne wykształ­ce­nie od matki.

– Amory.

– Tak, Beatrice. (Nieco oso­bliwy spo­sób zwra­ca­nia się do matki, za jej zachętą zresztą).

– Kocha­nie, nawet nie myśl, żeby wsta­wać już z łóżka. Zawsze podej­rze­wa­łam, że kto wcze­śnie wstaje w dzie­ciń­stwie, cierpi potem na nerwy. Chlo­thilde zaraz przy­nie­sie ci śnia­da­nie.

– Dobrze.

– Czuję się dzi­siaj taka wie­kowa. – Wes­tchnęła głę­boko. Na jej twa­rzy malo­wał się smu­tek, jej głos był prze­pięk­nie modu­lo­wany, ręce deli­katne jak ręce Sarah Bern­hardt. – Jestem u kresu wytrzy­ma­ło­ści, u kresu. Jutro musimy wyje­chać z tego prze­ra­ża­ją­cego miej­sca i poje­chać tam, gdzie jest słońce.

Amory spoj­rzał prze­ni­kli­wie na matkę swo­imi zie­lo­nymi oczyma prze­sło­nię­tymi potar­ga­nymi wło­sami. Nawet w tak wcze­snym wieku nie miał wobec niej żad­nych złu­dzeń.

– Amory.

– Tak, tak.

– Masz teraz wziąć gorącą kąpiel, jak naj­go­ręt­szą. I zre­lak­so­wać się. Jeżeli chcesz, możesz poczy­tać w wan­nie.

Czy­tała mu frag­menty „Fetes Galan­tes” zanim jesz­cze skoń­czył dzie­sięć lat; w wieku lat jede­na­stu potra­fił pro­wa­dzić płynne kon­wer­sa­cje na temat Brahmsa, Mozarta i Beetho­vena, choć bez zbyt­niego zaan­ga­żo­wa­nia. Pew­nego popo­łu­dnia, kiedy został sam w hotelu w Hot Springs, spró­bo­wał nalewki more­lo­wej matki, która tak bar­dzo mu zasma­ko­wała, że aż się pod­chmie­lił. Na początku spra­wiło mu to przy­jem­ność, ale kiedy w sta­nie pod­eks­cy­to­wa­nia spró­bo­wał do tego papie­rosa, jego orga­nizm zare­ago­wał w spo­sób wul­garny i ple­bej­ski. Beatrice, choć prze­ra­żona tym incy­den­tem, w głębi duszy była roz­ba­wiona. Temat był nie­jed­no­krot­nie poru­szany i znany był następ­nej gene­ra­cji jako jej „słynna opo­wieść”.

Któ­re­goś dnia usły­szał, jak w pokoju peł­nym onie­mia­łych z wra­że­nia i podziwu kobiet, snuła opo­wieść: – Mój syn ma bar­dzo wyra­fi­no­wany smak i jest cza­ru­jący, ale deli­katny – wszy­scy tutaj jeste­śmy deli­katni. – Z dło­nią przy­ło­żoną do piersi zni­żyła głos do szeptu i opo­wie­działa im o nalewce more­lo­wej. Opo­wieść bar­dzo im się spodo­bała, gdyż Beatrice była świetną nar­ra­torką, ale tej nocy wiele kre­den­sów zamknię­tych zostało na klucz, aby nie dobrały się do nich ich dzieci…

Te domowe piel­grzymki odby­wały się zawsze w licz­nym gro­nie: dwie słu­żące, pry­watny samo­chód lub pan Bla­ine, jeżeli miał czas, i bar­dzo czę­sto lekarz. Kiedy Amory zacho­ro­wał na koklusz, prze­by­wał pod obser­wa­cją czte­rech spe­cja­li­stów, któ­rzy z pogardą przy­glą­dali się sobie nawza­jem wokół łóżka cho­rego, a kiedy zapadł na szkar­la­tynę, liczba opie­ku­ją­cych się nim osób, w tym leka­rzy i pie­lę­gnia­rek, się­gnęła czter­na­stu. Na szczę­ście, wbrew ich wszel­kim wysił­kom, powró­cił do zdro­wia.

Rodzina Bla­ine roz­siana była po całym kraju. Część miesz­kała w Lake Geneva; mieli wystar­cza­jąco wielu krew­nych, aby zastą­pili im przy­ja­ciół i cie­szyli się sza­cun­kiem od Pasa­deny aż po Cape Cod. Nie­stety Beatrice zaczęła coraz bar­dziej darzyć sym­pa­tią tylko nowych zna­jo­mych, ponie­waż potrze­bo­wała nowych słu­cha­czy jej wiecz­nie zmie­nia­ją­cych się opo­wie­ści, wspo­mnień z życia za gra­nicą. Tak jak w przy­padku freu­dow­skiej inter­pre­ta­cji snów, musiała je z sie­bie wyrzu­cić, w prze­ciw­nym razie drą­ży­łyby ją i przy­pra­wiały o wapory. Beatrice kry­tycz­nie wyra­żała się o Ame­ry­kan­kach, szcze­gól­nie tych, które przy­były z Zachodu.

– Wiesz kocha­nie, one mówią z akcen­tem – powie­działa Amory’emu – nie połu­dnio­wym czy bostoń­skim, czy akcen­tem z kon­kret­nego obszaru, po pro­stu z akcen­tem. – Zaczęła myśleć na głos: – Pod­chwy­tują te stare, zmur­szałe akcenty z Lon­dynu, które nie są popu­larne, ale któ­rych ktoś musi uży­wać. Przy­po­mi­nają angiel­skiego lokaja, który wiele lat spę­dził w tru­pie opery w Chi­cago. – Zaczęła mówić coraz bar­dziej nie­zro­zu­miale – Może – taki okres zda­rza się w życiu każ­dej kobiety z Zachodu – czują, że mężowi na tyle dobrze się wie­dzie, żeby zaczęła mówić z akcen­tem… Kocha­nie, one pró­bują zaim­po­no­wać mnie.

Beatrice dostrze­gała u sie­bie wiele sła­bo­ści, zarówno fizycz­nych, jak i ducho­wych. Te ostat­nie były bar­dzo dla niej ważne. W prze­szło­ści była kato­liczką, ale gdy odkryła, że księża poświę­cali jej dużo wię­cej uwagi, kiedy odcho­dziła z Kościoła lub wra­cała na jego łono, przy­jęła uro­czo nie­zde­cy­do­waną postawę. Czę­sto kry­ty­ko­wała bur­żu­azyjny cha­rak­ter kleru kato­lic­kiego w Ame­ryce i była prze­ko­nana, że jeżeli żyłaby w cie­niu wspa­nia­łych katedr na kon­ty­nen­cie, jej dusza na­dal byłaby ogni­kiem na potęż­nym ołta­rzu w Rzy­mie. Nie­mniej, oprócz leka­rzy, księża na­dal byli jej ulu­bioną roz­rywką.

– Och, Bisku­pie Wiston – zwy­kła była mówić. – Mogę sobie wyobra­zić, ile histe­rycz­nych kobiet dobija się do drzwi eks­ce­len­cji, bła­ga­jąc o współ­czu­cie. – Po czym, w odpo­wie­dzi na słowa duchow­nego: – Nato­miast ja jestem zupeł­nie inna.

Biskupi oraz duchowni wyż­szej rangi byli jedy­nymi oso­bami, któ­rym wyznała swój romans. Tuż po powro­cie do kraju spo­tkała w Ashe­ville mło­dego here­tyka, który był zwo­len­ni­kiem Swin­burne’a. Uwiel­biała jego pełne pasji poca­łunki i pozba­wione sen­ty­men­ta­li­zmu kon­wer­sa­cje – dys­ku­to­wali na temat wad i zalet ich romansu w spo­sób bar­dzo inte­lek­tu­alny i pozba­wiony ckli­wo­ści. Na koniec jed­nak zde­cy­do­wała się wyjść za mąż za kogoś z towa­rzy­stwa, na sku­tek czego młody poga­nin z Ashe­ville prze­szedł kry­zys duchowy, wstą­pił do Kościoła Kato­lic­kiego i był obec­nie zwany księ­dzem pra­ła­tem Darcy.

– Zaprawdę, pani Bla­ine na­dal jest wspa­nia­łym kom­pa­nem i prawą ręką kar­dy­nała.

– Jestem pewna, że pew­nego dnia Amory rów­nież uda się do niego – wes­tchnęła piękna kobieta – i ksiądz pra­łat Darcy zro­zu­mie go tak, jak zro­zu­miał mnie.

W wieku trzy­na­stu lat Amory był wysoki i szczu­pły, i coraz bar­dziej przy­po­mi­nał swoją cel­tycką matkę. Cza­sami pobie­rał kore­pe­ty­cje – w celu „nad­ra­bia­nia zale­gło­ści” i „roz­po­czy­na­nia lek­cji w miej­scu, w któ­rym prze­rwał edu­ka­cję”. Jed­nakże, ponie­waż żaden z kore­pe­ty­to­rów ni­gdy nie stwier­dził, w któ­rym miej­scu „prze­rwał naukę”, jego inte­lekt pozo­stał na wyso­kim pozio­mie. Nie wia­domo do końca, co by z niego wyszło po kilku kolej­nych latach pro­wa­dze­nia takiego życia. Jed­nakże w trak­cie podróży mor­skiej do Włoch, cztery godziny od lądu, Amory doznał ostrego zapa­le­nia wyrostka robacz­ko­wego, praw­do­po­dob­nie na sku­tek spo­ży­wa­nia zbyt wielu posił­ków w łóżku, i, po serii tele­gra­mów wysła­nych do Europy i Ame­ryki, pasa­że­ro­wie z zasko­cze­niem stwier­dzili, że sta­tek zawró­cił powoli i udał się z powro­tem do Nowego Jorku, gdzie ocze­ki­wano na Amory’ego na nabrzeżu. Trzeba przy­znać, że jeżeli nawet nie było to praw­dziwe życie, to i tak było ono wspa­niałe.

Po ope­ra­cji Beatrice prze­szła zała­ma­nie ner­wowe, zasta­na­wia­jąco przy­po­mi­na­jące deli­rium tre­mens, a Amory pozo­stał przez kolejne dwa lata w Min­ne­apo­lis pod opieką ciotki i wuja. To wła­śnie tam po raz pierw­szy zetknął się z zachod­nią cywi­li­za­cją, nie będąc na to zupeł­nie przy­go­to­wa­nym.

POCAŁUNEK DLA AMORY’EGO

Prze­czy­tał tę wia­do­mość z uśmie­chem.

– Zapra­szam na kulig, który odbę­dzie się we czwar­tek,

sie­dem­na­stego grud­nia o godzi­nie sie­dem­na­stej. Bar­dzo miło

byłoby Cię zoba­czyć.

Z powa­ża­niem,

R.S.V.P. Myra St. Cla­ire.

Miesz­kał już dwa mie­siące w Min­ne­apo­lis, gdzie jego głów­nym pro­ble­mem było ukry­cie przed „innymi uczniami”. Jak bar­dzo czuł się lep­szy od nich, choć prze­ko­na­nie to nie miało żad­nych pod­staw. Jed­nego dnia zaczął popi­sy­wać się na lek­cji zaawan­so­wa­nego fran­cu­skiego, wpro­wa­dza­jąc w zakło­po­ta­nie pana Rear­dona, któ­rego akcent Amory skry­ty­ko­wał z pasją, ku ucie­sze całej klasy. Pan Rear­don, który spę­dził kilka tygo­dni w Paryżu w poprzed­nim roku, zemścił się, prze­py­tu­jąc go z cza­sow­ni­ków, kie­dy­kol­wiek miał szansę. Innego razu Amory zaczął popi­sy­wać się na lek­cji histo­rii, z zupeł­nie innym skut­kiem, ponie­waż inni ucznio­wie byli w jego wieku i przez kolejne tygo­dnie drwili z niego, wykrzy­ku­jąc z bar­dzo dziw­nym akcen­tem:

– Uwa­żam, wiesz pan, że „rewo­lu­cję ame­ry­kań­ską wywo­łały klasy śred­nie” lub „Waszyng­ton pocho­dził z bar­dzo dobrej rodziny, cał­kiem nie­złej, tak mnie­mam”.

Amory spryt­nie pró­bo­wał bro­nić się, umyśl­nie popeł­nia­jąc błędy. Dwa lata wcze­śniej zaczął stu­dio­wać histo­rię Sta­nów Zjed­no­czo­nych i choć doszedł jedy­nie do wojen kolo­nial­nych, jego matka uznała to za wielki suk­ces.

Choć nie przo­do­wał w spor­tach, kiedy stwier­dził, że dzięki temu mógł zdo­być uzna­nie i popu­lar­ność w szkole, zaczął usil­nie tre­no­wać sporty zimowe. Pomimo że jego kostki wygi­nały się na boki i bolały, każ­dego popo­łu­dnia jeź­dził na łyż­wach na lodo­wi­sku Lore­lie, zasta­na­wia­jąc się, kiedy będzie mógł trzy­mać kij hoke­jowy w odpo­wied­niej pozy­cji.

Przez cały ranek zapro­sze­nie na kulig od panny Myry St. Cla­ire pozo­stało w kie­szeni jego płasz­cza, gdzie odbyło spo­tka­nie z kawał­kiem nugatu. Po połu­dniu wes­tchnął i wyjął je wresz­cie, i po kilku chwi­lach zasta­no­wie­nia napi­sał naj­pierw wer­sję wstępną na tyl­nej stro­nie pod­ręcz­nika łaciny, a potem skom­po­no­wał odpo­wiedź:

Droga Panno St. Cla­ire:

Było mi nie­zmier­nie przy­jem­nie otrzy­mać Pani cza­ru­jące zapro­sze­nie na wie­czorne przy­ję­cie w przy­szły czwar­tek. Będę zaszczy­cony moż­li­wo­ścią zło­że­nia wyra­zów sza­cunku wie­czo­rem w przy­szły czwar­tek.

Z powa­ża­niem, Amory Bla­ine

I dla­tego wła­śnie pół godziny po pią­tej zbli­żał się po śli­skim obec­nie, odśnie­żo­nym chod­niku do domu, gdzie miesz­kała Myra. Spóź­nie­nie takie na pewno zaapro­bo­wa­łaby jego matka. Sta­nął przed drzwiami, z non­sza­lancko przy­mknię­tymi oczyma, pla­nu­jąc pre­cy­zyj­nie swoje wej­ście. Zbli­żyłby się powoli, bez pośpie­chu do panny St. Cla­ire i z odpo­wied­nią modu­la­cją powie­działby:

– Sza­nowna pani St. Cla­ire, sza­le­nie prze­pra­szam za spóź­nie­nie, ale moja poko­jówka – zawa­hał się w tym momen­cie, zda­jąc sobie sprawę, że byłby to cytat – ale mój wuj i ja musie­li­śmy spo­tkać się z pew­nym czło­wie­kiem. Tak, spo­tka­łem pani cza­ru­jącą córkę w szkole tańca.

Następ­nie uści­snąłby dło­nie wszyst­kim kobiet­kom w wykroch­ma­lo­nych sukien­kach, kła­nia­jąc się nie­znacz­nie i kiwa­jąc głową w stronę męż­czyzn sto­ją­cych dookoła, któ­rzy two­rzyli sztywne grupy, chro­niąc się wza­jem­nie.

Lokaj (jeden z trzech w całym Min­ne­apo­lis) otwo­rzył zama­szy­ście drzwi. Amory wszedł do środka i zdjął czapkę i palto. Z lek­kim zdzi­wie­niem stwier­dził, że z sąsied­niego pokoju nie docho­dziły odgłosy żad­nych roz­mów, ale stwier­dził, że przy­ję­cie było zapewne bar­dzo uro­czy­ste. Zaapro­bo­wał to – tak samo jak lokaja.

– Do panny Myry – powie­dział.

Ku jego zdzi­wie­niu lokaj wyszcze­rzył zęby w okrop­nym uśmie­chu.

– Ach, tak – stwier­dził – jest tutaj. Nie zda­wał sobie sprawy, że brak akcentu lon­dyń­skiego cock­ney mocno nad­szarp­nął jego pozy­cję. Amory spoj­rzał na niego chłod­nym wzro­kiem.

– Ale – kon­ty­nu­ował lokaj, pod­no­sząc nie­po­trzeb­nie głos – tylko panienka została. Goście już wyszli.

Amory’emu ode­brało oddech z prze­ra­że­nia.

– Słu­cham?

– Czeka na Amory’ego Bla­ine’a. To pan, prawda? Jej matka powie­działa, że jeżeli przyj­dzie pan do pią­tej trzy­dzie­ści, macie oboje doje­chać do nich w Pac­kar­dzie.

Prze­ra­że­nie Amory’ego się­gnęło szczytu, kiedy poja­wiła się Myra, opa­tu­lona w palto. Była wyraź­nie nadą­sana i z trud­no­ścią sta­rała się mówić uprzej­mym gło­sem.

– Witam, Amory.

– Witam, Myra. – Zaczął opi­sy­wać swoje zde­ner­wo­wa­nie.

– No cóż, w końcu przy­sze­dłeś.

– Tak, ale zga­duję, że nie sły­sza­łaś o wypadku samo­cho­do­wym – zaczął fan­ta­zjo­wać.

Myra otwo­rzyła sze­roko oczy.

– Wypa­dek? Kto miał wypa­dek?

– No – kon­ty­nu­ował despe­racko – mój wuj, ciotka i ja.

– Czy ktoś zgi­nął?

Amory poki­wał tylko głową w mil­cze­niu.

– Twój wuj? – spy­tała z prze­ra­że­niem w gło­sie.

– Och, nie, to tylko koń – taki szary.

W tym momen­cie lokaj zachi­cho­tał.

– Pew­nie zgi­nął też sil­nik – zasu­ge­ro­wał. Amory miał ochotę go zamor­do­wać bez naj­mniej­szych skru­pu­łów.

– No to chodźmy – powie­działa chłodno Myra. – Widzisz, Amory, sanie zostały zamó­wione na piątą, wszy­scy już przy­szli i nie mogli­śmy dłu­żej cze­kać

– No cóż, nic nie mogłem na to pora­dzić, prawda?

– Mama powie­działa, żebym pocze­kała do pią­tej trzy­dzie­ści. Dołą­czymy do kuligu zanim dotrze do Klubu Min­ne­haha.

Z Amory’ego opa­dła cała poza – był kom­plet­nie zała­many. Oczyma wyobraźni zoba­czył sanie wesoło jadące po ośnie­żo­nych uli­cach, poja­wie­nie się limu­zyny i trzy­dzie­ści par oczu patrzą­cych na niego z wyrzu­tem, swoje prze­pro­siny – tym razem szczere. Głę­boko wes­tchnął.

– Co się stało? – spy­tała Myra.

– Nic. Tylko ziew­ną­łem. Czy na pewno dogo­nimy ich, zanim tam dojadą? – Miał cichą nadzieję, że będą mogli wśli­znąć się po cichu do Klubu Min­ne­haha, aby inni zoba­czyli ich sto­ją­cych w zbla­zo­wa­nej pozie przed komin­kiem, z pew­no­ścią sie­bie.

– Na pewno ich dogo­nimy – lepiej się pośpieszmy.

Zaczął boleć go brzuch. Kiedy wsie­dli do limu­zyny, obmy­ślił szybko dyplo­ma­tyczny spo­sób reali­za­cji swo­jego dość pro­stego planu opar­tego na „wymia­nie kom­ple­men­tów” w szkole tańca, gdzie uznano go za „bar­dzo przy­stoj­nego i w angiel­skim stylu”.

– Myra – powie­dział niskim gło­sem, sta­ran­nie dobie­ra­jąc słowa. – Bła­gam o wyba­cze­nie. Czy kie­dy­kol­wiek mi wyba­czysz? – Spoj­rzała na niego poważ­nym wzro­kiem, na jego inten­syw­nie, zie­lone oczy, usta, które w wyobraźni trzy­na­sto­let­niej panny zafa­scy­no­wa­nej modą męską były kwin­te­sen­cją roman­ty­zmu. O tak, Myra była bar­dzo skłonna mu wyba­czyć.

– Ależ tak, oczy­wi­ście.

Spoj­rzał na nią jesz­cze raz i opu­ścił oczy. Miał dłu­gie rzęsy.

– Jestem okropny – powie­dział ze smut­kiem. – Jestem inny. Nie wiem, dla­czego cią­gle popeł­niam gafy. Myślę, że mi nie zależy. – A następ­nie dodał bra­wu­rowo: – Zbyt dużo palę. Wpływa mi to na serce.

Myra wyobra­ziła sobie Amory’ego po całej nocy pale­nia papie­ro­sów, bla­dego, z płu­cami prze­peł­nio­nymi dymem. Wydała stłu­miony okrzyk.

– Amory, pro­szę, nie pal. Prze­sta­niesz rosnąć!

– Nie zależy mi – powie­dział ponu­rym gło­sem. – Muszę i tyle. To nałóg. Zro­bi­łem już tyle rze­czy… Gdyby moja rodzina tylko wie­działa – zawa­hał się, pozwa­la­jąc jej wyobra­zić sobie naj­gor­sze rze­czy. – W zeszłym tygo­dniu byłem na bur­le­sce.

Myra była pod sil­nym wra­że­niem. Spoj­rzał na nią swo­imi zie­lo­nymi oczyma.

– Jesteś jedyną dziew­czyną w mie­ście, którą bar­dzo lubię – wyrwało mu się pod wpły­wem wzru­sze­nia. – Jesteś sim­pa­tico.

Myra nie była wcale pewna, co to zna­czy, ale brzmiało to sty­lowo, choć nieco nie­od­po­wied­nio.

Na zewnątrz zapadł zmrok. Gwał­towny skręt limu­zyny popchnął ją na Amory’ego; ich dło­nie się zetknęły.

– Nie powi­nie­neś palić, Amory – wyszep­tała. – Rozu­miesz?

Pokrę­cił głową.

– Nikogo to nie obcho­dzi.

Myra zawa­hała się.

– Mnie obcho­dzi.

Amory’emu drgnęło serce.

– No tak, oczy­wi­ście! Przy­znaj się, że lubisz Froggy’ego Par­kera. Wszy­scy o tym wie­dzą.

– To nie­prawda – powie­działa powoli.

Zapa­no­wało mil­cze­nie. Amory był bar­dzo poru­szony. Było coś fascy­nu­ją­cego w Myrze, sie­dzą­cej w zacisz­nym wnę­trzu, chro­nią­cym przed mrocz­nym, zim­nym powie­trzem. Myra, opa­tu­lona po uszy, z pasmami zło­tych loków wymy­ka­ją­cych się spod zimo­wej czapki.

– Mnie też się ktoś podoba – prze­rwał, kiedy usły­szał nad­cho­dzące z oddali śmie­chy. Przez zamro­żoną szybę dostrzegł ciemne kon­tury kuligu jadą­cego po oświe­tlo­nej ulicy. Trzeba szybko dzia­łać. Się­gnął po dłoń Myry, szyb­kim i gwał­tow­nym ruchem zła­paw­szy ją za kciuk.

– Powiedz im, żeby jechali od razu do klubu – wyszep­tał. – Chcę z tobą poroz­ma­wiać – muszę z tobą poroz­ma­wiać.

Myra dostrze­gła kulig i oczyma wyobraźni zoba­czyła matkę, po czym – nie­stety tylko zgod­nie z kon­we­nan­sem – spoj­rzała w jego oczy. – Richard, pro­szę skrę­cić w tę boczną ulicę i poje­chać pro­sto do Klubu Min­ne­haha! – krzyk­nęła przez tubę. Amory z ulgą opadł z powro­tem na sie­dze­nie.

Mógł­bym ją poca­ło­wać – pomy­ślał. – Jestem tego pewien.

Niebo nad nimi było czę­ściowo kry­sta­liczne i czę­ściowo zakryte mgłą. Wokół nich roz­po­ście­rała się noc pełna napię­cia i chłodu. Do stopni pro­wa­dzą­cych do klubu cią­gnęły dwie drogi, niczym czarne fałdy na bia­łym ple­dzie, oto­czone hał­dami śniegu przy­po­mi­na­ją­cymi olbrzy­mie kre­to­wi­ska. Przy­sta­nęli na chwilę na scho­dach, podzi­wia­jąc biały, świą­teczny księ­życ.

– Przy takim bla­dym księ­życu – Amory wyko­nał nie­znaczny gest – ludzie stają się mystérieuse. Wyglą­dasz jak młoda cza­ro­dziejka bez czapki z lekka roz­czo­chra­nymi wło­sami. – Pod­nio­sła ręce do głowy. – Nie, zostaw, bar­dzo ład­nie wyglą­dasz.

Weszli powoli po scho­dach. Myra popro­wa­dziła ich do małego pokoju pro­sto z jego marzeń, z palą­cym się komin­kiem i głę­boką sofą. Kilka lat póź­niej miej­sce to stało się dla Amory’ego schro­nie­niem w wielu kry­zy­so­wych sytu­acjach. Zaczęli roz­ma­wiać o kuli­gach.

– Zawsze poja­wia się kilku nie­śmia­łych face­tów – sko­men­to­wał. – Sie­dzą z tyłu sań, przy­cza­jeni, szep­cąc i spy­cha­jąc się nawza­jem. I zawsze jest jakaś zwa­rio­wana, zezo­wata dziew­czyna – powie­dział, prze­drzeź­nia­jąc – która zawsze musi roz­ma­wiać wyłącz­nie z przy­zwo­itką.

– Jesteś taki zabawny – zdzi­wiła się Myra.

– Co masz na myśli? – Amory zare­ago­wał natych­miast, naresz­cie czu­jąc grunt pod nogami.

– No, zawsze mówisz jakieś sza­lone rze­czy. Może wybrał­byś się jutro na narty ze mną i z Mary­lyn?

– Nie lubię spo­ty­kać się z dziew­czy­nami w ciągu dnia – stwier­dził i, pomy­ślaw­szy, że zabrzmiało to nieco zbyt obce­sowo, dodał: – Ale cie­bie lubię. – Odchrząk­nął. – Jesteś na pierw­szym miej­scu, i na dru­gim i trze­cim.

Myra roz­ma­rzyła się. Ale będzie co opo­wia­dać Mary­lyn! Sie­dząc tutaj, na kana­pie, w towa­rzy­stwie tego sza­le­nie przy­stoj­nego chłopca – przed komin­kiem, z poczu­ciem, że byli zupeł­nie sami w tym wspa­nia­łym domu – Myra ska­pi­tu­lo­wała. Atmos­fera sama się o to pro­siła.

– Jesteś na pierw­szych dwu­dzie­stu pię­ciu miej­scach – przy­znała drżą­cym gło­sem – a Froggy Par­ker jest na dwu­dzie­stym szó­stym.

Froggy spadł na dwu­dzie­stą szó­stą pozy­cję w ciągu zale­d­wie godziny. I wcale nie zda­wał sobie z tego sprawy.

Nato­miast Amory, będąc przy jej boku, pochy­lił się szybko i poca­ło­wał ją w poli­czek. Ni­gdy wcze­śniej nie poca­ło­wał żad­nej dziew­czyny. Obli­zał usta, jakby sma­ku­jąc nowy gatu­nek owocu. A potem ich usta musnęły się jak młode, polne kwiaty na wie­trze.

– Jeste­śmy okropni – cicho powie­działa Myra. Wsu­nęła rękę w jego dłoń i oparła mu głowę na ramie­niu. Amory’ego nagle ogar­nęło obrzy­dze­nie i wstręt na myśl o całej sytu­acji. Zapra­gnął natych­miast uciec z tego miej­sca, ni­gdy wię­cej nie zoba­czyć Myry, ni­gdy nikogo wię­cej nie poca­ło­wać. Zdał sobie sprawę z ich zbli­żo­nych twa­rzy, sple­cio­nych dłoni i ogar­nęła do nagła chęć opusz­cze­nia wła­snego ciała i ukry­cia się w bez­piecz­nym miej­scu, w kącie wła­snego umy­słu.

– Poca­łuj mnie jesz­cze raz. – Jej głos zabrzmiał jak z otchłani.

– Nie chcę – usły­szał sam sie­bie. Nastą­piła cisza.

– Nie chcę! – powtó­rzył z pasją.

Myra wstała na równe nogi, jej policzki oblały się rumień­cem pod wpły­wem ura­żo­nej god­no­ści.

– Nie­na­wi­dzę cię! – krzyk­nęła, potrzą­sa­jąc kokardą z tyłu głowy. – Nawet nie waż jesz­cze kie­dy­kol­wiek ode­zwać się do mnie!

– Co? – wyją­kał Amory.

– Powiem mamie, że mnie poca­ło­wa­łeś! Tak zro­bię! Powiem jej! Powiem mamie, a ona zabroni mi się z tobą spo­ty­kać!

Amory wstał i patrzył na nią bez­rad­nie, jak gdyby była jakimś nowym zwie­rząt­kiem, o któ­rego obec­no­ści na Ziemi ni­gdy wcze­śniej nie sły­szał.

Drzwi otwo­rzyły się gwał­tow­nie i w progu sta­nęła matka Myry, trzy­ma­jąc w ręku lor­nion.

– Tak więc – zaczęła, przy­ło­żyw­szy go do oczu z dobro­tli­wym wyra­zem twa­rzy – recep­cjo­ni­sta powie­dział, że jeste­ście tu na górze. Jak się mie­wasz, Amory?

Amory przy­glą­dał się Myrze, ocze­ku­jąc kata­strofy, która jed­nak nie nade­szła. Nabur­mu­szona mina roz­ch­mu­rzyła się, rumieńce zbla­dły, a kiedy Myra ode­zwała się do matki, jej głos był tak spo­kojny jak let­nia tafla jeziora.

– Mamo, wyru­szy­li­śmy tak późno i pomy­śla­łam, że naj­le­piej będzie…

Kiedy podą­żał w mil­cze­niu za matką i córką, usły­szał docho­dzące z dołu gło­śne salwy śmie­chu oraz poczuł mdły zapach gorą­cej cze­ko­lady i cia­stek. Muzyka z gra­mo­fonu mie­szała się z uno­szą­cymi się dziew­czę­cymi gło­sami. Poczuł ogar­nia­jące go cie­pło:

Casey Jones – już w swo­jej kabi­nie

Casey-Jones – śmierć już cię nie minie.

Casey Jones – już w swo­jej kabi­nie

Rusza w podróż, nie­chyb­nie już zgi­nie.

OBRAZKI Z ŻYCIA MŁODEGO EGOTYSTY

Amory spę­dził w Min­ne­apo­lis pra­wie dwa lata. Pierw­szej zimy nosił moka­syny, które na początku były żółte, a potem, pod wpły­wem oleju i brudu, przy­brały osta­tecz­nie zie­lon­ka­wo­brą­zowy kolor, oraz kra­cia­stą kurtkę i czer­woną czapkę. Ponie­waż czer­wona czapka została poszar­pana przez jego psa o imie­niu Hra­bia Del Monte, jego wuj poda­ro­wał mu szarą komi­niarkę. Spra­wiała ona jed­nak pewien pro­blem, a mia­no­wi­cie zama­rzała pod wpły­wem odde­chu; pew­nego dnia ta paskudna czapka odmro­ziła mu poli­czek. Pró­bo­wał pocie­rać twarz śnie­giem, ale poli­czek i tak przy­brał sino­czarny kolor.

Innego razu Hra­bia Del Monte pożarł całe pudełko wybie­la­cza do tka­nin, ale na szczę­ście nic mu się nie stało. Nie­stety, po pew­nym cza­sie pies osza­lał i zaczął bie­gać po uli­cach, wpa­da­jąc na płoty, tarza­jąc się w rynsz­to­kach, aż prze­stał uczest­ni­czyć w życiu Amory’ego. Amory pła­kał na jego posła­niu.

– Moje biedne Hra­biątko – mówił przez łzy. – Mój biedny, mały Hra­bia!

Po kilku mie­sią­cach nabrał podej­rzeń, że Hra­bia miał nie­zły talent aktor­ski.

Amory i Froggy Par­ker byli zda­nia, że naj­wspa­nial­sze zda­nie w całej lite­ra­tu­rze wypo­wie­dziane zostało w akcie III „Arsene Lupin”.

Na przed­po­łu­dnio­wych przed­sta­wie­niach w środy i w soboty zawsze zasia­dali w pierw­szym rzę­dzie. Sła­wetne zda­nie brzmiało tak:

– Jeżeli ktoś nie może zostać wiel­kim arty­stą czy żoł­nie­rzem, zawsze może zostać wspa­nia­łym prze­stępcą.

Amory zako­chał się pono­wie i napi­sał wiersz. Brzmiał on nastę­pu­jąco:

Mary­lyn i Sal­lee – to dziew­częta dla mnie.

W tej słod­kiej, głę­bo­kiej miło­ści, Mary­lyn jest ponad Sal­lee.

Inte­re­so­wało go, czy Mc Govern z Min­ne­soty będzie naj­lep­szym, czy dru­gim zawod­ni­kiem w dru­ży­nie naro­do­wej, jak wyko­ny­wać sztuczki kar­ciane i z mone­tami, jak wią­zać węzły, jak rodzą się dzieci i czy Trój­pal­cza­sty Brown był rze­czy­wi­ście lep­szym base­bal­li­stą niż Chri­stie Mathew­son.

Prze­czy­tał mię­dzy innymi: „Dla honoru szkoły”, „Małe kobietki” (dwa razy), „Prawo zwy­cza­jowe”, „Safo”, „Nie­bez­pieczny Dan McGrew”, „Sze­roki gości­niec” (trzy razy), „Zagłada domu Ushe­rów”, „Trzy tygo­dnie”, „Mary Ware, przy­ja­ciółka małego puł­kow­nika”, „Gunga Din”, „Gazetę poli­cyjną” oraz ”Jim-Jam Jems”.

Prze­jął wszyst­kie uprze­dze­nia histo­ryczne od Henty’ego i szcze­gól­nie lubo­wał się w humo­ry­stycz­nych kry­mi­na­łach autor­stwa Mary Roberts Rine­hart.

Szkoła zruj­no­wała jego fran­cu­ski i spo­wo­do­wała nie­chęć do uzna­nych pisa­rzy. W opi­nii nauczy­cieli był leniwy, nie­rze­telny i powierz­chow­nie inte­li­gentny.

Wiele dziew­cząt poda­ro­wało mu kosmyki wło­sów. Nosił rów­nież ich pier­ścionki. Nie­stety, po pew­nym cza­sie nie mógł ich już zakła­dać, ponie­waż nabrał ner­wo­wego nawyku gry­zie­nia ich. To z kolei zazwy­czaj wzbu­dzało zazdro­sne podej­rze­nia u kolej­nej panny.

Przez całe lato Amory i Froggy Par­ker cho­dzili raz w tygo­dniu do teatru let­niego. Po przed­sta­wie­niu spa­ce­ro­wali do domu w pach­nące noce sierp­niowe, wśród weso­łych tłu­mów, ale­jami Hen­ne­pin i Nicol­let. Amory zasta­na­wiał się, dla­czego ludzie nie dostrze­gali, że był chłop­cem pre­de­sty­no­wa­nym do chwały. Kiedy twa­rze z tłumu zwra­cały się ku niemu, patrząc na niego bez wyrazu, przyj­mo­wał naj­bar­dziej roman­tyczny wyraz twa­rzy i kro­czył po podusz­kach powietrz­nych pokry­wa­ją­cych drogi czter­na­sto­latka.

Kiedy był już w łóżku, zawsze docho­dziły do niego głosy zza okna – nie­zro­zu­miałe, odda­la­jące się, cza­rowne. Zanim zapadł w sen, wspo­mi­nał swoje ulu­bione sny na jawie – o tym, jak został naj­lep­szym zawod­ni­kiem fut­bolu czy ten o inwa­zji japoń­skiej, kiedy został naj­młod­szym gene­ra­łem na świe­cie. Ale zawsze naj­waż­niej­sze było, kim mógłby zostać, a nie kim być. Była to jego kolejna, zna­mienna cecha cha­rak­teru.

KODEKS MŁODEGO EGOTYSTY

Zanim został wezwany z powro­tem do Lake Geneva, przy­wdział, z nie­śmia­ło­ścią i dumą jed­no­cze­śnie, swoje pierw­sze dłu­gie spodnie, fio­le­towy kra­wat, koszulę z kon­tra­sto­wym, nie­na­gan­nie zapię­tym koł­nie­rzy­kiem, fio­le­towe skar­petki oraz chu­s­teczkę z fio­le­towym brze­giem, która wetknięta była w kie­szonkę na piersi. Co waż­niej­sze, sfor­mu­ło­wał swoją pierw­szą w życiu filo­zo­fię, kodeks postę­po­wa­nia, który można by okre­ślić rodza­jem ary­sto­kra­tycz­nego ego­ty­zmu.

Zdał sobie sprawę, że zacho­wa­nie zmien­nej i róż­no­rod­nej postawy umoż­li­wi­łoby iden­ty­fi­ko­wa­nie jego postaci, Amory’ego Bla­ine’a, z jego prze­szło­ścią, co leżało w jego naj­lep­szym inte­re­sie. Amory uwa­żał się za szczę­ścia­rza, który mógł wybrać zarówno dobrą, jak i złą drogę życia. Nie był prze­ko­nany, że ma „silny cha­rak­ter”, pole­ga­jąc raczej na swoim polo­cie (dosyć szybko się uczył) i ponad­prze­cięt­nym umy­śle (czy­tał sporo poważ­nych ksią­żek). Dumny był z tego, że ni­gdy nie zosta­nie geniu­szem nauko­wym czy tech­nicz­nym. Prze­cież otwo­rem przed nim stały wszyst­kie pozo­stałe dzie­dziny.

Jeżeli cho­dzi o jego wygląd – Amory wie­rzył, że jest bar­dzo przy­stojny. I miał rację. Uwa­żał się za obie­cu­ją­cego spor­towca i wspa­nia­łego tan­ce­rza.

Towa­rzy­stwo – tutaj jego pozy­cja była praw­do­po­dob­nie naj­sil­niej­sza. Był prze­ko­nany o swo­jej inte­re­su­ją­cej oso­bo­wo­ści, wdzięku, magne­ty­zmie, wytwor­no­ści, prze­wa­dze nad wszyst­kimi rówie­śni­kami, dzięki czemu fascy­no­wał wszyst­kie kobiety.

INTELEKT – CAŁKOWITA I BEZSPORNA DOMINACJA

Należy w tym miej­scu coś przy­znać. Amory miał pury­tań­skie prze­ko­na­nia. I choć nie sto­so­wał się do nich – wręcz prze­ciw­nie, w póź­niej­szych latach zarzu­cił je kom­plet­nie – nie­mniej w wieku pięt­na­stu lat uwa­żał się za dużo gor­szego od innych chłop­ców… brak skru­pu­łów… pra­gnie­nie wywie­ra­nia wpływu na innych w każdy moż­liwy spo­sób, nawet w nie­cnych zamia­rach… pewna ozię­błość i brak ser­decz­no­ści, gra­ni­czące z okru­cień­stwem… zmienne poczu­cie honoru… bez­bożny ego­izm… silne, skry­wane zain­te­re­so­wa­nie wszyst­kimi aspek­tami zwią­za­nymi z sek­sem.

Jego naturę cecho­wała rów­nież pewna sła­bość: jaka­kol­wiek kry­tyka ze strony star­szych chłop­ców (któ­rzy go zazwy­czaj nie zno­sili) potra­fiła wypro­wa­dzić go cał­ko­wi­cie z rów­no­wagi i wpra­wić w stan nadą­sa­nia lub głu­piej nie­śmia­ło­ści… Był nie­wol­ni­kiem swo­ich nastro­jów i czuł, że stać go było na zuchwałe i bez­czelne zacho­wa­nie, nie miał na to odwagi, wytrwa­ło­ści ani wystar­cza­ją­cej pew­no­ści sie­bie.

Próż­ność, przy­tłu­miona nieco podejrz­li­wo­ścią wobec samego sie­bie, a nawet zna­jo­mo­ścią wła­snej natury, poczu­cie, że inni ludzie to roboty uza­leż­nione w pełni od jego woli, pra­gnie­nie „prze­ści­gnię­cia” wszyst­kich innych chłop­ców w dro­dze na szczyt… to wszystko cecho­wało Amory’ego w okre­sie doj­rze­wa­nia.

PRZYGOTOWANIA DO WIELKIEJ PRZYGODY

Kiedy pociąg zaczął zwal­niać w leni­wym i gorą­cym powie­trzu prze­peł­nia­ją­cym Lake Geneva, Amory dostrzegł swoją matkę cze­ka­jącą na niego w swoim elek­trycz­nym samo­cho­dzie na żwi­ro­wej dro­dze pro­wa­dzą­cej do sta­cji. Był to bar­dzo stary model koloru sza­rego. Na widok matki, jej wypro­sto­wa­nej syl­wetki i pięk­nej, peł­nej god­no­ści twa­rzy, którą zdo­bił roz­ma­rzony uśmiech, serce Amory’ego wypeł­niło się nagle nie­sa­mo­witą dumą. Amory poca­ło­wał ją powścią­gli­wie i wsiadł do samo­chodu. Ogar­nął go nagły strach, że utra­cił wdzięk, któ­rego od niego ocze­ki­wała.

– Drogi chłop­cze – jak ty uro­słeś… zobacz, czy nic nie jedzie z tyłu….

Rozej­rzała się na prawo i lewo, i ruszyła ostroż­nie z pręd­ko­ścią czte­rech kilo­me­trów na godzinę, pro­sząc usil­nie Amory’ego, aby uwa­żał na drogę. Na jed­nym ruchli­wym skrzy­żo­wa­niu kazała mu nawet wysiąść, pobiec przo­dem i sygna­li­zo­wać jak kie­ru­jący ruchem poli­cjant. Można śmiało powie­dzieć, że Beatrice była bar­dzo ostroż­nym kie­rowcą.

– Bar­dzo uro­słeś – ale na­dal jesteś bar­dzo przy­stojny – udało ci się prze­sko­czyć ten nie­zdarny wiek; nie jestem pewna, czy to w oko­licy szes­na­stego, czter­na­stego czy może pięt­na­stego roku życia; ni­gdy tego nie pamię­tam, ale tobie udało się to prze­sko­czyć.

– Nie zawsty­dzaj mnie – wymam­ro­tał Amory.

– Kocha­nie, ale co to za dziwny strój! Wygląda jak kom­plet, nie­praw­daż? Czy bie­li­znę też masz fio­le­tową?

Amory wybur­czał coś nie­grzecz­nie.

– Musisz iść do Bro­oksa i zamó­wić naprawdę ele­ganc­kie gar­ni­tury. I jesz­cze jedno, musimy poroz­ma­wiać, dzi­siaj lub jutro wie­czo­rem. Muszę ci powie­dzieć o twoim sercu – jestem pewna, że zanie­dby­wa­łeś je – ale oczy­wi­ście nie wiesz o tym.

Amory pomy­ślał nagle, jak bar­dzo powierz­chowne jest jego poko­le­nie. Kiedy minęło krót­kie onie­śmie­le­nie, znowu poczuł dawną, cyniczną więź z matką. Mimo to przez pierw­szych kilka dni spa­ce­ro­wał po ogro­dach i wzdłuż wybrzeża w poczu­ciu cał­ko­wi­tej samot­no­ści, pocie­sza­jąc się nie­znacz­nie pale­niem papie­ro­sów w garażu z jed­nym z szo­fe­rów.

Posia­dłość roz­cią­ga­jąca się na sześć­dzie­się­ciu akrach usiana była sta­rymi i nowymi domami let­ni­sko­wymi, licz­nymi fon­tan­nami i bia­łymi ław­kami, które wyła­niały się znie­nacka spo­mię­dzy gęstego listo­wia; żyła tu rów­nież liczna i cią­gle powięk­sza­jąca się rodzina bia­łych kotów, które gra­so­wały wśród klom­bów i poja­wiały się nagle na tle ciem­nie­ją­cych w nocy drzew. To wła­śnie na takiej zacie­nio­nej ścieżce Beatrice wresz­cie dopa­dła Amory’ego, gdy pan Bla­ine udał się, jak każ­dego wie­czoru, do biblio­teki. Zbesz­tała go za uni­ka­nie jej, po czym wspól­nie udali się na spa­cer w świe­tle księ­życa. Nie mógł nadzi­wić się, jak piękną kobietą była jego wła­sna matka, podzi­wia­jąc jej smu­kłą szyję i ramiona, i wdzięk trzy­dzie­sto­let­niej kobiety.

– Amory, kocha­nie – wyszep­tała – kiedy wyje­cha­łeś, czu­łam się bar­dzo dziw­nie i nie­swojo.

– Naprawdę, Beatrice?

– Po moim ostat­nim zała­ma­niu ner­wo­wym – zabrzmiało to jak gdyby doko­nała wiel­kiego wyczynu – leka­rze powie­dzieli – kon­ty­nu­owała pouf­nym tonem – że jeżeli jaki­kol­wiek męż­czy­zna piłby tyle samo co ja, zruj­no­wałby sobie orga­nizm i dawno już spo­cząłby w gro­bie – już dawno.

Amory skrzy­wił się i pomy­ślał, jak zare­ago­wałby na to Froggy Par­ker.

– Tak – cią­gnęła dra­ma­tycz­nie Beatrice – mia­łam sny – cudowne wizje. – Zakryła oczy dłońmi. – Widzia­łam rzeki z brązu oto­czone mar­mu­ro­wymi brze­gami i wspa­niałe ptaki szy­bu­jące w powie­trzu, róż­no­barwne z opa­li­zu­ją­cymi pió­rami. Sły­sza­łam dziwną muzykę i odgłos bar­ba­rzyń­skich trą­bek.

– Co?

Amory zachi­cho­tał.

– O co cho­dzi, Amory?

– Nic, mów dalej.

– To już wszystko – ten sen cią­gle się powta­rzał – ogrody tak kolo­rowe, że przy­ćmi­łyby zupeł­nie nasz, wiru­jące i koły­szące się księ­życe, biel­sze, niż nasz księ­życ zimą, bar­dziej zło­ci­ste niż księ­życ pod koniec lata.

– A teraz dobrze się już czu­jesz, Beatrice?

– Cał­kiem dobrze – na tyle, na ile to jest moż­liwe. Nikt mnie nie rozu­mie, Amory. Nie potra­fię ci tego wyja­śnić, ale nikt, ale to nikt mnie nie rozu­mie.

Amory wzru­szył się bar­dzo. Przy­tu­lił matkę, oparł­szy łagod­nie głowę o jej ramię.

– Biedna, biedna Beatrice.

– Ale lepiej opo­wiedz mi o sobie, Amory. Czyż te dwa lata nie były dla cie­bie rów­nie straszne?

Amory chciał skła­mać, ale się roz­my­ślił.

– Nie, Beatrice. Dobrze się bawi­łem. Przy­sto­so­wa­łem się do życia wśród drob­no­miesz­czań­stwa. Sta­łem się kon­wen­cjo­nalny. – Jego wła­sne słowa zasko­czyły go i wyobra­ził sobie, jak bar­dzo zdzi­wiony byłby Froggy.

– Beatrice – stwier­dził nagle – Chcę wyje­chać do szkoły. Wszy­scy z Min­ne­apo­lis wyjeż­dżają do szkół.

Beatrice zanie­po­ko­iła się.

– Prze­cież masz zale­d­wie pięt­na­ście lat.

– Tak, ale wszy­scy wyjeż­dżają do szkół w tym wieku i ja też chcę, Beatrice.

Beatrice szybko zmie­niła temat, ale tydzień póź­niej usły­szał od niej rado­sną nowinę:

– Amory, posta­no­wi­łam pozwo­lić ci wyje­chać. Jeżeli na­dal chcesz, możesz pójść do szkoły.

– Naprawdę?

– Do St. Regis w Con­nec­ti­cut.

Amory poczuł nagłe pod­eks­cy­to­wa­nie.

– Już wszystko zała­twione – cią­gnęła Beatrice. – Myślę, że tak będzie naj­le­piej. Kie­dyś chcia­łam, żebyś poszedł do Eton, a potem do Christ Church w Oxfor­dzie, ale teraz wydaje się to mocno nie­prak­tyczne – na razie odłóżmy sprawę uni­wer­sy­tetu na póź­niej.

– A co ty będziesz robić, Beatrice?

– Bóg raczy wie­dzieć. Chyba prze­zna­czone mi jest zmar­no­wać swoje naj­lep­sze lata w tym kraju. Oczy­wi­ście wcale nie żałuję, że jestem Ame­ry­kanką – wręcz prze­ciw­nie, myślę, że jest to cechą ludzi bar­dzo wul­gar­nych i uwa­żam, że jeste­śmy wspa­nia­łym naro­dem z przy­szło­ścią, ale – wes­tchnęła – Czuję, że powin­nam spę­dzić życie bli­żej star­szej, łagod­niej­szej cywi­li­za­cji, w kra­inie wio­sny i zło­tej jesieni.

Amory nic nie odpo­wie­dział, więc cią­gnęła dalej:

– Choć żałuję, że nie poje­cha­łeś za gra­nicę, dla cie­bie, męż­czy­zny, lepiej jest wyra­stać tutaj, pod skrzy­dłami walecz­nego orła – czy tak się mówi?

Amory przy­tak­nął. Na pewno nie podo­ba­łaby się jej japoń­ska inwa­zja.

– Kiedy pójdę do szkoły?

– Za mie­siąc. Musisz poje­chać na Wschód nieco wcze­śniej, żeby zdać egza­miny. A potem będziesz miał tydzień wol­nego i chcia­ła­bym, żebyś udał się w górę rzeki Hud­son i odwie­dził kogoś.

– Kogo?

– Księ­dza pra­łata Darcy’ego. Chciałby spo­tkać się z tobą. Stu­dio­wał w Har­row, a potem w Yale – prze­szedł na kato­li­cyzm. Chcia­ła­bym, żebyś z nim poroz­ma­wiał – wie­rzę, że bar­dzo ci pomoże. – Deli­kat­nie pogła­dziła go po kasz­ta­no­wych wło­sach. – Kochany Amory.

– Kochana Beatrice.

Na początku wrze­śnia Amory, zaopa­trzony w „sześć kom­ple­tów let­niej bie­li­zny, sześć kom­ple­tów zimo­wej bie­li­zny, jedną pod­ko­szulkę, jeden swe­ter, jeden płaszcz, zimową kurtkę itd.” wyru­szył do Nowej Anglii, kra­iny szkół.

Mie­ściły się tam Ando­ver i Exe­ter ze swo­imi wspo­mnie­niami o Nowej Anglii, duże demo­kra­cje na wzór wyż­szych uczelni: St. Mark, Gro­ton, St. Regis, gdzie uczyła się mło­dzież z Bostonu oraz potom­ko­wie rodziny Knic­ker­boc­ker z Nowego Jorku; St. Paul ze swo­imi wspa­nia­łymi lodo­wi­skami; Pomfret i St. Geo­rge – zamożne i ele­ganc­kie; Taft i Hotch­kiss, które przy­go­to­wy­wały boga­tych synów ze Środ­ko­wego Wschodu do pod­bo­jów towa­rzy­skich w Yale; Paw­ling, West­min­ster, Cho­ate, Kent i setki innych – wszyst­kie z nich pro­du­ku­jące co roku atle­tycz­nych, kon­wen­cjo­nal­nych i robią­cych dobre wra­że­nie mło­dych ludzi, któ­rych moty­wa­cją do nauki były egza­miny wstępne na stu­dia, a bli­żej nie­okre­ślone cele opi­sy­wane były w set­kach okól­ni­ków, jak na przy­kład „Jak zapew­nić sta­ranną edu­ka­cję umy­słową, moralną i fizyczną, godną Chrze­ści­jań­skiego Dżen­tel­mena, aby mło­dzież mogła spro­stać pro­ble­mom nowo­cze­snego poko­le­nia i dać jej solidne pod­wa­liny nauk huma­ni­stycz­nych i przy­rod­ni­czych”.

Amory pozo­stał w St. Regis trzy dni i zdał egza­miny z wielką pew­no­ścią sie­bie, a następ­nie udał się do Nowego Jorku w celu odby­cia spo­tka­nia ze swoim opie­ku­nem. Nie poświę­cił zbyt wiele uwagi metro­po­lii, która nie wywarła na nim wra­że­nia, z wyjąt­kiem wyso­kich bia­łych budyn­ków widocz­nych z parowca pły­ną­cego wcze­snym poran­kiem po rzece Hud­son, które wyda­wały się uoso­bie­niem czy­sto­ści. Jego umysł był tak prze­peł­niony marze­niami o karie­rze spor­to­wej w szkole, że potrak­to­wał tę wizytę raczej jako męczące pre­lu­dium do wspa­nia­łej przy­gody. Jed­nak oka­zało się zupeł­nie ina­czej.

Dom księ­dza pra­łata Darcy’ego był bar­dzo stary i pełen zaka­mar­ków. Poło­żony był na wzgó­rzu i roz­ta­czał się z niego widok na rzekę. Jego wła­ści­ciel, w prze­rwach w podró­żach do wszyst­kich zakąt­ków kato­lic­kiego świata, miesz­kał w nim niczym wygnany król z dyna­stii Stu­ar­tów, ocze­ku­jący na wezwa­nie do powrotu do kraju. Ksiądz pra­łat Darcy miał czter­dzie­ści cztery lata i try­skał ener­gią. Był raczej krę­pej budowy, miał zło­ci­ste włosy i wspa­niałą, przy­ja­zną oso­bo­wość. Kiedy wszedł do pokoju odziany od stóp do głowy w fio­le­towe szaty, przy­po­mi­nał zachód słońca z obrazu Tur­nera – przy­cią­gał uwagę i wzbu­dzał zachwyt. Napi­sał dwie powie­ści. Jedna z nich, którą napi­sał tuż przed przej­ściem na kato­li­cyzm, była zde­cy­do­wa­nie anty­ka­to­licka, a w dru­giej, napi­sa­nej pięć lat póź­niej, pró­bo­wał ukryć swoje ataki na wiarę kato­licką przez sprytne insy­nu­acje skie­ro­wane prze­ciwko kościo­łowi epi­sko­pal­nemu. Bar­dzo prze­strze­gał wszel­kich rytu­ałów, był zaska­ku­jąco dra­ma­tyczny i tak pobożny, że pozo­sta­wał w celi­ba­cie i lubił swo­ich bliź­nich.

Dzieci uwiel­biały go, ponie­waż sam był tro­chę dzie­cinny; mło­dzież rów­nież lubiła jego towa­rzy­stwo, bo w głębi duszy pozo­stał młody i nic nie było go w sta­nie zasko­czyć. W innych cza­sach i innym miej­scu mógłby zapewne być jak Riche­lieu – obec­nie był bar­dzo reli­gij­nym (choć nie świę­tosz­ko­wa­tym) i cno­tli­wym duchow­nym, który w tajem­nicy wyko­rzy­sty­wał dawne zna­jo­mo­ści i cie­szył się w pełni życiem, choć sto­jąc nieco z boku.

Polu­bili się z Amo­rym od pierw­szego wej­rze­nia – jowialny i impo­nu­jący pra­łat, który wodził rej na przy­ję­ciach, i zie­lo­no­oki, poważny mło­dzie­niec, ubrany w pierw­sze dłu­gie spodnie, w ciągu zale­d­wie pół­go­dzin­nej roz­mowy nawią­zali ojcow­sko-synow­skie rela­cje.

– Drogi chłop­cze, od dawna chcia­łem cię poznać. Usiądź w fotelu i poroz­ma­wiajmy.

– Wła­śnie przy­je­cha­łem ze szkoły, St. Regis, zna ją ksiądz?

– Tak, twoja mama wspo­mniała mi o tym – wspa­niała kobieta; poczę­stuj się papie­ro­sem, jestem pewien, że palisz. Jeżeli jesteś podobny do mnie, zapewne nie­na­wi­dzisz nauk ści­słych i mate­ma­tyki.

Amory poki­wał głową na potwier­dze­nie.

– Nie zno­szę ich. Lubię język angiel­ski i histo­rię.

– Oczy­wi­ście. Na początku szkoła nie będzie ci się podo­bać, ale cie­szę się, że idziesz do St. Regis.

– Dla­czego?

– Ponie­waż jest to szkoła dla dżen­tel­me­nów i demo­kra­cja jesz­cze cię nie dopad­nie. Będziesz mieć jej w nad­mia­rze na stu­diach.

– Chciał­bym stu­dio­wać w Prin­ce­ton – oznaj­mił Amory. – Nie wiem, dla­czego, ale wydaje mi się, że wszy­scy stu­denci Harvardu to mię­czaki, tak jak ja kie­dyś byłem, a ci z Yale noszą obszerne, nie­bie­skie swe­try i palą fajki.

Ksiądz pra­łat zachi­cho­tał.

– No wiesz, jestem jed­nym z nich.

– Ale ksiądz jest inny – Prin­ce­ton koja­rzy mi się z roz­le­ni­wio­nym, przy­stoj­nym i ary­sto­kra­tycz­nym męż­czy­zną – wie ksiądz, jak wio­senny dzień. Harvard nato­miast – to jak sie­dze­nie w domu.

– A Yale to listo­pad – rześki i pełen ener­gii – dodał ksiądz pra­łat.

– Dokład­nie.

Bar­dzo szybko zostali przy­ja­ciółmi i tak pozo­stało na zawsze.

– Bar­dzo lubię Pięk­nego Księ­cia Karolka – oświad­czył Amory.

– Oczy­wi­ście – i pew­nie Han­ni­bala.

– Tak i Kon­fe­de­ra­cję Połu­dnia. – Raczej scep­tycz­nie pod­cho­dził do bycia irlandz­kim patriotą – podej­rze­wał, że bycie Irland­czy­kiem było czymś raczej pospo­li­tym, ale ksiądz pra­łat zapew­nił go, że Irlan­dia sta­no­wiła roman­tyczną i prze­graną sprawę, i że Irland­czycy to cza­ru­jący naród, i że, z całą pew­no­ścią, powi­nien być im przy­chylny.

Po godzi­nie inten­syw­nej dys­ku­sji, w ciągu któ­rej wypa­lili jesz­cze wię­cej papie­ro­sów, a ksiądz pra­łat dowie­dział się ze zdzi­wie­niem, ale nie prze­ra­że­niem, że Amory nie został wycho­wany w wie­rze kato­lic­kiej, obwie­ścił, że ocze­kuje jesz­cze jed­nego gościa. Gościem tym oka­zał się być czci­godny Thorn­ton Han­cock z Bostonu, były mini­ster w Hadze, autor obszer­nej histo­rii śre­dnio­wie­cza i ostatni czło­nek wybit­nej, patrio­tycz­nej i wspa­nia­łej rodziny.

– Przy­je­chał tutaj odpo­cząć – powie­dział ksiądz pra­łat pouf­nym tonem, trak­tu­jąc Amory’ego jak rówie­śnika. – Pró­buje uciec do męczą­cego agno­sty­cy­zmu i myślę, że jestem jedy­nym czło­wie­kiem, który zdaje sobie sprawę, jak bar­dzo jego poważny i stary umysł tęskni za ostoją, jaką może zapew­nić Kościół.

Ich pierw­szy lunch był jed­nym z naj­waż­niej­szych wyda­rzeń w mło­dzień­czych latach Amory’ego. Był roz­pro­mie­niony i pełen szcze­gól­nego wdzięku. Ksiądz pra­łat zachę­cał Amory’ego do myśle­nia, zada­jąc pyta­nia i ofe­ru­jąc suge­stie, a Amory z bły­sko­tli­wym cza­rem opo­wia­dał o tysią­cach swo­ich pra­gnień i marzeń, i nie­chęci, i prze­ko­nań, i obaw. Gdy tak sobie dys­ku­to­wali, star­szy pan przy­słu­chi­wał się tylko ich roz­mo­wie z może nieco mniej otwar­tym i mniej pobłaż­li­wym, choć z pew­no­ścią nie chłod­niej­szym, umy­słem. Wyda­wał się być w pełni zado­wo­lony z takiego stanu rze­czy, napa­wa­jąc się bla­skiem, któ­rych aż bił od nich. Ksiądz pra­łat na wielu oso­bach wywie­rał takie wra­że­nie. Podob­nie jak Amory w dzie­ciń­stwie i, do pew­nego stop­nia, kiedy był już znacz­nie star­szy, ale ni­gdy już póź­niej nie było to tak spon­ta­niczne.

To taki pro­mienny chło­piec – pomy­ślał Thorn­ton Han­cock, który miał oka­zję zetknąć się ze splen­do­rem na dwóch kon­ty­nen­tach i spo­tkać Par­nella, Glad­stone’a i Bismarcka. Następ­nie zwró­cił się do księ­dza pra­łata: – Jego edu­ka­cji nie należy powie­rzać szkole czy uczelni.

Nie­mniej przez kolejne cztery lata Amory kon­cen­tro­wał się głów­nie na zdo­by­wa­niu popu­lar­no­ści, zawi­ło­ści uni­wer­sy­tec­kiej hie­rar­chii towa­rzy­skiej i Spo­łe­czeń­stwa Ame­ry­kań­skiego, repre­zen­to­wa­nych przez her­ba­ciar­nię „Bilt­more” Tea oraz pola gol­fowe w Hot Springs.

Był to wspa­niały tydzień, który spo­wo­do­wał zupełny prze­wrót w umy­śle Amory’ego, gdyż potwier­dziły się setki jego teo­rii, a radość życia skry­sta­li­zo­wała się w for­mie tysięcy ambit­nych pomy­słów. Nie dla­tego, żeby kon­wer­sa­cje miały cha­rak­ter scho­la­styczny – Boże broń! Ponie­waż Amory miał blade poję­cie o Ber­nar­dzie Shaw, ksiądz pra­łat spra­wił, że nie poczuł się zagu­biony, przy­zna­jąc się, że on rów­nież nie wie­dział zbyt wiele na temat „Kocha­nego włó­częgi” czy „Sir Nigela”.

Nie­stety, grzmiały już trąby oznaj­mia­jące pierw­sze potyczki Amory’ego z rówie­śni­kami.

– Oczy­wi­ście cie­szysz się na myśl o wyjeź­dzie. Dla takich ludzi jak my, dom jest zawsze tam, gdzie nas nie ma – powie­dział ksiądz pra­łat.

– Abso­lut­nie nie.

– Wiem, że się cie­szysz. Ani dla mnie, ani dla cie­bie nikt na świe­cie nie jest ważny.

– Ale…

– Do widze­nia.

KLĘSKI I UPADKI EGOTYSTY

Dwa lata spę­dzone w St. Regis, które były pełne zarówno trium­fów, jak i pora­żek, miały tak samo nie­wielki wpływ na Amory’ego, jak ame­ry­kań­ska szkoła śred­nia pozo­sta­jąca w cie­niu uni­wer­sy­te­tów ma wpływ na życie prze­cięt­nego Ame­ry­ka­nina. W naszym kraju nie ma szkoły takiej jak Eton, która kreuje świa­do­mość klasy rzą­dzą­cej. Zamiast tego mamy czy­ste, prze­ciętne i nie­szko­dliwe szkoły przy­go­to­waw­cze.

Na początku popeł­nił wiele błę­dów i był powszech­nie uznany za osobę aro­gancką i zaro­zu­miałą, która była powszech­nie nie­lu­biana. Inten­syw­nie grał w fut­bol, wyka­zu­jąc na prze­mian bra­wurę i ten­den­cję do uni­ka­nia nie­bez­piecz­nych sytu­acji, kiedy tylko było to moż­liwe. Pew­nego razu, ogar­nięty paniką, wyco­fał się z bójki z chłop­cem tej samej postury, co spo­tkało się z powszechną pogardą. Tydzień póź­niej despe­racko pod­jął walkę z innym chłop­cem, dużo więk­szym od niego. Choć doznał sro­giej porażki, był raczej dumny z sie­bie.

Nie­na­wi­dził wszyst­kich, któ­rzy mieli nad nim wła­dzę, co w połą­cze­niu z leni­wym podej­ściem do nauki dopro­wa­dzało do iry­ta­cji wszyst­kich nauczy­cieli. Znie­chę­ciło go to do życia i uwa­żał się za wyrzutka; coraz czę­ściej stał obra­żony w kącie i czy­tał po zga­sze­niu świa­teł. Strach przed samot­no­ścią spra­wił, że nawią­zał przy­jaźń z paroma chłop­cami, ale ponie­waż nie byli oni w eli­cie szkol­nej, wyko­rzy­sty­wał ich jako widzów, przed któ­rymi mógł się popi­sy­wać, co było dla niego naj­waż­niej­sze. Był bar­dzo samotny i nie­szczę­śliwy.

Nie­mniej były rów­nież prze­bły­ski szczę­ścia. Za każ­dym razem, gdy szedł na dno, jego próż­ność zawsze utrzy­my­wała się na powierzchni, dzięki czemu mógł na­dal cie­szyć się z kom­ple­men­tów sta­rej i głu­chej dozor­czyni, która uwa­żała go za naj­przy­stoj­niej­szego mło­dzieńca na świe­cie. Cie­szyło go rów­nież, że był naj­lżej­szym i naj­młod­szym człon­kiem dru­żyny fut­bo­lo­wej. Ucie­szył się także, kiedy dok­tor Dougall powie­dział mu po zakoń­cze­niu burz­li­wej debaty, że jeżeli tylko by chciał, mógłby mieć naj­lep­sze wyniki w szkole. Nie­stety, dok­tor Dougall się mylił. Amory, ze względu na swój cha­rak­ter, nie był w sta­nie tego osią­gnąć.

Pierw­szy semestr upły­nął mu pod zna­kiem cier­pień i ogra­ni­czo­nej swo­body. Co wię­cej, ani nauczy­ciele, ani inni stu­denci nie pałali do niego sym­pa­tią. W święta Bożego Naro­dze­nia wró­cił do Min­ne­apo­lis mało­mówny i dziw­nie rado­sny.

– Wiesz, na początku tro­chę obe­rwa­łem – powie­dział pro­tek­cjo­nal­nie, roz­ma­wia­jąc z Froggy Par­ke­rem – ale potem wszystko się uło­żyło – jestem naj­lżej­szym zawod­ni­kiem w dru­ży­nie. Ty też powi­nie­neś wyje­chać do szkoły, Froggy. Tam jest świet­nie.

INCYDENT Z WYROZUMIAŁYM PROFESOREM

Ostat­niej nocy pierw­szego seme­stru pan Mar­got­son, star­szy wykła­dowca, powia­do­mił Amory’ego, aby sta­wił się w jego gabi­ne­cie o dzie­wią­tej.

Amory podej­rze­wał, że nauczy­ciel chciał udzie­lić mu nie­chcia­nych raczej porad, ale posta­no­wił zacho­wać się grzecz­nie, ponie­waż pan Mar­got­son bar­dzo był mu przy­chylny.

Nauczy­ciel powi­tał go z poważną miną i kazał usiąść. Odchrząk­nął kil­ka­krot­nie i sta­rał się utrzy­mać przy­chylną minę, jak ktoś, kto wie, że stąpa po cien­kim lodzie.

– Amory – zaczął. – Chciał­bym z tobą poroz­ma­wiać o pry­wat­nej spra­wie.

– Oczy­wi­ście.

– Obser­wo­wa­łem cię w tym roku i muszę powie­dzieć, że polu­bi­łem cię. Myślę, że masz zadatki na bar­dzo dobrego czło­wieka.

– Dzię­kuję, panie pro­fe­so­rze – wyją­kał Amory. Nie zno­sił, kiedy ludzie roz­ma­wiali z nim jak z nie­udacz­ni­kiem.

– Ale zauwa­ży­łem – cią­gnął nauczy­ciel, nie zwa­żyw­szy na jego minę – że nie jesteś zbyt lubiany.

– Nie jestem. – Amory obli­zał wargi.

– I pomy­śla­łem sobie, że może nie rozu­miesz za bar­dzo dla­czego, hmm, oni cię nie lubią. Dla­tego wytłu­ma­czę ci to, ponie­waż wie­rzę, iż, hmm, kiedy chło­piec rozu­mie swoje pro­blemy, łatwiej mu sobie z nimi pora­dzić i spro­stać ocze­ki­wa­niom innych. – Odchrząk­nął pono­wie i kon­ty­nu­ował. – Wydaje się, że mają cię za, hmm, zbyt aro­ganc­kiego.

Amory nie mógł już wytrzy­mać. Wstał z fotela, led­wie panu­jąc nad gło­sem.

– Wiem o tym, zapew­niam pana, że dosko­nale sobie z tego zdaję sprawę. – Pod­niósł głos. – Wiem, co o mnie myślą, nie musi mi pan tego mówić! – Prze­rwał. – Muszę… muszę już iść… Prze­pra­szam, pro­szę tego nie wziąć za nie­uprzej­mość.

W pośpie­chu opu­ścił pokój. W dro­dze do domu, ogar­nięty chłod­nym, wie­czor­nym powie­trzem, egzal­to­wał się swoją odmową przy­ję­cia pomocy.

– Stary głu­piec! – wykrzyk­nął gło­śno. – Prze­cież dobrze o tym wiem!

Posta­no­wił jed­nak, że ma bar­dzo dobrą wymówkę, aby nie wró­cić do czy­telni. Zamiast tego wycią­gnął się na kana­pie w swoim pokoju, pod­gry­za­jąc cia­steczka i koń­cząc czy­tać „Białą kom­pa­nię”.

INCYDENT ZE WSPANIAŁĄ DZIEWCZYNĄ

W lutym zalśniła jasna gwiazda. Amory spę­dził dzień uro­dzin Waszyng­tona w Nowym Jorku, co było dla niego długo ocze­ki­wa­nym świę­tem. Kiedy po raz pierw­szy ujrzał w prze­lo­cie inten­sywne, białe świa­tło na gra­na­to­wym nie­bie, poczuł się, jakby wędro­wał po wspa­nia­łych mia­stach z „Baśni tysiąca i jed­nej nocy”. Tym razem jed­nak oglą­dał mia­sto w świe­tle lamp ulicz­nych i roman­tycz­nego neonu przed­sta­wia­ją­cego wyścig rydwa­nów na Broad­wayu. Roman­tycz­nie lśniły rów­nież oczy kobiet w hotelu Astor, gdzie jadł kola­cję z mło­dym Pasker­tem z St. Regis. Kiedy prze­cho­dzili mię­dzy rzę­dami foteli w teatrze, wśród dźwię­ków stro­jo­nych skrzy­piec i zmy­sło­wego, cięż­kiego zapa­chu maki­jażu i pudru, Amory poczuł się jak w nie­bie. Wszystko go zachwy­cało. Grano musi­cal „Mały milio­ner” z udzia­łem Geo­rge’a M. Cohana oraz prze­pięk­nej, mło­dej tan­cerki, w którą wpa­try­wał się sze­roko otwar­tymi oczyma.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki