Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Klasyczna powieść sławnego amerykańskiego pisarza Francisa Scotta Fitzgeralda (autora m.in. „Wielkiego Gatsby’ego”) z 1920 roku. Jej bohater, Amory Blaine, dopiero wchodzi w dorosłe życie. Studiuje na Uniwersytecie Princeton, przeżywa pierwszą miłość, idzie do wojska i trafia do Europy na front pierwszej wojny światowej.
Jest to jedna z najlepszych amerykańskich książek o dorastaniu - młodzieńczych pragnieniach i rozczarowaniach, odkrywaniu świata, konflikcie pokoleń i poszukiwaniu idei, w które warto wierzyć.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 346
KSIĘGA PIERWSZA
Romantyczny egotysta
ROZDZIAŁ 1
Amory, syn Beatrice
Większość zalet, oprócz nielicznych wad, Amory Blaine odziedziczył po swojej matce. Jego ojciec był człowiekiem nieudolnym i nieumiejącym się wyrazić. Lubił Byrona i często zasypiał nad Encyklopedią Britannicą. Wzbogacił się w wieku trzydziestu lat dzięki śmierci swoich dwóch starszych braci, maklerów giełdowych z Chicago. W pierwszym porywie szczęścia z przypływu fortuny udał się do Bar Harbor, gdzie poznał Beatrice O’Hara. W rezultacie przekazał swojemu synowi Amory’emu wzrost nieco poniżej stu osiemdziesięciu centymetrów oraz niechęć do podejmowania decyzji w najważniejszych momentach życia. Przez wiele lat trzymał się na uboczu życia rodzinnego – skromna postać, której twarz przesłonięta była matowymi włosami, ciągle zajęty „opieką” nad żoną i ciągle żyjący w przeświadczeniu, że jej nie rozumiał i nie potrafił zrozumieć.
Za to Beatrice Blaine! To była kobieta! Na starych fotografiach przedstawiających posiadłość jej ojca w Lake Geneva, Wisconsin lub szkołę w Klasztorze Najświętszego Serca, do której uczęszczały wyłącznie córki najbogatszych, widać wyraźnie jej delikatne rysy oraz prostą elegancję jej strojów. Otrzymała świetną edukację – ta młoda i piękna kobieta była przedmiotem plotek w środowisku Najstarszych Rodzin Rzymskich; Kardynał Vitori, Królowa Margherita oraz inne osoby ze śmietanki towarzyskiej, o których słyszeli tylko najważniejsi, znali ją jako bardzo bogatą Amerykankę. W Anglii nauczyła się pić whisky z wodą sodową zamiast wina, a podczas zimy spędzonej w Wiedniu bardzo poprawiła się jej sztuka prowadzenia konwersacji. Beatrice O’Hara otrzymała wykształcenie, którego już nigdy nie będzie można powtórzyć – edukację mierzoną liczbą rzeczy oraz osób, o których można było wyrażać się z czarującą pogardą; dogłębną znajomość sztuki i tradycji pozbawionych jakichkolwiek idei, u schyłku czasów, kiedy ogrodnik wycinał wszystkie niedoskonałe róże, aby uzyskać jeden nieskazitelny kwiat.
Pewnego dnia, kiedy nie była już bardzo zajęta, wróciła do Ameryki, gdzie spotkała Stephena Blaine’a i wyszła za niego za mąż – tylko dlatego, że była nieco zmęczona i smutna. Jej jedyne dziecko przyszło na świat po męczącym okresie ciąży pewnego wiosennego dnia w dziewięćdziesiątym szóstym roku.
Kiedy Amory miał pięć lat, był już dla swojej matki wspaniałym towarzyszem. Miał kasztanowe włosy, wielkie i piękne oczy, do których jego twarz z czasem dorosła, bogatą wyobraźnię i preferencje do eleganckich strojów. Między czwartym i dziesiątym rokiem życia podróżował z matką po kraju w prywatnym samochodzie ojca od Coronado, gdzie matka z nudów przeszła załamanie nerwowe w eleganckim hotelu, aż do Mexico City, gdzie zapadła na suchoty, na szczęście lekkie. Kłopoty te sprawiały jej przyjemność i z czasem wykorzystywała tę kondycję do stwarzania wokół siebie odpowiedniej atmosfery, szczególnie po wypiciu kilku głębszych.
Dlatego też podczas gdy inni, bardziej lub mniej szczęśliwi, bogaci chłopcy walczyli ze swoimi guwernantkami na plaży w Newport lub dostawali baty albo zmuszani byli do czytania „Tylko dla śmiałków” lub „Frank na Missisipi”, Amory podgryzał potulnych boyów hotelowych w Waldorf, uczył się doceniać muzykę kameralną i symfoniczną, jednocześnie otrzymując bardzo specjalistyczne wykształcenie od matki.
– Amory.
– Tak, Beatrice. (Nieco osobliwy sposób zwracania się do matki, za jej zachętą zresztą).
– Kochanie, nawet nie myśl, żeby wstawać już z łóżka. Zawsze podejrzewałam, że kto wcześnie wstaje w dzieciństwie, cierpi potem na nerwy. Chlothilde zaraz przyniesie ci śniadanie.
– Dobrze.
– Czuję się dzisiaj taka wiekowa. – Westchnęła głęboko. Na jej twarzy malował się smutek, jej głos był przepięknie modulowany, ręce delikatne jak ręce Sarah Bernhardt. – Jestem u kresu wytrzymałości, u kresu. Jutro musimy wyjechać z tego przerażającego miejsca i pojechać tam, gdzie jest słońce.
Amory spojrzał przenikliwie na matkę swoimi zielonymi oczyma przesłoniętymi potarganymi włosami. Nawet w tak wczesnym wieku nie miał wobec niej żadnych złudzeń.
– Amory.
– Tak, tak.
– Masz teraz wziąć gorącą kąpiel, jak najgorętszą. I zrelaksować się. Jeżeli chcesz, możesz poczytać w wannie.
Czytała mu fragmenty „Fetes Galantes” zanim jeszcze skończył dziesięć lat; w wieku lat jedenastu potrafił prowadzić płynne konwersacje na temat Brahmsa, Mozarta i Beethovena, choć bez zbytniego zaangażowania. Pewnego popołudnia, kiedy został sam w hotelu w Hot Springs, spróbował nalewki morelowej matki, która tak bardzo mu zasmakowała, że aż się podchmielił. Na początku sprawiło mu to przyjemność, ale kiedy w stanie podekscytowania spróbował do tego papierosa, jego organizm zareagował w sposób wulgarny i plebejski. Beatrice, choć przerażona tym incydentem, w głębi duszy była rozbawiona. Temat był niejednokrotnie poruszany i znany był następnej generacji jako jej „słynna opowieść”.
Któregoś dnia usłyszał, jak w pokoju pełnym oniemiałych z wrażenia i podziwu kobiet, snuła opowieść: – Mój syn ma bardzo wyrafinowany smak i jest czarujący, ale delikatny – wszyscy tutaj jesteśmy delikatni. – Z dłonią przyłożoną do piersi zniżyła głos do szeptu i opowiedziała im o nalewce morelowej. Opowieść bardzo im się spodobała, gdyż Beatrice była świetną narratorką, ale tej nocy wiele kredensów zamkniętych zostało na klucz, aby nie dobrały się do nich ich dzieci…
Te domowe pielgrzymki odbywały się zawsze w licznym gronie: dwie służące, prywatny samochód lub pan Blaine, jeżeli miał czas, i bardzo często lekarz. Kiedy Amory zachorował na koklusz, przebywał pod obserwacją czterech specjalistów, którzy z pogardą przyglądali się sobie nawzajem wokół łóżka chorego, a kiedy zapadł na szkarlatynę, liczba opiekujących się nim osób, w tym lekarzy i pielęgniarek, sięgnęła czternastu. Na szczęście, wbrew ich wszelkim wysiłkom, powrócił do zdrowia.
Rodzina Blaine rozsiana była po całym kraju. Część mieszkała w Lake Geneva; mieli wystarczająco wielu krewnych, aby zastąpili im przyjaciół i cieszyli się szacunkiem od Pasadeny aż po Cape Cod. Niestety Beatrice zaczęła coraz bardziej darzyć sympatią tylko nowych znajomych, ponieważ potrzebowała nowych słuchaczy jej wiecznie zmieniających się opowieści, wspomnień z życia za granicą. Tak jak w przypadku freudowskiej interpretacji snów, musiała je z siebie wyrzucić, w przeciwnym razie drążyłyby ją i przyprawiały o wapory. Beatrice krytycznie wyrażała się o Amerykankach, szczególnie tych, które przybyły z Zachodu.
– Wiesz kochanie, one mówią z akcentem – powiedziała Amory’emu – nie południowym czy bostońskim, czy akcentem z konkretnego obszaru, po prostu z akcentem. – Zaczęła myśleć na głos: – Podchwytują te stare, zmurszałe akcenty z Londynu, które nie są popularne, ale których ktoś musi używać. Przypominają angielskiego lokaja, który wiele lat spędził w trupie opery w Chicago. – Zaczęła mówić coraz bardziej niezrozumiale – Może – taki okres zdarza się w życiu każdej kobiety z Zachodu – czują, że mężowi na tyle dobrze się wiedzie, żeby zaczęła mówić z akcentem… Kochanie, one próbują zaimponować mnie.
Beatrice dostrzegała u siebie wiele słabości, zarówno fizycznych, jak i duchowych. Te ostatnie były bardzo dla niej ważne. W przeszłości była katoliczką, ale gdy odkryła, że księża poświęcali jej dużo więcej uwagi, kiedy odchodziła z Kościoła lub wracała na jego łono, przyjęła uroczo niezdecydowaną postawę. Często krytykowała burżuazyjny charakter kleru katolickiego w Ameryce i była przekonana, że jeżeli żyłaby w cieniu wspaniałych katedr na kontynencie, jej dusza nadal byłaby ognikiem na potężnym ołtarzu w Rzymie. Niemniej, oprócz lekarzy, księża nadal byli jej ulubioną rozrywką.
– Och, Biskupie Wiston – zwykła była mówić. – Mogę sobie wyobrazić, ile histerycznych kobiet dobija się do drzwi ekscelencji, błagając o współczucie. – Po czym, w odpowiedzi na słowa duchownego: – Natomiast ja jestem zupełnie inna.
Biskupi oraz duchowni wyższej rangi byli jedynymi osobami, którym wyznała swój romans. Tuż po powrocie do kraju spotkała w Asheville młodego heretyka, który był zwolennikiem Swinburne’a. Uwielbiała jego pełne pasji pocałunki i pozbawione sentymentalizmu konwersacje – dyskutowali na temat wad i zalet ich romansu w sposób bardzo intelektualny i pozbawiony ckliwości. Na koniec jednak zdecydowała się wyjść za mąż za kogoś z towarzystwa, na skutek czego młody poganin z Asheville przeszedł kryzys duchowy, wstąpił do Kościoła Katolickiego i był obecnie zwany księdzem prałatem Darcy.
– Zaprawdę, pani Blaine nadal jest wspaniałym kompanem i prawą ręką kardynała.
– Jestem pewna, że pewnego dnia Amory również uda się do niego – westchnęła piękna kobieta – i ksiądz prałat Darcy zrozumie go tak, jak zrozumiał mnie.
W wieku trzynastu lat Amory był wysoki i szczupły, i coraz bardziej przypominał swoją celtycką matkę. Czasami pobierał korepetycje – w celu „nadrabiania zaległości” i „rozpoczynania lekcji w miejscu, w którym przerwał edukację”. Jednakże, ponieważ żaden z korepetytorów nigdy nie stwierdził, w którym miejscu „przerwał naukę”, jego intelekt pozostał na wysokim poziomie. Nie wiadomo do końca, co by z niego wyszło po kilku kolejnych latach prowadzenia takiego życia. Jednakże w trakcie podróży morskiej do Włoch, cztery godziny od lądu, Amory doznał ostrego zapalenia wyrostka robaczkowego, prawdopodobnie na skutek spożywania zbyt wielu posiłków w łóżku, i, po serii telegramów wysłanych do Europy i Ameryki, pasażerowie z zaskoczeniem stwierdzili, że statek zawrócił powoli i udał się z powrotem do Nowego Jorku, gdzie oczekiwano na Amory’ego na nabrzeżu. Trzeba przyznać, że jeżeli nawet nie było to prawdziwe życie, to i tak było ono wspaniałe.
Po operacji Beatrice przeszła załamanie nerwowe, zastanawiająco przypominające delirium tremens, a Amory pozostał przez kolejne dwa lata w Minneapolis pod opieką ciotki i wuja. To właśnie tam po raz pierwszy zetknął się z zachodnią cywilizacją, nie będąc na to zupełnie przygotowanym.
Przeczytał tę wiadomość z uśmiechem.
– Zapraszam na kulig, który odbędzie się we czwartek,
siedemnastego grudnia o godzinie siedemnastej. Bardzo miło
byłoby Cię zobaczyć.
Z poważaniem,
R.S.V.P. Myra St. Claire.
Mieszkał już dwa miesiące w Minneapolis, gdzie jego głównym problemem było ukrycie przed „innymi uczniami”. Jak bardzo czuł się lepszy od nich, choć przekonanie to nie miało żadnych podstaw. Jednego dnia zaczął popisywać się na lekcji zaawansowanego francuskiego, wprowadzając w zakłopotanie pana Reardona, którego akcent Amory skrytykował z pasją, ku uciesze całej klasy. Pan Reardon, który spędził kilka tygodni w Paryżu w poprzednim roku, zemścił się, przepytując go z czasowników, kiedykolwiek miał szansę. Innego razu Amory zaczął popisywać się na lekcji historii, z zupełnie innym skutkiem, ponieważ inni uczniowie byli w jego wieku i przez kolejne tygodnie drwili z niego, wykrzykując z bardzo dziwnym akcentem:
– Uważam, wiesz pan, że „rewolucję amerykańską wywołały klasy średnie” lub „Waszyngton pochodził z bardzo dobrej rodziny, całkiem niezłej, tak mniemam”.
Amory sprytnie próbował bronić się, umyślnie popełniając błędy. Dwa lata wcześniej zaczął studiować historię Stanów Zjednoczonych i choć doszedł jedynie do wojen kolonialnych, jego matka uznała to za wielki sukces.
Choć nie przodował w sportach, kiedy stwierdził, że dzięki temu mógł zdobyć uznanie i popularność w szkole, zaczął usilnie trenować sporty zimowe. Pomimo że jego kostki wyginały się na boki i bolały, każdego popołudnia jeździł na łyżwach na lodowisku Lorelie, zastanawiając się, kiedy będzie mógł trzymać kij hokejowy w odpowiedniej pozycji.
Przez cały ranek zaproszenie na kulig od panny Myry St. Claire pozostało w kieszeni jego płaszcza, gdzie odbyło spotkanie z kawałkiem nugatu. Po południu westchnął i wyjął je wreszcie, i po kilku chwilach zastanowienia napisał najpierw wersję wstępną na tylnej stronie podręcznika łaciny, a potem skomponował odpowiedź:
Droga Panno St. Claire:
Było mi niezmiernie przyjemnie otrzymać Pani czarujące zaproszenie na wieczorne przyjęcie w przyszły czwartek. Będę zaszczycony możliwością złożenia wyrazów szacunku wieczorem w przyszły czwartek.
Z poważaniem, Amory Blaine
I dlatego właśnie pół godziny po piątej zbliżał się po śliskim obecnie, odśnieżonym chodniku do domu, gdzie mieszkała Myra. Spóźnienie takie na pewno zaaprobowałaby jego matka. Stanął przed drzwiami, z nonszalancko przymkniętymi oczyma, planując precyzyjnie swoje wejście. Zbliżyłby się powoli, bez pośpiechu do panny St. Claire i z odpowiednią modulacją powiedziałby:
– Szanowna pani St. Claire, szalenie przepraszam za spóźnienie, ale moja pokojówka – zawahał się w tym momencie, zdając sobie sprawę, że byłby to cytat – ale mój wuj i ja musieliśmy spotkać się z pewnym człowiekiem. Tak, spotkałem pani czarującą córkę w szkole tańca.
Następnie uścisnąłby dłonie wszystkim kobietkom w wykrochmalonych sukienkach, kłaniając się nieznacznie i kiwając głową w stronę mężczyzn stojących dookoła, którzy tworzyli sztywne grupy, chroniąc się wzajemnie.
Lokaj (jeden z trzech w całym Minneapolis) otworzył zamaszyście drzwi. Amory wszedł do środka i zdjął czapkę i palto. Z lekkim zdziwieniem stwierdził, że z sąsiedniego pokoju nie dochodziły odgłosy żadnych rozmów, ale stwierdził, że przyjęcie było zapewne bardzo uroczyste. Zaaprobował to – tak samo jak lokaja.
– Do panny Myry – powiedział.
Ku jego zdziwieniu lokaj wyszczerzył zęby w okropnym uśmiechu.
– Ach, tak – stwierdził – jest tutaj. Nie zdawał sobie sprawy, że brak akcentu londyńskiego cockney mocno nadszarpnął jego pozycję. Amory spojrzał na niego chłodnym wzrokiem.
– Ale – kontynuował lokaj, podnosząc niepotrzebnie głos – tylko panienka została. Goście już wyszli.
Amory’emu odebrało oddech z przerażenia.
– Słucham?
– Czeka na Amory’ego Blaine’a. To pan, prawda? Jej matka powiedziała, że jeżeli przyjdzie pan do piątej trzydzieści, macie oboje dojechać do nich w Packardzie.
Przerażenie Amory’ego sięgnęło szczytu, kiedy pojawiła się Myra, opatulona w palto. Była wyraźnie nadąsana i z trudnością starała się mówić uprzejmym głosem.
– Witam, Amory.
– Witam, Myra. – Zaczął opisywać swoje zdenerwowanie.
– No cóż, w końcu przyszedłeś.
– Tak, ale zgaduję, że nie słyszałaś o wypadku samochodowym – zaczął fantazjować.
Myra otworzyła szeroko oczy.
– Wypadek? Kto miał wypadek?
– No – kontynuował desperacko – mój wuj, ciotka i ja.
– Czy ktoś zginął?
Amory pokiwał tylko głową w milczeniu.
– Twój wuj? – spytała z przerażeniem w głosie.
– Och, nie, to tylko koń – taki szary.
W tym momencie lokaj zachichotał.
– Pewnie zginął też silnik – zasugerował. Amory miał ochotę go zamordować bez najmniejszych skrupułów.
– No to chodźmy – powiedziała chłodno Myra. – Widzisz, Amory, sanie zostały zamówione na piątą, wszyscy już przyszli i nie mogliśmy dłużej czekać
– No cóż, nic nie mogłem na to poradzić, prawda?
– Mama powiedziała, żebym poczekała do piątej trzydzieści. Dołączymy do kuligu zanim dotrze do Klubu Minnehaha.
Z Amory’ego opadła cała poza – był kompletnie załamany. Oczyma wyobraźni zobaczył sanie wesoło jadące po ośnieżonych ulicach, pojawienie się limuzyny i trzydzieści par oczu patrzących na niego z wyrzutem, swoje przeprosiny – tym razem szczere. Głęboko westchnął.
– Co się stało? – spytała Myra.
– Nic. Tylko ziewnąłem. Czy na pewno dogonimy ich, zanim tam dojadą? – Miał cichą nadzieję, że będą mogli wśliznąć się po cichu do Klubu Minnehaha, aby inni zobaczyli ich stojących w zblazowanej pozie przed kominkiem, z pewnością siebie.
– Na pewno ich dogonimy – lepiej się pośpieszmy.
Zaczął boleć go brzuch. Kiedy wsiedli do limuzyny, obmyślił szybko dyplomatyczny sposób realizacji swojego dość prostego planu opartego na „wymianie komplementów” w szkole tańca, gdzie uznano go za „bardzo przystojnego i w angielskim stylu”.
– Myra – powiedział niskim głosem, starannie dobierając słowa. – Błagam o wybaczenie. Czy kiedykolwiek mi wybaczysz? – Spojrzała na niego poważnym wzrokiem, na jego intensywnie, zielone oczy, usta, które w wyobraźni trzynastoletniej panny zafascynowanej modą męską były kwintesencją romantyzmu. O tak, Myra była bardzo skłonna mu wybaczyć.
– Ależ tak, oczywiście.
Spojrzał na nią jeszcze raz i opuścił oczy. Miał długie rzęsy.
– Jestem okropny – powiedział ze smutkiem. – Jestem inny. Nie wiem, dlaczego ciągle popełniam gafy. Myślę, że mi nie zależy. – A następnie dodał brawurowo: – Zbyt dużo palę. Wpływa mi to na serce.
Myra wyobraziła sobie Amory’ego po całej nocy palenia papierosów, bladego, z płucami przepełnionymi dymem. Wydała stłumiony okrzyk.
– Amory, proszę, nie pal. Przestaniesz rosnąć!
– Nie zależy mi – powiedział ponurym głosem. – Muszę i tyle. To nałóg. Zrobiłem już tyle rzeczy… Gdyby moja rodzina tylko wiedziała – zawahał się, pozwalając jej wyobrazić sobie najgorsze rzeczy. – W zeszłym tygodniu byłem na burlesce.
Myra była pod silnym wrażeniem. Spojrzał na nią swoimi zielonymi oczyma.
– Jesteś jedyną dziewczyną w mieście, którą bardzo lubię – wyrwało mu się pod wpływem wzruszenia. – Jesteś simpatico.
Myra nie była wcale pewna, co to znaczy, ale brzmiało to stylowo, choć nieco nieodpowiednio.
Na zewnątrz zapadł zmrok. Gwałtowny skręt limuzyny popchnął ją na Amory’ego; ich dłonie się zetknęły.
– Nie powinieneś palić, Amory – wyszeptała. – Rozumiesz?
Pokręcił głową.
– Nikogo to nie obchodzi.
Myra zawahała się.
– Mnie obchodzi.
Amory’emu drgnęło serce.
– No tak, oczywiście! Przyznaj się, że lubisz Froggy’ego Parkera. Wszyscy o tym wiedzą.
– To nieprawda – powiedziała powoli.
Zapanowało milczenie. Amory był bardzo poruszony. Było coś fascynującego w Myrze, siedzącej w zacisznym wnętrzu, chroniącym przed mrocznym, zimnym powietrzem. Myra, opatulona po uszy, z pasmami złotych loków wymykających się spod zimowej czapki.
– Mnie też się ktoś podoba – przerwał, kiedy usłyszał nadchodzące z oddali śmiechy. Przez zamrożoną szybę dostrzegł ciemne kontury kuligu jadącego po oświetlonej ulicy. Trzeba szybko działać. Sięgnął po dłoń Myry, szybkim i gwałtownym ruchem złapawszy ją za kciuk.
– Powiedz im, żeby jechali od razu do klubu – wyszeptał. – Chcę z tobą porozmawiać – muszę z tobą porozmawiać.
Myra dostrzegła kulig i oczyma wyobraźni zobaczyła matkę, po czym – niestety tylko zgodnie z konwenansem – spojrzała w jego oczy. – Richard, proszę skręcić w tę boczną ulicę i pojechać prosto do Klubu Minnehaha! – krzyknęła przez tubę. Amory z ulgą opadł z powrotem na siedzenie.
Mógłbym ją pocałować – pomyślał. – Jestem tego pewien.
Niebo nad nimi było częściowo krystaliczne i częściowo zakryte mgłą. Wokół nich rozpościerała się noc pełna napięcia i chłodu. Do stopni prowadzących do klubu ciągnęły dwie drogi, niczym czarne fałdy na białym pledzie, otoczone hałdami śniegu przypominającymi olbrzymie kretowiska. Przystanęli na chwilę na schodach, podziwiając biały, świąteczny księżyc.
– Przy takim bladym księżycu – Amory wykonał nieznaczny gest – ludzie stają się mystérieuse. Wyglądasz jak młoda czarodziejka bez czapki z lekka rozczochranymi włosami. – Podniosła ręce do głowy. – Nie, zostaw, bardzo ładnie wyglądasz.
Weszli powoli po schodach. Myra poprowadziła ich do małego pokoju prosto z jego marzeń, z palącym się kominkiem i głęboką sofą. Kilka lat później miejsce to stało się dla Amory’ego schronieniem w wielu kryzysowych sytuacjach. Zaczęli rozmawiać o kuligach.
– Zawsze pojawia się kilku nieśmiałych facetów – skomentował. – Siedzą z tyłu sań, przyczajeni, szepcąc i spychając się nawzajem. I zawsze jest jakaś zwariowana, zezowata dziewczyna – powiedział, przedrzeźniając – która zawsze musi rozmawiać wyłącznie z przyzwoitką.
– Jesteś taki zabawny – zdziwiła się Myra.
– Co masz na myśli? – Amory zareagował natychmiast, nareszcie czując grunt pod nogami.
– No, zawsze mówisz jakieś szalone rzeczy. Może wybrałbyś się jutro na narty ze mną i z Marylyn?
– Nie lubię spotykać się z dziewczynami w ciągu dnia – stwierdził i, pomyślawszy, że zabrzmiało to nieco zbyt obcesowo, dodał: – Ale ciebie lubię. – Odchrząknął. – Jesteś na pierwszym miejscu, i na drugim i trzecim.
Myra rozmarzyła się. Ale będzie co opowiadać Marylyn! Siedząc tutaj, na kanapie, w towarzystwie tego szalenie przystojnego chłopca – przed kominkiem, z poczuciem, że byli zupełnie sami w tym wspaniałym domu – Myra skapitulowała. Atmosfera sama się o to prosiła.
– Jesteś na pierwszych dwudziestu pięciu miejscach – przyznała drżącym głosem – a Froggy Parker jest na dwudziestym szóstym.
Froggy spadł na dwudziestą szóstą pozycję w ciągu zaledwie godziny. I wcale nie zdawał sobie z tego sprawy.
Natomiast Amory, będąc przy jej boku, pochylił się szybko i pocałował ją w policzek. Nigdy wcześniej nie pocałował żadnej dziewczyny. Oblizał usta, jakby smakując nowy gatunek owocu. A potem ich usta musnęły się jak młode, polne kwiaty na wietrze.
– Jesteśmy okropni – cicho powiedziała Myra. Wsunęła rękę w jego dłoń i oparła mu głowę na ramieniu. Amory’ego nagle ogarnęło obrzydzenie i wstręt na myśl o całej sytuacji. Zapragnął natychmiast uciec z tego miejsca, nigdy więcej nie zobaczyć Myry, nigdy nikogo więcej nie pocałować. Zdał sobie sprawę z ich zbliżonych twarzy, splecionych dłoni i ogarnęła do nagła chęć opuszczenia własnego ciała i ukrycia się w bezpiecznym miejscu, w kącie własnego umysłu.
– Pocałuj mnie jeszcze raz. – Jej głos zabrzmiał jak z otchłani.
– Nie chcę – usłyszał sam siebie. Nastąpiła cisza.
– Nie chcę! – powtórzył z pasją.
Myra wstała na równe nogi, jej policzki oblały się rumieńcem pod wpływem urażonej godności.
– Nienawidzę cię! – krzyknęła, potrząsając kokardą z tyłu głowy. – Nawet nie waż jeszcze kiedykolwiek odezwać się do mnie!
– Co? – wyjąkał Amory.
– Powiem mamie, że mnie pocałowałeś! Tak zrobię! Powiem jej! Powiem mamie, a ona zabroni mi się z tobą spotykać!
Amory wstał i patrzył na nią bezradnie, jak gdyby była jakimś nowym zwierzątkiem, o którego obecności na Ziemi nigdy wcześniej nie słyszał.
Drzwi otworzyły się gwałtownie i w progu stanęła matka Myry, trzymając w ręku lornion.
– Tak więc – zaczęła, przyłożywszy go do oczu z dobrotliwym wyrazem twarzy – recepcjonista powiedział, że jesteście tu na górze. Jak się miewasz, Amory?
Amory przyglądał się Myrze, oczekując katastrofy, która jednak nie nadeszła. Naburmuszona mina rozchmurzyła się, rumieńce zbladły, a kiedy Myra odezwała się do matki, jej głos był tak spokojny jak letnia tafla jeziora.
– Mamo, wyruszyliśmy tak późno i pomyślałam, że najlepiej będzie…
Kiedy podążał w milczeniu za matką i córką, usłyszał dochodzące z dołu głośne salwy śmiechu oraz poczuł mdły zapach gorącej czekolady i ciastek. Muzyka z gramofonu mieszała się z unoszącymi się dziewczęcymi głosami. Poczuł ogarniające go ciepło:
Casey Jones – już w swojej kabinie
Casey-Jones – śmierć już cię nie minie.
Casey Jones – już w swojej kabinie
Rusza w podróż, niechybnie już zginie.
Amory spędził w Minneapolis prawie dwa lata. Pierwszej zimy nosił mokasyny, które na początku były żółte, a potem, pod wpływem oleju i brudu, przybrały ostatecznie zielonkawobrązowy kolor, oraz kraciastą kurtkę i czerwoną czapkę. Ponieważ czerwona czapka została poszarpana przez jego psa o imieniu Hrabia Del Monte, jego wuj podarował mu szarą kominiarkę. Sprawiała ona jednak pewien problem, a mianowicie zamarzała pod wpływem oddechu; pewnego dnia ta paskudna czapka odmroziła mu policzek. Próbował pocierać twarz śniegiem, ale policzek i tak przybrał sinoczarny kolor.
Innego razu Hrabia Del Monte pożarł całe pudełko wybielacza do tkanin, ale na szczęście nic mu się nie stało. Niestety, po pewnym czasie pies oszalał i zaczął biegać po ulicach, wpadając na płoty, tarzając się w rynsztokach, aż przestał uczestniczyć w życiu Amory’ego. Amory płakał na jego posłaniu.
– Moje biedne Hrabiątko – mówił przez łzy. – Mój biedny, mały Hrabia!
Po kilku miesiącach nabrał podejrzeń, że Hrabia miał niezły talent aktorski.
Amory i Froggy Parker byli zdania, że najwspanialsze zdanie w całej literaturze wypowiedziane zostało w akcie III „Arsene Lupin”.
Na przedpołudniowych przedstawieniach w środy i w soboty zawsze zasiadali w pierwszym rzędzie. Sławetne zdanie brzmiało tak:
– Jeżeli ktoś nie może zostać wielkim artystą czy żołnierzem, zawsze może zostać wspaniałym przestępcą.
Amory zakochał się ponowie i napisał wiersz. Brzmiał on następująco:
Marylyn i Sallee – to dziewczęta dla mnie.
W tej słodkiej, głębokiej miłości, Marylyn jest ponad Sallee.
Interesowało go, czy Mc Govern z Minnesoty będzie najlepszym, czy drugim zawodnikiem w drużynie narodowej, jak wykonywać sztuczki karciane i z monetami, jak wiązać węzły, jak rodzą się dzieci i czy Trójpalczasty Brown był rzeczywiście lepszym baseballistą niż Christie Mathewson.
Przeczytał między innymi: „Dla honoru szkoły”, „Małe kobietki” (dwa razy), „Prawo zwyczajowe”, „Safo”, „Niebezpieczny Dan McGrew”, „Szeroki gościniec” (trzy razy), „Zagłada domu Usherów”, „Trzy tygodnie”, „Mary Ware, przyjaciółka małego pułkownika”, „Gunga Din”, „Gazetę policyjną” oraz ”Jim-Jam Jems”.
Przejął wszystkie uprzedzenia historyczne od Henty’ego i szczególnie lubował się w humorystycznych kryminałach autorstwa Mary Roberts Rinehart.
Szkoła zrujnowała jego francuski i spowodowała niechęć do uznanych pisarzy. W opinii nauczycieli był leniwy, nierzetelny i powierzchownie inteligentny.
Wiele dziewcząt podarowało mu kosmyki włosów. Nosił również ich pierścionki. Niestety, po pewnym czasie nie mógł ich już zakładać, ponieważ nabrał nerwowego nawyku gryzienia ich. To z kolei zazwyczaj wzbudzało zazdrosne podejrzenia u kolejnej panny.
Przez całe lato Amory i Froggy Parker chodzili raz w tygodniu do teatru letniego. Po przedstawieniu spacerowali do domu w pachnące noce sierpniowe, wśród wesołych tłumów, alejami Hennepin i Nicollet. Amory zastanawiał się, dlaczego ludzie nie dostrzegali, że był chłopcem predestynowanym do chwały. Kiedy twarze z tłumu zwracały się ku niemu, patrząc na niego bez wyrazu, przyjmował najbardziej romantyczny wyraz twarzy i kroczył po poduszkach powietrznych pokrywających drogi czternastolatka.
Kiedy był już w łóżku, zawsze dochodziły do niego głosy zza okna – niezrozumiałe, oddalające się, czarowne. Zanim zapadł w sen, wspominał swoje ulubione sny na jawie – o tym, jak został najlepszym zawodnikiem futbolu czy ten o inwazji japońskiej, kiedy został najmłodszym generałem na świecie. Ale zawsze najważniejsze było, kim mógłby zostać, a nie kim być. Była to jego kolejna, znamienna cecha charakteru.
Zanim został wezwany z powrotem do Lake Geneva, przywdział, z nieśmiałością i dumą jednocześnie, swoje pierwsze długie spodnie, fioletowy krawat, koszulę z kontrastowym, nienagannie zapiętym kołnierzykiem, fioletowe skarpetki oraz chusteczkę z fioletowym brzegiem, która wetknięta była w kieszonkę na piersi. Co ważniejsze, sformułował swoją pierwszą w życiu filozofię, kodeks postępowania, który można by określić rodzajem arystokratycznego egotyzmu.
Zdał sobie sprawę, że zachowanie zmiennej i różnorodnej postawy umożliwiłoby identyfikowanie jego postaci, Amory’ego Blaine’a, z jego przeszłością, co leżało w jego najlepszym interesie. Amory uważał się za szczęściarza, który mógł wybrać zarówno dobrą, jak i złą drogę życia. Nie był przekonany, że ma „silny charakter”, polegając raczej na swoim polocie (dosyć szybko się uczył) i ponadprzeciętnym umyśle (czytał sporo poważnych książek). Dumny był z tego, że nigdy nie zostanie geniuszem naukowym czy technicznym. Przecież otworem przed nim stały wszystkie pozostałe dziedziny.
Jeżeli chodzi o jego wygląd – Amory wierzył, że jest bardzo przystojny. I miał rację. Uważał się za obiecującego sportowca i wspaniałego tancerza.
Towarzystwo – tutaj jego pozycja była prawdopodobnie najsilniejsza. Był przekonany o swojej interesującej osobowości, wdzięku, magnetyzmie, wytworności, przewadze nad wszystkimi rówieśnikami, dzięki czemu fascynował wszystkie kobiety.
Należy w tym miejscu coś przyznać. Amory miał purytańskie przekonania. I choć nie stosował się do nich – wręcz przeciwnie, w późniejszych latach zarzucił je kompletnie – niemniej w wieku piętnastu lat uważał się za dużo gorszego od innych chłopców… brak skrupułów… pragnienie wywierania wpływu na innych w każdy możliwy sposób, nawet w niecnych zamiarach… pewna oziębłość i brak serdeczności, graniczące z okrucieństwem… zmienne poczucie honoru… bezbożny egoizm… silne, skrywane zainteresowanie wszystkimi aspektami związanymi z seksem.
Jego naturę cechowała również pewna słabość: jakakolwiek krytyka ze strony starszych chłopców (którzy go zazwyczaj nie znosili) potrafiła wyprowadzić go całkowicie z równowagi i wprawić w stan nadąsania lub głupiej nieśmiałości… Był niewolnikiem swoich nastrojów i czuł, że stać go było na zuchwałe i bezczelne zachowanie, nie miał na to odwagi, wytrwałości ani wystarczającej pewności siebie.
Próżność, przytłumiona nieco podejrzliwością wobec samego siebie, a nawet znajomością własnej natury, poczucie, że inni ludzie to roboty uzależnione w pełni od jego woli, pragnienie „prześcignięcia” wszystkich innych chłopców w drodze na szczyt… to wszystko cechowało Amory’ego w okresie dojrzewania.
Kiedy pociąg zaczął zwalniać w leniwym i gorącym powietrzu przepełniającym Lake Geneva, Amory dostrzegł swoją matkę czekającą na niego w swoim elektrycznym samochodzie na żwirowej drodze prowadzącej do stacji. Był to bardzo stary model koloru szarego. Na widok matki, jej wyprostowanej sylwetki i pięknej, pełnej godności twarzy, którą zdobił rozmarzony uśmiech, serce Amory’ego wypełniło się nagle niesamowitą dumą. Amory pocałował ją powściągliwie i wsiadł do samochodu. Ogarnął go nagły strach, że utracił wdzięk, którego od niego oczekiwała.
– Drogi chłopcze – jak ty urosłeś… zobacz, czy nic nie jedzie z tyłu….
Rozejrzała się na prawo i lewo, i ruszyła ostrożnie z prędkością czterech kilometrów na godzinę, prosząc usilnie Amory’ego, aby uważał na drogę. Na jednym ruchliwym skrzyżowaniu kazała mu nawet wysiąść, pobiec przodem i sygnalizować jak kierujący ruchem policjant. Można śmiało powiedzieć, że Beatrice była bardzo ostrożnym kierowcą.
– Bardzo urosłeś – ale nadal jesteś bardzo przystojny – udało ci się przeskoczyć ten niezdarny wiek; nie jestem pewna, czy to w okolicy szesnastego, czternastego czy może piętnastego roku życia; nigdy tego nie pamiętam, ale tobie udało się to przeskoczyć.
– Nie zawstydzaj mnie – wymamrotał Amory.
– Kochanie, ale co to za dziwny strój! Wygląda jak komplet, nieprawdaż? Czy bieliznę też masz fioletową?
Amory wyburczał coś niegrzecznie.
– Musisz iść do Brooksa i zamówić naprawdę eleganckie garnitury. I jeszcze jedno, musimy porozmawiać, dzisiaj lub jutro wieczorem. Muszę ci powiedzieć o twoim sercu – jestem pewna, że zaniedbywałeś je – ale oczywiście nie wiesz o tym.
Amory pomyślał nagle, jak bardzo powierzchowne jest jego pokolenie. Kiedy minęło krótkie onieśmielenie, znowu poczuł dawną, cyniczną więź z matką. Mimo to przez pierwszych kilka dni spacerował po ogrodach i wzdłuż wybrzeża w poczuciu całkowitej samotności, pocieszając się nieznacznie paleniem papierosów w garażu z jednym z szoferów.
Posiadłość rozciągająca się na sześćdziesięciu akrach usiana była starymi i nowymi domami letniskowymi, licznymi fontannami i białymi ławkami, które wyłaniały się znienacka spomiędzy gęstego listowia; żyła tu również liczna i ciągle powiększająca się rodzina białych kotów, które grasowały wśród klombów i pojawiały się nagle na tle ciemniejących w nocy drzew. To właśnie na takiej zacienionej ścieżce Beatrice wreszcie dopadła Amory’ego, gdy pan Blaine udał się, jak każdego wieczoru, do biblioteki. Zbeształa go za unikanie jej, po czym wspólnie udali się na spacer w świetle księżyca. Nie mógł nadziwić się, jak piękną kobietą była jego własna matka, podziwiając jej smukłą szyję i ramiona, i wdzięk trzydziestoletniej kobiety.
– Amory, kochanie – wyszeptała – kiedy wyjechałeś, czułam się bardzo dziwnie i nieswojo.
– Naprawdę, Beatrice?
– Po moim ostatnim załamaniu nerwowym – zabrzmiało to jak gdyby dokonała wielkiego wyczynu – lekarze powiedzieli – kontynuowała poufnym tonem – że jeżeli jakikolwiek mężczyzna piłby tyle samo co ja, zrujnowałby sobie organizm i dawno już spocząłby w grobie – już dawno.
Amory skrzywił się i pomyślał, jak zareagowałby na to Froggy Parker.
– Tak – ciągnęła dramatycznie Beatrice – miałam sny – cudowne wizje. – Zakryła oczy dłońmi. – Widziałam rzeki z brązu otoczone marmurowymi brzegami i wspaniałe ptaki szybujące w powietrzu, różnobarwne z opalizującymi piórami. Słyszałam dziwną muzykę i odgłos barbarzyńskich trąbek.
– Co?
Amory zachichotał.
– O co chodzi, Amory?
– Nic, mów dalej.
– To już wszystko – ten sen ciągle się powtarzał – ogrody tak kolorowe, że przyćmiłyby zupełnie nasz, wirujące i kołyszące się księżyce, bielsze, niż nasz księżyc zimą, bardziej złociste niż księżyc pod koniec lata.
– A teraz dobrze się już czujesz, Beatrice?
– Całkiem dobrze – na tyle, na ile to jest możliwe. Nikt mnie nie rozumie, Amory. Nie potrafię ci tego wyjaśnić, ale nikt, ale to nikt mnie nie rozumie.
Amory wzruszył się bardzo. Przytulił matkę, oparłszy łagodnie głowę o jej ramię.
– Biedna, biedna Beatrice.
– Ale lepiej opowiedz mi o sobie, Amory. Czyż te dwa lata nie były dla ciebie równie straszne?
Amory chciał skłamać, ale się rozmyślił.
– Nie, Beatrice. Dobrze się bawiłem. Przystosowałem się do życia wśród drobnomieszczaństwa. Stałem się konwencjonalny. – Jego własne słowa zaskoczyły go i wyobraził sobie, jak bardzo zdziwiony byłby Froggy.
– Beatrice – stwierdził nagle – Chcę wyjechać do szkoły. Wszyscy z Minneapolis wyjeżdżają do szkół.
Beatrice zaniepokoiła się.
– Przecież masz zaledwie piętnaście lat.
– Tak, ale wszyscy wyjeżdżają do szkół w tym wieku i ja też chcę, Beatrice.
Beatrice szybko zmieniła temat, ale tydzień później usłyszał od niej radosną nowinę:
– Amory, postanowiłam pozwolić ci wyjechać. Jeżeli nadal chcesz, możesz pójść do szkoły.
– Naprawdę?
– Do St. Regis w Connecticut.
Amory poczuł nagłe podekscytowanie.
– Już wszystko załatwione – ciągnęła Beatrice. – Myślę, że tak będzie najlepiej. Kiedyś chciałam, żebyś poszedł do Eton, a potem do Christ Church w Oxfordzie, ale teraz wydaje się to mocno niepraktyczne – na razie odłóżmy sprawę uniwersytetu na później.
– A co ty będziesz robić, Beatrice?
– Bóg raczy wiedzieć. Chyba przeznaczone mi jest zmarnować swoje najlepsze lata w tym kraju. Oczywiście wcale nie żałuję, że jestem Amerykanką – wręcz przeciwnie, myślę, że jest to cechą ludzi bardzo wulgarnych i uważam, że jesteśmy wspaniałym narodem z przyszłością, ale – westchnęła – Czuję, że powinnam spędzić życie bliżej starszej, łagodniejszej cywilizacji, w krainie wiosny i złotej jesieni.
Amory nic nie odpowiedział, więc ciągnęła dalej:
– Choć żałuję, że nie pojechałeś za granicę, dla ciebie, mężczyzny, lepiej jest wyrastać tutaj, pod skrzydłami walecznego orła – czy tak się mówi?
Amory przytaknął. Na pewno nie podobałaby się jej japońska inwazja.
– Kiedy pójdę do szkoły?
– Za miesiąc. Musisz pojechać na Wschód nieco wcześniej, żeby zdać egzaminy. A potem będziesz miał tydzień wolnego i chciałabym, żebyś udał się w górę rzeki Hudson i odwiedził kogoś.
– Kogo?
– Księdza prałata Darcy’ego. Chciałby spotkać się z tobą. Studiował w Harrow, a potem w Yale – przeszedł na katolicyzm. Chciałabym, żebyś z nim porozmawiał – wierzę, że bardzo ci pomoże. – Delikatnie pogładziła go po kasztanowych włosach. – Kochany Amory.
– Kochana Beatrice.
Na początku września Amory, zaopatrzony w „sześć kompletów letniej bielizny, sześć kompletów zimowej bielizny, jedną podkoszulkę, jeden sweter, jeden płaszcz, zimową kurtkę itd.” wyruszył do Nowej Anglii, krainy szkół.
Mieściły się tam Andover i Exeter ze swoimi wspomnieniami o Nowej Anglii, duże demokracje na wzór wyższych uczelni: St. Mark, Groton, St. Regis, gdzie uczyła się młodzież z Bostonu oraz potomkowie rodziny Knickerbocker z Nowego Jorku; St. Paul ze swoimi wspaniałymi lodowiskami; Pomfret i St. George – zamożne i eleganckie; Taft i Hotchkiss, które przygotowywały bogatych synów ze Środkowego Wschodu do podbojów towarzyskich w Yale; Pawling, Westminster, Choate, Kent i setki innych – wszystkie z nich produkujące co roku atletycznych, konwencjonalnych i robiących dobre wrażenie młodych ludzi, których motywacją do nauki były egzaminy wstępne na studia, a bliżej nieokreślone cele opisywane były w setkach okólników, jak na przykład „Jak zapewnić staranną edukację umysłową, moralną i fizyczną, godną Chrześcijańskiego Dżentelmena, aby młodzież mogła sprostać problemom nowoczesnego pokolenia i dać jej solidne podwaliny nauk humanistycznych i przyrodniczych”.
Amory pozostał w St. Regis trzy dni i zdał egzaminy z wielką pewnością siebie, a następnie udał się do Nowego Jorku w celu odbycia spotkania ze swoim opiekunem. Nie poświęcił zbyt wiele uwagi metropolii, która nie wywarła na nim wrażenia, z wyjątkiem wysokich białych budynków widocznych z parowca płynącego wczesnym porankiem po rzece Hudson, które wydawały się uosobieniem czystości. Jego umysł był tak przepełniony marzeniami o karierze sportowej w szkole, że potraktował tę wizytę raczej jako męczące preludium do wspaniałej przygody. Jednak okazało się zupełnie inaczej.
Dom księdza prałata Darcy’ego był bardzo stary i pełen zakamarków. Położony był na wzgórzu i roztaczał się z niego widok na rzekę. Jego właściciel, w przerwach w podróżach do wszystkich zakątków katolickiego świata, mieszkał w nim niczym wygnany król z dynastii Stuartów, oczekujący na wezwanie do powrotu do kraju. Ksiądz prałat Darcy miał czterdzieści cztery lata i tryskał energią. Był raczej krępej budowy, miał złociste włosy i wspaniałą, przyjazną osobowość. Kiedy wszedł do pokoju odziany od stóp do głowy w fioletowe szaty, przypominał zachód słońca z obrazu Turnera – przyciągał uwagę i wzbudzał zachwyt. Napisał dwie powieści. Jedna z nich, którą napisał tuż przed przejściem na katolicyzm, była zdecydowanie antykatolicka, a w drugiej, napisanej pięć lat później, próbował ukryć swoje ataki na wiarę katolicką przez sprytne insynuacje skierowane przeciwko kościołowi episkopalnemu. Bardzo przestrzegał wszelkich rytuałów, był zaskakująco dramatyczny i tak pobożny, że pozostawał w celibacie i lubił swoich bliźnich.
Dzieci uwielbiały go, ponieważ sam był trochę dziecinny; młodzież również lubiła jego towarzystwo, bo w głębi duszy pozostał młody i nic nie było go w stanie zaskoczyć. W innych czasach i innym miejscu mógłby zapewne być jak Richelieu – obecnie był bardzo religijnym (choć nie świętoszkowatym) i cnotliwym duchownym, który w tajemnicy wykorzystywał dawne znajomości i cieszył się w pełni życiem, choć stojąc nieco z boku.
Polubili się z Amorym od pierwszego wejrzenia – jowialny i imponujący prałat, który wodził rej na przyjęciach, i zielonooki, poważny młodzieniec, ubrany w pierwsze długie spodnie, w ciągu zaledwie półgodzinnej rozmowy nawiązali ojcowsko-synowskie relacje.
– Drogi chłopcze, od dawna chciałem cię poznać. Usiądź w fotelu i porozmawiajmy.
– Właśnie przyjechałem ze szkoły, St. Regis, zna ją ksiądz?
– Tak, twoja mama wspomniała mi o tym – wspaniała kobieta; poczęstuj się papierosem, jestem pewien, że palisz. Jeżeli jesteś podobny do mnie, zapewne nienawidzisz nauk ścisłych i matematyki.
Amory pokiwał głową na potwierdzenie.
– Nie znoszę ich. Lubię język angielski i historię.
– Oczywiście. Na początku szkoła nie będzie ci się podobać, ale cieszę się, że idziesz do St. Regis.
– Dlaczego?
– Ponieważ jest to szkoła dla dżentelmenów i demokracja jeszcze cię nie dopadnie. Będziesz mieć jej w nadmiarze na studiach.
– Chciałbym studiować w Princeton – oznajmił Amory. – Nie wiem, dlaczego, ale wydaje mi się, że wszyscy studenci Harvardu to mięczaki, tak jak ja kiedyś byłem, a ci z Yale noszą obszerne, niebieskie swetry i palą fajki.
Ksiądz prałat zachichotał.
– No wiesz, jestem jednym z nich.
– Ale ksiądz jest inny – Princeton kojarzy mi się z rozleniwionym, przystojnym i arystokratycznym mężczyzną – wie ksiądz, jak wiosenny dzień. Harvard natomiast – to jak siedzenie w domu.
– A Yale to listopad – rześki i pełen energii – dodał ksiądz prałat.
– Dokładnie.
Bardzo szybko zostali przyjaciółmi i tak pozostało na zawsze.
– Bardzo lubię Pięknego Księcia Karolka – oświadczył Amory.
– Oczywiście – i pewnie Hannibala.
– Tak i Konfederację Południa. – Raczej sceptycznie podchodził do bycia irlandzkim patriotą – podejrzewał, że bycie Irlandczykiem było czymś raczej pospolitym, ale ksiądz prałat zapewnił go, że Irlandia stanowiła romantyczną i przegraną sprawę, i że Irlandczycy to czarujący naród, i że, z całą pewnością, powinien być im przychylny.
Po godzinie intensywnej dyskusji, w ciągu której wypalili jeszcze więcej papierosów, a ksiądz prałat dowiedział się ze zdziwieniem, ale nie przerażeniem, że Amory nie został wychowany w wierze katolickiej, obwieścił, że oczekuje jeszcze jednego gościa. Gościem tym okazał się być czcigodny Thornton Hancock z Bostonu, były minister w Hadze, autor obszernej historii średniowiecza i ostatni członek wybitnej, patriotycznej i wspaniałej rodziny.
– Przyjechał tutaj odpocząć – powiedział ksiądz prałat poufnym tonem, traktując Amory’ego jak rówieśnika. – Próbuje uciec do męczącego agnostycyzmu i myślę, że jestem jedynym człowiekiem, który zdaje sobie sprawę, jak bardzo jego poważny i stary umysł tęskni za ostoją, jaką może zapewnić Kościół.
Ich pierwszy lunch był jednym z najważniejszych wydarzeń w młodzieńczych latach Amory’ego. Był rozpromieniony i pełen szczególnego wdzięku. Ksiądz prałat zachęcał Amory’ego do myślenia, zadając pytania i oferując sugestie, a Amory z błyskotliwym czarem opowiadał o tysiącach swoich pragnień i marzeń, i niechęci, i przekonań, i obaw. Gdy tak sobie dyskutowali, starszy pan przysłuchiwał się tylko ich rozmowie z może nieco mniej otwartym i mniej pobłażliwym, choć z pewnością nie chłodniejszym, umysłem. Wydawał się być w pełni zadowolony z takiego stanu rzeczy, napawając się blaskiem, których aż bił od nich. Ksiądz prałat na wielu osobach wywierał takie wrażenie. Podobnie jak Amory w dzieciństwie i, do pewnego stopnia, kiedy był już znacznie starszy, ale nigdy już później nie było to tak spontaniczne.
To taki promienny chłopiec – pomyślał Thornton Hancock, który miał okazję zetknąć się ze splendorem na dwóch kontynentach i spotkać Parnella, Gladstone’a i Bismarcka. Następnie zwrócił się do księdza prałata: – Jego edukacji nie należy powierzać szkole czy uczelni.
Niemniej przez kolejne cztery lata Amory koncentrował się głównie na zdobywaniu popularności, zawiłości uniwersyteckiej hierarchii towarzyskiej i Społeczeństwa Amerykańskiego, reprezentowanych przez herbaciarnię „Biltmore” Tea oraz pola golfowe w Hot Springs.
Był to wspaniały tydzień, który spowodował zupełny przewrót w umyśle Amory’ego, gdyż potwierdziły się setki jego teorii, a radość życia skrystalizowała się w formie tysięcy ambitnych pomysłów. Nie dlatego, żeby konwersacje miały charakter scholastyczny – Boże broń! Ponieważ Amory miał blade pojęcie o Bernardzie Shaw, ksiądz prałat sprawił, że nie poczuł się zagubiony, przyznając się, że on również nie wiedział zbyt wiele na temat „Kochanego włóczęgi” czy „Sir Nigela”.
Niestety, grzmiały już trąby oznajmiające pierwsze potyczki Amory’ego z rówieśnikami.
– Oczywiście cieszysz się na myśl o wyjeździe. Dla takich ludzi jak my, dom jest zawsze tam, gdzie nas nie ma – powiedział ksiądz prałat.
– Absolutnie nie.
– Wiem, że się cieszysz. Ani dla mnie, ani dla ciebie nikt na świecie nie jest ważny.
– Ale…
– Do widzenia.
Dwa lata spędzone w St. Regis, które były pełne zarówno triumfów, jak i porażek, miały tak samo niewielki wpływ na Amory’ego, jak amerykańska szkoła średnia pozostająca w cieniu uniwersytetów ma wpływ na życie przeciętnego Amerykanina. W naszym kraju nie ma szkoły takiej jak Eton, która kreuje świadomość klasy rządzącej. Zamiast tego mamy czyste, przeciętne i nieszkodliwe szkoły przygotowawcze.
Na początku popełnił wiele błędów i był powszechnie uznany za osobę arogancką i zarozumiałą, która była powszechnie nielubiana. Intensywnie grał w futbol, wykazując na przemian brawurę i tendencję do unikania niebezpiecznych sytuacji, kiedy tylko było to możliwe. Pewnego razu, ogarnięty paniką, wycofał się z bójki z chłopcem tej samej postury, co spotkało się z powszechną pogardą. Tydzień później desperacko podjął walkę z innym chłopcem, dużo większym od niego. Choć doznał srogiej porażki, był raczej dumny z siebie.
Nienawidził wszystkich, którzy mieli nad nim władzę, co w połączeniu z leniwym podejściem do nauki doprowadzało do irytacji wszystkich nauczycieli. Zniechęciło go to do życia i uważał się za wyrzutka; coraz częściej stał obrażony w kącie i czytał po zgaszeniu świateł. Strach przed samotnością sprawił, że nawiązał przyjaźń z paroma chłopcami, ale ponieważ nie byli oni w elicie szkolnej, wykorzystywał ich jako widzów, przed którymi mógł się popisywać, co było dla niego najważniejsze. Był bardzo samotny i nieszczęśliwy.
Niemniej były również przebłyski szczęścia. Za każdym razem, gdy szedł na dno, jego próżność zawsze utrzymywała się na powierzchni, dzięki czemu mógł nadal cieszyć się z komplementów starej i głuchej dozorczyni, która uważała go za najprzystojniejszego młodzieńca na świecie. Cieszyło go również, że był najlżejszym i najmłodszym członkiem drużyny futbolowej. Ucieszył się także, kiedy doktor Dougall powiedział mu po zakończeniu burzliwej debaty, że jeżeli tylko by chciał, mógłby mieć najlepsze wyniki w szkole. Niestety, doktor Dougall się mylił. Amory, ze względu na swój charakter, nie był w stanie tego osiągnąć.
Pierwszy semestr upłynął mu pod znakiem cierpień i ograniczonej swobody. Co więcej, ani nauczyciele, ani inni studenci nie pałali do niego sympatią. W święta Bożego Narodzenia wrócił do Minneapolis małomówny i dziwnie radosny.
– Wiesz, na początku trochę oberwałem – powiedział protekcjonalnie, rozmawiając z Froggy Parkerem – ale potem wszystko się ułożyło – jestem najlżejszym zawodnikiem w drużynie. Ty też powinieneś wyjechać do szkoły, Froggy. Tam jest świetnie.
Ostatniej nocy pierwszego semestru pan Margotson, starszy wykładowca, powiadomił Amory’ego, aby stawił się w jego gabinecie o dziewiątej.
Amory podejrzewał, że nauczyciel chciał udzielić mu niechcianych raczej porad, ale postanowił zachować się grzecznie, ponieważ pan Margotson bardzo był mu przychylny.
Nauczyciel powitał go z poważną miną i kazał usiąść. Odchrząknął kilkakrotnie i starał się utrzymać przychylną minę, jak ktoś, kto wie, że stąpa po cienkim lodzie.
– Amory – zaczął. – Chciałbym z tobą porozmawiać o prywatnej sprawie.
– Oczywiście.
– Obserwowałem cię w tym roku i muszę powiedzieć, że polubiłem cię. Myślę, że masz zadatki na bardzo dobrego człowieka.
– Dziękuję, panie profesorze – wyjąkał Amory. Nie znosił, kiedy ludzie rozmawiali z nim jak z nieudacznikiem.
– Ale zauważyłem – ciągnął nauczyciel, nie zważywszy na jego minę – że nie jesteś zbyt lubiany.
– Nie jestem. – Amory oblizał wargi.
– I pomyślałem sobie, że może nie rozumiesz za bardzo dlaczego, hmm, oni cię nie lubią. Dlatego wytłumaczę ci to, ponieważ wierzę, iż, hmm, kiedy chłopiec rozumie swoje problemy, łatwiej mu sobie z nimi poradzić i sprostać oczekiwaniom innych. – Odchrząknął ponowie i kontynuował. – Wydaje się, że mają cię za, hmm, zbyt aroganckiego.
Amory nie mógł już wytrzymać. Wstał z fotela, ledwie panując nad głosem.
– Wiem o tym, zapewniam pana, że doskonale sobie z tego zdaję sprawę. – Podniósł głos. – Wiem, co o mnie myślą, nie musi mi pan tego mówić! – Przerwał. – Muszę… muszę już iść… Przepraszam, proszę tego nie wziąć za nieuprzejmość.
W pośpiechu opuścił pokój. W drodze do domu, ogarnięty chłodnym, wieczornym powietrzem, egzaltował się swoją odmową przyjęcia pomocy.
– Stary głupiec! – wykrzyknął głośno. – Przecież dobrze o tym wiem!
Postanowił jednak, że ma bardzo dobrą wymówkę, aby nie wrócić do czytelni. Zamiast tego wyciągnął się na kanapie w swoim pokoju, podgryzając ciasteczka i kończąc czytać „Białą kompanię”.
W lutym zalśniła jasna gwiazda. Amory spędził dzień urodzin Waszyngtona w Nowym Jorku, co było dla niego długo oczekiwanym świętem. Kiedy po raz pierwszy ujrzał w przelocie intensywne, białe światło na granatowym niebie, poczuł się, jakby wędrował po wspaniałych miastach z „Baśni tysiąca i jednej nocy”. Tym razem jednak oglądał miasto w świetle lamp ulicznych i romantycznego neonu przedstawiającego wyścig rydwanów na Broadwayu. Romantycznie lśniły również oczy kobiet w hotelu Astor, gdzie jadł kolację z młodym Paskertem z St. Regis. Kiedy przechodzili między rzędami foteli w teatrze, wśród dźwięków strojonych skrzypiec i zmysłowego, ciężkiego zapachu makijażu i pudru, Amory poczuł się jak w niebie. Wszystko go zachwycało. Grano musical „Mały milioner” z udziałem George’a M. Cohana oraz przepięknej, młodej tancerki, w którą wpatrywał się szeroko otwartymi oczyma.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki